Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.04.09 Denver, CO (dzień 1)
Stęskniliście się za Denver w naszych opowieściach? My chyba trochę tak. Szczerze to po naszych ostatnich przygodach i opóźnieniach wcale nie chciało nam się znów wsiadać do samolotu. Wyjazd ten jednak zaplanowaliśmy parę miesięcy temu więc ciężko było się wycofać. Pozatym nartki, nartki, nartki ... Darek chce wykorzystać sezon na maksimum. Ja zresztą też. W styczniu kupiłam pass sezonowy na chodzenie po Copper. Kosztuje on $79 więc wykorzystać go tylko raz to mało ekonomiczne. Dlatego jak tylko kupiłam pass to powiedziałam, że musimy tu jeszcze wrócić na wiosenne narty. Tym razem leci z nami moja przyjaciółka więc będę mieć partnera do spacerków.
Muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia jak to się stało ale dwa dni przed wylotem dostałam info, że dostałam upgrade do pierwszej klasy. Nie jest to byle jaka klasa bo samolot, który lata JFK-DEN normalnie lata na lotach między kontynentalnymi. Tak więc tu pierwsza klasa to pełen wypas i rozkładane łóżka. Przyda się zdecydowanie bo spaliśmy tylko 4h więc mamy nadzieję nadrobić kolejne 4h w samolocie.
Czy dostałam upgrade bo często z nimi latam, czy przez to że mieliśmy duże opóźnienie podczas ostatniego lotu, czy przez to, że wygarnęłam im wszystko i wysłałam im maila. Chyba nigdy nie dowiem się do końca ale cieszę się.
To co lecieliśmy na Alaskę to była starsza wersja tego co dostaliśmy teraz. Nowszy samolot, nowsza kabina, każde siedzeniem ma swoją prywatną przestrzeń, siedzenie rozkłada się na płasko więc nawet ktoś tak wysoki jak Darek może się wyspać.
Tak to można latać. Szkoda tylko, że normalnie te bilety są super drogie i nie można tak latać zawsze. Nawet śniadanko podali....nie podali Don Perinion z 1977 roku niestety ale śniadanko i kawka podana na białym obrusie zdecydowanie przypomina stare czasy jak latało się z klasą a nie jak bydło. Obsługa też dużo milsza. Traktują cię jak gościa a nie jak numerek siedzenia, któremu trzeba dać pić i jeść, żeby był spokojny. 50 lat temu obsługa na pokładzie była dokładnie taka jak w dobrej restauracji. Teraz można taką obsluge dostać tylko w pierszej klasie. Teraz każdy może latać 50 lat temu latała tylko elita.
Śniadanie jak to w samolocie, odgrzewane papierowe jajka ale nam to nie przeszkadzało bo mieliśmy lepsze śniadanko!!!! Świeżo pieczone muffinki i chlebek bananowy. Dziekujemy piekarzowi :) było pyszne jak zawsze!!!!
Po wylądowaniu, bagażach, odebraniu samochodu ruszyliśmy w miasto. Tym razem na śniadanie wybraliśmy Standrad hotel. Jest on w dzielnicy RiNo. Nie było nas jeszcze tam. Słyszałam o tej delnicy, że artystyczna, że ma więcej browarów niż każda inna dzielnica w Denver, że ma dużo graffiti. Po takim opisie pewnie zastanawiacie się dlaczego nas tam jeszcze nie było. My też się nad tym zastanawiamy.
RiNo czyli River North Art District to dzielnica Denver słynąca z galerii sztuki nowoczesnej, budynkow industrialnych przerobionych na restauracje i browary. Dzielnica ta słynie też z graffiti. W końcu musieli jakoś ozdobić te fabryczne/magazynowe budynki.
Chęć zobaczenia czegoś nowego i moja miłość do graffiti sprawiły, że tym razem na śniadanie (a właściwie to lunch) wybraliśmy The Source Hotel właśnie w dzielnicy RiNo. Podobo jest znakomitym wyborem na śniadanie. Niestety śniadania serwują tylko do 11 więc będzie lunch.
Podjechaliśmy pod hotel a tu zaskoczenie. Tu jest więcej niż jedna knajpa....ops... szybkie sprawdzenie gdzie ja zrobiłam rezerwację i się okazało, że w Woods na rooftop. Tak więc w słońcu, podziwiając widoki jedliśmy pyszną sałatkę albo hamburgery. Cała ekipa stwierdziła, że bardzo dobry wybór więc chyba miejscówka ta dołączy do naszej listy z opcjami, gdzie zjeść w Denver.
Teraz pora zrzucić te kalorie. Tak więc po lunchu ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Troszkę autem, trochę na nogach. Najwięcej sztuki ulicznej można znaleźć między ulicami 26 a 32 str. pomiędzy Walnut st. i Larimer.
Ja latałam z telefonem pstrykając zdjęcia a Darek był w szoku ile tu jest browarów. Prawda jest taka, że ja też byłam w szoku takiej dzielnicy imprezowej się nie spodziewałam.
Kiedyś może tu zawitamy na dłużej ale póki co trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jakieś piwko na przeciwko (na przeciwko Lakehouse), mięsko u Edka no i inne pierdoły w supermarkecie.
W góry mieliśmy jakieś 1.5h i nawet szybko bez korków zajechaliśmy. No tak sobota wieczór to nie jest popularny czas żeby jechać w góry. Większość ludzi już tam jest. Nie nastawiając się na jeżdżenie na nartach w sobote, woleliśmy więcej pozwiedzać Denver. Z zakupami też trochę zeszło tak więc do Copper zajechaliśmy po ciemku. Śpimy w fajnych domkach zwanych The Woods... kiedyś może sobie taki kupię. Zobaczymy jak mi się spodoba po pobycie tu.
2022.03.19-20 Killington, VT
Sezon narciarski nie mógł by być w pełni zaliczony bez wyjazdu do Killington.
Killington jest to największy resort narciarski na wschodnim wybrzeżu Stanów. Położony w Vermont.
Jak to sobie obliczyłem na tym wyjeździe, jest to też resort w którym byłem najwięcej razy ze wszystkich resortów na świecie. Zacząłem jeździć w 1995 i dalej kontynuuje tą tradycję. Myślę, że byłem w Killington 100+ dni!
Kiedyś, jak były dobre zimy to zaczynałem sezon właśnie tutaj w październiku, a kończyłem go w czerwcu w krótkich spodenkach!
Ten weekend jest też wyjątkowym weekendem w Killington. Resort, jak wiele innych resortów się rozbudowuje. Widać to wszędzie. Nowe wyciągi, trasy, bezkolizyjne tunele, restauracje, bary… a także nowe bazy na dole i w górach.
Dzisiaj jest historyczny moment w Killington. Główna baza (aktualna jej nazwa to K1) jest otwarta ostatni dzień. Po 60 latach funkcjonowania narciarzom przestaje istnieć. Obok jej jest budowana o wiele większa, nowsza baza która ma zacząć obsługiwać narciarzy od następnego sezonu.
28 lat temu byłem w niej po raz pierwszy, czyli prawie przez połowę jej funkcjonowania.
Teraz ludzie dostali pisaki i mogli pisać po ścianach co chcieli. Były malowidła dzieci, napisy w wielu językach, różne daty ludzi kojarzące się z Killington.
Niestety pogoda na ten weekend nie zapowiadała się ciekawa. Miał padać deszcz. Tak, deszcz w Killington w Marcu!
Jak zapowiadali tak też było. Na szczęście nie lało cały czas. Może parę przelotnych opadów i tyle. Na szczęście wtedy albo byliśmy w gondoli, albo w jednej z baz, albo na zamykanym krzesełku.
Mimo nie najlepszej pogody, to większość tras była otwarta.
Na ten wyjazd pojechał z nami kuzyn ze swoim dziesięcioletnim synem, który już dobrze jeździ. Był to jego pierwszy raz w Killington, więc chłopak chciał oczywiście wszędzie jechać. Resort posiada 5 gór i 160+ tras. Było co robić!
Nie najlepsza pogoda ma też swoje zalety. Było mało ludzi. Żadnej kolejki do wyciągów (nawet do gondoli) i też puste trasy. Można było się wyjeździć. Piotruś lubi ciekawe trasy i skocznie i w ogóle się nie męczy, więc nogi nie miały za dużo odpoczynku.
Myśmy aktywnie wypoczywali, a dziewczyny w tym czasie….
A myśmy w tym czasie poszły zwiedzać Rutland. Miasto Rutland dla nasz często było tylko bazą noclegową dla Killington. Jak w Killington hotele były za drogie albo już nie było miejsca to zawsze pozostawało, stare poczciwe Rutland. Nigdy jednak nie byłam w starej części miasta i na tym wyjeździe postanowiłam to zmienić.
Rutland historię ma długą bo sięga 1770 roku. Pierwsi osadnicy dostali tu ziemię od gubernatora New Hampshire w latach 1770 - 1775. Pierwszym osadnikiem został James Mead który przybył to Rutland w 1769 roku aby w 1770 zostać permanentnym pierwszym mieszkańcem miasta. Oczywiście jak to w tamtych czasach bywa, różne konflikty bywały między dzisiejszymi stanami. Vermont dość mocno rywalizowało ze stanem NY , zresztą w sumie to nie dziwne bo na północy NY ma dość długą granicę ze stanem VT. Konflikty, konfliktami ale w końcu NY z VT się pogodziły aby zwalczyć wspólnego wroga podczas rewolucji amerykańskiej. Prawie 300 lat później i Vermont nie może żyć bez NY a NY bez Vermont. Vermont ma dość fajne resorty do których można dostać się autem. Dlatego większość narciarzy tu to właśnie jest z New York City.
Mnie do zwiedzania Rutland zachęciło graffiti. Lubię tak się powłóczyć po mieście i podziwiać artystów ulicznych. Większość prac wymaga nie małego talentu i naprawdę pięknie komponuje się w architekturę miejską. Tak więc dzięki muralom miałyśmy dość długi i interesujący spacerek.
Oczywiście nawet nie było mowy żeby skończyć jeżdżenie przed godziną 16. Piotruś musiał wsiąść na ostatnie krzesełko.
W sumie to mieliśmy prawie 45 minutową przerwę po południu ze względu na burzę. Tak, burza w Marcu!
Ponoć są takie przepisy, że jak jest wyładowanie atmosferyczne to wyciągi automatycznie są wyłączane na 30 minut. Tak też tu było. Popołudniowe piwko zawsze jest dobre, zwłaszcza w deszczu.
Cała niedziela też nam minęła na jeżdżeniu w Killington. My na nartach, a Ilonka postanowiła się wdrapać na sam szczyt. Szła już tam chyba z dziesiąty raz, więc wiedziała dokładnie w co się pakuje.
Na zakończenie weekendu wszyscy się zjechali do głównej bazy K1 i każdy chciał się osobiście pożegnać z bazą, która służyła nam wszystkim przez 60 lat. Ludzie dostali symboliczne kaski i pisaki, żeby na ścianach pisać co im do głowy przyjdzie.
Aż się łezka w oku zakręciła jak barman powiedział THE last call (ostatnie zamówienie). Często w barach w nocy przed zamknięciem mówią „last call”. Natomiast tutaj był THE last call. Już nigdy więcej nikt nic w tym barze nie zamówi!
Obok już jest prawie wybudowana większa baza. Jeszcze jest zakryta, więc jej nie widać, ale na pewno będzie służyła narciarzom przez wiele lat jak jej poprzedniczka.
Stara ma być zburzona i na jej miejscu ma być wielki taras. Znajdować ma się tam duży bar, grill i wiele miejsca do opalania. Za rok zdam relacje.
Był to nasz pierwszy i pewnie ostatni wyjazd na narty na wschodnie wybrzeże w tym sezonie. W planie jeszcze mamy dwa wypady, oba na zachód. Jeden do Colorado, a drugi do Kalifornii.
W tym roku udało się o wiele więcej wyjazdów zorganizować na zachodzie niż u nas, na wschodnim wybrzeżu. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to będzie 7:1.
