Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.05.03 Reims, FR (dzień 9)
Kolejny dzień w Szampanii i kolejna wizyta w tych jakże unikatowych i prestiżowych winiarniach. Dzisiaj mamy zaproszenie do Ruinart.
Ruinart został założony w 1729 roku przez Nicolas Ruinart i jest najstarszą winiarnią produkującą Szampany. Ponoć mógł zacząć wcześniej produkować szampany, ale prawo nakładało taki sam podatek na jedną beczkę wina co na jedną butelkę bo liczyła się ilość a nie wielkość. Tak więc ze względu na kwestie finansowe wino transportowane było tylko w drewnianych beczkach. Co w przypadku szampana nie miało sensu. Dopiero w 1728 król Francji Louis XV zmienił prawo podatkowe i butelki można było transportować w koszach. Tym oto sposobem produkcja szampana na większą skalę się narodziła. Arystokracja w Paryżu, a później na całym świecie mogła się delektować tym nowym, delikatnym i musującym winem. Myślę, że król też miał w tym interes bo w końcu mógł w swoich zamkach pić pyszny szampan. Miał jednak problem bo szampan musi być zimny, a lodówek wtedy jeszcze nie było. Był to pierwszy produkt na świecie, który trzeba było pić zimny. W zimnych miesiącach lód do schładzania było łatwo dostać. W lato mieli większy problem, ale jak chcesz to potrafisz, więc król kazał swoim podwładnym ściągać lód z lodowców. Chce się - da się!
Na obrazie widać jak szlachta w Paryżu dobrze się bawi popijając schłodzony szampan lodem.
Winiarnia znajduje się w Reims, więc nie musieliśmy za wiele rano jeździć i punktualnie o 10:30 zameldowaliśmy się koło bramy wejściowej. Ochroniarz sprawdził czy znajdujemy się na liście i zaprosił nas do środka gdzie już czekał na nas pracownik winiarni. Tak jak wczoraj w Perrier-Jouët, tak i dzisiaj zwiedzanie zaczęliśmy od zapoznania się z historią tej najstarszej winiarni w Szampanii.
Po opowieściach ruszyliśmy prosto do piwnic. Tutaj pokłady kredy są znacznie głębiej niż w Épernay. Zeszliśmy aż 30 metrów pod ziemię.
Znajduje się tutaj cała linia produkcyjna i oczywiście niezliczona ilość tuneli. Długość tuneli wynosi 12km na 3 poziomach.
Podziemia w Reims różnią się od tych w Épernay. Pierwszy osadnicy którzy osiedlili się w tych rejonach wydobywali kredę głęboko z ziemi. Tworząc pewnego rodzaju podziemny stożek.
Używali skały kredowej do budowy osad. Idealnie się do tego nadawała bo jest miękka. Tak podziurawili ziemię, że teraz w dużo miejsc w Reims nie mogą wjechać ciężkie samochody w obawie, że się grunt zapadnie.
Kiedyś większość tych tuneli była połączona z tunelami z innych winiarni tworząc jeden wielki labirynt. Podczas drugiej wojny światowej tunele służyły za schronienie i za podziemną partyzantkę. Świadczą o tym napisy i ryciny na ścianach.
Ruinart wpuszcza wycieczki do podziemi. Oczywiście musisz wcześniej zrobić rezerwacje i zapłacić dużo Euro za to. Ponoć kilkaset za osobę. Pewnie dlatego nikogo poza pracownikami nie spotkaliśmy na dole. Czasami znajomości opłaca się mieć….
Tak jak i w Perrier Jouet w podziemiach Ruinart znajduje się niezliczona ilość butelek które muszą tutaj parę lat poleżeć żeby były pyszne i klient zapłacił za nie €100+.
W poprzednim odcinku obiecałem, że opiszę produkcję szampana. No dobra, opiszę w skrócie jak to się robi i co się dzieje, że ten napój jest tak pyszny i unikatowy.
Wszystko zaczyna się od winnic. Muszą być odpowiedniego rodzaju, wieku, w odpowiednim terenie, glebie i na odpowiednim stoku żeby później eksperci jak mieszają wino to wyciągnęli z każdego szczepu jak najwięcej.
Jesienią są żniwa. Wtedy winiarnie zatrudniają armie ludzi żeby w odpowiednim czasie, porze dnia i oczywiście ręcznie (zabroniony jest zbiór maszynowy) zebrać dobre winogrona i jak najszybciej je przetransportować do winiarni. Tam są wtórnie segregowane i delikatnie tłoczone. Sok z winogron jest zlewany do wielkich kadzi gdzie podlega pierwszej fermentacji. Każdy szczep jest fermentowany osobno. Następnie młode wino jest wlewane do metalowych zbiorników i musi w nich poleżeć parę miesięcy. Gdzieś na początku roku, czyli parę miesięcy po żniwach, następuje bardzo ważny proces w robieniu szampanów. Młode wina są mieszane razem. W jakich proporcjach z każdego szczepu i jakich winnic jest dokładnie sprawdzane przez ekspertów.
Następnie zmieszane wino jest wlewane do butelek, dodawany jest cukier i drożdże. Ile cukru to zależy od rodzaju wina jakie producent chce osiągnąć. Butelki są zamykane kapslem (tym samym co piwo) i składowane w podziemiach. Rozpoczyna się w nich druga fermentacja, która trwa parę miesięcy. Wtedy właśnie w butelce drożdże zamieniają cukier w alkohol i powstają też bąbelki.
Osad z martwych drożdży pozostaje na dnie butelki. W miarę upływu czasu rozkłada się nadając szampanowi unikatowego smaku. W Szampanii, żeby producent mógł swój produkt nazwać szampanem wino musi tak leżakować minimum 15 miesięcy, a szampany z jednego rocznika minimum 3 lata. Z reguły jest to znacznie dłużej i idzie w lata. Podczas leżakowania butelki są często obracane żeby te martwe drożdże przesuwały się w kierunku szyjki butelki.
Następnie szyjka butelki jest zamrażana w roztworze wody i soli. Tym oto sposobem po otwarciu butelki martwe drożdże wraz z zamrożoną częścią szampana są wypychane na zewnątrz przez ciśnienie jakie jest w butelce. Ubytek wina jest uzupełniany innym winem i butelka jest zamykana korkiem do szampana który już każdy z nas zna. Szampan znowu wraca do ciemnych i chłodnych piwnic na trzecie i już ostatnie leżakowanie, które znowu trwa miesiącami lub latami. Następnie szampan dostaje etykietę na butelkę, trafia do sklepu i już można go zakupić i świętować wszelakie okazje, albo tak po prostu degustować do dobrego, lekkiego posiłku. Jakie to wszystko szybkie i proste, nie?!
Tak jak widzicie, nie jest to łatwy i szybki proces. Dobrze, że ktoś to za nas wykonuje, a my możemy się nacieszyć smakiem.
Wyszliśmy z podziemi i udaliśmy się prosto do salonu gdzie pani przyniosła dwa szampany. Tutaj jednak nie było tak prosto jak w Perrier-Jouët. Butelki były w specjalnych sakwach, więc nie wiedziałeś co pijesz. Nalała nam wszystkim do szklanek i powiedziała żeby zgadnąć co pijemy.
Chyba nam dobrze poszło bo pani w nagrodę przyniosła dwie kolejne butelki. Powiedziała, że to są ciekawsze szampany i znacznie lepsze. Znowu musieliśmy się wziąć do roboty i próbować. Oczywiście każdy szampan musiał być w nowej szklance.
Tym razem mieliśmy zgadnąć co to za szampan, który rocznik i jaka ilość cukru jest dosypywana. Nawet nam nie najgorzej poszło. Ponoć możemy tu jeszcze kiedyś wrócić. Dokończyliśmy nasze szampany, podziękowaliśmy za wspaniałe przyjęcie i obiecaliśmy, że jeszcze kiedyś wrócimy.
Z powrotem do centrum mieliśmy jakieś 30-40 minut na nogach. Była świetna pogoda, więc aż się chciało nam spacerku po zabytkowej części miasta.
Po tych szampanach bardzo nam się chciało coś słodkiego. Wydawałoby się, że to nic trudnego we Francji. Niestety nie. Dużo miejsc była zamknięta, albo nie miała ciekawego asortymentu.
W końcu trafiliśmy na małą cukiernię, gdzie serwowali placki domowej roboty. Wyglądały apetycznie i tak też smakowały. A cappuccino z kwiatkami tylko dodało kolejnych unikatowych smaków.
Ciastkarnia była niedaleko katedry więc, aż grzechem byłoby nie wejść. Tak jak Ilonka pisała we wcześniejszym wpisie katedra w Reims jest bardzo podobna do katedry Notre Dame w Paryżu. Porównywalnie robi wrażenie a może nawet i bardziej bo do tej można wejść.
Po kolejnych 20-30 minutach doszliśmy w rejony centrum. Za bardzo nam się już nie chciało chodzić, a tym bardziej iść do hotelu. Poszliśmy do pubu. Tak, w najważniejszym mieście w Szampanii też mają puby gdzie można usta przepłukać czymś chłodnym.
Znaleźliśmy pub który także robi własne piwko. Dobre i świeże. Fajnie się siedziało, odpoczywało i obserwowało jak francuzi ogarniają bar. Można by tak siedzieć znacznie dłużej, ale mieliśmy rezerwacje zrobioną na kolacje i „niestety” trzeba było opuścić browar.
Dzisiaj już jest niestety nasz ostatni wspólny wieczór we Francji. Jutro każdy udaje się w swoje strony. Na dzisiejszą kolację Ilonka znalazła małą, rodzinną restauracje Anna - S.
Niewielka restauracja z limitowanym menu ale starannie dobranym. Wszystko smakowało wyśmienicie. Sposób podawania i jakoś potraw na wysokim poziomie. Lista win też niewielka, ale wystarczająca żeby coś ciekawego znaleźć. Polecam.
Tym razem do hotelu mieliśmy jakieś 20 minut spacerowym tempem. Dobrze tak się przejść po kolacji przed snem. Tym bardziej, w takim pięknym i zabytkowym mieście. Niestety to już koniec pobytu we Francji. Dużo się działo i dużo widziało. Można było się przyglądnąć z bliska jak jest produkowane najlepsze wino musujące na świecie. Niesamowite przeżycie!
2024.05.02 Reims & Epernay, FR (dzień 8)
Po paru dniach w zatłoczonym Paryżu fajnie jest odetchnąć i spędzić parę dni w znacznie mniejszym miasteczku. Reims może nie jest małym miastem (200,000 ludzi), ale po paro-milionowym Paryżu czuliśmy się jak na wiosce.
A po co tu w ogóle przyjechaliśmy? Przecież tyle jest pięknych rejonów we Francji, a my wybraliśmy miasteczko położone w północno wschodniej części Francji. Przecież tu nic nie ma. Ani fajnych Alp, ani tropikalnego moża śródziemnomorskiego….
Wybraliśmy Reims ze względu na najbardziej słynne wino musujące na świecie. Mowa tu oczywiście o Szampanie. Każdy na pewno pił Szampana wiele razy w życiu i wie jak smakuje. Często jest otwierany na wesela, urodziny, specjalne okazje, sylwestra…. Ale czy warto pokonać aż takie odległości żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda na miejscu? Nie wiem, ale myślę, że po tych dwóch dniach będę mógł odpowiedzieć na to pytanie.
Czym w ogóle jest Szampan? Dlaczego jest taki specjalny i drogi? Dlaczego niektóre z nich kosztują „tylko” €30 a niektóre tysiące. Mam nadzieję, że w dwóch kolejnych dniach postaram się na te i inne pytania odpowiedzieć.
Czy Szampan może być produkowany w każdym kraju czy tylko we Francji? Przecież widuje się na półkach butelki „szampanów” z Włoch, Hiszpanii, Stanów…. Niestety nie. Żeby wino musujące można nazwać Szampanem, musi być z Francji. Mało tego, musi być z rejonu Szampanii, który znajduje się w północno-wschodniej części Francji. Z innych części Francji wino z bąbelkami nazywa się Crémant.
Trochę krajów próbuje podrobić albo dorównać Szampanom. Włochy mają swoje Prosecco, Hiszpania produkuje Cave, Stany też mają kalifornijskie wina musujące. Większość tych produktów jest też dobra i o wiele tańsza. Czy warto jest wydawać znacznie więcej pieniędzy na prawdziwy szampan? Na to pytanie niestety każdy już musi sobie indywidualnie odpowiedzieć. Dużo zależy od naszego smaku, gustu, upodobań, pieniędzy, okazji…
Dlaczego Szampan ma tak unikatowy smak i zapach i czy nie można podobnych win musujących produkować gdzie indziej? Niestety nie. Na jakoś szampana wpływa wiele czynników. Mikroklimat, gleba, opady, chłód i wilgoć, paro-wiekowe doświadczenie, metoda produkcji.
Jeszcze przed wyjazdem starałem się załatwić jakieś ciekawe zwiedzanie Szampanii. Chciałem dostać się do ciekawszych producentów, gdzie jakość a nie ilość jest najważniejsza. Masowa produkcja taka jak Veuve Clicquot czy Moet mniej mnie interesowała. Udało się! Ponoć to nie jest łatwe, ale pewnie sprzedaż ich produktów w moim sklepie pomogła mi dostać się za mury i do piwnic gdzie zwykli ludzie nie mogą wchodzić. Dzisiaj zwiedzamy Perrier-Jouët.
Mieszkamy w Reims, a winiarnia oddalona jest jakieś 30km na południe w miasteczku Épernay.
Oczywiście nie wypadało jechać samochodem, bo wiedziałem, że będę brał czynny udział w testowaniu ich wyjątkowych Szampanów. Pociągiem w 40 minut zajechaliśmy na miejsce.
W niecałe 10 minut na nogach dostaliśmy się do głównej drogi w miasteczku, czyli do Alejki Szampanów. Perrier-Jouët ma dwa wejście. Jedno dla wszystkich, a drugie dla specjalnych gości. Na naszym zaproszeniu widniał adres dla specjalnych gości. Brama była otwarta, więc weszliśmy.
Na placu przywitały nas dwie osoby i zaprosiły do środka. Weszliśmy do zabytkowego domu założycieli tego szampana. Perrier poślubił Jouët w 1811, wprowadzili się tutaj i zaczęli robić wino.
Pani, która zajmuje się prywatnymi przyjęciami i obsługą specjalnych gości zaczęła oprowadzać nas po tym zabytkowym muzeum. Opowiadała o historii rodziny i o zabytkowych eksponatach jakie tutaj wszędzie się znajdują.
Bardzo unikatowe doświadczenie. Czujesz się jak w muzeum, ale wszystko możesz oglądać z bliska i bez tłumów. Siedzieć na 100+ letnim fotelu i słuchać opowieści. Mamy porównanie, bo parę dni temu byliśmy w Wersalu z tysiącem ludzi i ciężko było się poruszać.
Zwiedziliśmy kilka komnat z kilkunastu jakie tutaj się znajdują. Pooglądaliśmy butelkę szampana za $20,000 i zostaliśmy zaproszeni do piwnic.
