
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)
To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.
Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.
Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.
Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.
Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.
Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.
Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.
2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)
Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!
Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.
Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.
Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.
Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.
Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.
Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.
Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!
Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.
Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.
W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.
W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.
Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.
Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.
Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.
Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.


I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.
Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.
W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…
No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…
2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)
Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.
We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.
W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.
Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.
Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.
Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.
W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu
Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.
Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.
Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.
Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.
Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.
Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.
Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.
W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.
W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.
Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.
Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.
Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.
Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.
W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.
Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.
Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.
W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.
Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.
Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.
Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.
Sypało cały czas. Puch był wszędzie.
Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.
Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.
Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.
Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.
Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!
Wspaniały tydzień w przepięknych górach.
Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.
Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach
Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.
Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.
2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)
Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.
Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.
Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.
Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.
Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.
Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.
Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.
Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.
Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.
Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.
Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.
Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.
Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.
Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!
Taka pychota, że nikt nie zrobił zdjęcia i musiałam użyć zdjęcia z Internetu…
My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.
2023.03.08 Chamonix, FR (dzień 5)
Kolejny lodowcowy dzień, no ale jak może być inaczej w krainie lodowców. Mer de Glace czyli morze lodowcowe, to najdłuższy i największy lodowiec we Francji. W Alpach prześciga go tylko lodowiec Aletsch położony w Valais, Szwajcaria.
Mer de Glace jest utworzony na północnych stokach Mount Blanc i powstał przez połączenie dwóch lodowców (Leschaux i Tacul). To właśnie tu też schodzi najdłuższa trasa narciarska na świecie Valle de Blanche. Darek zjechał tą trasą jakieś 15 czy 17 lat temu. Teraz też miał ochotę ale niestety pogoda nie sprzyjała.
W XVII wieku lodowiec dochodził do wioski Chamonix. Teraz aby go podziwiać, trzeba wyjechać wysoko w góry kolejką zębatą. Tak też zrobiłyśmy. Pogoda nie była najlepsza ale szkoda tracić dnia jak już połowa naszych wakacji. Mieliśmy nadzieję, że pod lodowiec uda nam się dojść więc pogoda nie będzie miała takiego wpływu na widoczność z bliska.
Kolejka na Mer de Glace wyjeżdża co godzinę z dedykowanej stacji, bardzo blisko dworca głównego Chamonix. Wyjazd na górę trwa około 30 minut i po drodze można podziwiać piękne widoki na miasteczko…albo nic, jak się wjedzie w chmury.
Na szczycie jest taras widokowy z restauracją i nawet hotel. Kiedyś z Darkiem doszliśmy tu na nogach ze środkowej stacji na Aiguille du Midi. Wtedy widziałam lodowiec tylko z góry bo spieszyliśmy się na ostatnią kolejkę na dół. Dziś miałam nadzieję, że uda nam się zjechać gondolą na dół pod lodowiec i zobaczymy go z bliższa.
Niestety za względu na pogodę gondola była zamknięta i nie było opcji, żeby zjechać ani nawet podejść na dół. Szkoda. Mogliby chociaż zrobić jakąś trasę na dół gdzie można zejść na wypadek jak są wiatry i gondola nie może jeździć. Niestety, cała platforma i restauracja jest przebudowywana i nawet wejście na trasę, którą my z Darkiem lata temu zeszliśmy była zamknięta przez budowę.
Nie był to jednak stracony czas. Widok z góry i tak był przepiękny i można było podziwiać lód przebijający się przez pokłady śniegu. Chmury, świeży śnieg dodawały też klimatu całej otoczce. Kamienny budynek hotelu otoczony granitowymi górami, puszystym śniegiem i tajemniczą mgłą był ciekawym obiektem do fotografowania.
Nie pozostało nam nic innego jak pochodzić po okolicy, zaglądnąć do mini muzeum o lodowcach i wracać na dół. To właśnie w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że najszybciej posuwające się lodowce są na Grenlandii. Wg. National Geographic lodowiec Jakobshavn na Grenlandii porusza się nawet 40 m na dzień. Grenlandia i Alaska ma też lodowce które najszybciej się topią. Chyba czas poważnie pomyśleć o wycieczce na Grenlandię.
Mer de Glace polecam latem. Jest tu dużo szlaków, które w zimie są mało przetarte. Natomiast w leci musi tu być pięknie a do tego chłód od lodowca i górskie powietrze sprawi, że letnie upały nie będą straszne.
My zjechałyśmy na dół i póki jeszcze nie padało pochodziłyśmy po Chamonix. Darek dziś jeździ sam na nartach, wszystkich innych wystraszyła pogoda. Jeździ jednak u nas w Argentiere więc spotkamy się z nim dopiero po nartach. My z mamą za to powłóczyłyśmy się po Chamonix omijając najbardziej turystyczne uliczki ale bynajmniej nie omijając sklepów z pysznymi serami i wędlinami… tak, takie wystawy przyciągały nas mocno.
Zaczynało niestety padać więc nie pozostało nic innego jak wskoczyć do jakiejś restauracji na coś serowego i winko. W końcu we Francji jesteśmy więc sery i wina to codziennie trzeba jeść. Chamonix jest w rejonie Savoy które słynie z produkcji win ale ma też oczywiście swoje specjały jeśli chodzi o dania. Jedną z takich regionalnych potraw jest Tartiflette Traditionnelle. Jest to nic innego jak zapiekanka z ziemniakami. Ziemniaki, cebula, boczek i lokalny ser reblochon. Proste a jakie dobre… i sycące. Tak właśnie zakończyłyśmy zwiedzanie. Potem było jeszcze więcej sera, jeszcze więcej wina, jeszcze więcej przyjaciół i jeszcze więcej śmiechu.
2023.03.07 Chamonix, FR (dzień 4)
Dzisiejszy dzień to petarda. Najładniejszy dzień na tym wyjeździe. I nie mówię tu o pogodzie, która też była piękna, mam na myśli przede wszystkim widoki.
Czyż nie jest pięknie? Dziś zaplanowaliśmy hike na lodowiec Argentiere. Początkowo mieliśmy w planie iść na Lac Blue, ale stwierdziliśmy, że może tam być ciężko ze śniegiem i będziemy musieli zawrócić. Wybraliśmy coś z większym prawdopodobieństwem zdobycia i nie wiem czy nie ładniejszego.
Darek odkrył lodowiec wczoraj i stwierdził, że ma plan jak tam dojść. Ja tak czasem z rezerwą podchodzę do Darka planów bo obawiam się, że nie podołam ale jednocześnie wiem, że jak on znajdzie szlak to będzie przepięknie. Tak więc założyłam raki i ruszylam do góry.
Najpierw szliśmy bokiem trasy narciarskiej. W Europie nikt się nie pyta czy masz przepustkę na chodzenie. Tutaj wychodzą z założenia, że góry są dla każdego i tylko na wyciągi potrzebujesz bilet. A jak nie używasz wyciągów tylko własne nogi to czemu masz płacić. Mam nadzieję, że tego Europa nie zmieni choć nigdy nie wiadomo bo coraz więcej uczą się od Amerykanów.
Idąc do góry spotkaliśmy trochę ludzi, którzy szli do góry ale na nartach. Ma to sens bo wtedy do góry idziesz ale już na dół masz szybciej bo zjeżdżasz. Problem pojawia się tylko jak chcesz wejść w jakieś nie równe tereny bo wtedy w nartach już ciężej jest iść pod górę.
Trasą narciarską szło się fajnie. Równomiernie do góry. Chociaż widoki były takie sobie. Dopiero jak zeszliśmy z trasy w las (tu już narciarzy prawie wogóle nie było) to zaczęły się widoki. No wiadomo, byliśmy też wyżej. Początkowo szliśmy w kierunku schroniska. Trasa prowadziła zig-zakami, choć przykryta śniegiem nie zawsze była łatwa do znalezienia.
Do góry wspinaliśmy się zboczem które nie jest oficjalną trasą narciarską ale ponieważ ma połączenie z dolną bazą resortu to jest odwiedzane przez narciarzy szukających ciekawych tras off-piste. Darek oczywiście tędy zjechał ale teraz poznawaliśmy trasę z punktu widzenia łazika. I co zdecydowaliśmy… chodzenie po muldach nie jest fajne.
Około 2h zajęło nam dojście do schroniska. Ciekawie położone schronisko na zboczu gór musi tętnić życiem w lecie. Teraz też podobno było otwarte i po ilości nart przed budynkiem można twierdzić, że tak własnie było. Dla nas jednak za ładne było słoneczko, żeby się gdzieś chować po budynku więc siedliśmy na zewnątrz i zjedliśmy drugie śniadanie czyli pain au chocolate, croissant z czekoladą.
Najstromsze podjeście mieliśmy za sobą. Do lodowca pozostało nam może jeszcze jakieś 20 min na nogach. Z początku nie wiedziałam czego się spodziewać ale dość szybko z daleka zobaczyłam lodowiec i wiedziałam, że będzie pięknie. Rzeczywiście było. Podchodziliśmy trasą i widzieliśmy te ogromne ściany lodowe, poprzecinane, troszkę obłupane, ale przede wszystkim niesamowicie niebieskie… piękne.
Do tego miejsca można dojechać na nartach. Ale skoro my nart nie mamy, a raki dają nam większą swobodę poruszania się to ruszyliśmy wyżej. Wyżej było jeszcze piękniej. Nie spodziewałam się, że uda nam się podejść tak blisko lodowca. Wiedziałam, że ten rejon Alp ma dużo lodowców ale spodziewałam się, że będą daleko, zasypane śniegiem albo brudne. A tu czyste piękno.
Brakowało tylko ławeczki, żeby usiąść z piwkiem i podziwiać widok. Nie bardzo też było jak usiąść tam na śniegu więc przerwę zrobiliśmy troszkę dalej z widokiem na piękne góry. Też pięknie.
Niestety pogoda zaczynała się psuć. Coraz częściej chmury zasłaniały słońce i robiło się chłodno. No tak dziś ma się załamać pogoda. Koniec słonecznych dni za to ma spaść świeży śnieg więc i narciarze i lodowce będą się cieszyć.
Dlaczego lodowce? Podobno dla lodowców najgorsze jest brak opadów śniegu. Wiadomo ocieplenie klimatu wpływa na mniej opadów śniegu ale sama temperatura nie niszczy lodowców tak jak brak śniegu. Śnieg bowiem działa jak koc i chroni lodowiec przed bezpośrednim działaniem promieni słonecznych (topieniem). Duże pokłady śniegu tworzą też nowe warstwy lodowca przez co lodowiec się buduje. Skoro jest mało opadów śniegu to lodowce szybciej się topią a co za tym idzie, ziemia się ociepla.
Fajnie tak siedzieć w górach, w ciszy i spokoju i podziwiać widoki. Niestety od siedzenia na śniegu i zachmurzonego nieba robiło się troszkę chłodno. A do tego narciarze z naszej ekipy już kusili piwkiem w restauracji przy stoku. No więc zebraliśmy się i zeszliśmy do połowy trasy spotkać się z nimi.
Zejście a do tego po trasach narciarskich należy do łatwych więc prawie zbiegliśmy pod kolejki gdzie już przyjaciele czekali na nas z mnóstwem opowieści i zimnym piwkiem. Siedziało się fajnie ale wiedząc, że przed nami jeszcze jakieś 500-600 metrów do zejścia postanowiliśmy przenieść imprezę na dół. Zawsze to potem bliżej do domku.
Schodzenie było monotonne, nie da się ukryć. Z jendej strony człowiek się cieszy, że ma z górki na pazurki a z drugiej to schodzenie stromo na dół też potrafi być męczące. Ale zarówno wyjście jak i zejście jest częścią hiku więc nie można narzekać. Za to na dole czekała na nas nagroda w postaci pizzy. Zasłużyliśmy. Wydawało się niby nic ale tak naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Wyszliśmy (i zeszliśmy) ponad tysiąc metrów (3500 ft). A wszystko przed południem… no dobra amerykańskim południem bo GPS ma NY strefę czasową.
Zaczynało sypać coraz bardziej. Robiło się szarawo, mokrawo i coraz zimniej. Nie pozostało więc nic innego jak ciepły prysznic i wspominanie dnia oglądając zdjęcia. Każdy opowiadał wrażenia ze swojego dnia. My z lodowca, inni z nart a jeszcze inna część ekipy z wycieczki do Aosty. Ten dzień długo pozostanie w mojej pamięci… zresztą lodowców się nie zapomina. Jak można zapomnieć taki widok!
2023.03.05-06 Chamonix, FR (narty część 1)
Czy jest jakaś miejscowość na Ziemi która bardziej kojarzy się z nartami niż Chamonix? Myślę, że prawie każdy narciarz który coś tam o nartach wie i stara się podróżować do resortów narciarskich słyszał o Chamonix. Wielu odwiedziło ten resort albo ma go na liście. No bo jak tu nie przyjechać jak jest tak pięknie!
Sławę zawdzięcza pierwszej zimowej olimpiadzie w 1924, a także ekstremalnie trudnymi trasami narciarskimi. Chyba nie ma miejsca na Ziemi gdzie jest tak bardzo skoncentrowana ilość bardzo trudnych zjazdów. Mowa tu o rejonie Vallée Blanche czy o lodowcach wokół Grands Montets.
Miasto Chamonix samo w sobie też jest atrakcją turystyczną z zabytkami, muzeami, barami i wieloma restauracjami w których czasami ciężko zjeść jak się nie ma rezerwacji. Rezerwacje nie są wymagane, ale polecam być wcześniej to znacznie zwiększa możliwość dostania stolika. Zwłaszcza w zimowym albo letnim sezonie.
Jest to mój piąty pobyt w Chamonix, drugi zimą. Na nartach byłem tutaj kilkanaście lat temu. Zjechałem wtedy słynnymi lodowcami Vallée Blanche i Argientère z Grands Montets z przewodnikiem.
Tym razem nie planuję brać przewodników. Jak pogoda będzie ok, lodowce bezpieczne i niskie zagrożenie lawinowe to może gdzieś wyjdę i ciekawymi trasami zjadę. Ogólnie przez pięć narciarskich dni (tyle mam na moim bilecie, Ikon pass) będę starał się zwiedzić jak najwięcej rejonów.
Rejon Chamonix ma wiele terenów narciarskich. Z czego można wyróżnić pięć. Valée Blanche, Grands Montets, Brévent, Flégère i Le Tour.
Reszta znajduje się na niższych terenach, gdzie może być problem ze śniegiem, albo brak ciekawych zjazdów i ogólnie nudno.
Niestety żadne z tych resortów poza Brévent i Flégère nie są połączone wyciągami. Trzeba zjechać na dół i przenieść się do innego resortu za pomocą samochodu, autobusu lub pociągu.
Ogólnie nie ma z tym większego problemu, bo wszystkie te rejony są na tyle duże, że spokojnie przez cały dzień jest co robić i nie trzeba nigdzie jechać. Następnego dnia można wsiąść do pociągu i podjechać w inny rejon.
Samochód do niczego w rejonie Chamonix nie jest potrzebny. Komunikacja publiczna jest dobrze rozwiązana. Autobusy lub pociągi rozwożą narciarzy po całej dolinie. Myśmy mieszkali w Argentiere. Jest to mała miejscowość położona parę wiosek w górę doliny od Chamonix. Zaraz przy resorcie Grands Montets. 7-8 minut na nogach i już mogłem wsiąść do gondoli i jechać w góry. Jak chciałem pojechać do innego resortu to przystanek autobusowy albo pociąg był 2 minuty na nogach od hotelu.
Duże góry to niestety zmienna pogoda. Ogólnie miałem szczęście do pogody, ale czasami musiałem zmieniać plany. Wiatr, mgła czy zagrożenie lawinowe było na tyle duże, że wyciągi były zamykane i albo trzeba było jeździć na dole, albo siedzieć w barach.
W pierwszy dzień jeździłem w Argèntiere na Grands Montets. Miałem świetną pogodę z niestety nie za dużą ilością śniegu. Alpy już od paru lat borykają się z brakiem śniegu. Nie odbierajcie mnie źle, dalej wszystko było otwarte (nawet zjazd na sam dół), ale było twardo. Na trasach był zmarznięty śnieg albo lód. Poza trasami było lepiej, chociaż duże i twarde muldy czasami utrudniały jazdę.
Dopiero gdzieś dalej od ubitych tras zaczynało się robić ciekawiej. Grands Montets ma północne stoki. W związku z tym słońce tak bardzo nie topi śniegu i można znaleźć puch nawet parę dni po opadach.