Czy wschodnie narty są lepsze niż żadne narty? Oczywiście, że tak. Taki Killington, Sunday River, Sugarloaf, Okemo… to są fajne, duże resorty. Dalej będę je odwiedzał, ale jak mam wybór to wolę zachód. Znacznie lepszy śnieg, tereny, o wiele więcej tras i coś nowego. W Killington znam każdy zakręt, a tam dopiero wszystko odkrywam.
Te wielkie przestrzenie ponad lasami przyciągają na maksa.
2022.03.12-14 Los Angeles, CA (dzień 8-10)
Los Angeles, zwane w skrócie LA albo miastem aniołów. Aniołów to tu za wiele nie ma - a wręcz przeciwnie jest to miasto bogactwa, gwiazd filmowych, słynnych ludzi no i całego show biznesu. Od ponad 10 lat nie byliśmy w LA. Czasem tu lądowaliśmy, ale zawsze próbowaliśmy jak najszybciej stąd wyjechać. Powód - korki, tutaj nie da się jeździć autem. Autostrady po pięć pasów i wszystko stoi. Ilekroć chcieliśmy coś po drodze zobaczyć to korki nas zniechęcały i kończyło się na niczym.
Od jakiegoś czasu jednak chodził mi po głowie pomysł, żeby pojechać do LA, wynająć hotel w centrum miasta i na nogach albo taksówką pozwiedzać to miasto. Tak naprawdę poczuć miasto i zobaczyć czemu niektórzy lubią tu mieszkać.
Najbliższe lotnisko (z dużych miast) dla Mammoth Lakes to właśnie LA. Skoro nasi przyjaciele musieli wyjechać z Mammoth już w sobotę, a mi się udało kupić dużo tańsze bilety jak powrót będzie w poniedziałek to nie pozostało nam nic innego jak spędzić 2 noce w LA i pozwiedzać trochę to miasto.
Znak Hollywood, wzgórze Hollywood, Aleję Gwiazd, Beverly Hills, Rodeo Drive… te wszystkie miejsca odwiedziliśmy w 2010 roku podczas mojego pierwszego pobytu w LA. Było to troszkę na szybkiego bo mieliśmy tylko dzień przed lotem na Hawaje ale i tak turystyczne punkty można było wykreślić z listy. I dobrze bo już trochę wyrosłam z tłumów i przepychania się między nimi.
Tym razem chcieliśmy poznać miasto. Przyzwyczajeni, że w wielkich miastach najwięcej dzieje się w centrum i tym razem postanowiliśmy spędzić parę nocy w Downtown LA. Czyli w tak zwanym centrum. Niestety (albo na szczęście) plany nam się zmieniły jak pogadałam z kolegą, który w LA parę razy był i zna tam wiele ludzi. Jego stanowcze pytanie “Dlaczego?” na stwierdzenie, że planuję mieszkać w downtown mówiło wszystko. Niestety centrum LA jest oblegane przez bezdomnych. Zrobili oni sobie tam swoje królestwo. Jak potem oglądaliśmy na Google Maps to gdzie nie skręciliśmy tam pełno było namiotów z bezdomnymi. Zdecydowanie nie zachwycało nas to do plątania się tam po ulicach. Dlatego w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na hotel Westrdift (Autograph Collection by Marriott) w dzielnicy Manhattan Beach.
Chyba to racja, że mieszkańcy LA wolą mieszkać bliżej plaży gdzie mogą sobie rano pobiegać, pojeździć na rowerze. O Manhattan Beach słyszałam dużo dobrego a hotel też wyglądał bardzo ładnie. Tak więc po pokonaniu mil najpierw po prostej drodze przez góry i pustynie a potem przez mniej mil ale podobną ilość godzin w korkach w sobotę wieczorem dojechaliśmy do hotelu Westdrift. Tutaj dołączyli do nas inni przyjaciele, oddaliśmy auta do wypożyczalni i mogliśmy zrelaksować się przy drinku pod palmą. Takim oto sposobem ze śniegu w jakieś 5h przenieśliśmy się w gorące klimaty i palmy.
W sobotę nie zwiedzaliśmy za dużo. Zanim się ogarnęliśmy to już robiło się dość ciemno więc wzięliśmy taksówkę na Manhattan Beach molo i tam w okolicznej restauracji (Rock’n’Fish Manhattan Beach) zjedliśmy przepyszne rybki. Obiad był pyszny ale droga powrotna Uberem wygrała wszystko. Chyba nigdy nie jechałam w takim klimacie, zresztą zobaczcie sami…
Dawno się tak nie uśmiałam. Kierowca był z Albanii ale mówi, że polski język trochę rozumie i lubi słuchać polskiej muzyki. Okazało się, że na swojej liście przebojów ma kawałki disco polo, było wesoło ale w duchu cieszyliśmy się, że droga z restauracji do hotelu trwała tylko 15 minut.
Po takiej jeździe uśmiech nie schodził nam z ust i w radosnych humorach, nucąc piosenkę zasnęliśmy. Trzeba zbierać siły na jutro. Jutro mamy wielkie plany - będziemy zwiedzać LA na rowerach. Jak tylko uda nam się wstać wystarczająco wcześnie, żeby je zarezerwować.
NIEDZIELA
Po spaniu przez tydzień na niewygodnym łóżku, z szumiącym grzejnikiem siłą nie można nas było wyciągnąć z łóżka. Ponieważ w hotelu było wesele to mieliśmy nadzieję, że goście za wcześnie nie wstaną. Udało się, pomimo, że odespaliśmy trochę to jeszcze przed śniadaniem udało nam się dostać klucze do rowerków i po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku plaży.
Marzec w końcu, i ocean blisko to będzie wiało, nie? No i chłodno powinno być… nic bardziej mylnego. Bluzy dresowe ściągnęliśmy już po paru minutach na rowerze. Słoneczko świeciło jak w NY w lato.
Do plaży (Manhattan Beach) mieliśmy jakieś 2 mile (3.2km). Ten odcinek niestety musieliśmy pokonać głównie ulicą ale na szczęście nie jest to NY i samochody, rzadko tu jeżdżą a wydzielona ścieżka i tak była. To jednak był początek. Do zrobienia docelowo mieliśmy jakieś 11 mil w każdą stronę (czyli jakieś 35 km). Teren niby łatwy ale rowerki nie były za bardzo wypasione. No nic - dojedziemy dokąd się da.
Manhattan Beach była mi polecana przez parę osób. Wszyscy mówili, że jest dużo ładniejsza od Venice Beach. Venice jednak mnie intrygowała głównie ze względu na kanały, które podobno przypominają Wenecję. Ale kto powiedział, że nie można odwiedzić obu i porównać.
Plażą jechało się super i nawet nie czuło się ubywającej odległości. Wiatr we włosach, słonce nas opalało, a szum kół roweru przeplatał się z szumem fal. Pięknie! Rzeczywiście ładna ta plaża. No i te budki ratownicze - nie pytajcie co w nich jest ale jakoś mi się podobały. Typowo z Kalifornią mi się kojarzą, choć na innych plażach też są.
Manhattan Beach nie ma łatwego połączenia z Venice beach i trzeba trochę odjechać od plaży ale i tak ścieżki rowerowe są więc nie było najgorzej i można było spokojnie i bezpiecznie jechać dalej. Venice Beach nas jednak nie powaliła, jakoś tak za dużo ludzi, i to za dużo ludzi co cię zaczepiają i turystów plątających się bez większego powodu. Jakoś nie zachęcało nas to do zostania tam dłużej ani do robienia zdjęć. Szybko odbiliśmy w kierunku słynnych kanałów weneckich…
Ciekawe to - nie jest to za duża dzielnica i chodniki są dość wąskie. Dobrze, że nie było tłumów to jakoś rower udawało nam się prowadzić. O ile ładnie to wygląda i jest zadbane to nie chciałabym tu mieszkać, żeby mi tak każdy turysta do domu zaglądał. Jakoś tak mało prywatności tu mają odkąd zdjęcia stąd wylądowały na Instagramach, blogach podróżniczych i Google Maps. W Venice spodziewałam się jakiś knajpek przy plaży czy przy kanałach. Niestety nic takiego nie istnieje. Pewnie znów jakieś śmieszne przepisy. Udało nam się wypić po Coronie przy głównej ulicy i co… dalej w drogę. Tym razem powrotną. Zrobiliśmy dopiero 11 mil (16 km) i drugie tyle trzeba teraz zrobić z powrotem. Nie ma łatwo.
Trasa niby ta sama ale bardzo fajnie się jechało. W takich warunkach, nowe zakręty, nowe krajobrazy to aż miło się jeździ. Wcale nie żałowałam, że nie zwiedzamy downtown. Tutaj miałam prawdziwe Kalifornijskie przeżycie. Do tego trochę ruchu na świeżym powietrzu zawsze jest wskazane. Hotel dostał duży plus za te rowerki.
Dopiero jak odstawiliśmy rowery pod hotelem to poczuliśmy wszystkie mięśnie i tyłek. Bo siedzonka do najwygodniejszych nie należały. Ale jak mięśnie bolą to dobrze. To znaczy, że nie do końca się obijaliśmy. 32 km (22 mil) to w sumie nie tak mało jak na kogoś, kto ostatni raz na rowerze jeździł dwa lata temu.
My wylatujemy dopiero jutro ale nasi przyjaciele lecą nocnym lotem tzw. red-eye. Wylatujesz o północy i o 6 rano jesteś w NY, i prosto do pracy. Może ten dzień w pracy nie należy do najprzyjemniejszych ale jak się ma mało urlopu to trzeba kombinować i z takich okazji korzystać. Skoro mieli późny samolot to postanowiliśmy na kolację podjechać do Santa Monica, zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca i słynne molo.
Wow ile tam ludzi było. Myśmy ostatnio w Santa Monica byli 5 lat temu w drodze do Nowej Zelandii. To co się tam teraz działo przerosło nasze wyobrażenie. To był drugi Times Square. Jakoś od tyłu udało nam się dojść prawie na koniec mola. Rzeczywiście zachód słońca, kolory, chmury były piękne… gdyby tak jeszcze ludzi było mniej.
Dzień zakończyliśmy kolację w True Food Kitchen. Było pysznie i sympatycznie. Zdecydowanie polecam jak ktoś jest w okolicy.
W poniedziałek z rana mieliśmy już samolot powrotny do NY. Przynajmniej takie były plany - niestety Delta nawaliła (znowu!) i mieliśmy opóźnienie prawie 8h. Masakra. Nawet szkoda mi o tym pisać bo chcę wyrzucić to z pamięci. Dobrze, że przynajmniej jakieś tam punkty nam dali, oddali po $100 na osobę. Chyba naprawdę nie chcą mnie stracić… ale są blisko tego. Trzy razy pod rząd mamy coś z samolotem. Ich dni są policzone.
2022.03.09-12 Mammoth Lakes, CA (dzień 5-8)
Jeżdżąc codziennie, przez cały tydzień w jednym resorcie można go „troszkę” poznać.
Tak, też było tutaj, w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Przez 7 dni intensywnie odkrywaliśmy jego zalety i wady. Trochę się przygotowałem to tego wyjazdu i czytałem blogi narciarzy, ale i tak odkrywanie na własną rękę ma swoje plusy i oczywiście minusy.
Mieszkaliśmy blisko głównej bazy. Jakieś 10 minut na nogach i już można było wsiadać na wyciągi. Natomiast ja, jako ciekawski odkrywca już w pierwszy dzień wyczaiłem trasę, która przechodziła tyłami naszego osiedla. W niecałe 5 minut można było dojść do trasy, zapiąć narty i idealnie zrobioną, bez żadnych śladów, jako pierwszy narciarz zjechać na sam dół do miasteczka.
Tam już czekała gondola, która to wyjeżdża do Canyon Lodge, czyli głównej bazy skąd wieloma wyciągami można jechać dalej.
Mieszkaliśmy w Mammoth West Condominiums. Może nie jest to najlepsze i najnowsze osiedle, ale ma swoje zalety i dobrą cenę. Jest blisko położone tras i koło smacznej, austriackiej knajpy.
Spanie w apartamentach a nie w hotelach ma swoje zalety. Jedną z nich jest pełna kuchnia i rano można zjeść pyszne i obfite śniadanie, które musi wystarczyć na prawie cały dzień białego szaleństwa. Wiadomo, że w plecaku mamy parę potrzebnych do przetrwania rzeczy, ale to są raczej przekąski i napoje na ciepłe popołudnia.