Ten dom i piwnice nie są dostępne dla zwiedzających. Trzeba mieć zaproszenie od Perrier-Jouët. Czy jest łatwo dostać zaproszenie? Z tego co mi powiedzieli moi ludzie w NY to nie jest takie proste. Pani spędziła z nami prawie 3 godziny i nikogo innego nie spotkaliśmy w tym czasie.
Zeszliśmy jakieś 10 metrów pod ziemię. Przywitał nas półmrok, wysoka wilgotność i temperatura około 12C. Ponoć tak tu jest cały czas. Nie ma znaczenia pora dnia ani roku.
Co pierwsze rzuciło nam się w oczy (poza oczywiście tysiącami butelek) to ściany. Białe i mokre, zbudowane z kredy.
Długoś podziemnych korytarzy też jest imponująca i osiąga 10km na dwóch poziomach.
Tutaj dopiero dokładnie widać co powoduje, że szampany są tak wyjątkowe i pyszne. Gleba na jakiej rosną winnice ma ogromne znaczenie. Miliony lat temu cały ten obszar był pokryty przez morze. Przez te lata mikroorganizmy osadzały się na dnie morza tworząc skałę kredową. Po upływie wielu lat na skutek zmian na Ziemi i ruchów tektonicznych morze cofnęło się z tego rejonu tworząc bardzo żyzną i unikatową glebę.
Przewodnik dzielnie chodziła z nami w tych tajemniczych podziemiach otwierając ciągle to nowe drzwiczki. Powiedziała, że ma klucze prawie do wszystkich drzwi poza jednymi. Do tej jedynej komnaty klucz ma tylko główny master co robi i kontroluje tutaj wszystkie wina.
Przechowywane tam są najbardziej drogocenne skarby winiarni. Czyli stare szampany. Najstarszy jest z 1825 roku!
Ten szampan ponoć nie ma ceny bo nie ma nic porównywalnego na świecie. Pewnie można by za niego wziąść miliony dolarów, ale winiarnia nie chce go sprzedać.
Jest to najstarszy szampan na świecie! Zostały tylko dwie butelki i nie wiadomo co z nimi się stanie. W następnym roku minie jego 200-lecie i chodzą pogłoski, że Perrier-Jouët może go otworzyć. Ciekawe czy mnie zaproszą. Można by lampkę się napić!
Większość czasu chodziliśmy korytarzami gdzie są przechowywane magnum (1.5L) ich lepszego szampana Belle Epoque.
Belle Epoque jest to markowa produkcja Perrier-Jouët i na zewnątrz charakteryzuje się kwiatami namalowanymi na butelce.
To wino znacznie dłużej leżakuje i jest tylko z jednego rocznika. Ma bardziej złożony i lepszy smak. Myślę, że czym się różnią szampany i jak się je produkuje napiszę w następnym odcinku żeby za bardzo nie przedłużać.
Podczas drugiej wojny światowej tunele w Szampanii służyły jako schronienia przed nalotami bombowców. Często spotyka się napisy na ścianach ludzi którzy tu przebywali. Mimo, że była wojna to Perrier-Jouët nie przerwał produkcji. Powiedzieli, że winogrona i tak rosną i nie wolno ich zmarnować.
Po około godzinie spędzonej w podziemiach przewodniczka postanowiła nas wypuścić na górę i się nieco ogrzać. Wiadomo, najlepiej się grzeje dobrym szampanem.
Wyszliśmy w zupełnie innym miejscu, w innym budynku. W budynku który jest otwarty dla wszystkich. Znajduje się tam bar gdzie można próbować ich wyrobów.
Na szczęście przewodniczka miała kolejny kluczyk który otworzył kolejne drzwi do ciekawszej i spokojniejszej sali.
Tam już czekała na nas schłodzona butelka Perrier-Jouët Belle Epoque 2015!
Pani trochę opowiedziała o tej butelce, o tym roczniku i napełniła szklaneczki. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że jest wyśmienite i poprosili o dolewkę.
Butelka szybko się skończyła i nasza 3-godzinna wycieczka po winiarni też. Wyszliśmy na zewnątrz gdzie pogoda nie zachęcała do spacerów, więc poszliśmy do muzeum.
Rodzinna Perrier kiedyś zamieszkiwała ten zamek. Po wyprowadzce przekazali go w ręce lokalnych władz, które przekształciły go w muzeum.
Dostaliśmy kolejną dawkę informacji jak się ten rejon rozwijał od dziesiątek tysięcy lat. Od pierwszych osadników, aż po technologie w produkcji szampanów. Nawet można było sobie własną butelkę szampana złożyć….
Wystarczy tego zwiedzania i informacji. Trzeba coś w końcu przegryźć. Nie było to łatwe zadanie, bo dużo knajp miało przerwy popołudniowe. Tak, niektóre części Europy dalej się w to bawią.
Znaleźliśmy coś czynnego w centrum miasteczka. Lokalna knajpa z OK jedzeniem. Nic specjalnego ale dało się zjeść, zaspokoić głód i pragnienie.
Wróciliśmy na dworzec i wzięliśmy pociąg powrotny do Reims.
Na dzisiejszą kolację chyba mieliśmy zaplanowaną najlepszą restaurację na tym wyjeździe. Poszliśmy do Lexperience.
Restauracja słynie z francuskiej kuchni. Mają bogate menu, ślimaczki, żabie udka i inne lokalne przysmaki. Część załogi poszła w te wynalazki, a ja oczywiście wybrałem steaki.
Kelner zaprowadził do lodówki i poprosił o wybranie kawałka mięsa, które tu już leżało tygodniami. Polał wino i kazał czekać.
Po około 15-20 minutach mięsko wylądowało na naszym stole. Myślę, że ta krówka z Irlandii była porównywalna w jakości i w smaku do dobrych Steków ze Stanów.
Siedzieliśmy prawie 3 godziny. Uczta była na całego. Kelner tylko co jakiś czas donosił nowy zestaw win….
Oczywiście nie wypuścili nas do domu tylko kazali spróbować „deserów” z Szampanii.
Przynieśli Ratafia i Brandy XO.
Były wyśmienite, lekko owocowe i słodsze. Taki pyszny deser bez tysiąca kalorii. Na pewno pomogły trawić tą dużą ilość kalorii jaką właśnie zjedliśmy.
Dobrze, że hotel mieliśmy za rogiem bo w innym wypadku pewnie by było ciężko dotrzeć do niego.
Jutro odwiedzamy kolejny dom Szampana, Ruinart. Trzeba się przygotować i wyspać.
2024.05.01 Paryż & Reims, FR (dzień 7)
Czas opuścić Paryż i zobaczyć coś nowego a co? Szampanię… Na wakacje we Francji przeznaczyliśmy tydzień ale nie chcieliśmy siedzieć tylko w Paryżu. Korzystając z okazji, że mamy więcej dni na zobaczenie Francji postanowiliśmy podzielić wyjazd na dwie miejscowości. Do tego biorąc pod uwagę, że Darek ma niesamowite benefity z pracy, aż grzechem byłoby nie skorzystać i nie odwiedzić jakiegoś Chateau co produkuje szampany.
Zanim jednak na dobre pożegnamy się z Paryżem chcieliśmy zobaczyć postępy prac nad Katedrą Notre Dame.
Katedra Notre Dame budowana była przez 200 lat (1163 - 1345) a spalona została w 15h. Niestety pożar to potężny żywioł który trawi wszystko co napotka na swojej drodze. Na szczęście katedra nie spaliła się doszczętnie. Główne szkody objęły drewniany dach i drewnianą konstrukcję ale wiele kamiennych części się uchowało. Dlatego podjęto decyzję odbudowy katedry i dali sobie na to pięć lat. Pięć lat mija w tym roku.
Kiedy 15 Kwietnia 2019 roku usłyszałam, że pali się katedra Notre Dame w Paryżu stwierdziłam, że Paryż już nigdy nie będzie taki sam. Tak odbudują ją, zrobią idealną kopię ale nie na szukaniu czy tworzeniu kopii polega życie. Zniszczenie katedry Notre Dame było chyba największym zniszczeniem zabytku za moich czasów. Chyba w XXI wieku nie było większego pożaru a przynajmniej mnie może ten najbardziej dotknął bo w 2011 roku byłam tam, robiłam zdjęcia potworków na dachu i uznałam, że jest to jedno z ładniejszych miejsc Paryża.
Idąc pod katedrę nie spodziewałam się dużego placu budowy ale i tak zaskoczyło mnie, że prawie nie widać zniszczenia jak się popatrzy na przednią fasadę. Cieszę się, że uwinęli się z pracami i otwarcie w grudniu tego roku jest realistyczne.
Zaskoczyła mnie zdecydowanie ilość ludzi oglądająca katedrę nawet przy ograniczonej widoczności. Widać nie tylko my jesteśmy ciekawscy i chcieliśmy zobaczyć postępy renowacji. Ludzi się troszkę nagromadziło w koło. Tak się zastanawiam… teraz jest tu multum ludzi a to ani nie sezon ani nie Olimpiada. W Polsce jest weekend (tydzień) majowy więc Polaków można było w Paryżu dużo spotkać. Zwiedzali jak i my. Natomiast dla większości Europejczyków to nie jest to jakiś wielki sezon. Początek maja nadal uważany jest za poza sezonem… Ale cieszę się, że jesteśmy tu z początkiem maja a nie w lato gdzie będzie upał, tłumy, i ograniczony ruch bo pewnie dużo miejsc będzie zamkniętych ze względu na Olimpiadę. Już jak wchodzisz na oficjalną stronę wieże Eiffel to jest komunikat o zmienionym ruchu zwiedzania. Terrorystów pewnie też się boją więc czy na pewno Olimpiada w stolicy to dobry pomysł? Nie lepiej zrobić to gdzieś w mniejszym mieście i wykorzystać okazję na podreperowanie ruchu turystycznego tam gdzie trzeba a nie tam gdzie już jest na dość wysokim poziomie? Pewnie druga strona kija to czy małe miasteczko udźwignie Olimpiadę… pewnie nie.
Paryż w tym roku jest organizatorem Olimpiady Letniej. Przygotowania widać pełną parą i chyba najbardziej widoczne było to jak podeszliśmy pod słynny hotel De Ville. W sumie to nie dziwota bo Hotel De Ville nie jest już hotelem. Aktualnie jest przerobiony na ratusz.
Czas uciekać z tych tłumów… jeśli tylko uda nam się wyjechać z tego wąskiego parkingu podziemnego to będziemy na prawie pustych drogach prowadzących do Reims. Oczywiście wyjechać się udało bo mamy najlepszego kierowcę na świecie.
Wróćmy jednak do Katedry Notre Dame. Jakby na to nie patrzeć to jest to największa atrakcja dzisiejszego dnia (poza napiciem się szampana w Szampanii). Wydawać by się mogło, że Katedra Notre Dame w Paryżu jest najważniejszą katedra we Francji. Widomo, stwierdzenie najważniejsza jest mało obiektywne i ludzie mogą mieć różne opinie w tej kwestii. Patrząc jednak z punktu historycznego to katedra w miasteczku Reims to którego jedziemy miała większe znaczenie symboliczno-historyczne. To w niej bowiem koronowano wszystkich królów Francji od XI do XIX wieku.
Porównuję te dwie katedry bo architektonicznie są bardzo podobne. Początki katedry w Reims sięgają V wieku choć aktualna budowla została ukończona w XIV wieku. Tu też było parę pożarów które sprawiły, że katedra musiała być odbudowywana. Zresztą teraz też trochę ją remontują.
Chyba najsłynniejsza koronacja była króla Charles’a (Karola) VII w 1429 roku. Panował on we Francji od 1422 do 1461 roku. Był to okres dość burzliwy bo trwała wówczas stuletnia wojna między Francją a Anglią. Sam ojciec Karola VII (Charles VI) w 1420 roku zdegradował swojego syna i uznał Henryka V, króla Anglii jako prawowitego władcę i dziedzica korony Francuskiej. To by się porobiło jakby nie było Francji tylko wszystko to jedna Anglia. Nie dziewie się, że Francuzi tak bardzo nie lubią Anglików. Jak widać Francja jednak istnieje. Jest to zasługa Joanny d’Arc. Pewnie nie tylko jej ale ja lubię historię silnych kobiet więc skupię się na niej. Joanna d’Arc, przebrana za mężczyznę prowadziła wojska francuskie do wygranej ofensywy Orleanu i innych strategicznych miast. Przeszła też przez miasto Reims które w tamtych czasach było pod okupacją Anglików. Jej bohaterska postawa doprowadziła do koronacji króla Charles VII w katedrze w Reims w 1429 roku. Ważne było aby koronacja odbyła się w katedrze w Reims w której od wieków koronowano wszystkich królów Francji aby nie została podważona.
W tym samym czasie a dokładnie w 1431 roku Henry VI król Anglii chciał koronować się na króla w katedrze Notre Dame w Paryżu ale nie zostało to uznane i Remis pozostało jedynym oficjalnym miejscem koronacji królów Francji.
No to “Cheers to that!” (Wypijmy za to!). Jadąc do Reims nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak ważne historycznie jest to miasto. Tak chciałam kiedyś napić się szampana w Szampanii ale nie sądziłam, że aż taka historia rozgrywała się na tych ziemiach.
Jak szampan to tylko z Szampanii. Często alkohole mają swoje nazwy od rejonów w których się znajdują Porto, Koniak, Szampan. Pomimo, że wino musujące jest wyrabiane w innych rejonach na całym świecie to szampan który potocznie używamy na wino musujące jest tylko z Szampanii. W planie mamy zamiar odwiedzić dwa Chateau które produkują szampany więc na pewno dowiemy się więcej o magii tego rejonu.
Szukając noclegu w Szampanii dwa miasta się pojawiły Reims i Epernay. Reims jest większym miastem (jedenastym największym we Francji) więc wybór padł na Reims. I nie żałujemy. Przywitało nas bardzo przytulne małe miasteczko, nasz hotel okazał się zaraz przy ulicy spacerowej z multum restauracji i ogródkami na zewnątrz. Idealne aby odpocząć po ruchliwym i głośnym Paryżu.
Popołudnie minęło nam na rose w ogródku, pizzy w pokoju i szampanie za kupony w barze hotelowym. Były też spacerki po mieście. Katedrę postanowiliśmy odwiedzić jutro albo pojutrze bo nie do południa zwiedzamy winiarnie ale popołudniu nie mamy większych planów. Natomiast dziś skupiliśmy się na włóczeniu się po mieście i korzystaniu z pięknej słonecznej pogody.