Ten rejon jest jednym z trudniejszych terenów w Chamonix (poza Valée Blanche). Nie polecam go początkującym ani średnio jeżdżącym narciarzom. Posiada wąskie, strome trasy i ogromne przestrzenie gdzie jednak żeby w pełni je wykorzystać i zwiedzić trzeba mieć umiejętności narciarskiem na wyższym poziomie.
Pogodę miałem słoneczną, bez wiatru. W pięcio-stopniowej skali zagrożenia lawinowego było jeden, więc nic tylko jeździć non-stop. Tak też było. Używałem pierwszego dnia na maxa. Prawie…
Na sam szczyt Grands Montets jest kolejka linowa. Niestety w 2018 się spaliła i jak dotąd jej nie odbudowali. Ponoć są plany, że na następny sezon ma być nowa, szybka i na dwóch linach (żeby mogła jechać podczas dużego wiatru). Miejmy nadzieję, że ją zbudują bo z samej góry są piękne tereny do zjadu z tyłu po lodowcu.
Jak narazie jedyną możliwością dostania się na szczyt jest hike z górnej stacji krzesełek albo gondoli. Ponoć 45-60 minut do góry. Dużo ludzi to robi, ale trzeba mieć narty do chodzenia po górach albo raki. Raki mam, ale nie przy sobie. Zostawiłem je w hotelu. Nie przypuszczałem, że bedą mi potrzebne w pierwszy dzień. Przyjechałem tu z rakami parę dni później ale znowu pogoda nie była ciekawa. Wiatr, chmury i zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia. Nie ma co ryzykować.
Natomiast z górnej stacji krzesełek La’Hersre można skręcić w lewo, minąć ostrzeżenia, że dalej jest trudno i nic nie jest ubijane, dojechać do skał i prosto w dół.
Jedne z lepszych terenów dla zaawansowanych narciarzy. Trzymać się blisko skał a można nawet tydzień po opadach śniegu znaleźć puch, albo lodowiec. Tak, lodowiec!
Trzeba tylko wystarczająco długo jechać koło skał i nie bać się, że się oddala od głównej części resortu.
Piękny jest lodowiec Argentiere, prawda?
Oczywiście z tego miejsca nie da się już wrócić do głównej części resortu. Trzeba zjechać na sam dół. Zjazd jest bardzo stromy i zmuldzony, albo porośnięty krzakami.
Po drodze mija się schronisko Chalet Refuge de Lognan, w którym można odpocząć albo się posilić. Dojazd do schroniska jest w miarę łatwy. Natomiast powrót do resortu wymaga trochę wysiłku. Albo podchodzisz łatwą trasą lekko do góry i znajdujesz się w rejonie górnych wyciągów, albo zjeżdżasz prosto na dół. Ten zjazd wymaga „trochę” umiejętności.
Jeździłem, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 17.
Tego dnia miałem też niezaciekawą przygodę. Prawie zgubiłem kask z goglami na przerwie.
Usiadłem sobie w słoneczku na stoku, podziwiałem widoki i jadłem kanapkę. Przypadkowo robiąc zdjęcie potknąłem się i kopnąłem kask, który poleciał prosto na dół.
Na dół był spory kawałek. Ubrałem narty i ruszyłem na jego poszukiwanie. W miarę szybko znalazłem szkło od gogli ale po kasku ani śladu. Teren stawał się coraz to stromszy i niebezpieczny.
Nie dało się dalej jechać. Musiałem lasem objechać to urwisko i z dołu próbować szukać kasku. Wypatrzyłem go, ale niestety zawisł na jakiś patykach. Podejście z dołu w tym głębokim śniegu urwiskiem do góry nie należało do łatwych.
Trwało to 45-60 minut. Tak spocony i wycieńczony to dawno nie byłem. Oczywiście w tym czasie nikt tędy nie jechał. Na koniec musiałem jeszcze podchodzić do wyciągu, bo już za nisko zjechałem. Przygoda, przygoda… która się dobrze zakończyła. Zaoszczędziłem $400-500 i jutro rano mogę iść prosto na narty a nie do sklepów szukać kasku i gogli.
Dzisiaj wieczorem dołączyła do nas druga część grupy, więc następnego ranka ruszyliśmy wszyscy autobusem w dół doliny do Fleégère.
Brévent i Flégère tworzą główną cześć narciarką w Chamonix i są połączone w górach za pomocą kolejki linowej.
Są to południowe stoki, więc śnieg nie zawsze jest tutaj idealny i często na dół trzeba zjechać gondolami.
Pogoda na dzisiaj też była super. Słonecznie i bez wiatru. Rano stoki były zmrożone i twarde, ale słoneczko z tym lodem szybko sobie poradziło i już gdzieś koło 11 rano było miękko.
Nie ma tutaj może tak ekstremalnych stoków jak w Grands Montets ale też można coś znaleźć.
Wyciąg krzesełkowy Index wyjeżdża wysoko, a jak się chce jeszcze wyżej to jest orczyk. Oczywiście nie brakowało na górze mocnych i odważnych co wpinali się jeszcze wyżej. Dzisiaj zagrożenie lawinowe jest na poziomie 1, więc na pewno jest frajda zlecieć z samego szczytu.
Rano próbowaliśmy parę razy wyjechać z tras, ale było jeszcze za wcześnie i wszystko było zmrożone. Dopiero tak gdzieś od 11-11:30 słońce było na tyle mocne, że roztopiło lód i jazda tam stawała się miękka i przyjemna.
Jeżdżenie w słońcu po stromych i nieubitych stokach jest bardzo męczące. Częstsze przerwy musiały być wprowadzone.
Około południa wzięliśmy kolejkę Liaison i przejechaliśmy do Le Brévent. Jest to resort który znajduje się najbliżej Chamonix z którego można też tu wyjechać gondolą Planpraz.
Tutaj czekała na nas nie-narciarska część grupy i już wszyscy w osiem osób wyjechaliśmy kolejką górską na Le Brévent, 2,525m.
Mimo, że zjazd stąd został zamknięty ze względu na brak śniegu to i tak warto było tu wyjechać. Ze szczytu rozciągają się chyba jedna z najładniejszych widoków na przepiękne pasmo górskie po drugiej stronie doliny Chamonix.
Takie szczyty jak Mount Blanc czy Aiguille Du Midi. są na „wyciągnięcie ręki”.
Zjechaliśmy kolejką do głównej części resortu (Planpraz, 2000m), odpoczęliśmy wszyscy przy piwku i jeździliśmy tutaj prawie do końca dnia. Na nasłonecznionych stokach śnieg stawał się coraz to cięższy i mokry, albo go w ogóle nie było
Dla urozmaicenia na stokach gdzie słońce nie świeciło dalej można było znaleźć zmrożone odcinki.
Ogólnie było ciekawie i różnorodnie. Widoki były tak cudne, że każdy często stawał i je podziwiał.
Na koniec dnia zjechaliśmy gondolą prosto do Chamonix i tam na wysokości 1,035 metrów zakończyliśmy dzień.
W lokalnych knajpeczkach planowaliśmy kolejne dni. Zostało nam jeszcze 3 dni narciarskie, więc trzeba je na maxa wykorzystać.
2023.03.06 Chamonix, FR (dzień 3)
Straszą. Pogoda nas straszy. Straszy, że od środy a właściwie to od wtorku wieczór idzie jakaś śnieżyca i będzie padać do końca tygodnia. Wszyscy mieliśmy nadzieję na słoneczne dni i podziwianie widoków a tu pogoda może nam trochę pokrzyżować plany.
Dlatego korzystamy póki możemy a potem będziemy się zastanawiać co robić z czasem. Dziś ekipa podzieliła się na babską i męską. Mężczyźni poszli na narty a kobiety postanowiły ich odwiedzić na szczycie Brevent. Ze szczytu Breven jest piękny widok na północne stoki i najwyższe szczty górskie takie jak Mt. Blanc czy Aiguille du Midi.
Chłopaki do Breven miały trochę do przejechania dlatego my rano spokojnie pospacerowałyśmy po miasteczku ale zbliżając się w kierunku wyciągu. Co mnie zaskoczyło to to, że kolejka nie do końca wyjeżdża z miasteczka. A jeszcze bardziej, że przy kolejce w sumie nie ma za wiele życia.
W Chamonix w samym centrum (to znaczy paru uliczkach blisko dworca głównego) coś się dzieje. Natomiast przy samych wyciagach to jakoś nie ma restauracji, sklepów itp. Zresztą samo dojście do wyciągu było dość pod górę co dla narciarzy nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Przed kolejką na szczyt Breven (2525 m) można spotkać bardzo ciekawych ludzi ponieważ właśnie z tego szczytu bardzo popularne są zloty na paralotniach. Podobno Chamonix ma idealne warunki do uprawiania tego sportu. Paralotniarzy często widywałam również w innych resortach europejskich ale w Chamonix zdecydowanie jest ich najwięcej. Można wykupić sobie lot z instruktorem. Leci się w dwie osoby i można wybrać jeden z trzech poziomów trudności. Łatwy, średni który różni się tylko czasem spędzonym w powietrzu i zaawansowany który dodatkowo zapewnia ci różne fikołki itp. Jak stałam na dole kupując bilety to właśnie jeden chłopaczek opowiadał koledze, że nie wiedział na co się godzi ale jak się instruktor spytał czy chce fikołki i obroty to on odpowiedział „jasne, czemu nie?”. Po paru sekundach już krzyczał „proszę przestań” bo jak tu się człowiek zgodzi na fikołki to nie ma lekko.
Na Breven wyjeżdża się dwoma kolejkami. Najpierw gondolą do połowy a potem kolejką linową nad przepaścią. W połowie spotkaliśmy się z chłopakami i już wszyscy razem ruszyliśmy na sam szczyt. Darek miał nadzieję, że zjedzie na nartach z samej góry ale niestety zamknęli mu trasę i musiał narty zostawić przy drugiej kolejce. Z samego szczytu Breven można zjeźdżać ale tylko przy dobrych warunkach i dużej ilości śniegu. Trasa jest dość stroma ale bardzo dobrzy narciarze dają radę. Na samym Breven nie ma za wiele. Szczyt jest wąski i skalisty więc zrobili tylko platformę widokową z której można oglądać Mt. Blanc i inne szczyty alpejskie. Jest też restauracja ale nie było za bardzo stolików wolnych, zwłaszcza na grupę 8 osobową. Słoneczko jednak ładnie świeciło, widoki zapierały dech w piersiach i prawie wogóle nie wiało. Trochę czasu spędziliśmy na górze podziwiając widoki i pstrykając zdjęcia.
Na lunch jednak zjechaliśmy do połowy góry. Tam już jest większy wybór miejscówek a widoki też piękne.
Przerwa na piwko i kanapki z plecaka musiała być. W Chamonix jest mniej knajp przy stokach niż w Zermat. Myślę, że po części dlatego, że w Zermatt domki i wioski wchodzą wysoko w góry. W Chamonix góry są bardziej strome i pewnie wioski w górach są mniej praktyczne. W Chamonix jest też mniej tras na łazików które przeplatają się ze stokami narciarskimi i w związku z tym jest mniej też restaruacji. Wszyskto co jest w górach to albo schroniska górskie albo restauracje przy głównych stacjach kolejek, głównie górnych stacjach.
Po przerwie na lunch chłopaki ruszyły na stoki, żeby korzystać ze słońca póki jest a my z dziewczynami na dół na jakieś zakupy. Zakupy zakupami ale przerwa na kawkę i ciacho też musiała być.
Francja przecież słynie z wyrobów cukierniczych. Każdy wybrał sobie inne ciasto ale każde było pyszne. Od czekoladowych po malinowe, mango czy deser Mt. Blanc (ciasto migdałowe i bita śmietana). Pychota!
Zbliżała się czwarta po południu i chłopaki zjechali już z gór. Zanim słońce zajdzie chcieliśmy jeszcze wypić piwko na zewnątrz. Udało nam się znaleźć knajpkę i podziwiająć zachód słońca w górach relaksowaliśmy się przy winku/piwku i wspominaliśmy cudowny dzień.
2023.03.05 Chamonix, FR (dzień 2)
Nowy dzień, nowe przygody we Francuskim świecie. Przygody mamy, nie da się ukryć i zdecydowanie nawet po latach Francuzi nadal z angielskim maja na bakier. Ale te widoki ... One wynagradzają wszystko.
Dziś w końcu odespaliśmy dwie poprzednie noce i nawet udało się przespać całą noc bez jet-laga. To już nasz 3 raz pod rząd w Europie bez jet-laga. Jednak drzemki popołudniowe zaraz po wylądowaniu pomagają się przestawić. Dodatkowo energii dodał nam lokalny jogurt (kasztanowy) z granolą. Chyba tylko we Francji są jogurty kasztanowe.
Darek oczywiście ruszył szukać śniegu. Na dole nie wiele go jest. Nawet czasem ciężko zjechać do samego dołu. Miejmy nadzieję, że w górach jest lepiej. Chamonix nie ma za dużo tras ale za to ma potężne tereny off-piste czyli poza trasami. Tam jeździ się lepiej bo trasy nie są ubite i przestrzenie pozwalają się fajnie pobawić.
My z rodzicami uderzyliśmy na "miasto" to znaczy wzięliśmy pociąg z Argentiere gdzie śpimy do Chamonix gdzie podobo jest serce tego resortu.
Dolina Chamonix i jej lodowce zostaly odkryte w 1741 roku przez dwóch Anglików. Pierwszy dom gościnny został otwarty w 1770 roku. Natomiast pierwszy luksusowy hotel został otwarty w 1816 roku. W XVIII wieku głównymi turystami byli wspinacze górscy, których przyciągał Mt. Blanc.
Szczyt Mont Blanc pierwszy raz został zdobyty w 1786 roku przez dwóch lokalnych górołazów, Paccard i Balmat. Ich pomniki stoją w centrum Chamonix i oczywiście zwrócone są w kierunku tej potężnej góry.
Chamonix jednak najbardziej rozbudowało się w XX wieku. W 1901 otwarta została linia kolejowa łącząca Genewę z Chamonix co ułatwiło transport turystów latem i przede wszystkim zimą. Wozami konnymi ciężko by było dojechać tu zimą. Góry, lodowce przyciągały turystów tu od lat. Aż do tego stopnia, że w 1924 odbyły się tu pierwsze zimowe igrzyska olympijskie. Pierwsze w ogóle na całym świecie.
Chamonix dalej ma swoją sławę, historię i zdecydowanie jest taką miejscowością którą prawie każdy chce odwiedzić. A jak tu sprawa wygląda z nartami? Darek mówi, że „Ski if you can” (jeździj jeśli potrafisz). Chamonix jest historycznym miejscem gdzie lokalni w szopach przy domu robili swoje własne narty. Tutaj ludzie jeźdżą na nartach z dziada pradziada a narciarstwo jest wpisane w kulturę i dziedzictwo. Dlatego Chamonix jest takie trochę staromodne. Oczywiście ma sklepy z markowym sprzętem, restauracje gdzie kelnerzy serwują posiłki w muszkch. Ale ma też lokalne sklepy gdzie każdy się zna i przedewszystkim niesamowite tereny i schroniska w górach które dostępne są tylko dla zaawansowanych narciarzy.
My poszwędaliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Dziś dojeźdża do nas kolejna część wycieczki więc chcieliśmy ich jakoś przywitać. Mieliśmy ochotę iść do pobliskiej restauracji na apres ski ale okazało się, że zamknięta. Dopiero na kolację udało nam się tam zajść. Dlatego apres ski musiało się ograniczyć do piwka na balkonie. No i dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na góry. Czego chcieć więcej.
Jak już wszyscy dojechali do hotelu, ogarnęli się itp to poszliśmy szukać miejsca na kolację. Jest nas grupa 8 osób więc obawialiśmy się, że nigdzie nie dostaniemy miejsca. Chciałam zarezerwować telefonicznie ale niestety na moje pytanie czy Pani mówi po Angielsku usłyszałam tylko „non” (nie). No to jak nie to nie, żadnego „przepraszam ale nie”, „chwileczka” i zawołanie kogoś kto mówi. Nic... poprostu tylko „Non”. No więc bez rezerwacji na chybił trafił poszliśmy do restauracji Le Dahu. I nawet udało nam się dostać stolik.
Nie bardzo wiedziałam co dostanę zamawiając palony na ogniu rump-steak. Okazało się, że jest to trochę wersja zrób to sam. Dostaliśmy piecyk z węglem i grilem, surowe mięso i długie widelce do pieczenia mięsa. Ciekawe i smaczne nie można powiedzieć. Ale ciepło od tego było niesamowite. Aż butelki z winem musieliśmy przestawiać bo się gotowało.