W ciągu tych siedmiu dni poznaliśmy Mammoth Lakes w całości. Może nie mieli najlepszej zimy w tym roku, ale wszystko było otwarte i pokrywa śniegu pozwalała wszędzie jechać i odkrywać te przepiękne tereny gór Sierra Nevada.
Brakowało tylko puchu. Niestety nie udało nam się tam być podczas żadnego zimowego sztormu, a szkoda! Bo nie ma nic piękniejszego jak zjechanie w śniegu po kolana albo i głębszym.
Były miejsca, gdzie dalej śnieg był głęboki, ale niestety to już marzec. Rano był zmrożony, a w godzinach popołudniowych mocne kalifornijskie słońce go podtapiało i bardziej przypominał ubite ziemniaki niż puch.
Na szczęście potrafię w takich warunkach jeździć. Trzeba tylko „trochę” więcej używać mięśni i wszystko będzie dobrze.
Resort posiada pięć dolnych baz i praktycznie nie ograniczoną ilość terenów. Wadą jest wiatr. Bliskość do Oceanu Spokojnego niestety powoduje, że wieje. Czasami ostro wieje i niestety większość górnych wyciągów jest zamykana.
Ma to też swoje plusy i wiatr często przyciąga chmury z potężnymi opadami śniegu. W tym sezonie wielkie opady były na początku. Teraz już zostało tylko słońce z przelotnymi opadami.
Z reguły rano po rozgrzewce próbowaliśmy szczęścia w ciekawych i trudniejszych terenach a po lunchu już spokojniej w niższych partiach gór.
Tak jak pisałem, nie jest to najlepsza zima, więc niektóre tereny zostały ominięte ze względu na cienką pokrywę śniegu.
Za dużo skał wystawało i mogło by się to źle skończyć podczas upadku na bardzo stromych EX odcinkach.
Jednak jeden rejon musiał być parę razy odwiedzony. Mowa tu oczywiście o Dragons Back.
Prawie każdy polecał ten rejon dla dobrych narciarzy szukających przygód i ciekawych terenów.
Żeby tam się dostać to trzeba czekać na dzień w którym nie ma wiatru i wyjechać gondolą na samą górę Mammoth, 11,059 stóp (3,370m.)
Większość ludzi ze szczytu kieruję się na prawo i następnie wieloma trasami o różnej trudności (od trudnych i stromych niebieskich do potrójnych diamentów) zjeżdża w dół. W większości przypadków tam się kierowaliśmy, ale parę razy pojechaliśmy w lewo.
Tutaj znacznie mniej ludzi się wybiera. Po drodze są ostrzeżenia, że jest stromo, trzeba podchodzić, można pobłądzić i zjechać gdzieś w lasy…
Mimo lekkiego podchodzenia do góry to początek był łatwy z przepięknymi widokami bo obu stronach.
Większość ludzi jedzie, idzie granią do momentu aż im się znudzi, albo widzą fają ściankę którą chcą sobie zlecieć.
Jadąc w lewo z grani nie ma żadnego problemu i po jakimś czasie dojeżdżasz do resortowych tras i do wyciągów. Natomiast na prawo to już są tereny dla odważnych lokalnych co znają tutejsze góry. Było parę zachęcających śladów, ale niestety nie miałem ze sobą przewodnika ani też lokalnego.
Na wyciągu gadałem z lokalnym i mówił żeby jechać dalej granią aż do skał. Aktualnie na grani jest mało śniegu i wiatr wszystko zwiał, ale można te skały objechać z prawej strony i potem znowu wrócić na grań. Powiedział mi tylko żebym nie jechał za nisko bo już nie wrócę i będę musiał dużo podchodzić.
Posłuchałem rad doświadczonego i tak też zrobiłem. Objechałem skały z prawej i bez problemu wróciłem na grań. Tu już nie było nikogo. Całe przestrzenie były tylko dla mnie.
Za daleko już nie jechałem granią tylko znalazłem fajną ściankę i zleciałem nią w dół. Świetnie było tylko trochę męcząco na tej wysokości i w takim twardym, przewianym śniegu.
Niżej wjechałem w las.
Lubię jeździć po lasach. Nie mówię tutaj o super stromych gęstych lasach, ale o takich znośniejszych, rzadszych gdzie można w miarę rozwinąć prędkość i nie zastanawiać się czy się wjedzie w drzewo.
Kalifornia jest do tego idealna. Ma wielkie, potężne kalifornijskie drzewa co nie za gęsto rosną. Jeżdżenie między nimi to bajka. Traktuje to jak szybki hike na którym się w ogóle nie męczę. Czasami tylko wiewiórka sprytnie przeleci z drzewa na drzewo.
Resort posiada wiele barów i restauracji w górach albo w dolnych bazach. Z reguły lunch robiliśmy sobie we własnym zakresie. Siadaliśmy sobie w słoneczku i szukaliśmy w plecakach coś do jedzenia/picia.
Znacznie taniej to wychodzi i można w spokoju, bez ludzi, na świeżym powietrzu się posilić. Oczywiście przejeżdżając koło fajnych knajpek też trzeba na jednego wstąpić.
Natomiast na końcu dnia dziewczyny przychodziły do dolnych baz i wspólnie przy piwku każdy opowiadał swoje przeżycia.
W Mammoth Lakes spędziliśmy 6 pełnych dni. W miarę wystarczająco żeby resort dobrze poznać i zjechać większościom tras. Dalej to oczywiście za mało żeby się w pełni nasycić kalifornijskim słońcem. W ostatni dzień, w sobotę wyjeżdżaliśmy koło 11 rano, ale ja oczywiście jeszcze musiałem sobie parę razy zjechać.
Nigdy nie wiadomo kiedy tu następnym razem będę. Znajomi już w sobotę nie poszli, więc samotnie żegnałem się z górami.
Przy dolnej bazie byłem już parę minut przed otwarciem wyciągów. Praktycznie bez żadnych kolejek zjechałem kilkanaście razy. Nie musiałem oszczędzać sił, bo wiedziałem, że o 10:45 muszę zjechać do domu.
Puste, wspaniale przygotowane trasy! Było to idealne pożegnanie z jednym z największych resortów w Kalifornii.
Mamy już plan tu wrócić w maju na wiosenne, zakańczające sezon narty. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie to mamy przed sobą 5 godzin samochodem na południe do ciepłego i słonecznego miasta aniołów.
Inni znajomi, którzy aktualnie zwiedzają pustynne rejony południowej Kalifornii już tam są i mamy przez dwa dni zobaczyć jak się Los Angeles zmienia.
Musimy już jechać bo nas lokalne Mamuty zaczynają gonić!
2022.03.08 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Ostatni dzień wolnego. Nie ostatni dzień wakacji ale ostatni dzień kiedy nie muszę wstawać o 6 rano i zasiadać do komputera. Praca zdalna ma swoje plusy ale jak się pracuje z Kalifornii na NY godzinach to nie jest aż tak fajnie. Dziś jednak trzeba było się jeszcze nacieszyć wolnym dniem, piękną pogodą i iść gdzieś na spacerek.
Convict Lake (jezioro skazańców) podobno jest jednym z ładniejszych jezior w tym rejonie. Muszę przyznać, że po wczorajszym zamarzniętym jeziorze trochę sceptycznie do tego podeszłam, ale i tak nie miałyśmy innych opcji więc postanowiłyśmy zobaczyć jak to jezioro wygląda w zimie.
Convict Lake swoją nazwę wziął od wydarzenia z 1871 roku kiedy to grupa więźniów, którzy uciekli z Carlson City, NV właśnie tu została złapana. Aktualnie Convict Lake przyciąga ludzi swoim pięknem, jest tu pole namiotowe, restauracja i mini sklep. A do tego oczywiście tona szlaków.
My wybrałyśmy szlak wokół jeziora. Z początku szło się prawie asfaltową drogą. Potem szlakiem po żwirze i śniegu… niestety gdzieś w połowie jeziora szlak to były skały pokryte śniegiem. Myślę, że w lecie jak wody jeziora są niższe to można spokojnie przejść. Dziś jednak nikt tamtędy nie szedł więc my też nie chciałyśmy być pierwsze. Wpaść do takiego zimnego jeziora to żadna przyjemność.
Normalnie można przejść jezioro wokół i jest to jakieś 2 mile (nie dużo) my zawróciłyśmy w połowie ale dwie mile zrobiłyśmy. Miałyśmy jednak mały niedosyt i nie do końca chciałyśmy od razu wracać do miasteczka. Wracając zajechaliśmy do Hot Creek Geological Site (gorące źródła). Wg. mapy wydawało nam się, że można dojechać prawie pod sam punkt widokowy, jednak i tu śnieg nas zaskoczył i dojechałyśmy najdalej jak się dało a potem na nóżkach. Pewnie teraz się śmiejecie, że zaskoczył nas śnieg w zimie… no i macie rację.
Nie odśnieżoną, trochę żwirowatą, trochę błotnistą drogą miałyśmy do pokonania ok. 1.5-2 mil w każdą stronę. Ale w końcu nigdzie nam się nie spieszyło. Tak więc podziwiając widoki, zostawiając piękne góry za sobą maszerowałyśmy przed siebie.
Gorące źródła to oczywiście nic innego jak gorąca woda, wrzątek i gejzery wydobywające się z wnętrza ziemi. Oczywiście nie można tego porównać do parku Yellowstone. Nadal ciekawość wygrała i pomimo, że w ciężkim, mokrym śniegu i błocie szło się mało przyjemnie to widoki napędzały nas do przodu.
Jak wspominałam normalnie do punktu widokowego można dojechać samochodem a potem przejść się trochę na dół. My miałyśmy hike już do punktu widokowego. Jakoś jednak same źródła nie zachwyciły nas aż tak bardzo żeby schodzić na dół.
Ja to tam bardziej byłam zachwycona górami po drugiej strony które towarzyszyły nam w drodze powrotnej do auta.
Wycieczki trzeba było zakończyć bo chłopaki już się za nami stęsknili i pisali, że mają fajną miejscówkę na tarasie w głównej bazie. Główna baza wyciągów nie jest w miasteczku jakby się mogło wydawać. Pewnie ze względu na ilość potrzebnych parkingów, łatwiej było ją zrobić po drugiej stronie gór. Ja tam byłam kiedyś w lipcu ale chętnie odwiedziłam główną bazę i dziś.
Jak przystało na Kalifornię (podobnie jak w Kolorado) po nartach można cieszyć się słońcem i opalać się na tarasie, podziwiając górki, i wspominając kolejny fajny dzień.
2022.03.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Jak przystało na zachodnie wybrzeże, Mammoth Lakes to nie tylko resort narciarski i piękne górki przekształcone na trasy zjazdowe. To też piękne góry Sierra Nevada po których można chodzić godzinami albo i dniami.
Tras jest bardzo dużo ale niestety wiele jest zasypanych śniegiem. W miasteczku średnio w ciągu roku spada 93 in (230 cm) śniegu. Natomiast w górach zdecydowanie więcej a też dłużej się utrzymuje. Tak więc nie wszystkie trasy są dostępne.
Kiedyś z Darkiem byliśmy tu w lipcu i jak poszliśmy na hike to w nadal było dużo śniegu i wyżej w górach zapadaliśmy się w śnieg. Tak więc na tym wyjeździe nie nastawiałam się na jakieś zaawansowane chodzenie po górach ale ponieważ są tu piękne tereny wszędzie, to nawet łatwe trasy są piękne.
W Mammoth Lakes nie bardzo można chodzić po szlakach narciarskich. Można kupić bilet na chodzenie ale niestety jedynie na nartach można iść do góry. Rakiety czy raki są nie dozwolone. Dobrze jednak, że mają Tamarack Center. Jest to rejon w górach gdzie można chodzić na rakietach, butach czy nartach biegowych.