Na dziś nie mieliśmy rezerwacji w restauracji. Niestety nie wiedziałam, że jest to również dość duże święto (Święto Pracy) we Francji i dużo miejsc jest zamkniętych. Restauracje były pootwierane ale dużo z nich serwowało tak zwane fix menu (czyli ustalone z góry 5 potraw). My po dość dużym lunchu nie byliśmy nawet głodni więc zadowoliliśmy się pizzą i szampanem za kupony z hotelu. Hotel w ramach powitalnego gestu dał nam kupony na darmowego szampana w hotelowym barze. Szampan był całkiem dobry a kuponów dali dość dużo bo aż 12… idealnie na naszą grupę. Zwłaszcza, że Darek przekabacił kelnera, że piwo też może być na kupony. I tak minął nam wieczór. Nie zawsze trzeba iść do fancy restauracji żeby było miło i smacznie.
2024.04.30 Paryż, FR (dzień 6)
Wersal… mogę się założyć, że każdy zna to miejsce. Przynajmniej kojarzy z nazwy, wie, że miało to coś wspólnego z zamkiem, królem i przepychem. Wszystko się zgadza.
I ten właśnie przepych co rocznie chce zobaczyć 15 mln ludzi… Jak czytaliście dokładnie wcześniejszy wpis to powinno wam się teraz nasunąć pytanie, jak to… więcej ludzi odwiedza Wersal niż wieżę Eiffel? Ciężko w to uwierzyć nie, a jednak. Nie ma to jednak nic wspólnego z popularnością. Obie atrakcje są polecane jako “co zobaczyć w Paryżu”. Jednak do Wersalu zdecydowanie więcej ludzi wpuszczają, zwłaszcza, że część ludzi odwiedza tylko ogrody. Szczerze? Dobrze robią.
O ile jechałam zobaczyć Wersal z całym możliwym entuzjazmem o tyle stanie w kolejce przez 45 minut zdecydowanie mi odebrało cały entuzjazm.
Wersal znajduje się pod Paryżem. Można do niego dojechać kolejką C i wysiada się prawie pod zamkiem. Można też wziąć pociąg L, który dojeżdża do miasteczka Wersal. Stacja jest jakieś 15-20 minut od zamku ale też fajnie się przejść miasteczkiem. My przyjechaliśmy C a wróciliśmy L. L było fajniejsze… nowsze i mniej ludzi.
Pierwszą rezydencją monarchii Francuskiej był The Palais de la Cité. Położony na wyspie Cite na Sekwanie (ta sama wyspa na której jest Notre Dame). Aktualnie miejsce to jest przeznaczone na sąd najwyższy. Potem monarchia przeniosła się do Palais du Louvre. Wersal był kolejnym etapem. W czasach kiedy monarchia urzędowała w Paryżu popularną rezydencją była też Château de Fontainebleau. Piękna posiadłość jakieś 70 km pod Paryżem. Wszystko to jednak było za mało i Ludwik XIV postanowił stworzyć najpiękniejszy pałac.
Powstanie Wersalu podobno było trochę z zazdrości, trochę aby udowodnić potęgę króla. Prawda jest, że jedno nie wyklucza drugiego. Château de Vaux-le-Vicomte wybudowane przez ówczesnego ministra finansów (Nicolas Fouquet) była najpiękniejszą posiadłością we Francji w XVII wieku. Ludwik XIV bywał częstym gościem Nicolas’a i ogarniała go zazdrość, że jego podwładny ma lepsze Chateau niż król. Zazdrość nie prowadzi do niczego dobrego, w tym przypadku nam dała Wersal a Nicolas’a niestety zapędziła do celi bo Ludwik XIV posądził go o machloje. Nie wierzył, że taki majątek można uczciwie zarobić.
Skoro Ludwik dał nam Wersal który przetrwał obie wojny światowe to teraz możemy sobie postać w kolejce aby potem z tłumem ludzi zobaczyć te przepiękne komnaty. Komnaty są przepiękne. Naprawdę robi to wrażenie, zwłaszcza sala lustrzana. Niestety zdecydowanie wpuszczają za dużą ilość ludzi. Jest ciasno, często trzeba się przepychać, żeby zobaczyć jaki numer wcisnąć na audioguide, i nie ma atmosfery do delektowania się i podziwiania sztuki. Obrazów to tam mają niezłą kolekcję.
Sala lustrzana, najbardziej znana sala w całym pałacu robi wrażenie. Kryształy, lustra, potężne okna. Teraz lustra troszkę poczerniały ale można łatwo sobie wyobrazić jak to pięknie wyglądało w XVII wieku. Na mnie wrażenie zrobiła też długość tej sali, szczególnie, że łączyła ona komnatę króla z komnatą królowej. Musieli się nachodzić nie ma co. Podobno są tu tunele, przejścia między komnatami które królowa wykorzystywała jak chciała odwiedzić króla. Ciekawe czy jego kochanki też miały swoje tunele.
Sala przygotowująca do snu, sypialnia, sala zabaw, sala tak i inna… i komnaty się mnożą. Król zajmował między 20 a 30 komnat. Królowej dostało się tylko 11 ale już najpiękniejszej kochance króla 20. Nie dziwne więc, że przy tysiącu mieszkańców plus dziesiątkach tysięcy służby brakowało w Wersalu miejsca.
Wersal też nie słynął z higieny. Brakowało wody, ludzie spali po kątach i na całą posiadłość było tylko kilka łazienek. Perfumy, peruki czy malowanie twarzy białym podkładem to tylko niektóre zabiegi jakie kobiety stosowały aby przykryć dość ubogą higienę.
Jak widać monarchia nie do końca umiała skupić się na właściwych priorytetach. Ważniejsze było aby król imprezował w złotych komnatach niż, żeby ludzie mieli jedzenie, warunki mieszkalne i czystość.
Rewolucja Francuska była przełomowym okresem dla Wersalu. Podupadła finansowo i na władzy rodzina królewska po ponad 100 latach urzędowania w Pałacu w Wersalu w 1789 roku przeniosła się do Pałacu Tuileries w Paryżu. Po uśmierceniu króla Louis XVI w 1793 roku Palac w Wersalu przeszedł w ręce ludu. Usunięto z niego wszelkie insignia królewskie i były nawet dyskusje o zniszczeniu pałacu, co na szczęście nie doszło do skutku. Pałac i ogrody bez opieki ulegał zniszczeniu dzień po dniu. Dopiero Napoleon Bonaparte podjął się renowacji, w 1801 roku uruchomił pokaz fontann co było znakiem przywrócenia Wersalu do życia.
Nie zwiedziliśmy całego Wersalu. Skupiliśmy się na głównej części pewnie jak większość ludzi. Ale po ponad godzinie chodzenia po komnatach mieliśmy ochotę na mniej oblegane a przynajmniej bardziej przestronne ogrody.
Ogrody są piękne i potężne. Część terenu była jeszcze w trakcie sadzenia nowych kwiatów po zimie. Ale to co było dostępne to i tak potężne tereny, labirynty z żywopłotów i piękne fontanny. I co najważniejsze, w ogrodach była też restauracja. W końcu mogliśmy usiąść na piwko i zupę cebulową. Chyba bardziej zmęczyło nas stanie w kolejkach i powolne poruszanie się po komnatach za tłumem niż samo chodzenie. Tak, że przerwa była wskazana. Bo w ogrodach można też zwiedzać Hamlet Królowej (wioskę królowej).
Hamlet Królowej (Hameau de la Reine) to zbiór budynków wybudowanych na zlecenie Marii Antoniny w 1784 roku. Na wzór Normandii powstała wioska gdzie urzędowała królowa. O ile z zewnątrz wyglądało to dość skromnie o tyle wykończenie było na miarę królowej. Znajdował się tu dom królowej, sala bilardowa, boudoir, młyn, wieża i wile innych budynków odzwierciedlających małą wioskę.
Mi to trochę przypominało Hobbiton tylko budynki były większe. Położone nad jeziorem te dobrze zachowane budynki przenosiły nas w magiczny świat bajek. I było tu zdecydowanie mniej ludzi. Jak dla mnie była to wisienka na torcie.
Wersal pomału zamykali. Byliśmy tu jakieś 5h. Czas zleciał z początku wolniej, potem szybciej ale w nogach czuliśmy te wystane minuty czy przechodzone kilometry. Na szczęście po Wersalu jeździ kolejka która odwiozła nas z samego końca ogrodów gdzie znajduje się Hamlet do wejście głównego. A jako ekstra atrakcję mogliśmy zobaczyć z kolejki inną część ogrodów i sławetny pokaz fontan.
Potem kolejnym pociągiem, tym razem większym i szybszym. Podjechaliśmy w rejony naszego hotelu. Dziś jemy nie daleko hotelu w restauracji Perlimpinpin. Restauracja ma ciekawy koncept… tatary. Wybierasz sobie jaką chcesz podstawę, opcja wegetariańska, wołowina czy łosoś. Oczywiście jak na tatar przystało wszystko surowe. I do tego wybierasz sobie styl. Na przykład grecki będzie mieć ser feta, oliwki itp. Wersja podstawowa, jajko, pietruszkę itp. Na koniec wybierasz wielkość michy i gotowe. A jak ktoś nie lubi surowego mięsa czy ryby to albo ma wersję wegetariańską albo może sobie zamówić porcję grillowanego mięsa. Pierwszy raz byliśmy w restauracji co miała taki wybór tatara ale jak przed wyjazdem szukałam restauracji to wygląda, że są one bardzo popularne w Paryżu.
Paryż żegnał nas deszczem… dziś ostania noc w tym mieście miłości (chyba już nie), stolicy świata (też już chyba stracili ten tytuł), miasto świateł (też raczej nie)… nie ważne jak się nazywa najważniejsze, że nadal ma swój urok. Trzeba tylko umieć go znaleźć. Fajnie było tu wrócić i odkryć kolejną warstwę tego pięknego miasta… miasta mostów, sztuki i pięknej architektury.
2024.04.29 Paryż, FR (dzień 5)
Paryż rocznie odwiedza 40 mln ludzi, wieżę Eiffel 7 mln. Średnio co piąta osoba która odwiedza Paryż odwiedza też wieżę Eiffel. My te statystyki zawyżymy bo z naszej ekipy 3 osoby pójdą zwiedzać wieżę a dwie wybiorą mniej oblegane ulice Paryża i eklerki w parku.
Kupienie biletów na wieżę Eiffel nie należy do łatwych. Parę miesięcy przed wyjazdem chciałam kupić bilety na wyjazd na samą górę. Niestety jedyna opcja wtedy była z szampanem i to po 80 EUR na osobę. Troszkę przesada zwłaszcza, że szampana będzie pewnie mało i nic godnego uwagi. Dlatego zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Tą co pojedzie na wieżę i tą co będzie biegać w kółko po Paryżu.
Ostatecznie udało się kupić tydzień przed wyjazdem bilety w normalnej cenie, bez śmiesznego szampana ale planów już nie zmienialiśmy i zostaliśmy przy dwóch grupach, dwóch planach.
Ja z mamą ruszyłam na odznaczanie budynków z książki 1001 budynków, i przypominanie sobie starych ścieżek. Ruszyłyśmy w kierunku rzeki Sekwany i w miarę szybko doszłyśmy do La Madeleine. Jest to kościół i sala koncertowa z XIX wieku. Szkoda, że nie można było akurat wejść do środka. Musiałyśmy się zadowolić podziwianiem tej potężnej budowli z zewnątrz.
Wcześniej to chyba do mnie nie dotarło ale Paryż jest pełen potężnych budowli które pokazują jak potężne było to miasto w XIX wieku. Aktualnie nie buduje się dużo wysokich biurowców w historycznej części miasta. Dlatego nawet mniej znane kościoły czy budowle odznaczają się swoją potęgą i wyniosłością.
La Madeleine jest niedaleko Galerii Lafayette czy Opery. My zakupów w galerii nie planowałyśmy ale się okazało, że w jednym z budynków galerii całe piętro poświęcone jest ciastkom więc nie obyło się bez tradycyjnych francuskich eklerków.
Eklerki zjadłyśmy dopiero w ogrodach Tuileries do których bardzo łatwo jest dojść przez plac Vendome. Jest to kolejny ważny punkt spaceru po Paryżu, przynajmniej dla mnie. Ostatnio słuchałam książki Mistress of the Ritz i zauroczyła mnie historia Blanche Auzello, i hotelu Ritz w którym od wieków zatrzymywały się największe sławy jak Coco Channel czy Princess Diana (niestety dla niej ta wizyta skończyła się tragicznie). Niestety w bluzach dresowych i bez podjechania jakimś Maserati ciężko jest wejść do środka. Ale nawet bycie na zewnątrz i obserwowanie porterów i ludzi wchodzących i wychodzących z Ritza jest magiczne przez umiejscowieniu akcji książki w rzeczywistości.
Ogrody Tuileries są piękne. Ciągną się od placu Concorde do muzeum Louvre. Idealnie przystrzyżona zieleń, rzeźby i fontanny w ogrodach a do tego cudowna wiosenna pogoda. Czego chcieć więcej. Człowiek od razu przenosi się w czasie do XVIII czy XIX wieku gdzie piękne bale, promenady i pikniki były codzienną okazją do świętowania.
Z Louvre przez wyspę Cite poszłyśmy w kierunku Pantheon’u. Do Pantheon’u można wejść tylko z biletem. My byłyśmy w środku parę lat temu i nie miałyśmy w planach odwiedzać go dziś. Jeśli jeszcze nie byliście w środku to polecam odwiedzić wnętrze, szczególnie, że nie ma tam kolejek jak się kupi bilet wcześniej na internecine. No i jak można odmówić odwiedzenia Marie Curie Skłodowskiej która jest tam pochowana. Francja była kiedyś pionierem. Język francuski słychać było na dworach nie tylko we Francji, dużo Polaków emigrowało do Francji w poszukiwaniu lepszego życia a także aby skorzystać z okazji studiowania na sławetnej Sorbonie. Ciekawe co się stało, że Francja z takiej potęgi kulturowej i naukowej stała się krajem który nie wiele ogarnia.
Do Paryża ściągali malarze, pisarze, naukowcy. W czasach gdzie Fitzgeraldowie, Hemingway i inni artyści spotykali się w Paryżu aby naprawiać świat popularną restauracją był Polidor. Założony w 1845 roku. Restauracja Polidor jest nadal otwarta i jest jednym z najstarszych bistro w Paryżu. Akcja filmu “O północy w Paryżu” działa się właśnie w tej restauracji. Weszłyśmy na małą przerwę aby napić się winka i odpocząć. Niestety nie była to północ i nie przeniosłyśmy się w czasie aby spotkać imprezową śmietankę Paryża z początków XX wieku ale i tak było miło. Kiedyś fajnie by było tu przyjść na kolację, zapamiętam na przyszłość.
Jeśli chodzi o sławne albo powinnam napisać unikatowe restauracje w Paryżu to Darek z rodzicami też znaleźli dość ciekawą miejscówkę. Renoma Cafe and Gallery. We wczesnych latach 2000 Maurice Renoma otworzył restaurację która łączy kawiarnię z galerią. Cały wystrój to jedna wielka galeria prac pana Renoma i troszkę Warhola. Jak dotarłyśmy tam, żeby spotkać się z resztą ekipy to było dość pustawo… chyba wczesne popołudnie to nie najbardziej popularna godzina dla Francuzów którzy restauracje otwierają dopiero o 19:00. A te co są otwarte wcześniej to albo mają gorsze recenzje, albo są droższe. Renoma jest ok… ale czy wrócimy tam kiedyś, chyba nie.