Po pysznej kolacji rozeszliśmy się do pokoii. Znajomi byli zmęczeni podróżą a my też mieliśmy parę spraw do ogarnięcia jak na przykład zaplanowanie kolejnego dnia. Przecież nie ma czasu na leniuchowanie.
2023.03.03-04 Chamonix, FR (dzień 1)
1st world problem (problemy pierwszego świata)... Czy jechać wcześniej na wakacje i wylecieć już o 5 w południe, żeby jak najwcześniej wylądować i mieć cały dzień przed sobą w destynacji. Czy jednak wylecieć później, przespać się w samolocie i wylądować później ale bardziej wypoczętym...
Co myśmy wybrali? Oczywiście więcej godzin we Francji, ze zmęczeniem coś wymyślimy. Tak więc, Piątek, godzina druga po południu a my w taksówce na JFK. Tym razem lecimy Air France. Jest on zrzeszony z Deltą więc nadal punkty, statusy itp zaliczone. Jednak ponieważ samolot jest obsługiwany przez Air France to lecimy z innego terminalu i mamy troszkę inne doświadczenie niż to u Delty. Co zrobili źle a co dobrze?
Czy ktoś widział tyle telefonów publicznych w jednym miejscu w dzisiejszych czasach?
Nadawanie bagaży ogólnie poszło sprawnie, przejście przez bramki? Masakra. No może nie totalna masakra ale nie ogarnęli tego. Nie mieli TSA Pre, dali nas na specjalną linię ale tam znów się co jakiś czas wpychali ludzie z pierwszej klasy którzy byli bez kolejek. Tak więc całe security nie poszło najszybciej ale na szczęście myśmy się z tym liczyli i nie przyjechaliśmy na styk. Tak więc minus za bramki ale plus za lounge.
Pomału obrażamy się na Priority Pass. Coraz częściej jak chcemy wejść słyszymy, że nie wolno, że nie ma już dla nas miejsc itp. Nie dziwię się, że ludzie wyrabiają karty z benefitem lounge ale to nie powinno być tak że każdy może i nagle jest jakaś niesamowita ilość ludzi i jak są popularne dni lotów to nie da się skorzystać z Priority Pass. Olaliśmy więc ich i poszliśmy prosto do lounge Air France. Jako, że mam status platinium to lounge partnerskich lini jak Air France czy KLM mam za darmo. Uratowało już nas to w zeszłym roku w Amsterdamie i uratowało teraz. Obiadek z przepysznym deserem i szampanem był na koszt Air France. A całkiem dobry był trzeba im przyznać.
Ostatni plus Air France dostał za samolot a szczegółnie za klasę premium economy. Muszę przyznać, że było to najlepiej wyprfilowane siedzenie w tego typu klasie jakim kiedy kolwiek leciałam. Dość mocno się rozkładało a do tego było jakoś tak fajnie wyprofilowane. Szkoda tylko, że jak samolot ma wylot o 6 wieczór to wcale się nie chce spać. Jak już nam się zachciało spać to podawali śniadanie i nic ze spania.
Może godzinkę się przespaliśmy. I to właśnie jest problem ludzi którym się w głowie przewraca. Zamiast cieszyć się, że wogółe mogą lecieć, to oni narzekają, że samolot za wcześnie, albo za późno, albo nie z tego lotniska… tak piszę też o sobie. Czasem za duży wybór wcale nie jest zdrowy.
Lot był dość krótki. Około 6.5h. Wczesnym rankiem akurat jak słońce wschodziło wylądowaliśmy w Paryżu. Oczywiście musiał na śniadanie polecieć croissant czekoladowy. Na szczęście przesiadkę mieliśmy dość krótką, 2h. Wystarczającą aby zjeść croissant, przejść przez odprawę paszportową, oczywiście znów musieliśmy dać bagaże na prześwietlenie.
Godzinka już mniej wypasionym samolotem i wylądowaliśmy w Genewie. Takie bogate miasto, Szwajcaria itp... to spodziewałam się czegoś dość wypasionego. Wiedziałam, że jest to małe lotnisko ale spodziewałam się, że wszystko będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze zdziwienie było ze stroną Francuską vs. Szwajcarską. Na lotnisku w Genwie są dwie strefy. Francuska i Szwajcarska. Wyszliśmy z samolotu, widzimy karuzelę z bagażami, pisze, że z lotu z Paryża więc stoimy. Ale karuzela dość mała więc zaczęliśmy się zastanawiać gdzie narty wyjadą. Darek poszedł do Pana z obsługi a Pan na to... a gdzie Pan jedzie po lotnisku. Darek na maksa zaskoczony, a co go to interesuje? Przecież on się pytał gdzie wyjeżdżają bagaże więc co do tego mają jego plany później.
Rozwiązaliśmy zagadkę. Czytając napisy, kojarząc fakty doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście my powinniśmy zjechać poziom niżej i tam będą nasze wszystkie walizki. Ponieważ samolot jest z Paryża to jak się ląduje w Genewie to można użyć wyjśćia Francja. Dzięki temu podróż jest jako krajowy lot a co za tym idzie nie ma żadnych restrykcji dotyczących przewożenia towarów między krajami. Dla nas to bez róźnicy ale jak ktoś chce przewieźć skrzyneczki wina z Paryża to lepiej mu wylądować po stronie Francuskiej.
Podróże kształcą, tak mówią. No więc my też zaczęliśmy rozkminiać te zagadki no i doszliśmy o co tu chodzi. Ogarnęliśmy Francuską i Szwajcarską stronę, zeszliśmy na dół bo my skrzyneczek wina nie mieliśmy i nawet w miarę szybko odebraliśmy bagaże. Dobra to w drogę... ha... nie tak łatwo. Kolejny punkt. Wypożyczalnia samochodów. Jak już ją znaleźliśmy to była taka kolejka, że stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My kolejek nie lubimy. Wzieliśmy autobus, pojechaliśmy prosto na parking i stwierdziliśmy, że tam się coś wymyśli. Na szczęście udało się wymyśleć, i dostaliśmy VW Passat. Moja pierwsza reakacja była, jak my się mamy do tego zmieścić, druga, że może i lepiej bo w sumie większym po tych wąskich uliczkach i na małych parkingach nie będzie ciekawie. No a trzecia reakacja była – kto jak kto ale ja muszę zmieścić te wszystkie bagaże i co? Zmieściłam.
Ufff... ok, mamy wszystkich, bagaże zapakowane, czas ruszyć w górki. GPS ustawiony więc widoki można podziwiać. Droga poszła dość sprawnie. Budynek (hotel) też w miarę szybko znaleźliśmy. No idzie jak po maśle. Do czasu... do czasu aż weszłam do budynku a tam niby jest recepcja ale na recepcji nie ma nikogo. I wogóle to pisze, że recepcja to w sumie nie czynna. To znaczy to bardziej wywnisokowałam po wszystkich QR kodach i innych naklejkach bo ja Francuskiego nie znam a tam oczywiście wszystko po Francusku. W końcu znalazłam jakąś panią, pytam się gdzie tu mogę się zameldować a ona, żebym e-maile czytałam. Kto w dzisiejszych czasach maile czyta... tyle się ich dostaje, że czyta się tylko pierwsze zdanie czy rezerwacja jest potwierdzona i czy samolot nie jest odwołany. Resztę się olewa.
W naszym przypadku okazało się, że klucze są do odbioru 2 minuty od hotelu (nie tak źle) ale jak przystało na Europę to przerwa musi być i biuro nie jest czynne od 12 – 14. Ehhh.. kochamy tą Europę. Prawda jest taka, że jak się przyzwyczaich, że w Stanach wszystko jest dostępne 24h na dobę, że ludzie ogólnie sobie ufają a tam gdzie nie ufają to ubezpieczenie pokryje, gdzie każdy każdego rozumie a technologia jest w miarę dostępna to ciężko jest przestawić się na Francuskie warunki gdzie technologia kuleje, język angielski tym bardziej. Nie mówiąc już o gościnności.
No nic... oni przerwa to my też. Poszliśmy na pizze i piwko, żeby przeczekać, aż znów otworzą biuro.
Klucze mamy (oczywiście tylko jedno), parking mamy, lokum na najbliższy tydzień mamy. Kolejny przystanek zakupy. Też w miarę udało nam się załatwić. Po tym wszystkim, po tym całym maratonie padliśmy. Tak nam się na stojąco zamykały oczy, że poleciała drzemka. A po drzemce co... jak to co? Sery.....
Na kolację nie szukaliśmy miejsca daleko. Poszliśmy do pierwszej restauracji którą widzieliśmy z okien. Było pysznie. Sery, polędwice, ryby. Wszystko przepyszne. No i wino super tanie.
Fajnie się siedziało, i siedziałoby się dłużej ale już zamykali. Tak więc wróciliśmy do domku ale i tak każdy szybko padł. Podróż jest zawsze męcząca ale niestety konieczna jak chce się odwiedzać i odkrywać inne miejsca poza własnym ogródkiem.
2023.02.06 Arapahoe Basin, CO (dzień 3)
Dzisiaj już niestety wracamy z tego krótkiego a zarazem intensywnego wypadu na narty na zachód Stanów. Samolot mamy dopiero o godzinie 18 z Denver, więc nartki dzisiaj do południa obowiązkowe.
15-20 minut samochodem z Dillon jest resort A-Basin. To dobrze mi znane miejsce postanowiłem ponownie dzisiaj odwiedzić. Mimo, że jest poniedziałek to główny parking był pełny. Chyba ludzie w Kolorado nie pracują jak śnieg spadnie. Wczoraj w nocy trochę go spadło, jakieś 10cm. Jak na wschodnie wybrzeże Stanów to pewnie jest dużo, ale na standardy Kolorado to jest niewiele.
Oczywiście, że każdy centymetr śniegu się liczy i pozwoli narciarzowi lepiej i ciekawiej jeździć.
A-Basin już dobrze znam. Nie potrzebuję żadnej mapy. Prosto z samochodu poszedłem na wyciąg. Z drugiej strony mam tylko 3 godziny dzisiaj na narty, więc nie wolno marnować czasu.
Przez 3 godziny w Kolorado i tak się więcej wyjeżdżę niż przez cały dzień u nas na wschodzie.
Lokalny na pierwszym wyciągu zdał mi relację co jest otwarte i gdzie dzisiaj się dobrze jeździ. Większość terenów jest otwarta poza wschodnią ścianą, która ze względu na opady śniegu ma wysokie zagrożenie lawinowe i jak narazie nie jest otwarta. Co chwilę było słychać jak patrol ładunkami wybuchowymi próbuje wymusić lawiny żeby ten teren bezpiecznie można było otworzyć.
Pogoda nie należała do najlepszych. Po wczorajszym idealnym dniu w Vail dzisiaj było znacznie zimnej, wietrznie i pochmurno.
Zrobiłem parę zjazdów w głównej części i pojechałem w tylny rejon, do Montezuma.
Lubię ten rejon. Ma dużo ciekawych tras z różną skalą trudności. Dzisiaj nie miałem czasu na zapuszczanie się głęboko, ani tym bardziej na podchodzenie. Zjechałem dwa razy podstawowymi trasami i wyjechałem na przełęcz.
Rok temu otworzyli nowy rejon, zwany Beavers. Za bardzo go jeszcze nie znam, więc obowiązkowo trzeba było tam wstąpić na parę zjazdów.
Jest to dość spory obszar z trudnymi albo bardzo trudnymi trasami. Bardzo trudne dzisiaj omijałem, nie miałem czasu ani odwagi. Pogoda też była nie za ciekawa.
Czarnymi trasami (nie ma tu łatwiejszych) po świeżym śniegu się świetnie jeździ. Wiadomo, że muldy dalej pod śniegiem występują, ale nie są takie twarde i bolesne dla kolan.
Zauważyłem też, że w rejonie gdzie są same trudne trasy wyciąg prawie w ogóle się nie zatrzymuje. Pewnie dobrzy narciarze nie mają problemu z wsiadaniem albo wysiadaniem z nich. Dzisiaj bardzo wieje i siedzenie w górze na krzesełku nie należy do przyjemności. Na ziemi już ostro wieje, a 10 metrów w powietrzu jeszcze bardziej.
Dobrze zmarznięty i przewiany na wszystkie strony zjechałem na sam dół i jeszcze na koniec odwiedziłem rejon Pallavicini.
Wyciąg w większości idzie lasem, więc, aż tak nie wieje. Na górze jest gorzej ale szybko trzeba zjechać niżej i już jest cieplej.
Znajdują się tutaj bardzo ciekawe trasy. Lokalni je nazywają wąwozy. Są one bardzo trudne i wymagają świetnej umiejętności jeżdżenia na nartach po stromych, wąskich skalnych odcinkach, dobrej orientacji w terenie i odwagi. Oczywiście tam się nie wybieram, szkoda życia marnować. Jest jeszcze wiele gór do zjeżdżenia.
Wybrałem normalniejsze trasy do zjazdu. Był to mój ostatni zjazd na tym wyjeździe, więc pomalutku, ciesząc się z każdego zakrętu zjechałem na dół. Zapakowałem się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Denver.
Droga była ok. Dopiero za tunelem zaczął sypać śnieg. Na szczęście krótko i po 15 minutach jak zjechaliśmy niżej wyszło słońce które towarzyszyło nam do końca.
Przed lotniskiem wstąpiliśmy na obowiązkowe naleśniki w rejonie jeziora Sloan w Denver. Jak zwykle były pyszne. Mają tam chyba ponad 20 rodzajów naleśników. Część słodkich, ale większość savory, które z piwkiem z lokalnego browaru Barquentine Brewing Company idealnie zakończyły dzień.
Oddaliśmy fajny samochodzik i udaliśmy się na lotnisko. Bardzo spodobało mi się to BMW X5. Zwłaszcza, że jest prawie nowe. Wypożyczalnia Sixt wymieniła bardzo dużo samochodów na BMW i Cadillac. Czyżby przyszedł czas na pożegnanie się z National i przejście do Sixt? W sumie tu też już mam złoty status.
Kolejnym plusem Sixt jest to, że dwie godziny przed wypożyczeniem dostajesz sms jakie samochody są i możesz już wybierać. Przydaje się to jak lecisz w góry i potrzebujesz duży samochód bo masz narty, albo chcesz mieć gwarantowany napęd 4x4.
Oczywiście nie ogarnęli (oni albo ja) i jak narazie informację wysyłają na sms a nie email. Z reguły jesteś w samolocie dwie godziny przed wypożyczeniem i nie dostajesz sms. Mam nadzieję, że przejdą na email (albo ja znajdę inne ustawienia) i wtedy w samolocie można już wszystko sobie ustalić. Od tego roku Delta wprowadziła już za darmo internet na pokładzie na wszystkich ich samolotach niezależnie od klasy jaką lecisz.
Taki weekendy lubię. Szybka odskocznia od szarej rzeczywistości w przepiękne góry stanu Kolorado. Nawet nie ma co porównywać nart na wschodnim wybrzeżu do zachodniego. Zwłaszcza, że w tym roku ze śniegiem na wschodzie jest bardzo cienko i trzeba jeździć po sztucznym „lodzie”. Gdzie zachód Stanów pobija rekordy w opadach…..
W powrotnym locie udało nam się część grupy umieścić w pierwszej klasie to przynajmniej niektórzy mieli cywilizowany obiad na 10 kilometrach z dobrym winkiem. Smacznego…!
Jest ogromna różnica w jakości jedzenia i napojów podawana w pierwszej klasie a z tyłu samolotu. Nawet nie ma co porównywać. To tak jak z nartami na wschodzie i zachodzie Stanów. Także sposób w jaki jest serwowany posiłek jest zupełnie inny. Bardziej przypomina dobrej jakości restauracje niż fast food na tyłach samolotu.
2023.02.05 Vail, CO (dzień 2)
Vail … w ostatnim wpisie pisałam, że Vail kochamy. Ale nie wyjaśniłam za bardzo dlaczego. No więc po pierwsze mamy do niego sentyment. Kiedyś przyjeżdżaliśmy tu co roku (mieliśmy znajomości). Po drugie, wierni czytelnicy pewnie wiedzą, że z Darkiem chcemy być w każdej strefie czasowej a wzieło się to z tego, że nasze pierwsze randki wypadały każda w innej strefie czasowej. Vail było jedną z naszych pierwszych (dokładnie czwartą) randką i oczywiście było w innej strefie czasowej niż pozostałe (Stuttgart, NY, LA+Hawaii, Vail…). Po trzecie Vail jest Europejskie. Nie wiem czy jest inny taki resort w stanach który ma tak duże miasteczko a do tego ma winner schnitzel. Tak, Vail zostało stworzone w 1962 roku na modę Alpejskich resortów.