My stwierdziłyśmy, że trzeba ćwiczyć więc nie poszłyśmy na łatwiznę i do Tamarack Center poszłyśmy na nogach (ok. 3 mile). Normalnie wzdłuż drogi (Mary Road) jest ścieżka dla rowerów, spacerowiczów itp. Niestety teraz jak odśnieżali drogę dla aut to cały śnieg wrzucili na “chodnik”. Nie byłyśmy pierwsze, które tędy szły bo widać było, że te hałdy śniegu są ubite.
Zajście do Twin Lakes zajęło nam jakieś dwie godziny ale nikt nie narzekał bo z takimi widokami i w słoneczku można iść jeszcze dalej. Przy Twin Lakes trochę się zdziwiłam. Byłam pewna (wg. map), że dalej jest droga na samochody. Natomiast drogi nie było widać a tylko zasypany szlak. No tak pierwotnie myślałam, że to szlak ale się okazało, że oni po prostu nie odśnieżają drogi tylko jak spadnie śnieg to po drodze można chodzić właśnie w nartach biegowych, butach czy rakach… sprytne.
Jest tu co robić od spacerku 15 minutowego po hike 8h. My zdecydowałyśmy się na coś po środku. Zaczęłyśmy od wyjścia na Panorama Dome. Nie wysoko bo tylko 300 ft (ok.100m) do góry. Warto wyjść bo się jest w środku otoczonym pięknymi górkami.
Jak sama nazwa wskazuje w Mammoth Lakes jest dużo jezior. Tak więc po zdobyciu Panorama Dome przyszedł czas na jeziora. Mary Lake (jezioro Marysi) wydawało się dobrą opcją. Jest to pierwsze z wielu jezior do których można dojść będąc w Tamarack Center. Prawdopodobnie parę late temu przejeżdżaliśmy koło tego jeziora. Tym razem trzeba było do niego dojść.
Idzie się szeroką, ubitą trasą w słoneczku. Trochę pod górę ale ogolnie nie duże nachylenie. Szłyśmy może z 30 min…i doszlysmy do … jeszcze większej ilości śniegu.
Niestety jezioro jest zamarznięte i nie robi efektu. W lecie musi być pięknie jak pobliskie góry odbijają się w tafli jeziora.
Zdziwiłam się bardzo bo parę łudzi na nartkach szło prosto przezw jezioro. No tak, wyglądało na zamarznięte ale czy naprawdę było?
Trasa od jeziora idzie dalej ale to już robi się dłuższy spacer. A my i tak nadrobiliśmy troche wysokości i odleglosci bo szłyśmy z miasteczka a nie z parkingu.
Z powrotem to samo….postawiłyśmy na nogi i podreptałyśmy spowrotem do domu. To był fajny spacerek i piekne widoki. Jeszcze jutro mam wolne więc też na pewno to wykorzystamy.
2022.03.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 2)
Po wczorajszym długim dniu w podróży dziś miałam ochotę nigdzie się nie spieszyć. Tak więc plan był prosty - powłóczyć się po miasteczku. Darek jednak olał sen i postawił na nartki. Tylko w niedziele w Mammoth Lakes jak się ma Ikon pass to można załapać się na wcześniejsze wyciągi i skorzystać z puszku zanim cała chmara się rzuci i to rozjeździ.
Zgadza się. Możliwość jeżdżenia godzinę przed większością ludzi zdarza się tylko raz na miesiąc! W Marcu akurat jest to dzisiaj, w nasz pierwszy narciarski dzień.
Uwierzcie mi, bardzo nie chciało się wstawać. Zwłaszcza, że wczorajsze przywitanie ze znajomymi jak zwykle się przeciągnęło. Taka szansa nie przydarza się często, więc rano wszyscy trzej narciarze dzielnie i zwarcie maszerowali w butach narciarskich do dolnej bazy. Jakieś 10 minut.
Ludzi było trochę, ale bez kolejki, specjalnym wejściem dla posiadaczy biletu IKON wsiedliśmy na wyciąg.
Świetne uczucie jak siedzisz na krzesełku, jedziesz do góry i wiesz, że cały tydzień będziesz tu się bawił. Góra jest taka tajemnicza, nieznana, nieodkryta. Trochę czytałem o tym resorcie, gdzie tu jeździć, jakimi trasami obowiązkowo, a co omijać. Jednak zupełnie jest inaczej jak czytasz na internecie, a jak sam odkrywasz.
W wyższych partiach gór w nocy spadło parę centymetrów puchu. Nie jest to dużo, ale wystarczająco żeby delikatna warstwa pokryła dobrze ubite trasy.
Za mało puchu żeby wyjeżdżać poza trasy i się rozkoszować głębokim, lekkim śniegiem.
Zjechaliśmy parę razy zanim na wyciągi wpuścili większość ludzi. Mało narciarzy i idealnie ubite trasy pozwoliły nam na carvingowe, szybkie zloty w dół.
O 8:30 otworzyli resort dla wszystkich. Mimo, że była to niedziela to nawet na początku nie było tłumów.
Gdzieś tak o godzinie 10 zaczęły robić się paro-minutowe kolejki, ale wtedy myśmy już mieli inne plany. Po kilkunastu szybkich zjazdach zgłodnieliśmy na tyle żeby wrócić do naszego mieszkania gdzie dziewczyny przygotowały nam pyszne śniadanie. Ilonce udało się załatwić lokum przy trasach, więc było to idealne rozwiązanie bez tracenia dużej ilości czasu.
Po śniadanku chłopaki wróciły na stok a my z przyjaciółką poszłyśmy na miasteczko. Mammoth Lakes powstało już w 1877. Wcześniej rejony te zamieszkiwane były przez ludy zwane Mono. Natomiast w 1877 przybyli tu europejscy osadnicy. Oczywiście przyciągnęły ich potencjalne pokłady złóż mineralnych i złota. Tak, tu też była gorączka złota. Po sławetnej gorączce złota, miasteczko zaczęło trochę podupadać ale turystyka szybko podbudowała spadającą gospodarkę. Miasteczko Mammoth Lakes dostało swoją nazwę od Mammoth Mining Company, firmy wydobywającej surowce naturalne w tym rejonie.
W 1953 roku w miasteczku powstał resort o tej samej nazwie. Ponieważ najpierw było tu miasteczko a potem dopiero powstał resort narciarski to miejsce przypomina bardziej europejskie resorty narciarskie. Dość dobrze rozwinięta infrastruktura, dużo kafejek i restauracji, jest też gdzie pochodzić.
My lubimy jak resort narciarski ma miasteczko. Po pierwsze można robić zakupy jedzeniowe na bieżąco i nie trzeba planować z góry bo potem nie ma już sklepów. Po drugie jest większy wybór restauracji, a po trzecie najważniejsze, jest wtedy gdzie chodzić. Tak więc jak tylko męska część wycieczki wróciła na narty to babska część zeszła na dół. W dół między domkami fajnie się szło, potem po miasteczku też trochę połaziłyśmy, aż wreszcie wróciłyśmy pod wyciągi, a właściwie to tylko jeden wyciąg.
To tutaj przy wyciągu w bazie Center Village się najwięcej dzieje. Przede wszystkim jest ognisko - a jak jest ognisko to jest wszystko. Do tego standardowo sklepiki z pamiątkami, budki z lodami i cukierkami, restauracje i kawiarnie. Maja nawet Chase Sapphire Lounge. Zdziwiło mnie to trochę ale okazało się, że tak jak na lotniskach mamy lounge tak i tu możemy wejść, rozgościć się i rozgrzać ciepłą kawką czy czekoladą. Niestety, żeby wejść do lounge trzeba mieć dowód szczepienia, który został w apartamencie. No nic - next time!
Miasteczko Mammoth Lakes położone jest na wysokości 7,881 ft (2,402 m). W górach oczywiście wyjeżdża się jeszcze wyżej i zabawy między 8 tys a 9 tys stóp wysokości to normalka. My wynajęliśmy domek przy stokach narciarskich więc z miasteczka mieliśmy do góry trochę drałowania. Fajnie się schodziło ale wychodzenie to już nie tak prosto. Dobrze, że jeździ gondola to można podjechać z miasteczka do innej bazy Canyon Lodge, A z Canyon do domku mamy już prawie rzut beretem.
Jednak jak się chłopaki dowiedziały, że my będziemy w Canyon to oni też chcieli i takim oto sposobem zrobiliśmy sobie przerwę i w słoneczku każdy opowiadał o swoim dniu.
W bazach narciarskich są jakieś restauracje ale zazwyczaj jedzenie mają dość słabe i drogie. Dwa kawałki pizzy (żadna rewelacja) i sprite to jakieś $26. Podziękowaliśmy im i poszliśmy do Austriaka. Austria Hof
Austria Hof to hotel, restauracja i apartamenty. Największe jest przy bazie Canyons, choć mają też apartamenty w wiosce na dole i innych miejscach. Powstali oni w 1972 roku jako klub narciarski dla zapalonych narciarzy z Południowej Karoliny. Nie szło im to jednak za dobrze i kiedy przebranżowili się na zakwaterowanie to działają do dziś.
Można u nich zjeść specjalności kuchni niemieckiej - więc Winnerschnitzel musiał być, jak i inne amerykańskie dania ale przyrządzone na styl Europejski. Darek postawił na żeberka z jelenia kanadyjskiego (elk). Wszystko było pyszne i chyba tu jeszcze wrócimy.
Objedzeni i zmęczeni po aktywnym dniu wróciliśmy do domu i… nie nie było tym razem polaków długich rozmów po nocy. Każdy z nas padł - chyba jeszcze jet lag nas trzyma. Na pewno nas trzymał.
2022.03.05 Mammoth Lakes, CA (dzień 1)
Przez cały miesiąc luty jakoś nie udało nam się wyskoczyć na narty. Wiem, luty to dobry miesiąc na białe szaleństwo ale niestety życie jest życiem i czasami nie można robić to co się chce.
Nadrabiamy, nadrabiamy straty i już mamy w planie trochę ciekawych wyjazdów.
Pierwszy z nich jest do Kalifornii, do resortu Mammoth Lakes w górach Sierra Nevada.
Mammoth Lakes jest jednym z większych resortów w stanie Kalifornia i wysoko położonym, 11,000 stóp (3,300 metrów). W związku z tym ma dużo dobrego śniegu i sezon narciarski trwa aż do lata. Osobiście jeździłem tutaj w lipcu parę lat temu.
Lecą też z nami znajomi, więc myślę, że tygodniowe wakacje w tym resorcie spędzimy na intensywnym narciarstwie i poznawaniu okolicznych górek.
Niestety Los Angeles to nie Denver i lot na drugą stronę Ameryki trwa aż 6 godzin, a nie 4 jak do Denver. Dobrze, że często na tą trasę latają większe i wygodniejsze samoloty, które są używane na międzykontyeanalne loty, więc poranny lot zleciał na spaniu, relaksie i lekkiej pracy.
Dzięki strefom czasowym, w mieście aniołów wylądowaliśmy już w południe. Między Nowym Jorkiem a Kalifornią jest 3 godziny różnicy. Dzisiaj nie mamy w planie zwiedzać miasta ani też nic po drodze w góry. Wracając chcemy spędzić w Los Angeles dwa dni i coś tam zobaczyć.
Droga do Mammoth Lake wiedzie przez ciekawe, górzyste i pustynne tereny i trwa około pięciu godzin. Jechaliśmy już nią parę razy, a nawet udało nam się raz trzęsienie ziemi na niej przeżyć.
Do Mammoth Lakes przyjechaliśmy już jak było ciemno. Poza zakupami po drodze to niewiele robiliśmy, ale jednak 500 km zajmuje trochę czasu. Kalifornia to duży stan.
Kolację z przyjaciółmi zjedliśmy w mieszkaniu. Nie chcieliśmy za bardzo nigdzie wychodzić na miasto bo jutro mamy zrobioną rezerwacje na pierwsze ślady. Możemy już od 7:30 rano używać wyciągów. Godzinę wcześniej niż większość ludzi. Ciekawe czy wstaniemy….
2022.01.23 Denver, CO (dzień 7)
Czy wiecie może, że w Denver żyły dinozaury? Tak, takie prawdziwe, wielkie, ciężkie stupały po ziemiach Kolorado aż nawet ziemia się zapadała pod ich ciężarem.