No chyba, że po wieży Eiffel jesteś spragniony i chcesz piwko dostać szybko to polecamy Renomę…. na koniec dowiedzieliśmy czemu piwo donosili w pięć minut… jak piwo kosztuje 14 EUR to prędkość dostawy jest wliczona w cenę.
W Renomie spotkaliśmy się całą ekipą. My z mamą byłyśmy zmęczone kilometrami jakie przeszłyśmy, Darek i jego rodzice staniem. Pomimo, że mieli bilety na wieżę Eiffel na konkretną godzinę to i tak ochrona, kolejki i wąskie przejścia sprawiły, że ponad godzinę przestali w kolejkach. Męczenie i bezczynność bardziej męczy niż bycie w ruchu więc nie dziwiłam się jak po nich zmęczenie było bardziej widoczne niż po nas.
Wieża jak zwykle okazała ale robią ją coraz mniej dostępną. I tak na przykład z nowości to cała wieża jest otoczona grubym murem ze szkła. Ma to zapobiegać terrorystom ale myślę też, że ludziom zaślepionym w Instagram. Niestety przez Instagram i inne portale społecznościowe jest łatwo zobaczyć piękne zdjęcie które potem chce się skopiować w rzeczywistości. I tak w 2018 roku widzieliśmy panienki przebierające sukienki, z balonikami i berecikami robiące sobie zdjęcia. Teraz z szybą w tle trochę im to utrudniono i już fani Instagramu muszą przenieść się w inny punk widokowy a nie pod samą wieżę.
Miasto z góry robi zawsze wrażenie. Choć ja osobiście wolę widok z Łuku Triumfalnego. Po pierwsze z łuku widzisz wieżę (duży plus), po drugie możesz popatrzeć na pięcio pasmowe rondo u podnóża łuku i pośmiać się troszkę z niedzielnych kierowców, a po trzecie mogłam zobaczyć tarasy mojego CEO , bo główna siedziba Publicis jest właśnie przy Łuku Triumfalnym. Same plusy nie?
Skoro tak to poszliśmy na łuk po zregenerowaniu sił w Renomie. Jakby mi i mamie było mało to skusiłyśmy się na schody i na samą górę wyszłyśmy na nogach. Tu nie było zwariowanych kolejek i ilość ludzi też wg. mnie była idealna. Tak, że spokojnie można było podziwiać widoki i obejść wszystko ile tylko razy się chciało.
Przy łuku zaczyna się jedna z najsławniejszych ulic w Paryżu, Pola Elizejskie. Z ciekawostek to w NY sławetna 5 AV też zaczyna się łukiem… tylko troszkę mniejszym bo i ulica węższa.
Pola Elizejskie to dość szeroka ulica, w końcu armia Napoleona musiała mieć miejsce do przemarszu. A szli kawałek, trochę ponad 2 km mieli do Placu Concorde choć pewnie szli nawet dalej. My na 2 km zakończyliśmy… przeszliśmy Polami Elizejskimi do placu Concorde i podziwiając ogrody Tuileries podjęliśmy decyzję aby wskoczyć w metro i podjechać do Czarnego Kota na kolację.
Wskoczenie w metro jednak do łatwych nie należy. Niestety Francja jeszcze nie ogarnęła żeby płacić karta kredytową zaraz przy bramkach. Londyn, NY już to wprowadzili, a Paryż na coś czeka. Szkoda, że nie udało im się tego wdrożyć przed Olimpiadą. Na pewno by im to pomogło rozładować tłumy. Niestety bilety trzeba kupować, tylko jedna maszynka działa a do tego ich menu jest tak skomplikowane, że nawet nie wiadomo gdzie klikać. Chyba z 20 minut czekaliśmy, żeby kupić głupi bilet na metro. Już widzę jak te setki tysięcy turystów co ma przylecieć na olimpiadę stoi w kolejkach po bilet do jednej maszyny bo pozostałe 3 są zepsute.
Długi dzień, oj długi… ale zasłużyliśmy na nagrodę. Dziś na kolację wybraliśmy Le Chat Noir. Restauracja szczyci się swoimi powiązaniami z kabaretem Le Chat Noir. Niedaleko placu Pigalle w XIX wieku powstał i działał kabaret Le Chat Noir. Był to okres bohemy i kabarety powstawały jak grzyby po deszczu. Szczególnie upodobali sobie wzgórze Montmartre. Moulin Rouge i Le Chat Noir były chyba najsławniejszymi. Le Chat Noir (czarny kot) już nie działa ale do restauracji mam sentyment. Byłam tu za każdym razem jak jestem w Paryżu i za każdym razem Creme Brule smakuje wyśmienicie. I na tej właśnie słodkiej przyjemności zakończyliśmy cudowny dzień w Paryżu.
2024.04.28 Paryż, FR (dzień 4)
Angielska taksówka… zaliczona…
Londyn podobnie jak Nowy Jork ma specyficzne taksówki które stały się turystycznym symbolem miasta. Teraz przy Uber i innych podobnych firmach taksówki się zacierają ale nadal turyści chętnie dodają na swoją listę rzeczy do zobaczenia, żółte taksówki w NY czy czarne w Londynie. My też jak prawdziwi turyści chcieliśmy się przejechać typową angielską taksówką.
Angielska taksówka jest bardzo ciekawie zrobiona w środku. Ma 6 siedzących miejsc z czego trzy się składają i albo można rozciągnąć nogi, położyć walizki albo to i to. A gdzie taksówka nas zawozi? Na dworzec główny międzynarodowy.
Ogólnie z Darkiem zgadzamy się w 99%… jest jeden procent w którym mamy odrębne poglądy… w tym jednym procencie jest nasze podejście do podróży pociągami i samolotami. Ja zdecydowanie bardziej wolę samoloty, on pociągi. Ja pociągi uwielbiam ale te japońskie. Każde inne są ok ale jak ktoś mi daje wybór polecieć czy pojechać pociągiem z NY do DC, Bostonu czy Londyn-Paryż to zawsze stawiam na samoloty. W życiu kompromisy są jednak ważne więc do Paryża jedziemy pociągiem a wracamy samolotem.
Ja podróż do Paryża przespałam. Jakoś byłam dość zmęczona. Wcale nie poimprezowaliśmy wczoraj ale jednak nie całe 6h spania dały mi się odczuć. Tak, że jak tylko weszliśmy do pociągu to ja się wyłożyłam przy oknie i starałam się nadrobić minuty snu.
Darek za to poświęcił całą uwagę obserwowaniu ile na godzinę ma pociąg. Tak, że on może opisać coś więcej o doświadczeniu ze sławetnym pociągiem pod kanałem La Manche.
“No tak, czymś w końcu w podróżach musimy się różnić. Dobre pociągi nie są złe i potrafią przenieść cię z punktu A do B w miarę szybko i w lepszym komforcie niż samolot.
Oczywiście, że na długie międzykontynentalne podróże samoloty wygrywają (jak narazie), ale na „krótsze” dystanse pociągi stają się wielką konkurencją dla samolotów. Rozpoczynają i kończą bieg w centrum miast, więc odpada czas i koszt podróży na lotniska. Nie ma tak wielkich restrykcji na bagaże i jest znacznie więcej miejsca.
Europa goni Azję jeśli chodzi o szybkość i komfort podróży. 300km/h już pociąg Londyn Paryż osiąga. Prawie jak japońskie bullet trains co jadą 320-350km/h.
Stany „trochę” zostają w tyle za Europą i ogólnie to nie ma pociągów. Ja wiem, że to duży kraj i pociąg z Nowego Yorku do Kalifornii by jechał za długo. Ale taki NY do Miami w 6 godzi to można by jechać. Nawet samolotem ciężko jest zrobić szybciej jak się wliczy podróż z centrum miast.
Jeszcze jak się dorzuci ochronę środowiska to już w ogóle jest interesujące. Pociąg zabiera 1000+ ludzi na pokład, a samolot może z 200 pomieści. Same plusy!
Pociąg Londyn - Paryż jedzie bez przystanków i średnio leci 16 składów dziennie w każdą stronę. Dużo tego, nie? Ludzie chyba coraz bardziej podróżują. Czas przejazdu to jakieś 2:15-2:20 z czego 50 km jest w tunelu pod kanałem La Manche.
Ilonka sobie smacznie spała, a ja albo oglądałem widoki przez okna, albo zwiedzałem pociąg. Znajduje się tu też wagon restauracyjny (nawet dwa). Można się posilić albo ugasić pragnienie obserwując jak wszystko zostaje w tyle!”
Dwie godzinki szybko zleciało i wjechaliśmy w Paryż.
Do Paryża pojechaliśmy, żeby spełnić marzenie Darka rodziców. Bardzo chcieli zobaczyć Paryż więc nie pozostało nic innego jak połączyć siły i zobaczyć trochę Paryża. Oboje z Darkiem znamy Paryż ale w sumie ciekawie jest wrócić do miasta po 6 latach i zobaczyć jak bardzo się zmieniło.
Spotkanie nastąpiło w hotelu Rendez-Vous Batignolles. I bardzo fajnie się rozpoczęło. Oczywiście każdy cieszył się ze spotkania ale najbardziej Darek cieszył się z niespodzianki, Pichingera. Dziękujemy bardzo!!!! Jak zawsze był najlepszy….ciekawe czy kiedyś dorównam ekspertce i zrobię podobny. Andruty już mam. Po powrocie będę się uczyć.
Jeśli chodzi o hotel to jest bardzo fajny zwłaszcza jeśli ktoś szuka podstawowych rzeczy w dogodnej cenie. Hotel jest blisko bazyliki Sacre Coeur a w sumie do Łuku Triumfalnego też nie ma daleko. Do tego blisko metro więc ogólnie to wszystko pod ręką.
Pierwszy dzień w Paryżu mamy spokojny. Skoro jesteśmy nie daleko Montmartre to nie pozostało nic innego jak przejść się dzielnicą artystów która stała się dzielnicą turystów, odwiedzić Sacre Coeur i zobaczyć Moulin Rough bez skrzydeł bo całkiem niedawno spadły.
W XV wieku Montmartre było wioską otoczoną winiarniami…. aż ciężko uwierzyć, że kiedyś Paryż ograniczał się do małego skrawka nad Sekwaną. Wioska Montmartre została przyłączona do Paryża dopiero w 1860 roku. A kilkadziesiąt lat później (1876-1919) wybudowano słynną na cały świat bazylikę Sacre Coeur.
Wzgórze Montmartre miało też duże znaczenie militarne. Teraz podziwiać można stąd piękną panoramę Paryża ale w XV - XVIII wieku był to strategiczny punkt obserwacyjny. W XIX wieku Montmartre zostało przyjęte do Paryża i upodobali sobie je artyści. Urbanizacja trochę trawa dlatego młyny i pola nadal często pojawiają się w sztuce artystów którzy tworzyli na wzgórzu Montmartre.
Wraz z artystami pojawiały się też kabarety które szybko zaadoptowały młyny do spotkań towarzyskich i rozwoju kabaretów. Słynne kabarety to La Chat Noir i oczywiście Moulin Rouge.
Moulin Rouge teoretycznie nie znajduje się w dzielnicy Montmartre ale szybko zdobył sławę. Założony w 1889 roku kabaret zasłynął z “opatentowania” tańca Kan-kan który szybko rozprzestrzenił się po całej Europie.
Dziś Montmartre jest dzielnicą turystyczną i schodzą tam tłumy. Niestety od jakiegoś 2018 roku widzę, że ilość turystów się zwiększyła. Wydaje mi się, że też turystyka stała się bardziej intensywna. Używanie publicznych środków transportu i Google Maps ułatwia poruszanie się po nowych miastach więc zamiast łażenia po miastach i odkrywania zakątków coraz więcej ludzi podróżuje na zasadzie… trzeba zobaczyć Montmartre, podjedźmy metrem, wysiądziemy, zrobimy zdjęcie i dalej do następnego punktu. My na szczęście tacy nie jesteśmy i z hotelu na Montmartre poszliśmy na nogach, wybierając te mniej oblegane uliczki aby dojść pod sławetne Sucre Coeur.
Sucre Coeur od początku robi na mnie niesamowite wrażenie i chętnie tam wracam. Ale jednak ilość ludzi mnie odstraszyła. Dobrze, że można wejść do środka i w miarę w ciszy podziwiać wnętrza ten przepięknej bazyliki.
Kolację postanowiliśmy zjeść na Montmartre skoro już tam byliśmy. Wybór padł na La Vache et le Cuisinier. Pomimo, że to nie był mój pierwszy raz we Francji to w sumie zastanawiałam się z czego słynie ich kuchnia. No bo to, że mają pyszne sery, wina i musztardę to wiem… że jedzą ślimaki i żabie udka też, ale co oni jedzą na co dzień. Szybko przekonaliśmy się, że ich kuchnia jest oparta na mięsie… ryby się pojawiają ale jednak różnego rodzaju steaki, jagnięcina, kaczki czy wieprzowina przejawiają się w każdym menu.
Restauracja bardzo kameralna, jak to we Francji, dość ciasno, mało stolików ale jedzonko przepyszne i obsługa też bardzo miła. Dobrze było usiąść i zapomnieć o tym tłumie co jest za oknem na pobocznych ulicach.
2024.04.27 London, UK (dzień 3)
Przygodę z Londynem zakończyliśmy w stylu Churchilla, i James’a Bonda. Ostatnią atrakcją przewidzianą do zwiedzania w Londynie była kwatera główna Winstona Churchilla z której dowodził Drugą Wojną Światową.
Podziemia znajdują się w okolicy Parlamentu, zamku Buckingham i 10 Downing Street. Pomimo, że Churchill jak przystało na premiera mógł mieszkać na 10 Downing Street to ze względu na bezpieczeństwo i bliskość centrali dowodzenia przeprowadził się na dół do podziemi.
Teraz podziemne korytarze udostępnione są dla turystów. Więc czemu nie zaglądnąć zwłaszcza, że bardzo podobał nam się film Czas Mroku. Darek nawet oglądał go w samolocie w drodze do Londynu więc w ogóle miał świeżą historię w głowie. Skoro znaliśmy historię to czy nas coś zaskoczyło? Tak! Wielkość podziemi, ilość pomieszczeń, sypialni i innych pokoi oraz co za tym idzie ilość ludzi zaangażowanych w całą operację.
Wiadomo, wojna wymaga poświęceń i wiele ludzi spało w swoich mini gabinetach. Włącznie z Churchillem. On też wolał spać w gabinecie, blisko sztabu dowodzenia i prysznica niż chodzić ze swojej sypialni, codziennie rano i wieczorem, żeby wziąć prysznić.
Pewnie są ludzie, którzy Chirchilla nie lubią, nie podziwiają, i są ludzie w nim zakochani. My nie należymy do żadnych choć zdecydowanie jest jednym z tych przywódców co odznaczali się inteligencją i starali się ją wykorzystać w dobrym celu i pokonania Hitlera.