Marzec 2011
Brakuje im trochę prawdziwego eurpejskiego klimatu, knajpek w górach, wiosek wchodzących w trasy narciarskie i tras do chodzenia. Ale może to tylko Zermatt ma takie klimaty. Przekonamy się za miesiąc w Chamonix.
Wracając do Vail to mamy więcej powodów, żeby kochać ten resort.
Po czwarte - największy resort w Stanach
Po piąte - przepiękne tereny i potężne “bowle”
Co to jest bowl… najlepiej zapytać ChatGPT
W języku narciarskim, bowl oznacza zwykle obszar, który jest płytko nachylony u podstawy i stopniowo staje się stromszy w górnej części, tworząc półkulę lub misę. Jest to popularne miejsce do jazdy na nartach, ze względu na swobodny, płynny charakter zjazdu i dużą ilość miejsca do manewrowania.
Po szóste - miasteczko… fajne, duże, z podgrzewanymi chodnikami.
Po siódme - za południowe stoki gdzie nie narciarze mogą spędzać czas.
No dobra to skoro jest tam tak idealnie to czemu tylko tam nie jeździmy albo czemu tak rzadko. Bo Vail nie kochamy za ceny. Jedno-dniowy bilet kosztuje $260. Nam udało się wyrwać pracowniczą zniżkę i oczywiście tyle nie płaciliśmy. Ale Darek już myśli, żeby kupić sezon pass Epic na następny rok który pokrywa Vail.
To nasz drugi raz w tym sezonie w Vail. Darek z tatą oczywiście bez zbędnego tracenia czasu ruszyli prosto na stoki. Ja z mamą na spacerek. W Vail jest gdzie pochodzić, można chodzić wzdłóż rzeczki, po parku, miasteczku albo udeżyć na południowe stoki jak ktoś ma większe ambicje. My zadowloliłyśmy się parkami i miasteczkiem.
W między czasie chłopaki szaleli po stokach.
Tak, jest wielki sentyment do Vail. W Polsce spędzałem dużo czasu w Zakopanem i mam sentyment do niego. Bardziej do gór niż do komercyjnego miasta.
W Stanach swego czasu też dużo się jeździło do Vail więc sentyment został.
No bo tak jak Ilonka pisała, Vail da się lubić. A jest co lubić. Wielkie obszary, gwarantowany śnieg, super teren, dobry system wyciągów, „Europejskie” miasteczko….
Jedyne co, to ceny w Vail można nie lubić. Są naprawdę wysokie. Może nie jakieś szalone jak na światowej klasy resort, ale z górnej półki. Oczywiście jak sobie wszystko w miarę wcześniej zaplanujesz i przemyślisz to nie jest tak strasznie. Nie musisz płacić +$200 za bilet, spać za $500 za noc czy pić piwko po $12.
Vail znam dobrze, więc mapy za bardzo nie potrzebuję. Zapięliśmy narty i wsiedliśmy na pierwszy wyciąg. Wprawiony narciarz powie: jak to wsiedliście na wyciąg? Przecież jest niedziela, a gdzie kolejki do wyciągów? Nie ma ich w Vail. Nawet w weekendy. Resort limituje ilość biletów. Nie wiem, czy po miejscach na parkingu, czy po ilości sezonowych karnetów, czy po czymś innym, ale często się zdarza, że nie kupisz biletu na ten sam dzień. My mieliśmy bilety załatwiane, więc ten problem nas nie dotyczył.
Zwiedzanie Vail zaczęliśmy od Golden Peak. Jest to najbardziej wysunięty punkt resortu na wschód. Długie niebieskie trasy i dobrze ubite. Niestety ten rejon też sobie upatrzyły wszystkie kluby i szkoły narciarskie i często dużo tras jest tutaj zamknięta ze względu na ich zawody. Tak też było i dzisiaj. Na lepszych trasach były organizowane zawody. Oczywiście Vail ma 195 tras, więc nie było żadnego problemu. Wzięliśmy kolejny wyciąg i pojechaliśmy dalej.
Po paru rozgrzewających zjazdach na niebieskich trasach pojechaliśmy do słynnych bowli które znajdują się na tyłach resortu.
Bowle mają 7 mil (11km) szerokości. Jest tu gdzie jeździć!
Większość to nieubite zbocza potężnych dolin, gdzie narciarz praktycznie nie ma limitu w wyborze zjazdu. Jedzie gdzie go narty niosą.
Świetny system wyciągów pozwala na szybki powrót w główną część resortu, albo nawet jeszcze dalej wjeżdżać i odkrywać kolejne tereny. Dalej za bowlami znajduje się rejon zwany Blue Sky Basin. Też wielkie obszary, bardziej zalesione. Miłośnicy jeżdżenia po lasach na pewno coś tu znajdą.
Zjechaliśmy parę razy bowlami i wróciliśmy w główną część resortu. Nogi po tych paru długich zjazdach bolały. Zwłaszcza, że większość terenu jest nieubijana albo zmuldzona.
Trochę pobawiliśmy się w głównej części resortu i zjechaliśmy na dół na lunch.
Zjedliśmy go wspólnie z resztą grupy. Kolorado jak i Kalifornia, w ciągu dnia w słoneczku w zimie jest ciepło. Lunche na zewnątrz są bardzo popularne. Czy to w restauracjach na tarasie, czy na ławce w parku, czy w górach na śniegu. Jak tylko jest słoneczny dzień (a jest często) to polecam tego typu przerwę.
Po lunchu wróciliśmy w góry. Już nie pakowaliśmy się w bowle tylko spokojnie, relaksująco w głównej części resortu po niebieskich trasach dokończyliśmy nasz narciarki dzień.
Jesteśmy zwolennikami własnego lunchu na nartach. Ciężko jest przewidzieć jakie będą warunki, gdzie ktoś zajedzie na nartach albo zajdzie na nogach. Czasem jednak udaje nam się spotkać i tak właśnie stało się dziś. Akurat myśmy były w miasteczku, chłopaki nie mieli daleko, żeby do nas zjechać. Znaleźliśmy więc ławeczkę w słońcu naładowaliśmy kalorie kanapeczkami z prosciutto i piwkiem z plecaka.
Po lunchu znów każdy szybko poszedł w swoją stronę. Ostatnie chwile w resorcie, ostatnie widoki, ostatnie zjazdy… i tak zleciał czas do 4pm kiedy to zamykają wyciągi. Nie siedzieliśmy za długo w miasteczku bo w apartamencie czekała pyszna kolacja. Tak więce po małym odpoczynku przy meksykańskim piwku ruszyliśmy spowrotem w kierunku Dillon.
Pomimo, że wiele stanów ma farmy jagnięciny, produkuje wysokiej jakości mięso to Kolorado jest uznawane za numer jeden. W sumie to nie wiem czy to marketing czy rzeczywiście jest najelpsze. Nie da się ukryć, że Kolorado ma najlepsze warunki, idealny teren (przestrzeń i urozmaicenie) i klimat (suchy i wysokogórski). Jednak poza Kolorado podobno Kalifornia, Texas, Wyoming, Utah są w top 5 stanów z najlepszą jagnięciną. Ciekawe. Kiedyś musimy spróbować mięska z tamtych rejonów. My ograniczeni jesteśmy tylko do Kolorado, Australii, Nowej Zelandi i trochę może Szkocji. Chętnie spróbujemy co inni potrafią. Póki co będąc w Kolorado próbowaliśmy co oni potrafią.
A potrafią wiele… kolacja była przepyszna.
2023.02.04 Dillon, CO (dzień 1)
Jeżdżenie na nartach na wschodnim wybrzeżu to wielkie Why? (Dlaczego?). Dlaczego tułać się samochodem przez 5 godzin, żeby jeżdzić po lodzie, czasem w deszczu i prawie zawsze mrozie. Dlaczego przerwa na lunch wygląda tak, że na wschodzie przepłacasz za papierowego hamburgera bez smaku i jesz go na sali która wygląda jak stołówka gdzie można zjeść przepyszne prosciutto, serek, chlebek w słoneczku na stoku podziwiając widoki.
Narciarstwo na wschodzie vs. zachodzie to dwa różne światy. Dlatego jak Darka tata stwierdził, że w sumie by sobie sprawdził sprzęt przed wyjazdem do Francji i pojechałby na weekend gdzieś na narty to był tylko jeden słuszny wybór... Vail, CO.
Pokombinowaliśmy na maksa. W ruch poszły companion ticket Delty, punkty, znajomości i się udało... udało się zaplanować krótki ale za to jaki cudowny wyjazd na nartki do Kolorado. Dlaczego Vail? Czy naprawdę trzeba to tłumaczyć? Nie ma lepszego resortu w Stanach a do tego kochamy ten resort i mamy z nim wiele wspomnień.
Plan zapowiadał się super... wylot o 7 rano z NY w sobotę, powrót w poniedziałek o północy. Tylko jeden dzień wolny a w Kolorado będzie można spędzić prawie całe 3 dni. Niestety Vortex czyli napływ mroźnego powietrza i duże wiatry dość mocno pokrzyżowały nam plany. Kiedy ja piekłam ciasto z owocami, żeby było na śniadanie do samolotu, Darek wysłał smsa... ops, lot nam skasowali. No i się zaczyły komplikacje. Wcisnąć się na samolot o 9 rano z JFK nie było szansy, z przesiadkami nie chcieliśmy lecieć a do tego byliśmy na dwóch osobnych rezerwacjach więc początkowo wsadzili nas na różne samoloty, dwie osoby miały lecieć przez Atlantę a dwie przez Mineapolis. Masakra... inaczej się tego nie da opisać. Masakra była jeszcze gorsza jak potem z panią z Delty przez 2 godziny pisałam, żeby dali nas na samolot o 2:30 pm z JFK. Przynajmnej jest to non-stop samolot. Stracimy prawie całą sobotę ale zostanie jeszcze niedziela i poniedziałek.
Ja już myślałam jak odzyskać pieniądze za rezerwację samochodu, apartamentu itp kiedy pani potwierdziła, że lecimy 2:30 pm. Darek się ucieszył, że nie musi wstawać o 4 rano na samolot, a jeszcze bardziej, że ciasto wcale nie musi doczekać do rana bo będziemy mieć czas na prawdziwe śniadanie. No więc siedział w nocy i zajadał ciasto planując gdzie tu będzie zjeżdżał na nartach. Ja wybrałam sen...
Wyspani, po pysznym domowym śniadanku ruszyliśmy na lotnisko. Nie wiem jak to się stało ale już mogę latać z 3 walizkami na osobę. Leciało nas tylko cztery osoby, na dwie noce ale walizek 7 się uzbierało. No bo narty, kaski, buty itp... no i oczywiście pudełeczko... a co jest w pudełeczku, w pudełeczku jest wino do kolacji. Sprytni jesteśmy, nie? Ale podobno nie jedyni. Pani powiedziała, że czasem ludzie podróżują z własnym zaopatrzeniem.
Na lotnisku stanadrowa wizyta w lounge i... i tak dobrze się siedziało, że prawie byśmy nie zdążyli na samolot. Ale nie było tak źle. Ostatni ale weszliśmy na pokład jeszcze zanim nas wzywali po nazwiskach. Lot minął bez problemów. Loty do Denver są fajne bo leci się około 3-3.5h. Tak to można lecieć. No chyba, że monitor się zepsuje i pokaże 17h... ale na szczęście to tylko monitor się zepsół a nie pilot czy samolot.
Udało nam się wylądować przed czasem więc była szansa, że zdążymy do Edka po jakieś mięso na kolację. Mieliśmy niby plan awaryjny ale sklep mięsny Edwarda lubimy najbardziej więc jak tylko odebraliśmy bagaże a potem auto to ruszyliśmy po jakąś krówkę.
National (nasza ulubiona) wypożyczalnia samochodów miała chore ceny na auta z napędem na 4 koła. W górach nigdy nie wiadomo, więc napęd na 4 koła jest wskazany. Ze względu na bezpieczeństwo jazdy i cenę zdecydowaliśmy się przeprosić z wypożyczalnią SIXT. Nie mają najlepszej organizacji, bo trzeba stać w kolejkach, żeby odebrać auto, autobusem jedzie się troszkę dalej ale to wszystko przestaje mieć znaczenie kiedy wsiadasz do nowiutkiego BMW X5, która ma przejechane tylko 5tys mil.
Długi dzień... lot, zakupy, droga w górki... mamy już tu wiele rzeczy obeznanych ale nadal troszkę schodzi z tym wszystkim. Tak że dopiero koło godziny 20 dojechaliśmy do naszego apartamentu. Śpimy tym razem w miasteczku Dillon. Dillon, Silverthron i Frisco to trzy miasteczka które są już za przełęczą na połączeniu dróg 6, 9 i 70.
W Vail noclegi last-minute to masakra cenowa. W innych resortach też wcale lepiej nie było. Dlatego zdecydowaliśmy się na Dillon. Po części chcę też obczaić tą okolicę bo jak nas nie będzie stać na kupienie mieszkanka w resorcie to może trafi się coś po okazyjnej cenie w Dillon/Silverthorn. Nie jest to zła opcja. Stąd do takich resortów jak A-Basin, Copper, Keystone, Breckenridge to już tylko 15-20 min. Do Vail może troszkę dłużej ale też nie jest źle. Jest to więc fajna baza wypadowa jak ktoś chce odwiedzić więcej niż jeden resort narciarski, szyka fajnego noclegu ale w bardziej przystępnej cenie albo chce być bliżej miasta z dużą ilością restauracji i barów. Wszystkie te miasteczka położone są nad sztucznym jeziorem Dillon, które to w lecie samo w sobie jest rozrwyką. Można po nim pływać łódkami, spacerować czy jeżdzić kilometrowymi trasami rowerowymi.
My jezioro zobaczyliśmy dopiero na drugi dzień bo jak przyjechaliśmy to było już ciemno. Ale pomimo zmęczenia znaleźliśmy siły na zrobienie przepysznej kolacji.
Pisałam wcześniej, że pojechaliśmy po krówkę nie… jagnięcina też się załapała bo jak to być w Kolorado i nie zjeść jagnięciny. Dziś jednak wygrała wołowina ale nie byle jaka…Wagyu. Nie Kobe bo Kobe musi być z Japonii ze specjalnego regionu a Wagyu to w sumie to samo tylko z innych części świata. W sumie bo małe różnice w hodowli są ale ogólnie Wagyu jest przepyszne i kropka. My go za często nie jadamy ale jak to się mówi…po co odkładać dobre rzeczy na później. Tak więc odłożyliśmy tylko zmęczenie na bok i rozkoszowaliśmy się pysznym obiadkiem z jeszcze lepszym winkiem.
2022.01.27-28 Palisades Tahoe, CA & Reno, NV (dzień 7-8)
Dziś żegnamy się z Palisades Tahoe, Alpine Meadow, polami golfowymi i resortem nad Squaw Creek. Ze względu na ceny hoteli (podwójne) i dużo ludzi w górach w weekend zdecydowaliśmy się wracać do Reno w piątek. Ja cały tydzień pracowałam. Pobudki o 5 rano nie należały do najprzyjemniejszych ale za to kończenie pracy o drugiej popołudniu, piękne widoki i spacerki w słońcu rekompensowały wszystko.
W Palisades Tahoe nie można niestety chodzić trasami narciarskimi. Nasz hotel za to położony był zaraz przy polach golfowych. W dużej ilości resortów, pola golfowe na zimę przekształcają w tak zwane nordic trails czyli trasy na narty biegowe i rakiety. Ja nie miałam ani tego ani tego ale dobre buty wystarczyły i można było troszkę kilometrów zrobić. Zejście wszystkich tras to około 4-5 mil (7-8km). Szału nie ma ale zawsze to przyjemnie pochodzić w słoneczku i popatrzyć na górki.
Raz wybrałam się też tunelami śnieżnymi do sklepu spożywczego. Niestety w wiosce jak i naszym resorcie sklepy spożywcze są dość drogie. Tak więc pewnego dnia wzięłam plecak na barki i ruszyłam 30 minut w każdą stronę. Najpierw szło się super bo odśnieżyli chodnik. Do tego tak odśnieżyli, że porobiły się tunele... trochę śniegu tu im nasypało a podobno ma sypać jeszcze więcej.