Szczątki dinozaurów można znaleźć w większości stanów od Alaski po Texas i nie tylko. Dinozaury zamieszkiwały naszą planetę ponad 200 mln lat temu a ich obecność na ziemi jest przedmiotem wielu badań i inspiracji filmowych.
Myśmy ślady dinozaurów widzieli kiedyś w Arizonie, ale nie sądziłam nawet, że taka kopalnia wiedzy i pozostałości po dinozaurach jest w Denver. Dinosaur Ridge jest parkiem nie daleko Red Rocks Amphitheatre. Park ten odkrysliśmy przez przypadek ale zdecydowanie warto tam podjechać. Spacerując do góry co jakiś czas są punkty prezentujące dowody na istnienie dinozaurów i opisy. Super ciekawe dla osób w każdym wieku.
Miliony lat temu tereny w okolicach Denver przypominały dzisiejszą sawannę w Afryce. Odznaczały się dość suchym klimatem z dużą ilością sezonowych opadów spowodowanych wiatrami monsunowymi. Te potężne opady deszczu tworzyły jeziora, stawy i inne wodopoje, które były niezbędne dla zwierząt w czasach suchszych okresów. Klimat sawanny spasował dinozaurom które, buszowały po tych okolicach.
Co widzieliśmy? Dużo…. widzieliśmy kości dinozaurów. Z początku trochę nie byliśmy pewni czy to skała wypolerowana przez turystów którzy chcą dotknąć kości i myślą, że właśnie tam jest. Czy moze jest to rzeczywiście kość….nie wiem czy dobrze ale uwierzyliśmy napisom i też dotknęliśmy.
Po kościach oczywiście przyszedł czas na odciski stóp… hmmm… no tak tu już widać coś na ślad pazurów i łapy.
Ostatni przystanek najbardziej mnie zaciekawiła. Jakoś nigdy o tym nie myślałam ale ma to sens. Skoro te potwory ważyły parę ton to przecież jak to biegło przez tą sawannę to ziemia nieźle musiała się trząść. Ale nie tylko trząść. Ich mocne tupanie powodowało wgniecenia ziemi. Do dziś na skałach można oglądać jak niektóre warstwy są sprasowane pod wpływem ciężaru zwierząt jakie po nim chodziły.
Dinosaur Ridge jest w parku Matthews / Winters Park. Jest tu dużo ciekawych tras do spacerowania, biegania czy jazdy na rowerze. Tak blisko miasta a tak fajnie…
My jednak zanim dojechaliśmy do Dinosaur Ridge odwiedziliśmy Red Rocks Amfiteatr. Pisaliśmy już o nim trochę wcześniej (we wrześniu, i w październiku). Tym razem po raz pierwszy byliśmy tu za dnia w piękny słoneczny dzień. Tak jak myśleliśmy w słońcu prezentuje się to jeszcze lepiej!
Miejscami co prawda w cieniu był lodzik i ślizgaliśmy się jak Bambi na lodowisku ale na szczęście wtedy z pomocą przychodziły barierki.
Pomału żegnamy się z Kolorado. Myślę, że na jakiś czas zrobimy sobie przerwę od Denver i pobliskich górek. Choć to słoneczko kusi….no może zanim totalnie zrobimy sobie przerwę to jeszcze jakieś wiosenne narty zrobimy. Czas pokaże.
Na pewno te parę ostatnich wyjazdów i miesiąc jaki tu spędziliśmy utwierdził nas tylko w przekonaniu, że w Denver i Kolorado da się żyć…. Pogoda dla bogaczy jak to się mowi…
2022.01.22 Steamboat, CO (dzień 6)
Sobota - dzień wolny od pracy. W końcu i ja mogłam coś porobić w Steamboat. Większość czasu stąd pracowałam i tylko czasem po pracy szłam do chłopaków do base. A tak to - pozostawał mi balkon. Nie narzekałam bo widok z balkonu przedni i w takiej scenerii dużo lepiej się pracuje. Aż chce się szybko wszystkie projekty skończyć, żeby jak najszybciej na słoneczko wyjść.
Sobota ma jednak swoje prawa i jak tylko spakowaliśmy wszystko do samochodu (niestety dziś już wracamy do Denver) to ja poszłam w górki na szlak a chłopaki na narty.
W Steamboat nie można chodzić po szlakach narciarskich w godzinach otwarcia resortu ale mają dużo fajnych tras na wszelkiego rodzaju sporty w innej części miasta. Nadal można tam spędzić godziny, wspiąć się na 8,200 ft (2,500 m) i zrobić ponad 1000 ft w górę.
Jak ja wyszłam na szlak to chłopaki wyszli pod wyciągi… i od razu zrozumieli, czemu lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend. Masakra… po 4 dniach jeżdżenia w tygodniu, gdzie nie ma kolejek, nie ma tłumów na stokach i nie ma początkujących narciarzy dzisiejszy dzień był dla nich zderzeniem z rzeczywistością. Miłość do nart jednak wygrała nad nie lubieniem kolejek i chłopaki szaleli na nartach do końca.
W między czasie ja sobie szłam do góry. Była piękna pogoda, ciepło, że nawet człowiek chce się rozebrać do podkoszulka, nie za dużo ludzi na trasie i pełno cudownych widoków. Czego chcieć więcej.
Moim celem było Quarray Mountain. Szłam trasą Blackmere, która jest szeroka jak droga. Nie jest ona odśnieżana ale śnieg był w miarę ubity więc chyba jakiś ratrak nią przejeżdża od czasu do czasu. Trasa jest bardzo blisko miasteczka i jest lubiana przez miłośników wszelkich sportów, są górołazy, ludzie na rowerach, z psami, na sankach czy nartach. Bardzo podoba mi się ten park.
Trasa idzie do Emerald Mountain z której to jest bardzo ładny widok na miasto, dolinę i pobliskie górki. Idealne miejsce na przerwę, zwłaszcza, że słoneczko świeciło jak na jakiś wyspach karaibskich. Ja jednak chciałam wyjść wyżej na Quarry Mtn.
Tutaj nachylenie się zwiększa więc nawet pomimo, że idzie się w cieniu to nie czuć zimna. Z Emerald Mtn nie jest to daleki odcinek (more 20 min) ale dobrze jest czasem zmusić serduszka do wysiłku. Tak więc bez zastanowienia uderzyłam na szczyt. Niestety na szczycie za wiele nie da się pochodzić. Jest to dość płaski szczyt ale tam już ratraki nie dojeżdżają więc non-stop człowiek się zapada w śnieg. Tak więc doszłam tylko do momentu gdzie można powiedzieć, że szczyt jest zaliczony ale po samym szczycie się “nie plątałam”. Ruszyłam w dół aby znów ogrzać się w słoneczku. W dół to już się zlatuje więc nawet się nie obejrzałam a znów byłam na Emerald Mtn.
Zaczynało przybywać ludzi choć nadal było to nic w stosunku do tego co zobaczyłam zbliżając się do parkingu. Z powrotem na parkingu byłam koło 12 w południe, czyli dla niektórych idealny czas, żeby iść na spacer. Tu już robiło się tłoczno. Większe grupy, więcej psów goniących z podniesionymi ogonami tam i spowrotem i więcej narciarzy, którzy od czas do czasu przemkną obok ciebie. Cieszyłam się, że ja wyszłam rano. Jednak dużo przyjemniej się szło jak widziało się człowieka raz na 15 minut a nie 15 ludzi raz na minutę.
Cały spacerek zajął mi może z 3h. Ale to nie był koniec. Wylądowałam w miasteczku po drugiej stronie od resortów. Mogłam zaszyć się w jakiejś kawiarni, barze i czekać aż chłopaki skończą narty i mnie odbiorą, mogłam spędzić godziny chodzić od sklepu do sklepu i kupować pamiątki (totalnie nie moja pasja więc sorki ale nie będzie prezentów z tego wyjazdu), albo mogłam skorzystać ze słońca i przejść się na nogach w stronę resortu. Oczywiście wybrałam ostatnią opcję. No może ostatnią z małym połączeniem opcji kawiarni. W miasteczku jest mała księgarnia połączona z kawiarnią. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie kupić książki i zacząć ją odrazu czytać przy kawce. Lubię wspierać małe lokalne księgarnie pomimo, że ceny mają wyższe niż na Amazonie to od czasu do czasu chętnie przepłacę aby takie miejsca istniały.
Koniec obijania - trzeba ruszyć dalej w drogę. Z miasteczka do resortu prowadzi bardzo fajna ścieżka/deptak nad rzeką, między drzewkami. Znam dość dobrze tą trasę z poprzedniego razu ale chętnie przeszłam się z nią znów i wspominałam nasz pobyt w Steamboat rok temu.
Yampa River Trail bo tak nazywa się ta trasa idzie się około 45 min. Ok, czyli trochę bliżej resortu. Jednak to nie koniec. Yampa River Trail kończy się po drugiej stronie miasta ale, żeby dojść do tras narciarskich to nadal trzeba jeszcze pokonać kawałek. Kolejne 30 minut spacerku, tym razem pod górę. Dobrze, że Darek zaparkował na dolnym parkingu to przynajmniej nie musiałam iść na samą górę bo już mnie buty trochę obcierały.
Na parkingu jeszcze tylko znaleźć nasze auto - nie jest to łatwa sprawa jak stoją setki aut i poczekać na chłopaków. Na szczęście długo nie musiałam czekać bo wyciągi już pozamykali. Dziś wracamy do Denver. My zostaniemy w Denver jeszcze parę dni, nasz kolega wyjeżdża jutro. Fajnie było znów zobaczyć Steamboat. Jest to resort troszkę dalej od Denver (ok. 3-4h samochodem). Nadal nie są to straszne odległości ale pokonywane są przez ludzi, którzy chcą uciec od komercji. Prawdziwych narciarzy, którzy dla dobrego puszku zrobią wszystko. Bo Steamboat chwali się, że ma szampański puszek. Steamboat strasznie się rozwija. Przebudowywuje całą bazę, buduje nowe wyciągi i naprawdę widać różnicę przez ten rok. Niestety wraz z rozwojem ceny nieruchomości też idą w górę. Myśmy się spóźnili jakieś pół roku. Ci co kupili apartament zaraz jak zaczął się COVID i zaraz jak tylko ludzie z Denver przeprowadzili się do Steamboat to zrobili interes życia. W niewiele ponad rok ceny poszły prawie 30% do góry.
A’propo lokalnych co przeprowadzili się z Denver do Steamboat to mam tu koleżankę z pracy która właśnie to zrobiła. Nie pisałam do niej nic, że będziemy w mieście bo aż tak dobrze się nie znamy ale świat jest mały więc spotkaliśmy się i to dwa razy. Pierwszy raz przy stokach - drugi w restauracji. Najlepsze w restauracji było to, że ze wszystkich stolików posadzili ich akurat obok nas - nawet jakbyśmy się umawiali to pewnie by się to nie stało. Następnym razem spróbujemy się umówić - zobaczymy jak nam to wyjdzie. A póki co Steamboat - do następnego razu!
2022.01.19-21 Steamboat, CO (dzień 3-5)
Będąc rok temu w Steamboat przez dwa tygodnie tam nam się spodobał ten resort i miasteczko, że w tym roku też postanowiliśmy go odwiedzić.
Oczywiście w tym roku nie udało nam się dwa tygodnie spędzić w tym kurorcie, ale przynajmniej parę dni, żeby odświeżyć wspomnienia.
Po intensywnym narciarskim dniu w Copper wsiedliśmy w samochód i po około dwóch godzinach wjechaliśmy do Steamboat. Sama droga to już przygoda.
Z autostrady 70 na północ drogą 9, a następnie drogą 40 do samego miasteczka. Jak tylko zjechaliśmy z autostrady to skończyła się cywilizacja. Pustynia i amerykańskie prerie pokryte śniegiem i lodem.
Przed samym miasteczkiem jest przełęcz Rabbit Ears (Uszy Królika) 9,426 ft, która pokryta jest lasem i potężną ilością śniegu leżącego do lata. Teren ten już bardziej przypomina okolice resortów narciarskich niż krain z westernów.