W podziemiach można nie tylko zwiedzać pomieszczenia gdzie Chirchill negocjował z Roosevelt’em aby dali mu więcej czołgów. Nie zawsze negocjacje były delikatne, czasem rzucanie słuchawkami też było. No ale tak bywa, stawka była wysoka więc i zaangażowanie. W podziemiach można też zwiedzać wystawę poświęconą życiu Chirchill’a. Mnie jednak bardziej interesowały makiety które odzwierciedlały życie załogi podczas Drugiej Wojny Światowej.
Zaangażowanie było wśród całej ekipy Churchilla. Duże ilości godzin, zero weekendów i praca w podziemiach na pewno nie były łatwe ale kiedy wojna jest łatwa. Jednak podziw jaki załoga miała dla Churchill’a był duży i ułatwiał poświecenia. Jak to się mówi opuszcza się szefa a nie pracę.
Po Churchill’u chcieliśmy odwiedzić James’a Bond ale niestety internet zrobił swoje i nie udało się zdobyć stolika. W hotelu Dukes jest bar w którym od 1908 roku siedzieli słynni ludzie a nawet rodzina królewska. Ian Fleming też lubił tam przesiadywać i dlatego umieścił tam James’a Bonda który pił tu sławetne Martini, wstrząśnięte nie mieszane. Słynny drink Bonda to Vesper. Jest to troszkę ulepszona wersja martini. Vespera napić można się też w innych miejscach i dlatego my napiliśmy się go w naszym hotelu i też było super!
Nasz hotel też jest fajny i należy do tych sławniejszych… został on wybudowany pomiędzy 1924 a 1927 rokiem. W 1996 roku został on kupiony przez markę Sheraton…a potem już wiecie, Sheraton został kupiony przez Starwood, Starwood przez Marriott i takim oto sposobem my tam wylądowaliśmy. Podobno hotel ten jest dość popularny do kręcenia filmów i tak nakręcone były tu sceny do oryginalnego filmu Titanic, Złoty Kompas czy Johnny English. W sali balowej królowa uczyła się tańczyć a Nelson Mandela jak został zwolniony z więzienia to właśnie w Sheratonie spał podczas swojej pierwszej podróży do Londynu.
Na kolacje wybraliśmy dziś Mina, ciekawa śródziemnomorska restauracja w mniej turystycznej dzielnicy. Ciekawe tak po ukrywane knajpeczki po wąskich uliczkach.
A’propo wąskich uliczek to pochowane są tam nie tylko restauracje ale też angielskie puby. Pomimo, że padał deszcz (ale to chyba nie nowość w Anglii) to ludzie nadal stali na ulicy przed knajpą ze swoimi piwkami. Ciekawe rzeczy zaobserwowaliśmy w kulturze barowej w Londynie. O pipach z których polewają piwo pisałam wczoraj. To była pierwsza różnica, druga to że bardzo mało ludzi pije/stoi przy barze. W niektórych jest to nawet zabronione. Za to Anglicy uwielbiają stać na zewnątrz i pić piwo na stojąco. Po części pewnie dlatego, że palą papierosy a po części w barach jest stosunkowo ciasno więc lepiej na zewnątrz postać.
Oczywiście my też musieliśmy doświadczyć tego lokalnego rytuału. Ostatnią różnice jaką zauważyłam to, że bardzo mało ludzi (prawie nikt) piję cos innego niż piwo. No tak do pubu się chodzi na piwko….do baru na drinka. No to na zdrowie!
2024.04.26 Londyn, UK (dzień 2)
Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje…piękne Polskie przysłowie. Chyba się sprawdza bo wstaliśmy dziś dość wcześnie i w ramach nagrody dostaliśmy piękną pogodę. W Londynie nie jest to gwarantowane a pogoda jest wybitnie w kratkę.
Dzień zaczęliśmy od typowego wakacyjnego śniadania czyli Darek omlet a ja jak najbardziej lokalnie. Może nie miałam wszystkich składników bo brakowało mi pomidorów, pieczarki i kiełbaski ale fasolka była. Fasolka zawsze była dla mnie najdziwniejszym wyborem jeśli chodzi o śniadania ale jak tak się jada to trzeba spróbować.
Dziś w planach mieliśmy Tower of London. Na nogach do Tower mamy z hotelu ponad godzinę ale spokojnie mieliśmy z czasem więc poszliśmy odkrywać kolejne zakątki miasta. Dobra rada - nie planuj więcej niż jednej atrakcji biletowej na dzień. Można połączyć Tower Bridge z Tower of London ale jest to dość męczące. Dwie atrakcje to góra. Więcej to już duża męczarnia.
Londyn ma to do siebie, że jak tylko wejdzie się w ulice poza tymi głównymi gdzie jest Big Ben, Parlament itp. to od razu nie ma ludzi. Czasem tylko przy wyjściach z metra się kotłują ale w miarę szybko się rozchodzą i znów można się cieszyć całą ulicą dla siebie.
Tak więc przeszliśmy przez China Town które tu zmieszało się z Korean Town, kościół St. Dunstan z ogrodami no i Barbacan (Barbican).
Barbakan zasługuje na osobny paragraf albo nawet dwa. Pewnie mało kto wie ale kiedyś marzyło mi się studiowanie architektury. Niestety moje umiejętności malarskie stanęły na drodze i skończyłam na zarządzaniu… W każdym razie zamiłowanie do architektury i podziwianie ciekawych projektów zostało mi. Kupiłam sobie nawet książkę 1001 budowli które musisz w życiu zobaczyć. No więc przed wyjazdem do Londynu kilka naniosłam na mapę. Wiem, że wszystkich nie zobaczę ale jak coś jest w miarę po drodze to czemu nie zerknąć. I takim właśnie budynkiem jest Barbican.
W miejscu gdzie teraz stoi Barbican w 1940 na powierzchni 35 akrów (14 ha) zniknęło wszystko. Oczywiście na skutek bombardowania. Po wojnie London County Council (LCC) zleciło architektom zaprojektowanie kompleksu z dużą przestrzenią i jak największą ilością mieszkań. Ciężkie do zrealizowania, nie? Nie było to łatwe. A do tego nadal mieli w okolicy stare mury miasta i inne ruiny które fajnie by było utrzymać. Architekci postanowili się wzorować na Wenecji i zrobić miasto pozimowe. Wyszło im to super. Z jednej strony masz przestrzeń, ogródki, kanały itp. Z drugiej masz mostki i duże wieżowce mieszkalne.
Z jednej strony przypomina mi to Nową Hutę, Ruczaj czy inne dzielnice Krakowa gdzie do wieżowców nie było fajnie wchodzić, z drugiej jest to arcydzieło architektoniczne. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się w tym Barbakanie wstąpić na jakąś przerwę na ochłodzenie ale niestety poza ławeczkami to nie mieli wiele do zaoferowania i może i dobrze bo przestrzeń ma służyć mieszkańcom a nie turystom szukających Instagramowych zdjęć.
Po Barbakanie uderzyliśmy w stronę Tamizy. Przecież przy rzece na pewno będzie jakiś fajny bar. W Anglii niestety nie jest tak łatwo z barami jakby się wydawała. Są ulice gdzie masz pub na pubie a potem głucha cisza. W okolicy zabytków jest z tym gorzej bo pewnie wszystko zabytkowe i nie można dotykać więc jak doszliśmy do Tower of London to nie mieliśmy dużego wyboru. Weszliśmy do jedynej miejscówki w okolicy, Gunpowder.
A co to za mały kufelek… fajny nie? Darek sobie zamówił normalne piwo a ja wiedziałam, że wolniej piję więc spytałam się czy mają coś mniejszego… no i mieli. Trochę mi to przypomniało trzęsienie ziemi w NY vs. trzęsienie ziemi w Kalifornii, takie mini mini.
Po przerwie ruszyliśmy na zwiedzanie Tower of London. Co to jest Tower of London to ciężko nazwać. Tak naprawdę to chyba było wszystko.
Wybudowane zostało jako pałac Wilhelma I Zdobywcy. Przez parę wieków pełnił taką funkcję. Pamiętajcie jednak, że w XI, XII wieku itp to pałac i stolica byli tam gdzie król. Królowie podróżowali wtedy dużo albo powinnam napisać długo. Ponieważ podróżowali ze wszystkim włącznie z meblami to ich poruszanie było ograniczone do parudziesięciu kilometrów na dzień. Tak więc pierwsi mieszkańcu Tower of London spędzali tam tylko ok 50-60 dni w roku.
Tower of London pełniło też rolę więzienia, miejsca egzekucji, arsenału, mennicy a teraz nawet sejfu dla klejnotów królewskich.
Co zapamiętałam z tego najbardziej? Ładny widok na Tower Bridge, przepiękne korony i insygnia królowej i misia polarnego na łańcuchu co łowił ryby w Tamizie.
W Tower of London przez długie lata przebywały dzikie zwierzęta. Królowie i władcy krajów bowiem dawali sobie w prezentach egzotyczne zwierzęta jako gest szacunku. I takim oto sposobem w Tower of London wylądowały małpy, lwy, węże, strusie i wiele innych ciekawych gatunków. Znalazł się też miś polarny. Aby jednak miś mógł nadal polować na ryby został przywiązany do muru łańcuchem i mógł sobie wskakiwać do rzeki kiedy tylko chciał. Masakra, czego to ludzie nie wymyślą a tym bardziej ludzie z kasą i władzą. Ostatnie dzikie zwierzę zostało oddane do Zoo w 1832 roku.
Tower of London nie miał najlepszego audio guide. Mieli parę ciekawych historii o więźniach których napisy w ścianach można oglądać do dziś, o klejnotach królewskich czy innych ciekawostkach z życia. Niestety jednak było to dość ciężko śledzić. Brakowało nam czegoś w stylu, naciśnij w tym miejscu 1 w tamtym 2 itp.
Troszkę czasu jednak zeszło w Tower of London. Jest to dość duży teren więc jak się chce zaglądnąć w każde miejsce to tak z 3h dobrze jest poświęcić. Do tego jak się chce zobaczyć korony i inne insygnia królewskie to trzeba postać w kolejce bo troszkę limitują liczbę ludzi. I dobrze, bo jakby na raz wszyscy się rzucili to by było nie ciekawie.
Jedyne na co mieliśmy czas po Tower of London to szybkie przekąszenie czegoś… a tym czymś okazało się tradycyjne angielskie fish and chips (ryba z frytkami). Bary angielskie mają swój klimat. Bardzo często są tu kominki, nie które jeszcze działają. Po drugie jedzenie mają barowo angielskie jak właśnie ryba z frytkami czy jakiś inny prosty specjał kuchni angielskiej. Ciężko natomiast spotkać skrzydełka z kurczaka, zapiekany ser itp. No i dobrze, nie wszystko musi być zamerykanizowane.
Co mi się jeszcze podoba to świeżość piwa w Anglii. Używają oni troszkę innych pomp do polewania piwa. Tutaj też nie dali się zamerykanizować (zresztą oni są z tym amerykanizowaniem się oporni). Angielskie pompy są przeznaczone do lekkich piw typu lager. Angielski system sprawia, że piwo jest mniej gazowane. Dziwne bo wydawało mi się, że bardziej widziałam tańczące bąbelki w szklankach w Anglii ale może to tylko takie złudzenie. Amerykański system używa więcej CO2 do pompowania piwa z beczki przez co piwo staje się bardziej gazowane, ale połączenie między beczką a dystrybutorem (nalewakiem) może być dłuższe.
Dziś nie śpimy w Lodynie. Jedziemy na obrzeża do naszych przyjaciół. W Londynie jak i w Nowym Jorku mało ludzi, którzy mają dzieci mieszka centralnie w mieście. Większość wybiera obrzeża gdzie mogą mieć domek z ogródkiem, spokojniejsze życie a dzieci lepszą szkołę. Miasto oczywiście widzi potencjał w tym rozwoje i na szczęście wspomaga okoliczne miasteczka lepszymi połączeniami z centrum. Do tej pory do naszych przyjaciół jeździliśmy pociągiem. W tym roku jednak spotkała nas niespodzianka, pociągnęli do nich metro.
Wow… Linia Elizabeth jedzie od Lotniska aż do Shenfield i przecina centrum Londynu. Cała linia ma długość 118 km (73 mile) i jest stosunkowo nowa, otwarta w 2022 roku. Widać, że jest nowa. Perony są już fajnie zabudowane więc nikt przez przypadek nie wskoczy na tory. Pociągi są nowe, wygodne, szersze i długie. Do tego nie mają wagonów tylko co tak zwanym wężem czyli wszystko jest połączone. Aż dziw, że nie ma tam bezdomnych… ale nie ma. W metrze w Londynie nie spotkaliśmy bezdomnych… na ulicy się zdarzał. Mało ale bywali. Czyli da się mieć metro z mega długą trasą i bez bezdomnych… ciekawe kiedy NY dojdzie do takiego poziomu inteligencji. “Mind the gap” które jest taką samą atrakcją turystyczną jak szczury w Nowojorskim Subwayu nadal jest. Ciekawe, że nie potrafią ogarnąć, żeby przerwa, stopień i inne nierówności między podłogą pociagu a peronem zniknęły.
2024.04.24-25 Londyn, UK (dzień 1)
Zatęskniło nam się za Europą. Lubimy Europę i raz do roku staramy się ją odwiedzić. Jakoś tak wyszło w zeszłym roku, że nam się nie udało spędzić ani jednej nocy w Europie (shh…Polska się nie liczy). Tak więc w tym roku trzeba to nadrobić. Tak mi się tęskniło za Europą, że co jakiś czas sprawdzałam bilety lotnicze i nagle bum…. 50tys punktów i możemy lecieć do Londynu. Wow… trzeba wykorzystać. No ale jak Londyn to może od razu Paryż bo po co latać tam i z powrotem przez ta dużą kałużę. Zwłaszcza, że Darka rodziców marzeniem było zobaczyć Paryż… a marzenia są po to żeby je spełniać.
Dla mnie Londyn jak dla Darka Paryż, dla Darka Londyn jak dla mnie Paryż. Tomato, tomato… ale tak serio… Darek był w Paryżu z 6 razy… dokładnie tyle ile ja byłam w Londynie. Natomiast on w Londynie był tylko dwa razy, dokładnie tyle ile ja byłam w Paryżu.
Pomimo, że oboje byliśmy w Londynie to nigdy tak naprawdę nie bawiliśmy się w turystów. Nigdy nie byliśmy na Tower Bridge, Tower of London…jedyną atrakcję turystyczną jaką zaliczyliśmy było London Eye, czyli młyńskie koło.
Tym razem, śpimy przy Hyde Park. Zakupiliśmy bilety na główne atrakcje i jesteśmy gotowi nadrobić zaległości. Już wiemy, że nie uda nam się odwiedzić króla (Buckingham Palace), parlamentu i wielkiego Bena (Big Ben). Te atrakcje są czynne głównie w lipcu jak wszyscy są na wakacjach w Szkocji. Kiedyś narobimy….polecimy do Londynu na parę dni a potem na północ do Szkocji albo na Wyspy Owcze.