Jak już wspominałam wczesne wstawanie nie jest idealne ale pozatym jest więcej plusów niż minusów. Pracowanie z pokoju hotelowego czy z recepcji która ma piękny widok pobija mojego widoku z biura. Widok z biura nie jest najgorszy ale nie tak piękny jak tu.


Dziś zrobiłam sobie tylko pół dnia pracy. Piątki zawsze są luźne a mi było żal siedzieć przed kompem w tak piękny dzień. Tak więc ja żegnałam się z polami golfowymi, robiąc ostatnie okrążenia szybkim krokiem. Darek żegnał się z nartami a potem oboje żegnaliśmy się z miasteczkiem i naszym hotelowym barem.
Barmani namawiali na jeszcze jedno piwko ale niestety nasz kierowca już pisał, że do nas jedzie. Z Reno do Palisades Tahoe przyjechaliśmy Uberem ale spowrotem wynajeliśmy już transfer. Cena podobna a przynajmniej mieliśmy pewność, że przyjedzie o określonej godzinie. Jak się potem dowiedzieliśmy to kierwcy z Reno niestety nie mogą odbierać ludzi w Kalifornii. Reno jest w Nevadzie a Palisades Tahoe w Kaliforni. Dlatego często na aplikacji uber pojawiało nam się, że nie ma aut w pobliżu.
Palisades Tahoe jest małym miasteczkiem, 5 restauracji, parę sklepików z ciuchami i sprzętem narciarskim. Mają jednak wszystko co potrzeba więc w sumie bez auta można się tu obejść. Położenie naszego hotelu też było super bo prosto z windy wychodziło się pod wyciąg. Ogólnie Palisades Tahoe bardzo lubimy. To już nasz chyba trzeci raz (Darka pewnie z piąty) ale chętnie tu wracamy.
Piątek nie jest popularnym dniem na powroty z resortu. Dlatego udało nam się i pomimo, że przyjechał po nas busik to byliśmy sami. Dzięki temu nie tylko szybko zajechaliśmy pod hotel, bez zbędnych przystanków to jeszcze kierowca się rozgadał o Nevadzie i poopowiadał parę ciekawostek.
Kierowca w wieku około 27-30 lat cały życie spędził w Reno. Lubi tu mieszkać choć nie wiele świata zna poza okolicą Lake Tahoe. Ale z drugiej strony jak się ma takie góry i piękne jezioro w okolicy to nie trzeba wiele wyjeźdżać. W każdym razie jak wszyscy wiemy Nevada ma legalny hazard. Zarówno Las Vegas jak i Reno są właśnie położone w tym stanie. Reno jest bardziej na północ, ma chłodniejszy klimat i jest zdecydowanie mniejsze i mniej tandetne.
Nasz kierowca pracował przez lata jako ochroniaż w kasynach. Mówi, że jeśli naprawdę ktoś chce wygrać to nigdy na automatach tylko poker jest najelpszą grą. Od dawna wiemy, że maszyny są zaprogramowane, żebyś za często nie wygrywał więc nawet ich nie próbójemy. Poker natomiast to człowiek gra człowieka. Karty są ważne ale często dobry blef czy wyprowadzenie innego gracza z równowagi zwiększają sznase na wygraną.
Oczywiście tam gdzie nerwy, hazard i alkohol to również wiele bijatyk i niepotrzebnych awantur. Jedno stwierdzenie mi się spodobało. „Wystarczy sekunda, żeby człowieka nastrój się zmienił na złe.” I jest to niebezpieczne bo właśnie w tej sekundzie ludzie robią głupie rzeczy. Wystrczy sekunda, żeby stracić kontrolę nad grą, sekunda aby przegrać wszystko, sekunda aby emocje wzięły górę i zaczęła się awantura albo co gorsza nawet szczelanina. Bo oczywiście w Nevadzie broń jest legalna. W Nevadzie wszystko jest legalne... albo prawie wszystko.
Z ciekawostek to skoro prostytucja jest legalna to jest ona uznawana za zawód taki sam jak każdy inny. W związku z tym prostytutki albo jak to się teraz nazywa (sex-worker / pracownik seksualny) może ubiegać się o bezrobocie itp. Nie wiem na ile to jest prawda ale ostatnio wyczytałam w książce, że były przypadki, gdzie kobiety które długo nie mogły znaleźć pracy w normalnych zawodach (np. Sekretarka) były zmuszane do pracy seksualnej albo traciły bezrobocie. Nie wiele się o tym pisze ale z tego co wyczytałam to było to trochę temu i naszczęście rozsądek wygrał i nikt nie jest zmuszany (przynajmniej oficjalnie) a jak jest naprawdę to nigdy się nie dowiemy. Jak widać każdy kij zawsze ma dwa końce.
My w Reno chodziliśmy po kasynach tylko żeby zjeść dobrą kolację. Poza jednym dollarem symbolicznie włożonym do maszyny omijaliśmy stoły z pokerem, black jackiem itp. Po pierwsze nigdy nas do tego nie ciągnęło, po drugie w kasynach można palić więc nie fajnie było tam siedzieć w dymie z papierosów a po trzecie to smutny widok.... przeszliśmy ze dwa razy przez te sale kasyn i smutno się zrobiło patrząc na tych ludzi przegrywających ostatnie pieniądze. Ja tam w szybką kasę nie wieżę więc tym bardziej to smutny widok.
Kasyna za to mają dość dobre restaruacje. Głównie steakhouse bo przecież amerykanie kochają zjeść dobrą krówkę. W pierwszą noc poszliśmy do kasyna Atlantis do restauracji Bistro Napa. Knajpa była całkiem dobra ale stwierdziliśmy, że na ostatnią noc może spróbujemy coś nowego. Spytaliśmy się kierowcy co poleca a on polecił dwa kasyna (no jakby mogło być inaczej). Jedno to Peppermill a drugie to Grand Sierra Reosrt. Wybraliśmy Peppermill. My przez cały tydzień jedliśmy głównie hamburgery, steaki i inne ciężkie mięso więc tym razem mieliśmy ochotę na coś lżejszego. Na szczęście mieli też pysznego łososia i short ribs czyli tak zwane rosołowe... rosołowe w innym przygotowniu niż nasze typowe polskie ale bardzo dobre.. lepsze nawet bym powiedziała.
Za pierwszym i drugim razem spaliśmy w Reno w hotelu Aloft zaraz przy lotnisku. Nic specjalnego ale blisko lotniska i ma transfer na lotnisko więc spełnił nasze potrzeby. Niestety Aloft jest podstawowym hotelem, zwłaszcza jak jest przy lotnisku gdzie większość ludzi zatrzymuje się tylko na dzień czy dwa. Hotel średni ale śniadanie nawet nie było średnie. Jakieś odgrzewane w mikrofalówce jedzenie z Costco. Żeby było tanio i szybko. Dlatego nawet pomimo, że śniadanie mieliśmy w cenie stwierdziliśmy, że pójdziemy na naleśniki.
Chyba nigdy nie jadłam naleśników na śniadanie i to z jajecznicą. Ale muszę przyznać, że całkiem fajne wyszły. Pięc minut na nogach od hotelu, pomiędzy jakimiś sklepami i domami towarowymi jest mała przytulna knajpka, i o dziwo pełna ludzi. Zjedliśmy ze smakiem naleśniki i byliśmy przeszczęśliwi, że wreście koniec z papierowym jedzeniem. Jednak jak człowiek się przyzwyczai do domowej granoli, domowego chlebka i domowych obiadków to potem ciężko jeść cały tydzień w restauracjach i to takich sobie restauracjach. Bo w Palisades Tahoe restauracji może jest trochę ale głównie to bary, hamburgery, pizzeria itp.
Lotnisko w Reno jest super małe. Remontują je czyli planuja większy ruch ale póki co za wiele tu się nie dzieje. Szybko przeszliśmy wszystkie bramki... to znaczy ja szybko przeszłam. Darek musiał przechodzić dwa razy. Okazwało się, że tak się pakował, że zapomniał z podręcznego bagażu wyciągnąć scyzoryka. Tak więc musiał wyjść na zewnątrz, znależć pocztę i wysłąć scyzoryk do domu. Okazało się, że nie był pierwszy. Pan z TSA otworzył boczne drzwi, pokazał mu budę... buda była przygotowana do wysyłki zabronionych rzeczy. Trzeba było wypsiać karteczkę włącznie z podaniem karty kredytowej, wrzucić karteczkę i przedmiot do woreczka zamykanego i wszystko wrzucić do skrzynki. Podobno ma to do nas dojść do domu za tydzień albo dwa... hmmm... zobaczymy.
Niestety wszystko jest przed skanowaniem więc Darek musiał znów przechodzić bramki. Dobrze, że lotnisko jest małe, mało ludzi stąd lata a i my byliśmy wyjątkowo wcześnie przed odlotem.
Lot do Salt Lake City minął spokojnie, półtorej godziny przesiadki (akurat na jakiś lekki lunch) i znów do samolotu. Nie lubimy latać z przesiadkami ale z drugiej strony zaoszczędzliśmy dużo na transporcie drogowym. I czasu i pieniędzy. Nie musieliśmy jechać z SF do resortu jakieś 4-5h, nie musieliśmy wynajmować samochodu na tydzień tylko po to żeby stał na parkingu, no i nie musieliśmy płacić za parking. Bo o ile nasz hotel w górkach był super o tyle był za duży wypas i za wszystko trzeba było płacić. Na szczęście my to jakoś logicznie ogarnęliśmy i ominęło nas płacenie $50 za szafkę na narty, $65 za vallet parking (albo $35 za zwykły) czy $7 za butelkę 0.5L wody... i to wszystko na dzień. Można tu popłynąć z kasą... nie?
Salt Lake City pożegnało nas przepięknym zachodem słońca.
Te góry, otoczone śnieżnymi płaszczyznami, to odbijające się słońce i ten zachód przypominały mi bardziej Islandię niż Stany... nie pamiętam, żeby kiedyś był ładniejszych zachód słóńca z samolotu.
2022.01.24-26 Palisades Tahoe Alpine, CA (dzień 4-6)
Tak jak wcześniej pisałem, dwa dni z sześciu narciarskich postanowiłem spędzić w sąsiednim resorcie w Alpine Meadows.
Jest on mniejszy od Palisades ale wystarczająco duży i różnorodny żeby przez dwa dni tam się nie nudzić.
Z Palisades gondolą w 16 minut można dostać się do Alpine.
Z budową tej gondoli to też było ciekawie. Plany budowy były już chyba z 10 lat temu, ale niestety pomiędzy tymi resortami jest puszcza o nazwie Granite Chief. Jest to ścisły rezerwat przyrody nietknięty przez cywilizację.
Długo trwały rozmowy pomiędzy resortami a parkiem o zezwolenie na budowę. W końcu po wielu latach dogadali się na ścisłych warunkach. Warunków jest wiele, znam parę.
Wszystkie tymczasowe drogi jakie musieli wybudować do transportu słupów i kabli muszą być zniszczone, drzewa zasadzone i wszystko ma wrócić do stanu jaki był przed budową.
Ma nie być żadnego śladu po ciężkim sprzęcie który tam wjeżdżał.
Wszystkie maszyny musiały mieć limitowaną ilość głośnych dźwięków jakie podczas pracy wydają.
Jak była migracja zwierzyny to wszystkie prace musiały być przerwane. Czasami to trwało nawet i tygodnie.
Słupy musiały być tak skonstruowane żeby jak najmniej szpeciły krajobraz i jak najmniej były widoczne….. i pewnie jeszcze było wiele obostrzeń których nie znam.
Może i dobrze, że tak dbają o parki. W sumie Ameryka ma ich wiele i są naprawdę piękne. Mamy w planie je wszystkie odwiedzić, zwiedzić (a nie zaliczyć). Nawet te mało dostępne na w odludnej części Alaski.
Przejazd gondolą szybko zleciał. Zwłaszcza, że jechałem z pracownikiem resortu. Młody chłopaczek z Argentyny już tu drugi sezon pracuje i wie coś niecoś o lokalnych górkach. Dał mi parę rad gdzie jechać i jakie rejony są ciekawe.
Tak też się stało. Poszedłem za jego podpowiedziami i jak tylko wysiadłem z gondoli to wsiadłem na szybki wyciąg krzesełkowy Treeline.
Była młoda godzina, więc nie spiesząc się nigdzie zrobiłem sobie parę rozgrzewających zjazdów pod wyciągiem. Super ubite niebieskie trasy idealnie do tego się nadawały.
„Kolega” z gondoli proponował dwa rejony. Jeden z nich to tylne rejony resortu. Wielkie otwarte przestrzenie, mało ludzi i przepiękne widoki. Tak też zrobiłem póki mam jeszcze energię. Jest tam mało ubitych tras, więc większość jedzie się lasami a wyżej po otwartej nieubitej przestrzeni.
Ludzie mieli rację, widoki cudowne. Zwłaszcza na jezioro Tahoe.
Było tam zachęcających parę śladów w dół w las, ale niestety za mało znam ten rejon żeby się odważyć tam pojechać. Czekałem parę minut na jakiegoś lokalnego co można zna ten rejon, ale niestety nikt tu się nie pojawił.
Pojeździłem z tyłu jeszcze trochę. Czasami po trasach, a czasami głębiej zapuszczałem się w doliny. Tam było trochę ciężej, więc wkrótce przerwę na lunch musiałem sobie zrobić.
Dzisiaj mam cały plecak odpowiedniego prowiantu, więc uczta w słoneczku z widokiem na jeziorko była. Pyszne kanapeczki ze starą szyneczką (jakieś 2 lata), serek, oliwki i napoje…. no i oczywiście ciasteczka na deser!
Po przerwie wróciłem w główną część resortu i na niebieskich trasach uprawiałem karwing. Alpine słynie z tego. Na głównej części mają takie długie, dobrze przygotowane i szerokie trasy do szybkich zlotów w dół.
Drugim rejonem jaki został mi polecony to na prawo z wyciągu Summit Express. Wielkie obszary z urozmaiconym terenem. Można ponoć tam dzień spędzić i odkrywać nowe obszary.
Dla bardziej zaawansowanych polecane jest też podejście na lokalne wzgórza co pozwala na odkrywanie jeszcze większych obszarów i ciekawe zjazdy. Ponoć można też wjechać do słynnego parku Granite Chief, ale to pewnie już z przewodnikiem albo z lokalnym co bardzo dobrze zna te tereny.
Spędziłem w tym rejonie jakieś dwie godziny starając się zwiedzić jak najwięcej terenu.
Na mapie tego tak nie widać, ale dopiero na miejscu można zobaczyć jakie to są ogromne przestrzenie.
Około godziny 15 zjechałem na dół i zapakowałem się do gondoli którą wróciłem do mojego resortu. Do Palisades.
Zrobiłem parę zjazdów i dokładnie o godzinie 16 zamknęli wyciągi i w końcu można było przestać jeździć na nartach i odpocząć w wiosce. Ilonka też już tutaj dotarła i na miejsce odpoczynku wybraliśmy irlandzki pub, Auld Dubliner Tahoe. Ponoć mają najlepsze skrzydełka w całym Tahoe i duży wybór piw.
Piw rzeczywiście mają dużo a skrzydełka były dobre, ale nie wiem czy najlepsze w Tahoe. Trochę za bardzo pikantne jak dla mnie.
Dwa dni później znowu wróciłem do resortu Alpine. Już troszkę lepiej go znam, więc szybciej można było się przemieszczać
Pogodę też miałem idealną z dobrą widocznością, co się przełożyło na kolejny świetny dzień.
Odwiedzałem miejsca w których już byłem dwa dni temu, a także starałem się w miarę możliwości nowymi trasami zjeżdżać.
Dzisiaj nie brałem plecaka z lunchem, więc musiałem odwiedzić jakąś knajpkę w górach. Wybór padł na The Chalet.
Restauracja znajduje się gdzieś w połowie góry i ma dużo miejsc na zewnątrz, co w słoneczny dzień jak dzisiaj jest świetnym pomysłem.
Za bardzo nie lubię się objadać na nartach bo potem nie chce się jeździć. Tak też było dzisiaj. Kotlet z czerwoną kapustką był pyszny, więc najadłem się jak świnka.
Szkoda marnować pięknego dnia na siedzenie w knajpie. Zapiąłem narty i ruszyłem w dół.