Często po dużych opadach śniegu przełęcz jest zamknięta i dojazd do Steamboat jest niemożliwy. Prawdopodobnie za względu na ochronę środowiska i zwierzęta droga nie jest niczym posypywana. Jest tylko odśnieżana przez pługi i spycharki (rok temu mieliśmy okazję się o tym przekonać) Wtedy albo lecisz do Steamboat samolotem, albo okrężną drogą przez parę innych stanów.
Już z gór widać ładnie oświetlone miasteczko. Jadąc serpentynami w dół miasteczko wyłaniało się coraz lepiej z każdym zakrętem. Steamboat przywitało nas setkami (albo i tysiącami) oświetlonych drzewek. Do końca nie wiem dlaczego ale prawie każda choinka ma różnokolorowe oświetlenie. Ogólnie ciekawie i kolorowo to wygląda.
Mamy tu zamiar być 4 dni, które planujemy intensywnie spędzić na nartach. Nie będę opisywał każdego dnia ani każdej trasy, bo to zrobiłem rok temu. Tym razem nastawię się się na zdjęcia i lekkie ich opisy.
Jeśli chodzi o pogodę to mieliśmy w styczniu cały kalejdoskop pogodowy. Od wiosennych, słonecznych nart po -20C. Chmury i intensywna mgła też się pojawiała. Ogólnie było ciekawie.
Steamboat jest położony w północno-zachodnim rejonie stanu Colorado. Ze względu na dalekie położenie od Denver mniej ludzi go odwiedza niż popularne resorty bliżej autostrady 70, jak Vail czy Breckenridge.
Przoduje też w ilości śniegu. Spada tutaj z reguły więcej śniegu niż w resortach w centralnym Colorado.
Z gór przepięknie widać dolinę Yampa.
Mój ulubiony wyciąg, Bar-UE. Wolny i długi. Idealny na odpoczynek i piwko. Znajduje się w ciekawym rejonie resortu, więc narciarz często tu już zmęczony i spocony. Idealnie żeby usiąść, oglądać widoki, narciarzy i odpocząć.
O takim terenie mowa! Czarno to widzę.
Czasami trzeba podejść trochę do góry żeby lepiej zjechać.
Przewodnicy powiedzieli który zjazd jest ciekawy……
I był….!
Czasami pojawiały się tabliczki oznajmiające nam, żeby uważać. Dalej może być ciekawie jak się nie ma w grupie lokalnego który cię wyprowadzi z lasów.
A tam tak spokojnie, cicho, nie na nikogo….
W Steamboat można też znaleźć łatwiejsze i ubite trasy.
A także pyszne i zdrowe jedzenie…
Jednak najsłynniejsze są tacos prosto z ratraka. Z Łosia smakują najlepiej!
Na ten wyjazd udało nam się znaleźć mieszkanie w miarę tanie, blisko gór i z przepięknym widokiem. Sami popatrzcie…
Mimo, że Steamboat jest oddalony od większych miast to i tak w weekend jak są dobre warunki i ładna pogoda to ludzi jest trochę. Mimo, że lokalni w weekend raczej nie jeżdżą na nartach (za dużo ludzi i pracują) to i tak trzeba z 10 minut w kolejkach postać. Na szczęście ja i kolega nie musimy siedzieć razem na krzesełku, więc my idziemy do lini dla pojedynczych gdzie z reguły nie ma kolejki. Przynajmniej na wyciągu siedzisz z obcymi i zawsze można o czymś pogadać. W tygodniu jest lepiej, bo lokalni „sprzedają” sekrety gdzie tu najlepiej zjechać. W weekend to siedzi Denver albo inne duże miasta. Wtedy można porównywać życie w NYC to życia w innych miastach.
Ogólnie bardzo polecam Steamboat. Za miasteczko, klimat, widoki i górki.
Następnym razem jak będziecie się wybierali do Colorado na narty to proponuję odwiedzić Steamboat. Nie koniecznie na cały tydzień, ale na 2-3 dni na początek. Warto!
2022.01.18 Copper Mountain, CO (dzień 2)
Kontynuując naszą podróż przez resorty Kolorado nie mogło obyć się bez odwiedzenia Copper. Darek ma bilet sezonowy na różne resorty w tym na parę w Kolorado (Arapahoe Basin, Copper, Steamboat, Aspen, Winter Park i Eldora). Copper poznaliśmy dopiero po raz pierwszy w zeszłym roku, i od razu nam się spodobał. Dziś jest to nasz czwarty raz w tym resorcie i w końcu przyszedł czas wypróbować ich uphill policy czyli chodzenie po szlakach.
Darek zapiął narty a ja zapięłam opaskę na rękę i poszłam w górę. W Copper jest parę tras którymi można wyjść dojść wysoko. Trzeba się trzymać określonych tras i mieć na ramieniu opaskę. Żeby móc chodzić po górach szlakami narciarskimi trzeba kupić opaskę, za $79 która pozwala ci chodzić przez cały sezon. Niby drogo ale i tak wychodzę z założenia, że mój sport chodzenia po górach jest tańszy od Darka jeżdżenia więc od czasu do czasu mogę zapłacić. Ale żeby jednak koszty rozbiły się na kilka wyjazdów będziemy musieli przyjechać tu jeszcze na wiosenne narty.
W Copper mieszkamy w centralnej wiosce. Do wyciągów mamy bardzo blisko, natomiast jeśli ja chcę iść wyznaczonym szlakiem to muszę przejść do zachodniej wioski, potem drogą przez Rancho (asfaltowa droga między domkami) do góry i w końcu wejść na trasy przy wyciągu Lumberjack wejść na trasę West Ten Mile.
West Ten Miles jest długą zieloną trasą, potem przechodzi w Roundabout i Soliloquy. Już od samego początku zdziwiłam się jak szeroka jest ta trasa. Nie dziwne, że pozwolili właśnie tędy wychodzić do góry. Jest wystarczająco miejsca dla każdego. Do tego trasa zielona więc mniej uczęszczana. Zazwyczaj najdłuższa trasa zielona, która idzie przy granicy resortu jest też najmniej stroma więc często jest używana do nauki. Dlatego nowicjusze i piesi mogą używać tych tras razem.
Dziś dodatkowo był wtorek po długim weekendzie więc ogólnie nie było za dużo narciarzy. Czasem tylko jakaś choinka stanęła na środku trasy.
Szło się bardzo przyjemnie. West Ten Miles jest dość płaska więc w miarę szłam bez przystanków. Jednak jak trasa przeszła w Roundabout a potem w Soliloquy to już zaczęło się robić stromiej. Jak w ogóle uważam, że oni trochę oszukali bo miejscami Soliloquy mi wyglądało bardziej na niebieską niż zieloną. Tutaj pomału czułam, że zostawiam płuca. Ale co się dziwić wychodziłam w końcu na 12,337 ft (3,760 m) z 9,712 ft (2,960 m). Teraz jak patrzę na te numerki i fakt, że po Covidzie i po siedzeniu w domu gdzie dystans jaki pokonuje to łóżko - komputer wyszłam 2,500 ft na tej wysokości to jestem z siebie dumna. Czasem trzeba się pochwalić!
Szłam jakieś 2,5h ale w takim słoneczku to sama przyjemność i w ogóle mi się nigdzie nie spieszyło. Na West Ten Mile prawie w ogóle nie było ludzi. Tylko czasem jakaś wiewiórka przestraszona próbowała przejść trasę. Im wyżej tym tłoczniej się robiło ale nadal znośnie. Od czasu do czasu podjechał Darek z Damianem ale oni woleli korzystać z faktu, że wszystkie trasy są otwarte i zwiedzać poważniejsze rejony.
Za około 2:30h dotarłam na szczyt. Miałam odwiedzić grill-bar Flyer ale wyglądało, że jest zamknięta. Pewnie kolejny biznes który dopadł problem ze znalezieniem ludzi do pracy. Byłam na szczycie wyciągu American Flyer i “prawie” pod szczytem góry Copper, tutaj już dość mocno wiało a słoneczko pomimo, że było nie było w stanie ogrzać powietrza oziębionego przez wiatr. Tak więc po sprawdzeniu, że bar-grill jest zamknięty, wróciłam na trasę i zaczęłam schodzić. Byleby do mniej wietrznych rejonów i bardziej nasłonecznionych.
W między czasie Darek i Damian wrócili do rejonów gdzie mieli zasięg i spotkaliśmy się na trasie. Powiedziałam im o ławeczce i pomysł im się tak spodobał, że w niecałe 15 minut później siedzieliśmy na ławeczce, wycinaliśmy kabanosy, gadaliśmy z ptaszkiem (zwanym piesiem) i zdawaliśmy sobie relację jak nam się szło/jeździło.
A z ciekawostek to wiecie jak się otwiera paczkę zalaminowaną paczkę kabanosów jak się zapomniało noża? Jak to Darek powiedział - można iść do lasu, poczukać wilka i poprosić go żeby ostrym zębem rozerwał folię. Wtedy jednak ryzykuje się, że wilk zje kabanosy i co to będzie… Dobrze, że ja też mam zęby, takie duże metalowe zwane rakami… działają idealnie.
“Myśmy też nie próżnowali dzisiaj. Jest to mój trzeci raz jak jestem w Copper na nartach w tym sezonie, więc już trochę się zaznajomiłem z terenem.
W przeciwieństwie do A Basin (gdzie byliśmy wczoraj) w Copper prawie wszystko jest otwarte. Nawet tylne części, które ostatnio były zamknięte ze względu na duży wiatr.
Z samego rana jeździliśmy w głównej części resortu. Szybkie wyciągi w parę minut wywożą cię w góry z których masz praktycznie nieograniczone ilości tras.
Czasami ubijanymi a czasami ciekawszymi trasami na rozgrzewkę się zjeżdżało. Dobra znajomość resortu i brak ludzi (kolejek) pozwoliła nam w dwie godziny tak się zmęczyć, że piwko na ochłodę w słoneczku musiało polecieć.
W stanie Colorado, a zwłaszcza na wysokościach jest tak mocne słońce, że już o 11 rano w styczniu można się opalać. Trzeba tylko pamiętać o kremie z dobrym filtrem.
Wypoczęci i napojeni ruszyliśmy w tylną część resortu. Jej niestety tak dobrze nie znam. Jak byłem tu w grudniu to była jeszcze zamknięta, a na początku stycznia wiał tak mocny wiatr, że szybko ją zamknęli.
Teraz przy pięknej pogodzie w końcu mogłem ją odkrywać.
Po szybkiej rozmowie z patrolem, gdzie tu można najlepiej zjechać ruszyliśmy w dół.
W tej części resortu było znacznie mniej śniegu. Widać, że mocne słońce szybciej topi południowe stoki. Do tego znacznie bardziej tutaj wieje i śnieg jest zwiewany w niższe partie gór.
Zjechaliśmy na dół i dzięki informacji patrolu wsiedliśmy na Three Bears. Jest to wyciąg, który wywozi cię w najdalsze i ponoć najciekawsze rejony. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Na dole wyciągu była tabliczka z napisem, że ten rejon jest tylko dla ekspertów.
Wyjechaliśmy na Tucker Mountain (12,421 stóp, 3,786m). Ale tu wiało! Parę szybkich zdjęć i w dół. Za bardzo nie musieliśmy się zastanawiać którędy jechać, wszystkie trasy były czarne.
Na górze było twardo i lodowato. Widać, że wiatr tutaj często wieje. Natomiast niżej była bajka.
Potężnie szeroka dolina w której możesz jechać wszędzie. Po głębokim śniegu, po urwiskach, lasach…. gdzie tylko masz ochotę.
Tak nam się to spodobało, że oczywiście pojechaliśmy jeszcze raz. Ten sam wyciąg na górę, ale zjazd innymi rejonami. Też pięknie!
Długie zjazdy mają jedną wadę - są długie. Trochę nam tu zeszło i już wybiła godzina 13. Ilonka pewnie już dochodzi do umówionego miejsca, więc trzeba wracać w główną część góry. Oboja z kolegą doszliśmy do wniosku, że jest to ciekawy rejon i jak następnym razem będziemy w Copper to na pewno go odwiedziny. Miejmy nadzieję, że będzie otwarty…
Fajnie tak siedziało się na ławeczce, ale niestety słońce zachodziło za chmurkami i robiło się coraz chłodniej. Chłopaki, też chciały jeszcze trochę pozjeżdżać i wykorzystać dzień na maksa. Tak więc każdy poszedł w swoim kierunku.