Póki co jest jest 7pm a my siedzimy na lotnisku, podziwiamy samoloty i pijemy piwko…wakacje oficjanie rozpoczęte!
Udało się dolecieć bez problemów i opóźnień. Mam nadzieję, że nie zapeszę ale póki co rok nie ma najgorszych statystyk jeśli chodzi o opóźnienia.
Z lotniska do hotelu dojechaliśmy metrem. Rozważaliśmy różne opcje, ekspessowy pociąg (droższy i trzeba się przesiadać), uber/taxi (droższe a i tak stoi w korkach i jedzie tyle co metro. Tak więc stanęło na lokalnej tubie czyli underground (metro). Słowa subway nie można tu używać. Subway w Stanach to metro tu przejście podziemne. Choć o ile oznaczenia Subway widzialam dość często jakieś 15 lat temu tak teraz widzę, że zmienili to na underpass. Chyba za dużo Amerykanów tu przylatuje i się dezorientowali.
Jak Europejczyk przyjeżdża do Stanów to mówi jakie tu wszystko duże. Jak Amerykanin przylatuje do Europy to oczywiście mówi jakie to wszystko małe. Siedzieliśmy w tym ichniejszym metrze i się zastanawialiśmy jak oni ogarniają godziny szczytu. Pomyśleliśmy, że pewnie Londyn jest mniejszy niż NY….ale to nie prawda. Londyn ma ponad 1mln ludzi więcej (9.5 M vs 8.1 M). Natomiast jest trochę mniej zaludniony bo powierzvhniowo jest dwa razy wiekszy od NY.
No to zaskoczenie. Jak takie dość małe wagoniki przerzucą tyle ludzi do ich moejsc pracy o spowrotem. Pewnie chodzi o skoncentrowanie ludzi. No tak, w NY wszystko skoncentrowane jest na Manhattanie i 1.6M ludzi codziennie tam jedzie. W Londynie jest London City ale też biura są rozrzucone w innych częściach miasta. Tak więc do London City dojeżdża dziennie tylko 360tys ludzi.
To, że Londyn jest większy niż nam się wydawało, przekonaliśmy się idąc na naszą pierwszą atrakcję czyli Tower Bridge. Po krótkiej drzemce ok. 2h ruszyliśmy na miasto. Ambitnie myśleliśmy dojść tam na nogach. Przecież trzeba robić kroki. Niestety po przejściu 15 min zobaczyliśmy ze ciężko z tym przesuwaniem się na mapie i wskoczyliśmy w metro.
Metro było dobrym pomysłem bo oczywiście przywitała nas typowo angielska pogoda. Padało… i właśnie w tym deszczu musieliśmy stać w kolejce na Tower Bridge. Dobrze, że most jest zadaszony i całe zwiedzanie polega właśnie na wejściu to wież i przejściu góra, mostkiem łączącym dwie wieże.
Budowa mostu rozpoczęła się w 1886 i trwała 8 lat. Był to jeden z wiekszych i zaawansowanych mostów jakie wtedy istniały. Wyzwanie było stworzyć most który nie przeszkadzał w poruszaniu się statków po Tamizie a jednocześnie łączył dwa brzegi rzeki w celu transportu ludzi.
Połączenie dwóch wież na górze pierwotnie służyło ludziom. Miało na celu udostepnienie przejścia na drugą stronę nawet jak most jest podniesiony. Ze względu na małe zastosowanie przejście zostało zamknięte w 1910 roku. Teraz przejście na górze to jedna z większych atrakcji turystycznych. Zwłaszcza, jak zrobili szklaną podłogę i można oglądać przejeżdżające samochody.
Most jest podnoszony, żeby mogły pod nim przepływać statki. Aż do połowy XX wieku napędzany był parą. Nadal można zejść do podziemi i zobaczyć starą maszynerię.
Podobno maszyneria taka czysta była nawet w czasach używania. W przerwach między podnoszeniem mostu załoga czyściła o dbała o każdą część. W 1894 roku most był podnoszony 20-30 razy dziennie. W 1976 20-30 razy na tydzień.
Po moście nie spieszyliśmy się już nigdzie na żadną konkretną godzinę i w końcu mogliśmy się napić pierwszego piwka w Londynie w typowym barze z kominkiem.
Byliśmy dość daleko od hotelu, na szczęście przestało padać więc mogliśmy się powłóczyć i na nogach wrócić do hotelu. Włóczenie jest fajne bo zawsze można coś ciekawego zobaczyć, zwłaszcza jak robisz duże dystanse… jakieś 20tys kroków zrobiliśmy ale za to po drodze mogliśmy zobaczyć i Trafalga square, i Piccadilly Sqr … i parę innych ciekawych miejsc jak Graffiti Tunel.
Dzień nas zmęczył. Prawie nieprzespana noc, długi dzień pod kątem chodzenia i jet lag nas dołapał. Dlatego po kolacji meksykańskiej jak to się mowi grzecznie prysznic, paciorek i do łóżka. Dobranoc i do jutra!
2024.04.08-09 Breckenridge, CO (dzień 3-4)
W Breckenridge i chyba ogólnie w Kolorado czuję się trochę jak w domu. Zresztą pewnie macie już to wrażenie po ilości wpisów jakie mamy z tego stanu a zwłaszcza z Denver i rejonu gór/resortów narciarskich.
Ponieważ pojechaliśmy większą grupą i dużo ludzi było w Breckenridge po raz pierwszy to naturalnie przypadła mi rola przewodnika. Nadal są miejsca które odkryłam dopiero na tym wyjeździe ale czasem warto się zgubić, żeby odkryć coś fajnego.
W niedzielę wzięłam ekipę gondolą do bazy narciarskiej Peak 8. Jest to baza położona troszkę wyżej niż miasteczko i można dostać się tam kolejką linową z miasteczka, za darmo.
Z Peak 8 są super widoki ale to co mnie zainteresowało to było pod kolejką zanim wyjechaliśmy na górę…
Pod gondolą były ślady, i byli ludzie. Okazał się, że tak zwane Nordic Trails (czyli trasy na narty biegowe i rakiety) znajdują się na zboczu góry i nad nimi przejeżdża kolejka. Aż się zdziwiłam, że widzę je pierwszy raz bo kolejkę już parę razy brałam. Ale pewnie wtedy bardziej podziwiałam widoki niż patrzyłam na dół. Teraz wypatrując zwierzaków znalazłam ludzi…
Nie dziwota, że zwierząt nie wypatrzyłam. Zwierzęta do baru poszły a ludzie do lasów. No tak natura troszkę wariuje i zwierzęta ciągną tam gdzie jest jedzenie, nawet jeśli jest przetworzone, ludzkie i nie zdrowe dla nich. Ale jest łatwo dostępne. Ten zając na szczęście nie przyszedł objadać się frytkami. Był ze swoim właścicielem, który hoduje zające. I tak właściciel zamiast psa przyszedł na piwo z zającem. Można i tak…
Ale wracając do tras… teren pod kolejką jest terenem chronionym ze względu na zwierzęta i ptaki. Nazywa się on Cucumber Gulch Wildlife Preserve. Jak tylko wyczaiłam, że jest tam sieć tras po których można się włóczyć to plan na poniedziałek już był. I tak w ostatni pełny dzień w tym górskim raju część ekipy poszła odkrywać te nowe tereny. Zwierząt nadal nie spotkaliśmy, ludzi też nie wiele ale spacerek był bardzo przyjemny.
Rakiet ani raków nawet nie potrzebowaliśmy. Czasem troszkę się zapadałyśmy ale nie dużo. Trasy były podzielone na te dla nart biegowych i zwykłych łazików. Nasze trasy szły lasem, były węższe i przyjemniejsze. Dość dobre oznaczenia i mapa ściągnięta na telefon bez problemu pokazały nam jak mamy iść. Plan (zrealizowany) był dojść do 2 stacji kolejki (Peak 7) i stamtąd już drogą dojść do destynacji jaką znów jest Peak 8. Peak 8 to trochę takie nasze miejsce spotkań. Narciarze mają łatwy dojazd a do tego można posiedzieć na zewnątrz w słoneczku i podziwiać góry.
Oczywiście jeśli to słoneczko jest… co nie do końca było dziś gwarantowane. I nie chodzi tu o złą pogodę ani o zachmurzenie. Był to jeden z tych nie licznych dni kiedy można zaobserwować zaćmienie słońca.
Zaćmienie słońca nie jest czymś bardzo unikatowym. Tak naprawdę zaćmienie słońca jest raz, dwa razy w roku. Unikatowość polega, żeby akurat być w miejscu w którym jest zaćmienie. Oczywiście w Stanach robią z tego wielkie szaleństwo, festiwale “Solar Eclipse”, a ludzie podróżują masowo to rejonów przez które zaćmienie będzie przechodzić. To moje chyba drugie czy trzecie zaćmienie… jak widzicie nie przywiązujemy do tego większej uwagi… no chyba, że akurat popatrzymy w niebo i zobaczymy, że pół słońca nie ma.
Denver nie było na trajektorii całkowitego zaćmienia więc musieliśmy się zadowolić częściowym. Ale raban się zrobił, ludzie wymieniali się okularami i ogólnie krzyki WOW przekrzykiwały wszystko inne.
Aaa to jak już mówimy o panikujących ludziach to wspomnę o trzęsieniu ziemi… no mieliśmy jedno w NY. Kalifornia powie, że co to było… i w sumie ma rację. Tak było to dziwne uczucie, był to pierwszy raz kiedy świadomie zdałam sobie sprawę, że właśnie jest trzęsienie ziemi. Trochę się potrzęsło, potem ja się trochę trzęsłam bardziej z szoku niż czegokolwiek innego ale ogólnie obyło się bez zniszczeń czy strat. Natomiast, Nowojorczycy oczywiście zrobili z tego tragedię. No bo, że niby koniec świata, trzęsienie ziemi, zaćmienie słońca i jeszcze cykady nas czekają. Na koniec świata jeszcze musimy trochę poczekać więc póki co cieszmy się przygodami i każdym dniem.
Zaćmienie minęło i można było wrócić do kontynuacji dnia. Nie ma to jak przepyszny lunch na 3000 metrów (9950 ft). My lubimy mieć swój własny lunch ale na tym wyjeździe po raz pierwszy do zestawu lunchowego dołączył kręciołek. Czyli taki śmieszny nożyk co sprawia, że ser nie tylko ładnie wygląda (jak różyczka) ale też super smakuje. Rozpływa się jak masełko.
Po lunchu się rozeszliśmy. Chłopaki w swoją stronę, dziewczyny w swoją. To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górkach. Wszyscy zgodnie polubili BolD. To chyba nazywa się gastro bar… miejsce niby barowe ale z bardzo dobrym jedzeniem. Tak więc zarządzona została zbiórka na Happy Hours. Każdy doszedł w swoim tempie. Jedni spragnieni byli tam już przed czwartą, inni ledwo idąc przez zakwasy doszli troszkę później. Ale najważniejsze, że każdy miał uśmiech na twarzy i opalone twarze. Bo słoneczko towarzyszyło nam cały czas (no poza sobotą).
We wtorek przyszedł czas pożegnań. Darek oczywiście nie omieszkał pójść na narty. Syn naszych przyjaciół też dołączył do grupy zatwardziałych narciarzy i nie chciał zmarnować ostatniego dnia w tak pięknych górach. Nawet początkujący narciarze widzą różnicę między pięknymi i słonecznymi górami na zachodnim wybrzeżu a wschodem.
Mi w zadaniu przypadło pakowanie ale i tak udało mi się zrobić ponad 10tys kroków. W końcu noszenie walizek tam i z powrotem to też ćwiczenie. Żartuję nie było tak źle. Pudełeczko zostało rozdysponowane po wszystkich ludziach więc nie mieliśmy dużo do pakowania.
Droga na lotnisko minęła super. Zero korków, śnieżyc itp. Samolot o dziwo też o czasie i to jeszcze przyspieszył bo miał dobre wiatry. Myślę że to zasługa części naszej ekipy co wracała z nami do NY. Nasz talizman szczęścia. Bo tak szybkich i bezproblemowych samolotów to dawno nie mieliśmy. Super by było jakby tak już zostało i szczęście i wiatry nam sprzyjały.
2024.04.07-08 Breckenridge, CO (dzień 2-3)
Po sobotniej zimie, od niedzieli wróciła wiosna.
Jeszcze w niedzielę rano trochę wiało, ale to już było nic w porównaniu do soboty.
Do południa w niedzielę patrol jeszcze nie wpuszczał na szczyty. Wiatr i intensywne opady śniegu spowodowały wysokie zagrożenie lawinowe i musieli trochę pospuszczać lawin żeby bezpiecznie można było się bawić w najwyższych partiach.
Ale nie było tak źle. Niżej też było dużo puchu. Zwłaszcza w lasach, w które wiatr intensywnie całą noc wpychał śnieg.
Koło południa patrol otworzył wszystko! 5 szczytów otwartych! Prawie 200 tras, dużo terenów, słonecznie, mało ludzi…. co za raj.
Temperatura nadal była ujemna. Dzięki temu śnieg był idealny. Nie mokry ani nie zlodowaciały jak to czasami bywa na wiosnę.
Czasami na bardzo stromych i zmuldzonych odcinkach były wielkie zlodowaciałe muldy. Oczywiście między nimi był głęboki nieubity śnieg. Za bardzo nie wiem jak w takich warunkach jeździć. Nie uczyli tego w szkole życia.
Nie można jak po puchu, bo są zlodowaciałe muldy. Nie da się jak po muldach, bo jest głęboki śnieg między nimi. Zjechanie prosto na krechę też nie wchodzi w rachubę, bo jest za strono. Z reguły omijałem tego typu odcinki. Niestety czasami się pojawiały i nie dało się je ominąć. Trzeba było ostrożnie i pomału nimi zjechać.
Dużo czasu spędziłem w krańcowych częściach resortu. Szczyt 10 i 6. Często te rejony są zamknięte. Wymagana jest dobra zima z dużymi opadami śniegu. Nie za dużo bo znowu będzie zagrożenie lawinowe i zamkną.
Teraz wszystko było otwarte. Wielkie przestrzenie, bez ludzi i bez wiatru z wystarczającą ilością śniegu na fajną zabawę.
Była nas większa grupa, więc często spotykaliśmy się w różnych częściach resortu. A to na piwko, czy coś przegryź, czy nawet razem zjechać parę razy.
Poniedziałek i wtorek to już było naprawdę ciepło. Na górze jeszcze zimowe ubranie było potrzebne, ale w niższych partiach w słoneczku można było się opalać.