Dwa łatwe i szybkie zjazdy i już wszystko wróciło do normy. Dzisiaj jeździłem w Alpine do końca. Pod koniec dnia wziąłem gondolę i wróciłem do Palisades.
Dzisiaj Ilonka nie przychodziła do miasteczka, bo postanowiliśmy zjeść kolację w naszym hotelu. Zrobiliśmy rezerwację w Six Peaks Grille.
Oczywiście jak to w resortach narciarskich był to Steak House. Nie mieli wielkiego wyboru w menu ale wystarczający żeby coś ciekawego znaleźć. Wybór padł na Tomahawk. Po całym dniu jeżdżenia trzeba konkretnie uzupełnić kalorie. Dobre było!
Dzień zakończyliśmy na małym spacerku po hotelu a potem na posiedzeniu przy jego wielkim kominku. W końcu trzeba zacząć bloga pisać i tak w ogóle obyć się z hotelem. Dobrze, że do pokoju nie mieliśmy daleko bo jakoś oboje nie mieliśmy już siły na dłuższe wędrówki.
2023.01.23-25 Palisades Tahoe, CA (dzień 3-5)
Zostało mi 5 pełnych dni narciarskich w tych przepięknych górach. Dzisiaj jest poniedziałek, wyjeżdżany dopiero w piątek o godzinie 18.
Resort w którym mieszkamy, Palisade został połączony za pomocą gondoli z innym resortem, z Alpine Meadows. Oczywiście oba są na moim bilecie i mam nielimitowany dostęp do wszystkich wyciągów przez cały rok. Nie wiem jak to im się opłaca, ale to już nie moja w tym głowa.
W Alpine Meadows nigdy nie jeździłem. Zawsze wybierałem większy resort czyli Palisade (dawniej zwany Squaw Valley). Tym razem oczywiście, że go odwiedzę. Lokalni na wyciągach mówią, że warto tam pojechać. Jest mniej ludzi i puch się dłużej utrzymuje. Są wielkie otwarte tereny i długie niebieskie dobrze ubite trasy do szybkiego karwingu.
16 minut gondolą i już można być w innym resorcie. A przecież z gondoli na pewno są piękne widoki. Tak jak pisałem, mam jeszcze 5 dni. 3 spędzę w Palisade a 2 w Alpine Meadows.
W Palisade już byłem parę razy i wiele terenów odkryłem. Wiele na pewno jeszcze jest do odkrycia, wiem mam co robić przez 3 dni.
Pogoda na cały tydzień zapowiada się dobra. Ma być słonecznie i bez opadów. Ogólnie to fajnie, tylko szkoda, że tak w środku tygodnia nie sypnie jakiś metr śniegu, żeby trochę w miękkim puszku się pobawić. Oczywiście ilość śniegu jest wystarczająca, ale kto by nie chciał czasami po kolana się zakopać. Jedyne co mówią, to, że mogą być silne wiatry i wtedy górne wyciągi będą zamykane.
Tak też było. W niektóre dni górne wyciągi były zamykane. To zależało w którym kierunku wiatr wiał. Jak w kierunku w którym jedzie wyciąg to dalej go trzymali otwarty, bo krzesełkami aż tak nie kołysało.
Poranki były najciekawsze. Zwłaszcza na wyciągu koło hotelu. Nikt tam prawie nie jeździł, więc poranne rozgrzewki po idealnym sztruksie to sama przyjemność.
Rozgrzany po paru zjazdach ruszałem dalej. Z reguły miałem plan na każdy dzień, ale zawsze mogłem skręcić tam gdzie mnie narty albo wzrok poniósł.
W tygodniu na wyciągach jest znacznie więcej samotnych lokalnych ludzi niż weekendowych rodzin. W związku z tym jest znacznie łatwiej uzyskać informacje o ciekawych terenach, które nie zawsze można zauważyć na mapie.
Cały rejon Eldorado jeszcze nigdy nie został przezemnie odwiedzony. Wjazdy do niego nie są przy głównych trasach, a z jakiś powodów patrol tych terenów nie poleca. Pewnie nie chce bo to jest wielki i trudny teren. Łatwo pobłądzić, telefony tam nie działają, a pewnie im się nie chce po nocy nikogo tam szukać.
Natomiast lokalny przy piwie na wyciągu wszystko ci ładnie opowie. Jak np. gdzie wjechać i w jaki rejon Eldorado się zapuszczać na początku. Póżniej jak lepiej poznasz teren to można powoli zapuszczać się głębiej. Ale ostrożnie. Bo można pobłądzić, a w śniegu po pas ciężko iść w lesie do góry i szukać wyciągu. No i oczywiście pod żadnym pozorem nie wolno tam jechać jak jest słaba widoczność. Śnieżyca, mgła czy chmury. Wtedy o wypadek nie trudno. Można gdzieś wjechać i spaść albo wpaść do strumyka. Tak jak w górach, jak jesteś nierozważny to o wypadek nie trudno. Telefony tam nie działają.
Lokalny powiedział, że jak dobrze jeżdzę poza trasami to mogę spróbować tam wjechać przez bramkę #7 albo trasę Oregon trail.
Wjechałem obiema. Oregon trail bardziej mi się podobała. Wielkie, otwarte przestrzenie i bardzo mało ludzi, którzy ubiją ten dziewiczy śnieg. Brak dobrego oznaczenia przy wjeździe i wymagane podejście na początku na pewno wielu zniechęca.
Narty w takich resortach traktuje jak zwiedzanie gór. W zimie za pomocą wyciągów można o wiele szybciej się przemieszczać i odkrywać nowe tereny. Latem niestety człowiek znacznie wolniej się przemieszcza. A góry zimą są równie piękne.
Drugim takim ciekawym rejonem jest Granite Chief. Jak ten wyciąg jest czynny to wszyscy tam jadą. Wychodzi on wysoko w góry i jest bardzo odsłonięty. W związku z dużymi wiatrami często jest zamykany. Też jak jest słaba widoczność to go zamykają, bo nie chcą żeby ludzie pobłądzili. Znajduje się tam wiele rozległych terenów i zabłądzić łatwo.
Parę lat temu już w tym rejonie byłem, ale tylko mogłem zjechać południową stroną. Północna była zamknięta ze względu na zagrożenie lawinowe.
Teraz obie strony były otwarte. Było dużo śniegu, ale już nie sypało parę dni i patrol zabezpieczył teren (czytaj: pospuszczał trochę lawin).
Oczywiście też polecam ten rejon dla dobrych narciarzy którzy lubią odkrywać nowe tereny i nie straszne im jest czasami podchodzenie do góry.
Z ciekawszych terenów to mogę jeszcze polecić rejon szczytu Palisades. Zwłaszcza Sun Bowl. Wielkie i szerokie tereny z różnymi trudnościami.
Lubię powracać do resortów które już parę razy odwiedziłem i w miarę je znam. Nie muszę wtedy poznawać wszystkiego od nowa, a mogę się skoncentrować na odkrywaniu nowych terenów.
Resztę czasu spędzałem na odpoczynku na łatwiejszych trasach, robieniu zdjęć, albo na opalaniu się i podziwianiu widoków.
Po nartach zostawałem w wiosce. Ilonka dochodziła do mnie z naszego hotelu i już razem „zwiedzaliśmy” jej zakątki.
Palisades może nie ma wielkiego miasteczka jak Vail czy Zermatt ale wystarczająco duże, żeby się nie nudzić i „pobłądzić” w uliczkach
Widzę, że zachodnie Stany stają się bardziej europejskie, gdzie après ski jest wielkie i prawie każdy narciarz po intensywnym dniu na nartach ma ochotę wypić parę piwek, stojąc lub siedząc na zewnątrz w słoneczku i przytupywać w rytm muzyki w butach narciarskich.
Do hotelu nie mieliśmy daleko. Jakieś 20 minut spacerkiem po ubitych trasach spacerowych.
Przyjemnie tak się spacerowało po zmrożonym śniegu. W Kalifornii w ciągu dnia jest ciepło, ale jak tylko słońce zajdzie to momentalnie się ochładza. Zgrzyt pod butami nam o tym ciągle przypominał. Natomiast blask księżyca (i lampka na czole) oświetlała nam drogę.
Nasz hotel widać było z daleka. Posiada wiele oświetlonych choinek, które jak gwiazda polarna wyznaczały nam drogę do ciepłego schronienia.
2023.01.21-22 Palisades Tahoe, CA (dzień 1-2)
Jest już połowa stycznia a ja byłem tylko 3 dni na nartach. Coś tu chyba nie pasuje. Ale niestety, jest jak jest i trzeba zaległości szybko nadrabiać.
Ze śniegiem i pogodą na wschodzie jak zwykle kiepsko, więc nie pozostaje nic innego jak gdzieś polecieć. Jest sobota rano, a my oczywiście na lotnisku. Ilonka jak zwykle pracuje a ja planuje nartki.
Gdzie lecimy? A no lecimy na zachód. Dokładnie do Reno w stanie Nevada. Potem w godzinkę samochodem dostajemy się w rejony jeziora Tahoe i tam siedzimy w górach prawie tydzień. Świetny pomysł, nie?
Prawie. Oczywiście pojawiły się problemy. Delta nie lata do Reno z NYC. Musi być przesiadka. Nie jest to może duży problem, ale przedłuża lot o dwie godziny. My oczywiście musimy latać Deltą bo mamy super oferty. Nie wiem jak to Ilonka robi, ale w tym sezonie mamy w planie lecieć 4 razy na zachód na narty, a ja tylko płacę za jeden lot!
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i podziwialiśmy cudowne widoki stanu Utah.
A to już przy samym lądowaniu w Salt Lake City
Szybki (nie koniecznie smaczny) lunch na lotnisku i dalej w drogę. Do Reno w stanie Nevada mamy tylko godzinny lot. Oczywiście samolot na maxa pełny, a połowa ludzi to narciarze wnoszący buty narciarskie na pokład. Bardzo dobry pomysł. No bo co zrobić jak linie lotnicze zgubią ci bagaże. Narty można wypożyczyć, a nie ma to jak swoje dopasowane buty. Zwłaszcza w tak dużych górach.
A dlaczego są aż tak pełne samoloty do Salt Lake City i Reno? Zima!!! I to nie byle jaka zima. Resorty narciarskie dostały tyle śniegu w ciągu ostatnich tygodni, że pobijały rekordy opadów. Jak się później dowiedziałem to resort narciarski Mammoth, CA w górach Sierra dostał tyle śniegu, że pobił tygodniowy rekord opadów na Ziemi. Nie wiem ile dokładnie tam spadło, ale ponoć sypało 7” (17 cm) na godzinę przez parę dni. To jest 168” (ponad 4 metry) na dobę!!!
Resort był zamknięty na parę dni bo nie można było do niego dojechać, a po drugie było tyle śniegu, że wyciągi były zasypane.
W Reno wylądowaliśmy po południu i poszliśmy prosto do hotelu na lotnisku. W góry dopiero jedziemy jutro, czyli w niedzielę.
Spanie w resortach narciarskich w weekend (piątek-niedziela) jest za drogie. Ceny za hotele są chore, a i ilość ludzi jaka jest na nartach sprawia, że to wszystko przestaje mieć sens. Lokalni nazywają to weekendowym zoo. Lepiej przeczekać noc w Reno, iść na fajną kolację, a na narty pojechać jutro rano.
Tak też się stało. Ilonka znalazła fajną restauracje w kasynie Atlantic. Pyszne lokalne mięska.
Ja oczywiście zajadałem się jagnięciną z pobliskich gór stanu Kolorado, a Ilonka znalazła sobie jakąś ciekawą krówkę.
Ogólnie klasyka. A jeszcze jak do tego lał się Malbec z Argentyny to uczta na całość. Dobry pomysł żeby zostać w Reno noc i za zaoszczędzoną kasę zrobić sobie ucztę.
Po kolacji wróciliśmy na lotnisko, czyli do hotelu i padliśmy do łóżek po całym dniu.
Jutro wczesna powódka, bo przecież śnieg i narty czekają.
Reno położone jest blisko gór, praktycznie jest u ich podnóża. W niecałą godzinę samochodem można się dostać do wielu resortów położonych w rejonie wielkiego jeziora Tahoe.
Nie ma sensu wypożyczać samochodu w Reno. Za niecałą $100 Uber cię zawiezie w rejon Tahoe. Gdzie samochód 4x4 kosztuje z $500 na tydzień plus koszty parkingu w resorcie które mogą sięgać $40 za dobę. W górach nie potrzebujesz samochodu. Wszystko jest blisko i dostępne na nogach.
Tak też się stało. Lokalny przyjechał po nas i ruszyliśmy w góry. Nie muszę kierować, mogę siedzieć wygodnie z tyłu i podziwiać widoki. Do tego kierowca (urodzony w Reno) opowiada ciekawe historie.
Ponoć w Reno rzadko jest śnieg. Od 20 lat nie było, a w tym sezonie ostro sypnęło. Jak już tu, na dole, na pustyniach Nevady leży go sporo, to co będzie dalej, wyżej w górach.
Autostradą 80 powoli zaczęliśmy się wspinać do góry. Im wyżej tym śniegu przybywało i widoki stawały się ciekawsze. Gdzieś po 30 minutach dojechaliśmy do miasteczka Truckee. Tutaj dla nas podróż autostradą się zakończyła i wjechaliśmy w górską drogę 89. Jadąc dalej na zachód autostradą 80 za 3 godziny można zjechać w dół do Pacyfiku i do San Francisco.
Droga 89 serpentynami wiła się do góry. Za wiele nie było widać, bo cały czas szła lasem a poza tym paro metrowe zwały śniegu wszystko zasłaniały.
Za kolejne 30 minut wjechaliśmy do resortu.
Ostatnie parę minut pokonaliśmy prawie w śnieżnych tunelach.
Nie wiem jak to się stało ale nie śpimy w hotelu Marriott. Gorzej, śpimy u ich konkurencji, Hyatt. Ponoć mamy tutaj jakieś punkty jak kiedyś jeszcze rezerwowaliśmy hotele na hotels.com.
Ogólnie nie narzekam. Hotel jest położony trochę z boku resortu ale ma swój prywatny wyciąg który wywozi cię w góry. Ma parę restauracji, no i oczywiście trochę barów. Jest też parę tras zjazdowych do tego hotelu. Tak jak pisałem wcześniej, do niczego nie potrzebujesz samochodu.
Do hotelu przyjechaliśmy około 10:30 rano. Pokój nie był jeszcze gotowy. Przygotowałem się na taką ewentualność i już tutaj przyjechałem ubrany w strój narciarski. Walizki oddaliśmy do przechowalni bagażu i wyszliśmy na zewnątrz.
Oczywiście kalifornijskie słońce nawet w styczniu nie pozwoli ci iść prosto na narty. Zanim dojdziesz do stoków to po drodze masz bar z „obowiązkowym” piwkiem. No bo jak tu nie usiąść w ciepłym słoneczku na jednego….
Piwko zaliczone można zabrać się do roboty. Ja na wyciąg a Ilonka na spacer po okolicy. Jest tu wiele tras na spacery, narty biegowe czy po prostu na szwendanie się po okolicy.
Jak przyjemnie jest usiąść na krzesełku i w ciszy przemieszczać się w górę. Wszystko pokryte jest grubą warstwą śniegu. Drzewa, słupy od wyciągu czy krzaki, całe przysypane śniegiem po którym biegają małe wiewiórki.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem i ukazał się wspaniały widok wielkiego jeziora Tahoe.
Zdjęcie zrobione. Można rozpocząć narciarskie wakacje. Ruszyłem w dół. Dzisiaj mam zamiar delikatnie się rozgrzewać. Będę tu przez 6 dni, więc mam wiele czasu na ciekawe zabawy.
Po paru rozgrzewających zjazdach postanowiłem sprawdzić co się dzieje w lasach. Tutaj się przekonałem jaka ogromna ilość śniegu spadła.
Zapowiadają się wspaniałe zjazdy po lasach. Zwłaszcza, że 100% terenu jest otwarte.
Opuściłem rejon koło hotelu i udałem się w główną część resortu.
Była już niedziela popołudniu i ludzi w górach ubywało. Obawiałem się, że w głównej części resortu będzie jak w ulu, ale nawet nie było tak źle. Ponoć sobota i niedziela do południa są najgorsze. Lokalni nie jeżdżą w tym czasie bo mówią, że jest jak w zoo. Jak też staram się nie jeździć na nartach w te dni i używać je na przemieszczanie się.