Jak zwykle schodziło się szybciej niż wychodziło, zwłaszcza, że popołudniu już prawie nikogo nie było na trasach i nie musiałam za bardzo uważać na innych narciarzy. Tak więc po około godzinie byłam znów w miasteczku. Nic bardziej mi się nie chciało po tym hiku niż dobrej kawy. Znalazłam małą kawiarnię w miasteczku “Sugar Lips” i weszłam po kawę a wyszłam z tuzinem mini pączków. Pączki były tak pyszne, że musiałam dokupić bo co myślałam, że będzie do podziału na nasza trójkę wylądowało w moim brzuszku… ale w końcu spaliłam trochę kalorii więc mi się należało. Ale pączki były przepyszne, jeszcze takie cieplutkie, posypane cynamonowym cukrem. Do kawy - idealne!
Dziś już nie śpimy w Copper. Cały ten wyjazd był tak naprawdę zorganizowany pod kątem Steamboat. W Steamboat spędziliśmy w zeszłym roku dwa tygodnie. Miasteczko i resort strasznie nam się spodobały. Niestety Steamboat jest troszkę dalej od Denver. Trzeba do niego jechać około 3.5 - 4h. Nadal jest to nic w porównaniu do dystansu jaki musimy pokonać z NY do Vermont ale dla ludzi mieszkających w Denver to już jest daleko.
Skoro to jest daleko to na dzień czy dwa nie opłaca się tam jechać. Tak więc postanowiliśmy pojechać tam na cztery noce. Do Steamboat trzeba przejechać przez przełęcz “Uszy królika” (Rabbit’s Ears Pass), którą chcieliśmy pokonać za widoku. Tak więc nie tracąc wiele czasu jak tylko zamknęli wyciągi i chłopaki zjechali do auta to po szybkim przebraniu się w dresy ruszyliśmy w drogę.
Wracały wspomnienia, nie da się ukryć. Te przestrzenie, te pustynne tereny pokryte śniegiem, te wyschnięte jeziora… wszystko przypominało nam zeszłoroczną przygodę z Kolorado gdzie jechaliśmy w nieznane.
Kolega też był w szoku bo chyba nigdy nie widział aż tyle niezagospodarowanej przestrzeni. A tu naprawdę są ogromne tereny niezabudowane. I tylko od czasu do czasu pojawia się gdzieś jakiś domek, który wprawia w zdziwienie jak ktoś wogóle może tam mieszkać, na takim odludziu.
Do Stemaboat zajechaliśmy już po ciemku. Miasteczko przywitało nas jednak niesamowitą ilością oświetlonych choinek. Pamiętaliśmy je z zeszłej zimy ale teraz patrząc na Yampa Valley z naszego tarasu i widząc te wszystkie światełka byliśmy w małym szoku. Ale to pięknie wyglądało. Jak święta w styczniu… w sumie to święta w tym roku są przesunięte więc czemu nie mogą być w styczniu. My jak na święta przystało ugotowaliśmy garnek pierogów z kapustą i grzybami. Brakowało nam tylko barszczu ale pierogi ze skwarkami z boczku też smakowały wyśmienicie. Dzień był długi i intensywny więc dość szybko padliśmy spać. W końcu jutro kolejny piękny dzień na nartach a dla mnie - powrót do pracy i pobudki o 6 rano, bo przecież jest 2h różnicy czasu… a w NY dość wcześnie zaczynam pracę. Tutaj jeszcze wcześniej a w Kalifornii to najlepiej jak w ogóle nie będę szła spać.
2022.01.17 A-Basin, CO (dzień 1)
Czy wam się już znudziły wpisy o nartach z Kolorado czy nadal czytacie je z zainteresowaniem? Dawniej Kolorado odwiedzaliśmy raz do roku więc było to wydarzenie roku. Teraz, w Denver czujemy się jak w domu a resorty Copper, A-Basin traktujemy jak zwykły wypad na weekend.
Góry Kolorado jednak za każdym razem nas na nowo zachwycają więc postanowiliśmy opisać i ten wyjazd. Wyjazd zaczął się trochę pechowo. Najpierw ja musiałam być wcześniej w Denver wiec wyleciałam juz w czwartek. Niestety leciałam po pracy i wylądowałam w Denver dopiero koło północy. Pewna, że jakiegoś Ubera czy Lyft skołuję, za bardzo się nie martwiłam. Na spokojnie więc odebrałam bagaż i pewna siebie zalogowałam się na aplikację a tam niespodzianka…. Koszt taksówki do naszego mieszkania w Denver $80. What??? (Co???) Drożej to tylko w Moskwie i Japonii płaciliśmy. Masakra, i to jeszcze 15 minut czekania. Robiło się coraz później, taksówek ubywało więc wystraszona, że cena pójdzie jeszcze wyżej, zdecydowałam się na taksówkę z postoju. Jechaliśmy po liczniku ale licznik zapieprzał jak mały samochodzik… ops… no i skończyłam z rachunkiem $80. No nic myślałam, że miałam jakąś nocną taryfę ale kologa parę dni po tym pokonał tę samą trasę w ciągu dnia i zapłacił tyle samo.
Darek dolatywał w sobotę. Zapowiadało się pięknie…samolot o 8:30 rano… lądowanie w południe i prawie cały dzień w Denver na załatwienie różnych spraw. Dostałam smska o 6:30 czasu Denver że właśnie startuje, pożyczyłam mu bezpiecznej podróży i poszłam spać… o 7:30 rano obudził mnie sms. Patrzę a tu od Darka…że jednak nie wystartowali. No i się zaczęło. Opóźnienie godzina nie jest fajne…gorzej jak ta godzina zmienia się w dwie godziny, trzy godziny, cztery godziny…aż w końcu poddajesz się i albo wracasz do domu albo dajesz zarobić innym liniom lotniczym.
Gdyby nie to, że ja już byłam w Denver to Darek by wziął taksówkę do domku. Skoro ja jednak już byłam w Kolorado to nie pozostało mu nic innego jak zmienić samolot i linie lotnicze. Jeszcze chyba nigdy tak szybko nie kupowałam biletu na lot za godzinę.
A co się stało? Zazwyczaj latamy Deltą i muszę powiedzieć, że ogólnie są na czas. Niestety tym razem jak odlodowacali samolot to zauważyli, że jakaś część, która jest potrzebna do lądowania się nie otwiera. W sumie to dobrze, że zauważyli to przed startem a nie dopiero jak lądowali. Ale dlaczego akurat trafilo na samolot w którym był Darek…
Tak więc najpierw próbowali naprawić część, potem się okazało, że ani części ani zastępczego samolotu nie mają.
Originalny wylot o 8:30 rano przeciągnął się najpierw na 11, potem na 13, a potem na niewiadomo kiedy… kiedy o pierwszej Darek się dowiedział, że samolot nie poleci to w ciagu 5 minut zdecydowaliśmy się kupić bilet na United. Darek miał 1.5h żeby przejść z terminala D na B, przejść wszystkie bramki i zdążyć na kolejny samolot. Każda minuta była na wagę złota, ja kupowałam bilet, robiłam mu check-in, wpisywałam mu TSA Pre, żeby szybciej bramki przeszedł. On musiał zorganizować jak się dostać między terminalami (przejechać autobusem), przejść bramki i biec na samolot. A do tego mieliśmy nadzieję, że United nie nawali. Udało się! Jak dowiedziałam się, że Darek wystartował to zaczęłam rozmowę z Delta. Od nich chciałam zwrotu kasy i rekompensaty. Na szczęście oba udało się zdobyć i wyszliśmy ok na tej całej akcji. A do naszej listy zwariowanych lotów doszło posiadanie dwóch boarding passów na ten sam dzień na tą samą trasę, i kupowanie biletu 1h-2h przed wylotem.
Po zwariowanych przygodach z samolotami sobota i niedziela upłynęła nam na załatwianiu różnych sprawe ale za to w poniedziałek nastał czas relaksu i wakacji. Poniedziałek spedzilismy w Arapahoe Basin (A-Basin).
Zanim jednak dojechaliśmy do resortu to musiał być przejazd przez przełęcz Loveland (11,990 ft / 3,654 m). O przełęczy tej pisaliśmy we wcześniejszych blogach jak np. Keystone Maj 2021. Wiedzieliśmy, że ludzie wyjeżdżają na przełęczą a potem zjeżdżają na nartach na sam dół. Zawsze jednak byliśmy przekonani, że robią to na dwa auta i krążą tam i z powrotem. Dziś się przekonaliśmy, że nie do końca tak to działa. Istnieje w końcu coś takiego jak autostop. Tak więc jadąc na przełęcz jakie było nasze zaskoczenie jak w środku lasu stali ludzie i czekali na autostop. Ciekawe ile im się zatrzyma. My niestety mieliśmy pełne auto więc nikogo nie mogliśmy zabrać.
Na tym wyjeździe jest z nami nasz przyjaciel, który jeszcze nigdy nie był w Kolorado. Kochać narty a nie być w A-Basin jest nie dopuszczalne. Jest to kultowy resort powstały 75 lat temu. Nie chcą oni rozwijać za bardzo infrastruktury, żeby nie zepsuć uroku starodawnego resortu. Przez to, że nie mają domków przy stokach, dużego wyboru restauracji czy dziecięcych atrakcji jak tubing to jest to ośrodek mało popularny wśród rodzin. Jest za to bardzo popularny wśród wytrawnych narciarzy jak Daruś. Dlatego, często go odwiedzamy.
Ja lubię chodzić po górach w A-Basin ale niestety dziś mnie zdenerwowali. W A-Basin sprzedają bilety dla łazików na sezon. Nie jest to tania impreza bo $79 na sezon. Jak jesteś tu często to pewnie się opłaca ale na jedno wyjście to nie ma sensu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niby połowa sezonu ale szlaki dla łazików nadal zamknięte. No więc nawet jak kupisz na sezon to będziesz mógł chodzić tylko kilka dni. Jednym słowem podpadli. Podpadli tak, że poszłam w górki w drugą stronę.
Szło się fajnie. Szeroki szlak, ubity przez narciarzy. Widać było, że używają go do pokonania drogi między parkingami a wyciagami. Ja tam nie narzekałam bo fajnie się szło, miedzy drzewami i lasami.
Można tak iść teoretycznie na przełęcz. Tylko im wyżej tym droga zamienia się w szlak a co za tym idzie, ilość śniegu się zwiększa. Weszłam w las, szłam kawałek i zaczął się robić problem w postaci zapadania. Najpierw delikatnie zapadałam się po łydki, potem kolana, a na koniec jak wpadlam po pas to stwierdziłam, że pora zawracać. Tylko zanim zawróciłam to musiałam się wykopać. A wykopanie ze śniegu jak jedną nogę masz unieruchomioną w śniegu, druga wcale nie ma leszego (twardego) podłoża a do tego otaczający śnieg cię oziembia.
Odkopanie nie należało do łatwych zadań ale się udało. Jakbyście się kiedyś zastanawiali jak najlepiej się chodzi po głębokim śniegu jak się nie ma rakiet to proponuję na czworaka. Oczywiście jak się nie ma rakiet, którą są polecane. Szczerze to chyba jeszcze nigdy w życiu aż tak nie wpadłam w śnieg. Było wesoło i zdecydowanie będzie o czym opowiadać przy lunchu.
Na lunchu spotkałam się z chłopakami. Ja opowiadałam o moich przygodach a oni o swoich.
„Tak jak Ilonka wspominała, A Basin jest to kultowy resort w którym czas się zatrzymał kilkanaście albo i nawet kilkadziesiąt lat temu.