W niedzielę i poniedziałek były organizowane zawody dla dzieci i młodzieży. Freeride po ciekawych terenach staje się to coraz bardziej popularne i modne. Już się nie zjeżdża po trasach, organizatorzy wybierają niezalesione tereny wysoko w górach. Wywożą tam zawodników i każą jechać w dół. Im stromiej i więcej skał tym ciekawiej. Czas z jakim zjeżdżasz nie ma większego znaczenia. Bardziej liczy się którędy jedziesz i jak jedziesz. Im więcej skoków i obrotów tym wyższe miejsce na podium. Często na start trzeba się dostać na nogach z najwyższych wyciągów. Ważniejsze zawody (te z większym budżetem) mają helikoptery do wywożenia zawodników i całego sprzętu.
Za bardzo nie miałem „czasu” na branie udziału w tych zawodach, więc wybierałem spokojniejsze dolinki.
Natomiast na wyciągach można było spotkać organizatorów i trenerów tych zawodów. Ciekawe opowieści się słyszy.
Jak np. 12-to letnie dzieci są już szybsze i odważniejsze od dorosłych trenerów. Dzieci nie boją się niczego i dalej myślą, że nie mają kości tylko całe ich ciało jest z gumy zrobione. Nic się nie połamie. Ach ta młodzież….
Ja parę kości mam więc spokojniej, ale też w ciekawych terenach się bawiłem. Słoneczko, może -3C w górnych partiach, lekki wiaterek, dużo śniegu…. ach co za raj!
Końcem sezonu można ciekawych ludzi spotkać na wyciągach. Nie takich jak ja co nie lubią nart i tylko 20 dni w sezonie jeżdżą. Spotkałem np. narciarkę z Nowej Zelandii co przyjechała na narty na 6 miesięcy! Nie ma stałego pobytu w Stanach, więc nie mogła tu jeździć pół roku. Pierwsze 3 miesiące spędziła na nartach w Kanadzie (tam też jest gdzie jeździć) a kolejne 3 miesiące w Kolorado. To się nazywa zamiłowanie do sportów zimowych. A ja nawet nie mogę należeć do klubu 100+!
Był z nami kolego co jeździ na desce. Dobrze mu to wychodzi, więc trzeba było mu pokazać ciekawe zakamarki Breckenridge.
A że dobrze jeździ to można było w górnych partiach wyszukiwać interesujące rejony i próbować nimi zjechać.
Czasami się dobrze jechało, a czasami wpakowaliśmy się w ciężkie rejony i trzeba było się ochłodzić i dać nogom parę minut przerwy.
No bo kto by przypuszczał, że piękna, mało rozjeżdżona polana zakończy się stromym leśnym urwiskiem. Teraz już wiemy dlaczego tak mało było na niej śladów.
Breck ma dwie główne i dwie pomocnicze bazy na dole. Nienarciarska część ekipy z reguły tam docierała w popołudniowych godzinach na wspólny zasłużone odpoczynek.
Później każdy udawał się w swoim kierunku. Narciarze do góry a inni w dół. Popołudniami z reguły już łatwiej i wolniej się jeździ. Nogi zmęczone, śnieg nie taki dobry, gorsza widoczność, więc i o kontuzje łatwiej.
Mimo, że jest kwiecień to dalej zima panuje w górach w Kolorado. Resorty przedłużają datę zamknięcia. Już jest mowa o czerwcu a może i dalej. Rekord chyba jest gdzieś na połowę sierpnia!
Fajnie tak, nie? Przerwa w nartach na 3 miesiące i od października znowu można zaczynać.
Ja niestety na tym wyjeździe będę kończył mój sezon. A szkoda, bo jeszcze spokojnie z 2-3 miesiące można by pojeździć. Widocznie nie kocham nart tak jak niektórzy prawdziwi narciarze.
Koniec nart na ten sezon!
Do następnego….
2024.04.06 Breckenridge, CO (dzień 1)
Trzeba jakoś ciekawie zakończyć ten sezon narciarski. Cały marzec nie byłem nigdzie na nartach, ale niestety tak jakoś dziwnie się to wszystko poukładało. Nie jest tak źle i w planie mamy spędzić 4 dni na nartach w Breckenridge w stanie Kolorado.
W kwietniu z reguły są wiosenne narty. Ciepło, słoneczko, miękki śnieg i dużo chłodnych napojów. Niestety (albo na szczęście) zima w tym roku się przeciąga i wszędzie dalej są intensywne opady śniegu. Nawet u nas, na wschodzie w górach dalej ostro sypie i resorty przedłużają zakończenie sezonu. Chyba w tym roku ocieplanie klimatu zaspało, przynajmniej w Stanach.
Dalej niestety nie mieszkamy w Denver, więc lotnisko LGA w NYC trzeba było odwiedzić w sobotę super wcześnie rano. Ale jak się chce w sobotę już jeździć na nartach to trzeba się poświęcić.
Nie jest źle, lotnisko mamy 12 minut od domu.
LGA należy do nowoczesnych lotnisk (mieli wielki remont przez ostatnie parę lat) w związku z tym z reguły wszystko idzie logicznie i sprawnie i już o 7 rano byliśmy w samolocie. Niewiele później nad chmurami śniadanko i za chwilę śniliśmy o pięknych zaśnieżonych górach skalistych.
Lecąc na zachód goni się czas. W naszym przypadku nadrabiamy dwie godziny, a do tego kapitan powiedział, że ma pomyślne wiatry i nadrobił dodatkową godzinkę. Tym o to sposobem parę minut po 9 rano wylądowaliśmy już w Denver. Tak powinno być zawsze. Niestety nie jest. Czasami nic nie idzie z planem i aż się nie chce latać. Widać, ze tym razem mieliśmy pozytywne moce na pokładzie i wszystko szło sprawnie. Tak, trochę większa grupa leciała z nami.
Ilonka zajęła się bagażami, a ja samochodem. Tu znowu wszystko się zgrało i niewiele później wznosiliśmy się autostradą 70 w góry.
Dzisiaj niestety nie ma wiosny w Kolorado tylko pełnia zimy z potężnym wiatrem. W wyższych partiach gór śniegu zaczęło przybywać, nawet na drodze. W związku tym wszystkie ciężarówki musiało założyć łańcuchy na koła, co oczywiście spowodowało korki.
Na szczęście nie było tak żle i już koło południa byliśmy w Breckenridge.
Tak jak przypuszczałem, dzisiejsze nartki nie należały do idealnych. Potężny wiatr, opady śniegu i chmury. Wszystkie górne wyciągi były zamknięte.
Oczywiście nie odbierajcie mnie źle. Dalej było fajnie, tylko ciekawiej. Poza górnymi partiami resortu wszystko było czynne.
Pogoda wygoniła dużo ludzi do barów, więc mimo tego, że była sobota to można było bez kolejek jeździć non-stop.
Ale chciało mi się jeździć. Paru lokalnych podpowiedziało mi gdzie w taką pogodę najlepiej jeździć żeby uchronić się od wiatru. Bardziej zalesione i północna stoki były najlepszą opcją.
Ogólnie było ok. Widoczność nie była najlepsza, ale za to śnieg był super. Coraz więcej go przybywało i można było w kwietniu w puszku czasami się bawić. Pod warunkiem, że wiatr nie zwiał wszystkiego.
Na jednym z wyciągów spotkałem ładnie opalonego gościa. Myślałem, że pewnie z Miami jest. Jak się okazało jeździł tu wczoraj i dzień wcześniej. Było zupełnie inaczej, tak wiosennie. 15-20C, słonecznie i bez wiatru!
Miejmy nadzieję, że wiosna tutaj wróci w najbliższych dniach.
Jeździłem do samego końca. Gdzieś o 16:15 zjechałem na sam dół i zacząłem szukać reszty ekipy.
Większość ich znalazłem w naszym ulubionym barze BoLd. Z reguły w kwietniu après ski odbywa się na zewnątrz w słoneczku i przy fajnej muzyce. Tym razem pogoda wygoniła wszystkich do środka.
Na ten wyjazd miało nas pojechać 12 osób. Niestety życie płata ludziom różne figle i pojechało tylko 7 ludzi. Dodatkowo była to też urodzinowa niespodzianka, więc było bardzo wesoło i smacznie.
Po kolacji spacer zaśnieżonymi uliczkami Breckenridge był bardzo wskazany. Mimo mrozu i wiatru każdy potrzebował przetrawić posiłek i dalej się aklimatyzować z wysokością.
Aklimatyzację zakończyliśmy w naszym hotelu obserwując z okna co tam się wyprawia. Potężny wiatr z dużą ilością opadu śniegu!
Miejmy nadzieję, że do jutra się wypogodzi i będzie można w pięknym puszku ze szczytów uprawiać białe szaleństwo.
Przecież jest wiosna, nie?
2024.02.24-25 Catamount, NY
Po wakacjach w cudownym Vail przyszła kolej na lokalny wyjazd na granicę stanu Nowy Jork i Massachusetts. Normalnie Darek opisuje dni narciarskie ale tym razem chyba więcej do opowiadania jest z perspektywy osoby która przesiedziała cały czas w barze.
Catamount to mały resort narciarski który jest uwielbiany przez rodziny z dziećmi. Ludzie którzy mają rodziny często mieszkają na obrzeżach NYC więc mają stosunkowo blisko resorty jak Catamount. Resort ten ma też zwolenników wśród ludzi którzy traktują to jak siłownię i zamiast iść do dusznej siłowni wolą podjechać na parę zjazdów i spędzić dzień na świeżym powietrzu.
No więc pierwsze co uderza w oczy to ilość ludzi z czapeczkami, koszulkami z dużych resortów narciarskich w Kolorado czy Kalifornii. Pomyślisz ale czemu oni tu są? Pewnie z tego samego powodu co i my. Żeby spędzić czas rodzinnie, podszkolić dzieciaki jazdy na nartach albo po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wszyscy jednak z tego powietrza korzystają. Część ludzi jak ja siedziała w tak zwanej świetlicy komputerowej. W Catamount są dwie sale gdzie można usiąść i odpocząć, albo popracować. Jedna ma muzykę na żywo, bar i jest zdecydowanie nastawiona na przerwę. Druga jest cichsza, bez baru ale za to uwielbiana przez ludzi z laptopami. No tak dzieciaki na narty z jednym rodzicem a drugi musi zarabiać, żeby ktoś się mógł bawić. U nas było podobnie przy czym mnie akurat podatki dojechały i musiałam przygotować dużo dokumentów do rozliczenia.
Na szczęście szybko się uwinęłam i zanim chłopaki zjechali na drugą przerwę to przeniosłam się do tej bardziej imprezowej części… a tam były ciekawe wynalazki.
Zacznijmy od jedzenia. Ja rozumiem, że na nartach spala się kalorie i, że było południe więc czas coś przekąsić. My też mieliśmy swoje kabanosy, serki i Delicje. Ale byli ludzie którzy nas pobili… całe pojemniki, garczki i termosy przytachali z jedzeniem i piciem. Zaznaczę, że tu można kupić jedzenie i picie. Niby własne lepsze… ale żeby aż takie termosy dźwigać. Interesujące…
No nic różne są kultury i ciężko zrozumieć niektórych. Jak na przykład kolejną parę która siedziała przez ok godzinę… godzinę przy mnie choć oni już byli jak przyszłam. Siedzieli na przeciwko siebie, pomiędzy nimi pusty plastikowy kubek, na głowie kask i całe przygotowanie żeby iść na narty ale oni siedzieli… jak w jakimś transie bo nawet nie rozmawiali ze sobą. To nam trochę przeszkadzało bo akurat chłopaki przyjechały na drugą przerwę i chcieliśmy usiąść przy stoliku a tu wszystkie zajęte. Jak jesteście ciekawi to tak… w końcu poszli na te narty ale zajęło im to naprawdę długo, żeby się zebrać.
Jak już przechwyciliśmy stolik to mogliśmy zagrać w karty (Go Fish), zjeść kabanosa i pogadać o dniu na nartach. Pogoda dopisywała więc chłopaki się nawet wyjeździli. Jak na jeden dzień to resort jest fajny. Chłopaki po lunchu poszli na ostatnie zjazdy a ja przesiadłam się do baru… akurat leciał hokey. Zaczęłam oglądać bo stwierdziłam, że w sumie to ciekawa gra. Wywijać na tych łyżwach, trafić w taką małą bramkę z bramkarzem ubranym tak, że podwaja swoją objętość to nie jest łatwo. No i tak już moje zaciekawienie tym sportem wzrastało aż się zaczęli bić. Ale tak dość mocno, a sędzia nic tylko patrzy. Dopiero jak się położyli na łopatki to sędzia ich rozdzielił i wyprosił z boiska…. hmmm. …. jakoś nie kojarzyłam, że hokej połączyli z boksem i teraz masz dwie konkurencje sportowe w jednym.
Moje zauroczeniem hokejem było szybkie, prawie tak szybkie jak chłopaków druga połowa dnia. Niestety słoneczko zachodziło i robiło się dość zimno więc około 3 pm zjechali do bazy na pożegnalne piwko i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. My z Darkiem postanowiliśmy zostać w okolicy i wynajęliśmy sobie hotel w miasteczku Hudson.
Hotel The Wick (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) należy do sieci Marriotta i dlatego go wybraliśmy. Dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że hotel znajduje się w budynku starej fabryki świeczek i mydeł. Lubię jak zaadoptują stare fabryki czy inne budynki na biura, hotele czy apartamenty. Google jest w tym mistrzem i prawie wszystkie jego biurowce to albo stary terminal kolejowy (St. John’s Terminal) albo fabryka ciastek (Chelsea Market). Tym razem nie Google a Marriott przejął fabrykę i zrobił bardzo fajny hotel. Dostaliśmy nawet upgrade do większego pokoju więc mieliśmy apartament na jakieś 50 metrów kwadratowych z super wysokimi sufitami.
Niestety potężne okna, duży metraż i wysokie sufity nie były przez nas chwalone jak się obudziliśmy na drugi dzień ale to za chwilę. Póki co cieszyliśmy się, że mamy fajny hotelik i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miałam parę restauracji na uwadze ale niestety te fajniejsze były pełne. Jednak trochę turystów się tu zjechało. A nie dziwię się. Hudson to bardzo urocze, małe miasteczko blisko gór. Może nie jest centralnie w górach położone ale do Catamount jest jakieś 20 min i podobnie w góry Catskills. My poszliśmy do restauracji która była 3 na mojej liście i się okazała ok. Pewnie dlatego też dostaliśmy stolik bez problemu. Co ten internet robi ze światem. Ale nie ma co narzekać, jedzenie było dobre.
Po kolacji spacer jest wskazany więc przez jakieś łąki poszliśmy w kierunku jakiś baraków gdzie miał być browar… no i był. Siedliśmy przy barze w części dla turystów jak się potem okazało. Bar był długi i bliżej drzwi wybitnie siedzieli turyści którzy się bali wejść dalej (tak jak my) a dalej w głąb sali lokalni rozrabiali i wraz z barmanami bawili się w DJ-ów. Ale dobrze im to wychodziło bo akurat puszczali nasze standardy z lat 80-90s.