Ilonka doszła do miasteczka, ja już trochę pojeździłem i oboje zgłodnieliśmy. Dzisiaj nie mam ze sobą lunchu ani plecaka, więc zjechałem na dół. W Palisades już byliśmy parę razy więc wiemy gdzie mają dobre hamburgery. Poszliśmy do Rocker.
Dobre jedzenie i duży wybór lokalnych piwek.
Oboje najedzeni dostaliśmy zastrzyk energii. Ja wróciłem w góry, a moja kochana żona…….. po piwo.
W resorcie nie kupisz nigdzie piwa, chyba, że w barze. Nie mamy samochodu, a do najbliższego sklepu jest 30 minut na nogach. Ilonka w tym śniegu ruszyła na poszukiwanie piwa, żebym miał na kolejne dni na nartach. Udało się! Zakupiła odpowiednie zapasy i dociążona z pełnym plecakiem wróciła do resortu. Co za poświęcenie…
Ja natomiast jeszcze pojeździłem z dwie godziny i około godziny 16 wróciłem w nasz rejon. Świetnie góry Sierra Nevada wyglądały przy zachodzącym słońcu.
Dzisiaj już nie opuszczaliśmy naszego hotelu. Postanowiliśmy w nim zjeść kolację i lepiej go poznać. Zwłaszcza, że dzisiaj jest chiński Nowy Rok (rok królika) i mają puszczać zimne ognie.
Mamy tutaj parę restauracji do wyboru. Dzisiaj zjedliśmy żeberka w Sandy’s Pub. Fajny klimat pubowy, a żeberka mogły być lepsze. No nic, mają duże menu i hamburgery wyglądały ciekawie. Zapewne ich jeszcze odwiedzimy.
Po paru dniach wróciliśmy. Tym razem na lunch. Był to dobry wybór. Hamburgery były pyszne, znacznie lepsze niż żeberka parę dni temu. Poza tym klimat dopisał. W ciepłym, kalifornijskim, styczniowym, górskim słoneczku wszystkie smakuje lepiej!
2022.11.27-28 Cadaques & Barcelona, ES (dzień 4-5)
Ale się wyspaliśmy, cisza, spokój, ciepłe łóżeczko... nie żebyśmy narzekali na hotel w Barcelonie. Tam też było wygodnie. Obudzenie się jednak na wsi ma swoje uroki. Po obudzeniu można wyjść przed domek (w naszym przypadku przed pokój) i zaciągnąć się świerzym porannym powietrzem.
Jak już pisałam wczoraj śpimy w winiarni. Pierwsze pytanie, które zostało nam zadane zaraz po miłym dzień dobry brzmiało czy chcemy śniadanie na zewnątrz czy w środku. O ile poranne słoneczko kusiło, żeby zjeść śniadanie na trawce o tyle temperatura mówiła, że lepiej nie. My jakoś nie pomyśleliśmy, żeby wziąć na ten wyjazd kurtki puchowe. A ludzie rano chodzili w takich. Tak więc śniadanie zostało podane w przytulnej jadalni, troszkę jakby piwniczce.
Każdy stolik indywidualnie dostawał cieplutki chlebek i croissanty prosto z pieca. Do tego oczywiście pełno innych rzeczy. A po śniadanku przyszedł czas na Darka służbowe śniadanko.
Gostek jak się dowiedział, że z Darkiem da się pogadać o winach to nas oprowadził, zdradził tajniki jak robią wino i otworzył chyba z 10 butelek żebyśmy popróbowali. Tak, był tam kubełek i wino było systematycznie wylewane po wypłukaniu nim kubków smakowych.
Moja wiedza o winach jest bardzo słaba ale z każdą wycieczką uczę się czegoś nowego. Tak więc tym razem nauczyłam się, że wino może być leżakowane na dachu. Wczoraj myślałam, że te baniaki z winem to dekoracja ale okazało się, że oni tak leżakują wino które pod wpływem słońca i zmieniających się temperatur kształtuje swój smak.
Drugą ciekawostką było robienie Vermutu. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym alkoholem i jego produkcją. Dopiero dziś dowiedziałam się, że jest to trochę jak co kucharz miał pod ręką albo powinnam bardziej powiedzieć co ogrodnik miał w ogródku. Do produkcji Vermutu używa się takich ziół jakie akurat rosną, dlatego zawsze jest inny i nie powtarzalny.
Pochodziliśmy trochę po parceli i jak zawsze się zastanawialiśmy, czy takie życie na odludziu by nam odpowiadało. Chyba jesteśmy jednak mieszczuchami bo zawsze wtedy stwierdzamy, że dzień-dwa to tak ale dłużej to już ciężko.
Koło 11 ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzisiaj wielki dzień, mecz Hiszpania-Niemcy i na pewno będziemy chcieli to oglądać. Tak więc niby czasu mieliśmy trochę ale też nie chcieliśmy za późno wracać do Barcelony. Dziś postanowiliśmy tylko odwiedzić Montserrat.
Montserrat to pasmo górskie w Katalonii. Szczyty tam przekraczają 1200 m (4000 ft). My pojechaliśmy tam głównie ze względu na klasztor, Opactwo Matki Bożej w Montserrat. Jest to klasztor w skałach. Z początku może się wydawać, że przypomina Meteory w Grecji ale ten jest dużo większy i mniej schowany. Słynie on z przechowywanej tam rzeźby Czarnej Madonny. Dla ludzi mniej wtajemniczonych w religię, klasztor ten może kojarzyć się z książki Dana Browna, Początek. To właśnie tu dzieje się akcja otwierająca książkę (pierwszy rozdział).
Ja książki nie czytałam więc o fakcie, że ma powiązanie z tym miejscem dowiedziałam się jak podsłuchałam jakiegoś przewodnika. Klasztorem i muzeum też jakoś nie byliśmy zainteresowani. Bardziej nas interesowały widoki i górki.
Jak to bywa w takich miejscach „loża szyderców” musi być użyta. Jednak naprawdę różne wynalazki są na tym świecie. Montserrat jest jedną z większych atrakcji, a że dziś jest niedziela to jest dość dużo turystów. Mają jednak dobrze rozwiązany parking więc wszystko idzie w miarę gładko. Oczywiście znalazł się jakiś wynalazek który musiał być pierwszy i wcisnął się przed Darka na chama. Tylko potem myśmy zaparkowali a on dalej szukał miejsca... Haha... naprawdę.
No nic, pośmialiśmy się, żal się nam zrobiło gościa ale poszliśmy w kierunku centralnego placu, jeśli tak można to nazwać. Montserrat jest to kompleks budynków, częściowo zrobiony pod turystów (czyt. Sklepy z pamiątkami) w głównej jednak mierze jest to klasztor Benedyktynów. My zobaczyliśmy ludzi na skałach na górze a potem kolejkę która ich tam wywozi. Tak więc olaliśmy sklepy z pamiątkami i ruszyliśmy do kasy. Mieliśmy nadzieję, że z góry będzie super widok na klasztor.
Widok był z kolejki ale niestety nie z góry. Rzeczywiście klasztor jest schowany, żeby nie był łatwo dostrzegalny przez wroga. Ze szczytu kolejki jest parę szlaków. My kupiliśmy bilety powrotne ale stwierdziliśmy, że w sumie to może zejdziemy bo to tylko 30 minut a mogą być fajne widoki. I takim oto sposobem ruszyliśmy na dół.
Fajna miejscówka. Tak schodziliśmy a tu non-stop było jakieś odbicie w bok na inny szlak. Widać, że można tu całkiem fajnie pochodzić. Pewnie Montserrat nie jest tylko destynacją turystyczną ale lokalni też tu przyjeżdżają na hiki. Troszkę czasu nam tu zeszło. Jak już szliśmy na parking to robiło się coraz chłodniej i pomału słońce zabierało się do zachodu. A przed nami trochę ponad godzina do wypożyczalni a potem metro do hotelu.
W mieście samochodu nie opłaca się mieć dlatego po zakończonej wycieczce pojechaliśmy prosto do wypożyczalni, zostawiliśmy auto i metrem szybko na naszą kochaną stację La Rambla - Pl Catalunya. Stacja jest „ukochana” bo wysiada się w ulu. Tu jest jakieś skrzyżowanie wszystkiego i ludzi jest jak pszczół w ulu.
Tym razem nie śpimy w Marriocie. Ale mamy hotel w sumie nie daleko naszego wcześniejszego więc przynajmniej dzielnica jest ta sama. Ostatnią noc śpimy w hotelu Ohla Barcelona. Okazało się, że na hotels.com też mam jakieś punkty które trzeba zużyć do końca roku. No więc zdradziliśmy chwilowo Marriotta i wybraliśmy lokalny, butikowy hotelik ale do tego jaki fajny.
Na dzień dobry pan zabrał nas na lobby na 0.5 piętra. Tak, recepcję mają dokładnie w połowie piętra. W sumie to nie wiem czemu tak. Jak tylko wysiedliśmy z windy to padło pytanie czy byśmy nie chcieli Cava. Powitalny drink jak zawsze jest mile widziany. Muszę też przyznać, że już bardzo dawno nie siedziałam przy check-in. Tak więc sobie siedzieliśmy popijając Cava, pani wpisywała nasze dane a Darek zadał krytyczne pytanie koledze z obsługi. Gdzie tu najlepiej oglądać mecz.
Gostek polecił nam jakiś bar... wytłumaczył nam żeby skręcić w lewo jak się wyjdzie z hotelu. Super, plan mamy. Tylko po 30 minutach w hotelu jak wyszliśmy z hotelu i skręciliśmy w lewo to obje z Darkiem zadaliśmy sobie pytanie, ale właściwie jak się ten bar nazywał... Nazywał się The George Payne Irish Pub i przy podpowiedzi pana Google udało nam się szybko tam trafić.
No i się zaczęło... Amerykanin w irlandzkim barze w czasie mundialu. Było ciekawie. Na dzień dobry okazało się, że trzeba zapłacić wejściówkę. Pierwsza reakcja.... ale czemu jak mam płacić za wejście do baru, druga.. aaa to tylko 2 EUR za osobę. A to spoko. No i podobno to idzie do pracowników. Pod koniec nocy zastanawialiśmy się co tak mało bo kelnerzy nie mieli łatwo a napiwków tu nikt chyba nie zostawiał.
Drugie zdziwienie było... ops. My jesteśmy na meczu Chorwacja – Canada a tu nie ma już wolnych miejsc. Eeee... pójdą sobie, pomyśleliśmy. Gdzie tam. Nikt nigdzie nie poszedł a ludzi jeszcze przybyło. Tak więc przykleiliśmy się do baru, żeby mieć swój własny kąt i łatwość zamawiania piwa i podeszliśmy do tego jak amerykanie. Będziemy dawać dobre napiwki to dadzą nam stolik albo przynajmniej pozwolą nam postawić stołek przy barze. Niestety... to nie Ameryka i przy barze nie można siedzieć, o stoliku zapomnij. Potem zaczęliśmy współpracować z kelnerami odbierając od nich brudne kufle to przynajmniej nas spod baru nie wyrzucili i mogliśmy w kąciku z dobrym widokiem na telewizory oglądnąć mecz.
Było super jak cały bar kibicował i każdy wpatrzony w telewizor śledził mecz. Zdziwiliśmy się tylko jak dużo niemieckich kibiców było. Nie mieli najlepszych min ale jak to się mówi, piłka zbliża więc wszyscy mieli dobrą zabawę.
Po meczu stwierdziliśmy, że pasuje wreście coś zjeść. Wcześniej priorytezowaliśmy mecz a nie kolację ale głód i nas dopadł. Nie bardzo mieliśmy plan więc wróciliśmy pod hotel i się okazało, że zaraz obok jest całkiem fajne miejsce z tapas. Tak więc przy szynce bellota pożegnaliśmy Barcelonę.
Szkoda, że nie spędziliśmy tu więcej czasu. Oj jak bardzo się stęskniliśmy za Europą. Ma ona coś w sobie. Na drugi dzień obudził nas radosny sms. Nasz samolot jest opóźniony. Normalnie nie jest to fajna wiadomość ale jak jesteś jeszcze w łóżku i dostajesz nagle pół godziny dodatkowego snu to jest to piękne.
Rok się może jeszcze nie skończył ale były to najlepsze wakacje w tym roku. Tak jakoś się poskładało, że mało wakacji mieliśmy międzynarodowych a Barcelona swoją magią, baśniową architekturą, pysznym jedzeniem, no i niesamowitymi kibicami skradła nasze serce. To był intensywny ale piękny wyjazd, tak intensywny, że na lotnisku w lounge była herbatka i polski pączek. Dość piwa na jakiś czas...
2022.11.26 Barcelona i Cadaques, ES (dzień 3)
Udało się, mamy autko. Nawet nie sprawdzali za bardzo międzynarodowego prawa jazdy. Wczoraj je wyrobiliśmy online, potem hotel nam wydrukował, machnęliśmy panu w wypożyczalni przed nosem wydrukowanymi kartkami i dostaliśmy kluczyki. Ale do czego…do czegoś co nazywa się Cupra i ma biegi … a pan mówił, że daje Darkowi lepsze auto za lojalność.
Darek sam, nie przymuszony zgodził się na biegówkę. Stwierdził, że trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Jednego tylko nie przewidział…że będzie musiał jeździć po wąskich, górskich uliczkach i to jeszcze ze światłami, pieszymi, śmieciarkami i innymi atrakcjami.
Dziś wyjeżdżamy z Barcelony. Jeszcze tu wrócimy na jedną noc ale z soboty na niedzielę postanowiliśmy gdzieś wyjechać poza miasto. Myśleliśmy o Valencji, Gironie ale docelowo padło na Cadaques. Planując Barcelonę natknęłam się na stwierdzenie, że Cadaques jest jednym z najładniejszych morskich miasteczek. Na zdjęciach wyglądało fajnie…więc czemu nie olać wąskich uliczek Girony i Valencji i pojechać bardziej na północ.
Tak tu też były wąskie uliczki ale przynajmniej znalazłam nam nocleg w winiarni do ktorej dojazd nie wyglądał źle i która ma dedykowany parking. Nie może jednak w życiu być łatwo i zanim wyjechaliśmy na autostradę to swoje na krętych uliczkach trzeba było przeżyć.
Tibidabo a dokładnie katedra tam była naszym celem. Na obrzeżach miasta Barcelona jest wzgórze (pewnie nie jedno) które my znaliśmy przez kościół Cumbre del Tibidabo. Podobno Tibidabo jest najwyższym wzniesieniem w Barcelonie (512 m / 1680 ft). Wyjeżdżając na te pięćset metrów, biegówką, Darek miał czasami ochotę wysiąść i zostawić auto. Przyznaję, nie była to przyjemna droga z tymi wszystkimi pieszymi chodzącymi jak im się podoba, rowerzystami i śmieciarkami zatrzymującymi się w najmniej odpowiednich momentach. Ale dzielnie wyjechaliśmy na górę i co… i zdziwienie. Duży parking - to akurat plus, i mega kolejka do kasy. Próbujemy się doczytać czy to aby na pewno kolejka po bilety do kościoła ale tam coś pisze, że $35… hmm… trochę dużo jak na kościół. Olaliśmy więc kolejkę i stwierdziliśmy, że podejdziemy jak najdalej się da.
I dało się, podeszliśmy pod kościół, na kościół (schody i mury otaczające) i do kościóla. I wszsytko za darmo. To po co ta kolejka? Do parku rozrywki. Zaraz przy kościele zrobili park z mnóstwem karuzel i innych atrakcji. Jest to najstarszy park rozrywki w hiszpani i jeden z najstarszych w Europie. Wow… no widok jest fajny, ale żeby wyjeżdżać tu po tych krętych drogach to trochę nie fajnie.
Kościół Serca Jezusowego na Tibidabo powstał z początkiem XX wieku (budowa od 1902 do 1961). Ciekawostką jest, że do pomysłu powstania tu kościoła katolickiego przyczyniły się plotki, że protestanci chcą wybudować tu swój kościół plus hotel i kasyno. To zmobilizowało katolików to wykupienia ziemi i stworzenia kościoła.
Budowla ładna, jak zawsze podziwiałam ogrom pracy który został w jej budowę włożony. Na pewno nie było łatwo wywieź tu wszystkie materiały budowlane i narzędzia. Kościół składa się z górnej i dolnej części. W każdej jest ołtarz, nawa itp ale dolna jest zdecydowanie bardziej wystawna.
Można też wyjechać na wieżę i podziwiać widok ale my i tak mieliśmy całkiem fajny widok więc już wyżej nie wyjeżdżaliśmy.