Ma to swoje plusy i minusy. Nie ma tu dużo rodzin z dziećmi. W związku tym na trasach większość jest dobrych narciarzy i nie ma problemu, że ktoś jeździ wolno i nieprzewidywanie, a co za tym idzie, stwarza niebezpieczeństwo. Praktycznie nie ma szkółek, więc nie ma grup co wchodzą bez kolejek, a ty stoisz jak ten ……
A Basin nie należy do łatwego resortu. Ma jedne z najtrudniejszych tras w całym Colorado.. Mało jest ubijanych tras, wolne wyciągi, praktycznie brak naśnieżania. Jest też położony bardzo wysoko, co sprawia, że ciężko się oddycha i z reguły wieje mocny wiatr który zwiewa śnieg z tras. Fajnie tu, nie?
Dlatego też jako pierwszy resort który pokazałem mojemu koledze był właśnie A Basin. On jest dobrym narciarzem, więc radził tu sobie bez problemu. I tak większość tych najlepszych tras była zamknięta. Mało śniegu jak na początek sezonu i wiatr wszystko zwiał. Oni są czynni do lata, więc najlepiej jest tutaj w marcu i kwietniu. Jak jest pełnia zimy to przewodnicy biorą grupy po 10 osób (za darmo) i udają się z nimi w góry, z których potem masz ciekawe zjazdy. Niestety było za mało śniegu.
Starałem się pokazać mu cały resort żeby miał rozeznanie. Jednak on najbardziej lubi lasy. Nie jest to tutaj łatwe, bo większość resortu jest ponad lasami. Na szczęście znam już tutejszy teren, więc wywiązałem się z zadania. Kolega powiedział, że chyba nigdy w życiu nie zjeżdżał tak długimi i stromymi lasami. W stanach najtrudniejsza trasa to podwójny diament, potem są już tylko EX (extreme terrain). EX przez las to już nie zabawa. Trzeba uważać. Musi się to zaliczyć, żeby o czymś w barze z lokalnymi później przy piwie rozmawiać i bloga pisać!
Po lunchu każdy poszedł w swoją stronę. Chłopaki spalić kalorie z lunchu a ja złapać trochę słońca na plaży. Tak, w resortach narciarskich też jest plaża. Woda może jest w innej postaci - śnieg zamiast oceanu, czy morza. Ale słońce jest równie mocne (zwłaszcza w Kolorado), ludzie na leżakach to prawie standard, okulary słoneczne są konieczne i krem z filtrem 50 niezastąpiony.
Chłopaki jeszcze trochę pojeździli z godzinkę, może półtorej. Spalili hamburgery i inne pyszności z lunchu i zajechali pod samo auto. Dziś śpimy w Copper, kolejnym resorcie narciarskim więc nie imprezowaliśmy za bardzo tylko grzecznie zapakowaliśmy narty do auta i ruszyliśmy dalej w górki.
Kolorado ma niespotykanie dużo resortów w bardzo małych odległościach. Pierwsze pojawiają się ok. 1h od Denver a potem to już leci. Co jakiś 15-30 minut jest jakiś resort. Pewnie dlatego wszystko się korkuje jak w niedzielę wszyscy z ponad 10 resortów (i to nie małych resortów) wracają z powrotem do domu. Może nam się uda ominąć korki bo wracamy w sobotę z tych wakacji… ale to się jeszcze okaże.
Do Copper dojechaliśmy w miarę szybko, ale nadal było już po zamknięciu stoków. Jak poszliśmy na kolację koło 18:30 to aż się zdziwiliśmy, że niby mają dużą bazę a miasto jednak dość puste. Copper nie jest może tak duży jak Vail czy Breckenridge ale ma trochę hoteli, restauracji, barów, sklepów. Może to dlatego, że był poniedziałek i wszyscy wyjechali już do domów, może jednak ludzie nie chcą płacić $300 za nocleg i wolą wracać do swoich domów w Denver… w każdym razie miasteczko było dość wymarłe a w restauracji (pizzeri) do której poszliśmy było więcej lokalnych niż gości. Wygląda, że jutro będzie mało ludzi na stokach więc wszyscy zadowoleni po kolacji szybko poszliśmy spać. Trzeba zbierać siły na kolejny aktywny dzień! Ja też mam ambitne plany - wyjść najdalej jak się da.
2022.01.04 Copper Mountain, CO
Nowy rok i nowe postanowienia. U nas niewiele się zmieniły od poprzedniego roku. Podróżować więcej!
Poprzedni rok zamknęliśmy dokładnie na 60 wpisach na naszym blogu. Biorąc pod uwagę, że nie piszemy z każdego wyjazdu, a także niektóre dni sumujemy w jeden reportaż to numerek nie jest taki zły. Myślę, że było 80-90 dni wyjazdowych w 2021 roku!
Zwłaszcza jak weźmiemy poprawkę, że cały poprzedni rok pandemia panowała na świecie to nawet udało nam się jakoś to ogarnąć i podróżować w tych trudniejszych czasach.
Oczywiście rok rozpoczynamy narciarsko. Przecież jest zima.
Kolejny wyjazd na narty też się udało zrobić na zachodzie. (3:0). Zachód prowadzi ze wschodem w tym sezonie. Ciekawe jak długo uda się utrzymać taką pozytywną przewagę.
Stany California, Oregon i Washington jak narazie wygrywają w tym sezonie jeśli chodzi o ilość śniegu. Ostro tam sypie. Śnieg jest liczony w metrach. Resorty mają problemy z odśnieżaniem wyciągów a także z transportem ludzi. Lotniska i drogi często są zamykane. Planujemy w ten raj dla narciarzy się wybrać, ale musi tam się troszkę uspokoić. Jak narazie poczciwe Denver.
Colorado może nie dostało tyle śniegu co zachodnie wybrzeże, ale nie jest źle jak na początek sezonu. Większość tras i terenów w resortach jest otwarta.
Jak zwykle jeden dzień spędziliśmy w Denver na załatwianiu spraw i odwiedzeniu paru ulubionych nam miejsc. No bo jak można nie odwiedzić pana Edwarda (sklep mięsny) czy New Terrain (ciekawy browar).
Następny dzień cały spędziliśmy w górach, w resorcie Cooper.
Pogoda niestety nie zapowiadała się ciekawa, dlatego pewnie nie było dużych korków. 1h 15min i już na miejscu.
Wczoraj było słonecznie, ale zimno. Dzisiaj dalej jest zimno z tą tylko różnicą, że nie ma słońca i jest mocny wiatr.
Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek jest nie przygotowany, zapiąłem kurtkę pod szyję i wsiadłem na krzesełko.
Plusem złej pogody jest brak ludzi. Bez kolejek można było jeździć.
Na dole nawet nie było tak źle, ale im wyżej tym było gorzej.
Widać, że przybyło tutaj śniegu przez ostatnie 3 tygodnie jak tu byłem. W głównej części resortu wszystko jest otwarte, nawet lasy. Im wyżej tym było gorzej. Ponad lasami jeszcze ciekawiej. Silny wiatr zwiewał cały śnieg w doliny i wystawało trochę skał.
Wyciągi dalej wyżej w góry chodziły ale na spowolnionych obrotach. Mało było chętnych bo wiatr i niskie temperatury nie pozwalały za długo tutaj zabawić.
Jeździłem na górze, a jak już dobrze zmarzłem to na przemian lasami albo trasami pod wyciągiem zjeżdżałem na dół i już było ciepło.
Copper ma ciekawą tylną część resortu. Wielkie przestrzenie po których można jeździć gdzie się chce. 3 tygodnie temu jak tutaj byłem to niestety cały ten rejon jeszcze był zamknięty.
Dzisiaj z góry zobaczyłem, że wyciągi z drugiej strony chodzą i że lina jest spuszczona, więc pojechałem.
Ale tu wiało! Jechałem pod wiatr, więc czasami jak mocniej zawiało, to aż mnie zatrzymywało. Niżej pojawiły się drzewa i było już znośniej. Oczywiście nikogo nie spotkałem.
Dojechałem na dół do wyciągu a tu rozczarowanie. Dalej nie można jechać, Ze względu na wzmagający się wiatr patrol wszystko zamyka.
Musiałem wsiąść na taki mały, wolny wyciąg który mnie z powrotem wywiezie na przełęcz. Tak jak na tym wyciągu zmarzłem to dawno nie było mi tak zimno. Wyciąg jechał super wolno ze względu na potężny wiatr i obawę, że krzesła będą uderzać o słupy. Do tego jest to stary wyciąg i nie ma zabezpieczeń. W stanie Colorado wyciągi nie muszą mieć zamykań z przodu więc siedzisz jak na taborecie. Co przy dużym wietrze i ostrym bujaniu musisz się mocno trzymać żeby nie wypaść.
Lokalni jakoś nie lubią tych zabezpieczeń. Nawet jak większość nowych wyciągów ma tą barierkę to i tak jej nie zamykają. Chyba, że wsiada jakieś małe dziecko to wtedy dopiero zamykają. Co stan to obyczaj.
Po około 15 minutach wyjechałem na przełęcz. Zmarznięty ale szczęśliwy, że się wydostałem. Ski patrol oczywiście już zamknął wjazd i udawał się w ten rejon sprawdzać czy czasem nikt tam na noc nie został.
Szybciutko, łatwymi trasami zjechałem na dół i udałem się do najbliższego baru się ogrzać. Ilonka mnie odnalazła i razem w ciepłym pomieszczeniu zjedliśmy lunch.
Najedzony i zagrzany wróciłem na narty. Zostało mi jakieś dwie godziny jeżdżenia. Góry były puste, więc jeździłem wszędzie. Poza dolinami z tyłu góry, które już były zagrodzone grubymi linami.
Czasami wyjeżdżałem na przełęcz, żeby się przekonać, że dalej wieje.
Z tej strony jednak było znacznie lepiej, zwłaszcza jak się jechało w dół. Wiatr wiał w plecy i tylko jeszcze cię popychał do przodu.
O 16:20 jako jeden z ostatnich narciarzy zjechałem na sam dół. Pustymi trasami wyjeździłem się na maksa. Mimo, że pogoda nie sprzyjała to i tak uważam ten dzień za dobry i spełniony. Dużo ciekawych zjazdów i przygód!
Silny wiatr który wiał cały dzień w końcu coś dobrego przywiał. Śnieg dopadł nas na autostradzie 70 w kierunku Denver. Na szczęście dzisiaj nie było dużego ruchu i droga była przejezdna. Jechało się znacznie dłużej niż rano, ale i tak w ciągu dwóch godzin wróciliśmy do Denver. Duża śnieżyca dopiero ma nadejść.
Następnego dnia powrót do domu. Niewiele się wydarzyło poza ciekawym startem z lotniska z Denver.
Samolot miałem o godzinie 16, oczywiście ze względu na pandemię i trudne warunki pogodowe dużo lotów jest odwołanych. Mój na szczęście z małym opóźnieniem ale leciał (w sumie szkoda, bo jutro mogą być świetne warunki w górach).
Po załadowaniu nas do samolotu pilot powiedział, że opóźnienie się trochę jeszcze zwiększy bo musimy odlodzić samolot. Po raz pierwszy coś takiego widziałem (niestety nie mam zdjęć, bo nie siedziałem koło okna).
Na lotnisku była śnieżyca z dużym wiatrem i -15C. Do każdego samolotu przed startem podjeżdżały cztery ciężarówki z takimi wysięgnikami jak do naprawy słupów. Z każdej strony pod ciśnieniem leciała woda z jakimiś chemikaliami i nią pokrywali samoloty. Takich stanowisk było parę. Później te same samochody zmieniały skład chemiczny mieszanki i znowu pokrywali tym samolot w celu zapobiegania tworzenia się nowego lodu.
Następnie samolot wjeżdżał na pas startowy i rozgrzewał silniki. Silniki były już na wysokich obrotach a on dalej stał w miejscu. Jak się później dowiedziałem, tym sposobem piloci rozgrzewają skrzydła i ogon samolotu żeby się upewnić, że więcej lodu się nie będzie gromadziło. Po około 15-20 sekund samolot startował jak z procy i szybko podnosił się z pasa startowego.
Oczywiście turbulencje po starcie były ciekawe, aż dopinałem pas bo się bałem, że wypadnę z fotela. Nie wolno było wstawać i serwis na pokładzie też był wstrzymany gdzieś przez pierwsze 45 minut.
Potem lot był spokojniutki jak by nigdy nic.
I znowu NY. Ciekawe na jak długo…