Kościół zaliczony, karuzele nie… ale to na własne życzenie zostało ominięte więc czas w drogę bardziej na północ. Do przejechania mieliśmy 170 km czyli około 105 mil. Niby nie dużo, ale Darek już mi nie wierzył i tylko wypatrywał ile mamy do autostrady. Na szczęście nie było źle i dość szybko wjechaliśmy na autostradę AP7 którą przejechaliśmy większość odległości.
Pod koniec zaczęło się ciekawie ale że nie było dużo świateł ani innych aut na drodze to nie było tak źle i mogliśmy podziwiać widoki a nie stresować się, że potrącimy jakiegoś rowerzystę.
Oficjalnie byliśmy na Costa Brava. Pamiętam jak pod koniec lat 90-tych Costa Brava to było wielkie wow dla Polaków. Powiedzenie, że spędzało się wakacje na Costa Brava to były jakieś egzotyczne wakacje dla bogaczy. Przynajmniej tak mi zapadła ta nazwa w pamięć. Spodziewałam się samych kurortów przy plaży a tu w zamian dostałam pagórki, skaliste wybrzeża i nie da się zaprzeczyć całkiem fajne widoki.
Śpimy w winiarni Sa Perafita. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy to polecamy. Naprawdę cudowna miejscówka. Super pokoje, blisko do Cadaques i ogólnie super sielanka. Z tym blisko do Cadaques to jest kwestia sporna. Teraz mieliśmy jakieś 6-8 minut samochodem. W lecie jednak można stać nawet godzinami. Cadaques nie wpuszcza do miasta więcej ludzi i samochodów niż się zmieści na parkingu. Tak więc czasem trzeba czekać. Można też nocować w Sa Perafita i na nogach się przejść do miasta (ok 45-60 min).
My zdecydowaliśmy się na samochód bo przecież na mecz trzeba było zdążyć. Dziś Polska z Arabią Saudyjską gra. To już muszą wygrać… coś w końcu muszą wygrać.
Z tym meczem jednak nie było łatwo. Pojechaliśmy do miasteczka i mieliśmy nadzieję, że przecież wejdziemy do pierwszego lepszego baru i będą telewizory. Ehhh… to amerykańskie podejście do życia. Jak bardzo się zdziwiliśmy jak tu chodziliśmy od baru do baru a telewizora nie ma. Fakt faktem większość miejsc to restauracje, pizzerie itp ale i tak się zdziwiliśmy, że nie puszczają. W końcu weszliśmy do jakiejś restauracji co barman mówił po angielsku. Pytam się go więc o TV i o mecz a on mówi, że ogólnie by włączył ale ktoś akurat tam siedzi przy stoliku więc nie włączy ale jak coś to jest taka knajpa Casino i tam powinni puszczać mecze.
Zawróciliśmy szybko na pięcie i ruszyliśmy w kierunku kasyna. Jak się okazało to była zwykła knajpa, dość duża sala, telewizorów trochę, puszczali mecze i co najważniejsze mieli najtańsze piwo jakie od lat piliśmy. Piwo poniżej $2.5. I to całkiem niezłe. Zwykły hiszpański lager ale za dwa piwa zapłaciłam 4.60 EUR. Wow… to takie ceny jeszcze istnieją.
Widać, że dobrze kibicowaliśmy bo polska wygrała 2:0. No i widzieliśmy sławetny gol Lewandowskiego - jego pierwszy w mistrzostwach świata. Aż dziwne, że tyle kopie piłkę i dopiero pierwszy raz udało mu się zdobyć gol na mistrzostwach.
Po meczu ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Nie jest to duże miasteczko więc zwiedzania za dużo nie ma ale chciałam podejść pod dom Salvador’a Dali. Jeśli dobrze się orientuję to tu Salvador mieszkał do końca swoich dni. Dzielił on swój czas pomiędzy Stanami, Francją i Hiszpanią ale jak przystało na Hiszpana, uwielbiał on mieszkać w tej części świata. Co nie do końca było popierane przez innych artystów (między innymi Pablo Picasso) którzy to byli przeciwni polityce Franco i nie wiele chcieli mieć wspólnego z Hiszpanią.
Pod dom nie było łatwo dojść. Przez jakieś remonty musieliśmy się przeciskać pod siatkami i innymi przeszkodami ale, że każdy tak szedł to my też podążaliśmy za stadem. Domu nie wiele widzieliśmy, ale widok z podwórka miał super.
Cadaques nam się spodobało. Bardzo fajne nadmorskie miasteczko. Pełno małych sklepików, restauracji, bulwar nad wodą i łódeczki pływające po zatoce. My pobyt w miasteczku zakończyliśmy na pizzy. Dużo miejsc było już zamkniętych i zdecydowanie widać było, że jesteśmy po sezonie. Nam to akurat pasuje. Mniej tłumów, tańsze ceny i ogólnie jakoś tak przyjemniej.
Dzień natomiast zakończyliśmy na meczu Argentyna - Meksyk. Też bardzo ciekawy mecz. Niestety w spanie w winiarni ma też swoje negatywne uroki, nie ma tu baru gdzie można oglądnąć mecz. Ale to nic. My sobie bar sami zrobiliśmy. Laptop, piwko z lodówki i wszystko można.
Wygrała Argentyna… czas do spania. Ciekawe czy jutro obudzą nas koguty. W końcu na wsi jesteśmy. W koguty wątpię ale na pewno to będzie spokojna i cicha noc.
2022.11.25 Barcelona, ES (dzień 2)
Kolejny dzień w raju... bo dla mnie to jest raj. Uwielbiamy europejskie miasta i tak bardzo się za nimi stęskniliśmy. Poza Amsterdamem, który odwiedziliśmy przelotem w sierpniu nie zwiedzaliśmy Europy przez ponad 3 lata. Ostatni raz byliśmy w Pradze w 2019 roku. Dlatego ta wycieczka jest taka wyjątkowa. Jest dowodem, że z COVIDem trzeba żyć i nie rezygnować z przyjemności.
Odstukać udało nam się nie mieć dziś jet-laga i nie było pobudki o 4 nad ranem. Te drzemki po wylądowaniu na dobre nam wychodzą i stwierdzam, że trzeba zmienić strategię. Dawniej jak byłam młoda to na siłę próbowałam przetrwać dzień żeby się przestawić. Często jednak wtedy kończyłam z jet-lagiem i pobudki o 4 nad ranem, albo zasypianie koło 6 rano było standardem. Teraz z drzemką w ciągu dnia przestawienie się jest dużo łatwiejsze.
Dzień zaczęliśmy od pysznego hotelowego śniadania. Dobrze jest być platinium bo wtedy śniadanka ma się za darmo i można w papućkach zejść na poranną kawę i świeżo wyciskany soczek. Darek standardowo poszedł w omlet a ja standardowo w wynalazki. I bardziej nie wiem co to za jedzenie to tym bardziej jestem chętna żeby spróbować. No chyba, że wygląda mało apetycznie albo jeszcze chodzi po talerzu. Wtedy i ja zamówię omlet.
Dzisiaj zwiedzania ciąg dalszy. Zaczynamy od Park Guell. Park Gudiego jak potocznie każdy go zna jest prywatnym parkiem w którym można spędzić godziny podziwiając wiszące tarasy, przejścia, alejki, tarasy, fontanny no i papugi.
My do parku podjechaliśmy metrem. Wczoraj za bardzo metra nie używaliśmy ale dziś stwierdziliśmy, że w sumie czemu nie. Na nogach mielibyśmy około 1.5h w każdą stronę więc metro wydało się rozsądnym pomysłem. I tak już zostało. Polubiliśmy metro Barcelońskie. Jest szybkie, można na nim polegać i w cenie metra nowojorskiego. Ma mniej linii i mniejszą sieć ale z czym tu porównywać. Nowy Jork ma metro z największą ilością stacji a metro w Shanghai ma najdłuższą sieć.
Metro dowiozło nas prawie pod park w 20 minut. Prawie bo na sam koniec czekała nas wspinaczka pod dość duża górę. Na szczęście zrobili tam schody ruchome więc poszło. Nie żebym narzekała ale jak na koniec listopada robiło się dość ciepło i ściągaliśmy bluzy dresowe bo było ciepło jak z początkiem lata.
Park Guell to 12 hektarów prywatnego parku, który jednocześnie jest jedną z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Barcelonie. Oczywiście swoją popularność zyskał dzięki Gaudiemu bo przecież całe miasto w zasadzie należy do niego. To właśnie Gaudi i jego wizja i sztuka sprawia, że miasto jest bajkowe a turyści spędzają godziny w parku aby zrobić sobie zdjęcie… najlepiej bez tłumów (mało realne) na tle magicznych budynków.
Park jest fotogeniczny, ciekawy i bardzo miło jest odejść od zgiełku miasta. Niestety w miejscach najbardziej kolorowych (przez mozaikę) jest najwięcej ludzi. Dobrze, że można odejść troszkę w głąb i nadal jest ciekawie a dużo mniej ludzi.
W parku spędziliśmy trochę godzin. Człowiek nawet nie zauważa kiedy czas mija. Pogoda nam dopisała - lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć. Chodziliśmy po parku odkrywając zakamarki, czasem te najbardziej oblegane, czasem te mniej ale za każdym zakrętem było coś ciekawego i ładnego.
Darkowi chyba najbardziej spodobało się, że nauczył się nowego słówka. “Grande Idiota” (chyba nie trzeba tłumaczyć). Nie do końca wiemy co ktoś zrobił, ale usłyszeliśmy jak dwóch strażników ze sobą rozmawiało i “grande idiota” często się pojawiało. No tak ciekawe wynalazki są na tym naszym świecie.
Po parku pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Jutro wypożyczamy auto ale już będąc w Barcelonie zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy spakować międzynarodowego prawa jazdy. Niestety bez tego możemy mieć problemy z wypożyczeniem auta. Woleliśmy dziś pojechać i się dowiedzieć co i jak, żeby w razie czego zmienić hotele itp. Na szczęście się okazało, że międzynarodowe prawo jazdy można wyrobić online. Płaci się $29 i do godziny przychodzi na maila. Potem trzeba tylko wydrukować i wszystko jest ok. Tak też zrobiliśmy a jutro się dowiemy czy na pewno nam wydadzą samochód.
A się dziś najeździmy tym metrem. Znów wskoczyliśmy w metro i tym razem pojechaliśmy w kierunku plaży. La Barceloneta to dzielnica przy samych plażach. Takie plaże w centrum miasta to ciekawe urozmaicenie. Oczywiście jest to też raj dla bezdomnych choć na plaży w Barcelonie w listopadzie i zimie musi być zimno. Już teraz dość mocno wiało. Na plaży jest też hotel W. Ciekawa budowla którą widać z daleka. Podeszliśmy pod niego i nawet mieliśmy nadzieję, że uda nam się wypić jakiegoś drinka na dachu ale niestety tylko bar hotelowy na lobby był otwarty. Stwierdziliśmy, że bar jak bar więc wracamy do siebie. Zwłaszcza, że dużo czasu nie mieliśmy bo trzeba kolejną kamienicę Gaudiego odwiedzić.
Casa Mila zwana również La Pedrera, jest kolejnym apartamentowcem zaprojektowanym przez Gaudiego. Gaudi miał około 58 lat jak projektował tą kamienicę na prośbę biznesmena Roger Segimon de Mila. Jak można sądzić po wieku Gaudi był w pełni kariery i twórczości więc wynajęcie go do zaprojektowania tego budynku nie było tanie.
Po Casa Battlo z wczorajszego dnia spodziewaliśmy się kolejnych cudów. Dlatego jak tylko weszliśmy do środka i mieliśmy opcję na nogach czy windą to zdecydowaliśmy się na nogi… ops, to nie był najlepszy pomysł. Znaczy się nic wielkiego się nie stało, po prostu wyszliśmy na szóste piętro ale klatka schodowa nie była warta naszego wysiłku, naprawdę nic ciekawego.
Na ostatnim piętrze można zwiedzać apartamenty. Moją uwagę przykuł jednak widok z okna a szczególnie piękny zachód słońca który zaczął malować różowe kolory na niebie. Ponieważ w Casa Milo jednym z najbardziej intersujących miejsc jest dach to miałam nadzieję, że przy tych kolorach będzie super… i rzeczywiście było.
Zastanawiacie się co to jest? To są kominy. Odpowiedzialne za wentylowanie pomieszczeń, połączone są czasem w grupy a czasem są wolno stojące. Mi to przypomina jakieś stworki. Otwory wentylacyjne wyglądają jak oczy, czyż nie? Tak kreatywne stworzenie kominów pozwoliło na zaadoptowanie dachu do przyjemnych rzeczy. Miło się po nim przechadzać, podziwiać Barcelonę i relaksować się w ciszy.
Zanim jednak wyszliśmy na dach po drodze przeszliśmy przez strych. Nie jest to oczywiście byle jaki strych, zagracony, z pajęczynami itp. Pamiętajcie, że ten strych jest zaprojektowany przez Gaudiego. Jednego z najbardziej kreatywnych architektów.
Tym razem Gaudi zdecydował się na użycie ceglanych luków, które same w sobie nie nadwyrężają struktury budynku a wręcz przeciwnie, wspierają ciężki dach przez co budowla była bezpieczna i przetrwała ponad sto lat.
Aktualnie na strychu znajduje się wystawa o twórczości Gaudiego gdzie przybliżane są architektoniczne szczegóły jego największych dzieł jak La Sangrada, Cala Battlo etc. Tak więc po mało ciekawej klatce schodowej, po takich sobie apartamentach, po niesamowitym strychu cała wycieczka zakończyła się na dachu gdzie było prawdziwe wow… a jak się człowiek dowie jeszcze, że to wszystko to zwykłe kominy to jest podwójne wow.
Już przed zwiedzaniem La Pedrera mieliśmy ochotę na jakąś kawę i ciastko. Niestety w kawiarni w kamiennicy Milo kelnerzy tak się wolno ruszali, że po 10 minutach czekania na kogokolwiek, stwierdziliśmy, że idziemy stąd. Na szczęście od jakiego czasu śledzę tasteaway.pl i jak przystało na znakomitych cukierników, na ich blogu można też znaleźć polecajki na pyszne ciacha.
Kosztowały tyle samo co w Warszawie (po przeliczeniu), smakowały tak samo dobrze… no poczułam się jakbym była w Deseo. Tego nam trzeba było. Po przejściu ponad 20tys kroków, mały zastrzyk energii w postaci czegoś słodkiego i kawy był wskazany.
No to teraz można pokibicować komuś! Akurat grała Holandia z Ekwadorem i udało im się zremisować. Nawet jacyś zabłąkani Ekwadorczycy się znaleźli w barze i kibicowali z całej siły. Piłka jednak łączy bo po chwili każdy kibicował, a ludzie tylko przystawali przy knajpie, żeby załapać się i zobaczyć jakąś dobrą akcję.
Niestety meczu USA nie uda nam się zobaczyć bo akurat wtedy mamy rezerwację w dość dobrej restauracji i wątpię, żeby ktoś tam mecze puszczał. Darek był trochę zawiedziony ale kocha to wybaczył… gorzej bo potem był zawiedziony porcją swojego dania głównego… tu już chyba nasza miłość została poddana niezłej próbie…
Z tą kolacją to było tak. Po pierwsze to najwcześniejsza rezerwacja była na godzinę 20. No to się trochę wystraszyłam, że knajpa tak popularna, że wszystkie wcześniejsze godziny, gdzie normalni ludzie jedzą kolację są już zajęte… ops… zapomniałam, że jestem w Hiszpanii. Tutaj dopiero otwierają o godzinie 20…
Po drugie to knajpę wybrałam z polecenia TasteAway (dziękujemy bardzo), ale zapomniałam, że kuchnia hiszpańska uwielbia tapas czyli mniejsze porcje, bardziej jak zakąski. W restauracji Dos Pebrots właśnie tak jest, że większość dań to mniejsze porcje przez co można więcej spróbować. Tak też zrobiliśmy i popróbowaliśmy różnych wynalazków… krówki, rybki… wszystkiego po trochę.
Super się siedziało i delektowało lokalną kuchnią, nawet deser poleciał… deser który opisali jednym zdaniem “co by się stało jakbyśmy nie pojechali do Ameryki”, deser nie wyglądał może apetycznie ale był przepyszny.
I na tym właśnie skończyliśmy wieczór. Czas się wyspać przed kolejnych dniem pełnym przygód.