Nie siedzieliśmy długo bo i zmęczenie nas dopadało i chcieliśmy się wyspać po ciężkim tygodniu pracy i przygotować na hike na drugi dzień. Wróciliśmy do hotelu i jakoś tak było zimno… ale stwierdziliśmy, że ustawimy grzanie na więcej i się zagrzeje.. no właśnie ale 50 metrów kwadratowych z mega wysokimi sufitami łatwo się nie grzeje. Zadziałała zasada, że najlepiej śpi się w chłodzie więc my noc przespaliśmy, ale jak się obudziliśmy rano ze zgrzytaniem zębów i zobaczyliśmy, że na termostacie jest tylko 13C to bardzo szybko się ubieraliśmy i lecieliśmy na ciepłą kawę.
Niestety okazało się, że hotel miał awarię ogrzewania. Nie jest to najfajniejsza rzecz w środku zimy. Nie tylko nasz pokój złożył skargę i na szczęście się zreflektowali i dali nam zniżkę. Powinni w ogóle dać pokój za darmo no ale cóż… może zarobią na lepsze ogrzewanie.
Zimno wygoniło nas z hotelu do samochodu i dalej na szlak w góry. Na dziś wybraliśmy Overlook Mountain. Podobno fajny spacerek w lesie, taki na 3-4 godzinki z widokami. Można tam podobno też spotkać resztki samolotu który kiedyś się tu rozbił i ruiny hotelu. Brzmiało super więc wpisaliśmy w GPS destynację i ruszyliśmy z kopyta…
Jechaliśmy do góry i jechaliśmy aż się nie zorientowaliśmy kiedy dojechaliśmy w Himalaje. A mówią, że na wschodzie nie ma wysokich gór.
Wg. Google zaraz na przeciwko szlaku jest Tybetańsko-Buddyjska księgarnia. Mi to wygląda na trochę więcej niż tylko księgarnię. Pewnie jest to cały kompleks a księgarnia to tylko mały dodatek i jedyna rzecz dostępna dla zwykłych ludzi z ulicy.
My na Tybet jeszcze siły nie mamy więc skromnie ruszyliśmy w kierunku szlaku na górę o miłej nazwie Overlook (Widok). Wzięliśmy ze sobą raczki bo wyczytaliśmy, że mogą być połacie lodu. I tak w sumie było od samego początku. Śnieg i lód na przemian z ziemią a potem już tylko śnieg i lód. Widać od razu gdzie słońce przyświeca a gdzie nie.
Szło się bardzo przyjemnie. Trasa dość szeroka delikatnie wspinała się do góry. Pewnie to była stara droga do hotelu. Na trasie mijaliśmy nawet trochę ludzi. Nie dziwne, słoneczny dzień zachęca aby wyjść na spacer przed obiadkiem.
Wraku samolotu niestety nie znaleźliśmy ale hotel jak najbardziej był na naszej trasie.
W początkach XIX wieku rejon Catskill był bardzo popularny wśród arystokracji. Piękne widoki na rzekę Hudson, lasy, górki i chłodniejszy klimat zachęcały arystokrację do spędzania tu letnich miesięcy. Napływ turystów, jak to zazwyczaj bywa, przyciągnął inwestorów i tak w 1833 powstał tu hotelik. W 1871 rozbudowano go i powstał hotel z 300 pokojami. Niestety cztery lata później spłonął w pożarze. W 1878 ponownie go odbudowano. Dość duża konkurencja jednak sprawiła, że hotel przeszedł w ręce innego właściciela który postanowił go przebudować. W 1917 roku Morris Newgold przebudował hotel i niestety historia się znów powtórzyła i po czterech latach znów się spalił. W trzeciej próbie odbudowy Morris użył więcej betonu/cementu aby zredukować prawdopodobieństwo pożaru. Dodał on również stadninę koni i osobny domek dla siebie i rodziny. Niestety ze względu na brak budżetu hotel nigdy nie został ukończony. Ruiny hotelu teraz po mały przejmują drzewa i rośliny a górołazy mogą tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do początków XX wieku kiedy to miejsce tętniło życiem.
Hotel znajduje się mniej więcej w 3/4 szlaku do szczytu. Na szczycie jest wieża pożarowa która nie wiem w którym roku była wybudowana ale jak w XIX wieku to za bardzo nie uchroniła hotelu przed spaleniem. Ze szczytu widoków za bardzo nie ma bo jest zadrzewiony ale wyjście na wieżę pozwala podziwiać połoniny Catskill.
Zejście nie zajęło nam długo. W sumie cały szlak tam i z powrotem zajął nam nie całe 3h. Ale fajnie tak było rozprostować kości i dotlenić się. Zanim wjechaliśmy na autostradę, wiedząc, że pewnie czekają nas korki postanowiliśmy zjeść lunch w miasteczku Woodstock.
My w Woodstock byliśmy paręnaście lat temu więc teraz nie chodziliśmy po miasteczku ale tak, to jest to słynne miasteczko od festiwalu muzycznego z 1969 roku. Co prawda sam festival był na farmie w Bethel, oddalonej 69 mil od Woodstock to nazwa Woodstock przyjęła się, i każdy ma tylko jedno skojarzenie.
Przy takiej historii nie pozostaje im nic innego jak rozwijać muzykę i utrzymywać muzyczny klimat miasteczka. Kiedyś były tam porozstawiane gitary, teraz gitar nie widzieliśmy ale widać, że muzyka nadal gra tu w duszy każdego i brunch zjedliśmy przy miłej muzyce na żywo.
Pearl Moon to restauracja którą polecamy w Woodstock. Fajne jedzonko, muzyczka i ogólnie miła atmosfera. Najedzeni byliśmy gotowi na korki w kierunku NYC których się spodziewaliśmy. Nie było nawet tak źle i koło czwartej byliśmy już na Manhattanie oddając auto.
Rzadko widuje się ludzi z nartami w metrze. Ale Darek lubi być ten pierwszy więc po oddaniu auta jak każdy Nowojorczyk poszliśmy na metro i w 30 minut później byliśmy już na bez śnieżnej Astorii. Zapomnieliśmy już, że małe miasteczka na wschodnim wybrzeżu też mają swój klimat i historię. Tak więc to był miły weekend, żeby sobie przypomnieć, że na własnym podwórku też może być fajnie, inaczej ale fajnie.
2024.02.12-16 Vail, CO
Czy różnią się dni na nartach jak się jest tydzień w resorcie?
Nie narciarz powie, że raczej nie. Rano wstajesz idziesz na narty, wyjeżdżasz wyciągiem w górę i zjeżdżasz w dół na nartach. I tak cały dzień, cały tydzień. Nudne, nie?
Narciarz powie, że tak, każdy zjazd, każdy dzień jest inny.
Ja powiem, że raczej tak. W malutkim resorcie gdzie jest tylko parę wyciągów i parę tras to pewnie przez tydzień bym się nudził. W resortach z kilkudziesięcioma wyciągami, kilkuset trasami i praktycznie nielimitowaną przestrzenią ciężko się nudzić.
Do tego dochodzą zmiany pogody, różny śnieg i teren, odkrywanie nowych miejsc, ciekawi ludzie na krzesełkach…. jest tego trochę.
Nie będę opisywał każdego dnia, bo to raczej nie ma sensu. Pewnie by brakło miejsca w internecie.
Vail należy do drogich resortów, a nawet do bardzo drogich. Na szczęście nie jest tak źle jak się dobrze wszystko zaplanuje.
Cena biletu na wyciągi na dzień kosztuje prawie $300. Dużo, nie? Bardzo dużo bym powiedział. Na szczęście Vail jest na moim Epic bilecie który kosztuje $800 na cały sezon (pół roku +) i też działa na wiele innych wielkich resortów na 4 kontynentach.
Ceny za noclegi w Vail spokojnie dochodzą do $1,000 za noc. Na szczęście Vail jest duże i można spać dalej od centrum znacznie taniej.
Parkingi też są drogie. Spokojnie z $50 na dzień. Ale po co jechać samochodem na narty jak spod naszego mieszkania co 15 minut jedzie autobus i w 12 minut dowozi cię do centrum. Wszystkie autobusy w Vail są za darmo.
Vail posiada trzy dolne bazy. Lions Head, Vail Village and Golden Peak. Nasz autobus z East Vail przyjeżdża do Vail Village, wiec z reguły tam rozpoczynaliśmy nasz narciarki dzień.
Jak to zwykle w górach pogoda jest nieprzewidywalna, więc trzeba było być przygotowanym na wszystkie możliwości. Mieliśmy ciepłe prawie wiosenne dni, a także wiatry, chmury, śnieżyce…
Śnieg też był różny jak to w wielkich resortach.
Od idealnie ubitych tras, przez muldy, gdzieniegdzie puch, głębszy w lasach, do niestety zbitego śniegu na dole w głównej części resortu.
Tak jak pisałem, Vail jest ogromny, wiec staraliśmy się nie jechać dwa razy tą samą trasą w ciągu jednego dnia. Wiadomo, każdy ma swoje ulubione trasy, więc następnego dnia trzeba było raz nią zjechać. W Back Bowls praktycznie nie ma tras, więc tam nie było tego problemu.
Przerwy na lunch zależały od pogody albo od rejonu w którym się znajdowaliśmy. Była to albo kanapeczka na śniegu, albo grillowana przez nas kiełbaska na jednym ze szczytów, albo bardziej cywilizowana przerwa gdzieś na dole w knajpie z nienarciarską częścią grupy.
W Vail poza paroma na dole dla dzieci wszystkie wyciągi są ekspresowe. Ogólnie to dobrze, nie? Prawie. Nie ma za bardzo kiedy odpoczywać. Na wolnych wyciągach to się siedzi po 10 minut i nogi odpoczywają. Tutaj w ciągu paru minut znowu jesteś na górze i znowu trzeba jechać w dół.
Dlatego, po lunchu to raczej staraliśmy się łatwiejszymi trasami zjeżdżać, żeby na następny dzień coś tej siły zostało.
Vail ma fajne, takie europejskie miasteczko. Dużo sklepów, barów, kafejek, restauracji.
Dlatego grzechem by było tak po nartach wsiąść do autobusu i pojechać do nas na wioskę czyli East Vail.
Après ski czyli piwko po nartach obowiązkowe. Wydawałoby się, że to proste jak jest tutaj tyle barów. Niestety nie takie proste. Ilość ludzi którzy chcą piwka po nartach jest tak duża, że bez rezerwacji jest ciężko. Chyba, że chcesz stać gdzieś w kącie w głośnym i zatłoczonym barze.
Na szczęście Ilonka albo robiła rezerwacje, albo już wcześniej była w barze i trzymała miejsca.
Tym to sposobem można było odpocząć, napić się chłodnego, lokalnego i podzielić się wrażeniami z minionego dnia.
Vail może też się poszczycić wspaniałymi restauracjami. Prawie na każdym rogu jest jakaś fajna knajpeczka.
Niestety rezerwacje do nich są wymagane, najlepiej z paro-tygodniowym wyprzedzeniem. Im lepsza restauracja tym wcześniej trzeba robić rezerwacje. Szefowie kuchni prześcigają się z pomysłami żeby przyciągnąć klientów.
Jedzenie oczywiście jest pyszne i ładnie podane. Z reguły są to lokalne dania z pastwisk czy rzek i jezior. Przoduje jagnięcina, steaki czy rybki z górskich potoków. Serwis na najwyższym poziomie i interesujące menu.
Oczywiście żeby docenić taki poziom restauracji trzeba czasami na kolację zjeść kiełbaskę upieczoną w kominku, czy żeberka odchodzące od kostek. Też pyszne!
Tak jak pisałem w poprzednich wpisach, dawno nie byłem na tygodniowych nartach w Vail. Wiadomo, jest tyle resortów, że ciężko jest wybrać ten jeden i ciągle do niego jeździć. Ale powiem szczerze, że Vail dla mnie jest w samej czołówce najlepszych resortów w Północnej Ameryce.
Jeśli bym musiał wybrać 3 najlepsze resorty to pewnie Vail, Big Sky i Whistler znalazły by się na mojej liście.
Przez cały tydzień nie mieliśmy jakiś większych opadów śniegu. Wiadomo, coś tam sypało od czasu do czasu, ale nic wielkiego.
5-10cm spadało, ale nie jakieś wielkie opady.
Oczywiście wieczorem, w dzień przed wyjazdem zaczęło sypać. I to nawet ostro sypać.
Co godzinę sprawdzaliśmy stan dróg do Denver. Cały czas były przejezdne, ale śniegu na nich przybywało. Pługi non stop jeździły i próbowały utrzymywać główną drogę przejezdną. Nawet im się to udawało.
Normalnie mieliśmy wyjechać o 8 rano na lotnisko, ale wiedzieliśmy, że droga będzie ciężka i wyjechaliśmy o 6 rano. Oczywiście śnieg fajnie sobie sypał.
Żeby wydostać się z Vail trzeba autostradą 70 wyjechać na przełęcz Vail, na wysokość 10,662 stóp (3,250m).. Potem zjechać w dół, gdzie znajduje się kolejnych parę resortów. Następnie wyjechać jeszcze wyżej na kolejną przełęcz i potem już cały czas z górki przez 50 mil (80km) aż do Denver.
Jak tylko wjechaliśmy na autostradę to już widzieliśmy, że nie będzie łatwo. Wszystkie ciężarówki miały obowiązkowo zakładać łańcuchy. Bardzo dobrze, bo one są największym zagrożeniem. Zaczną się ślizgać pod górę i zablokują całą drogę.
Śnieg ostro sypał. Było ciemno i pusto. Mieliśmy prawie nowy samochód z napędem na 4 koła. Przejechane niecałe 1000 mil, więc opony jeszcze miały dobry bieżnik i przyczepność.
Pomału do przodu, kilometr po kilometrze posuwaliśmy się w stronę Denver. Gdzieś tak w połowie podjazdu na przełęcz dogoniliśmy pługi.
Pługi jechały wolno! Jakieś 25 mil na godzinę (40 km/h). Może i wolno, ale lepiej wolniej niż wcale.
Dzięki nim droga była dalej przejezdna. Oni mają też system blokowania przed idiotami. Jadą koło siebie i nie ma możliwości ich wyprzedzić. Wiadomo, nikt nie chce jechać przed pługiem w śnieżycy, ale zdarzają się piraci drogowi. Niektórzy myślą, że jak mają wielkie samochody SUV to już mogą wszystko na drodze. Prawa fizyki ich niestety dotyczą i potem wpadają w poślizg i blokują całą autostradę.
Wyjechaliśmy na przełęcz. Zaczęło się rozwidniać. Niestety na przełęczy jest też zmiana hrabstwa. Wyjechaliśmy z Eagle i wjechaliśmy do Summit. Niestety pługi zawróciły. Inne hrabstwo, inne pieniądze. Coś jak drogi rejonowe w Polsce. Tu są dziury a za chwilę ich nie ma.
Nie czekaliśmy na pługi z hrabstwa Summit tylko pomału ruszyliśmy w dół. Z góry się trudniej zjeżdża niż do góry wyjeżdża. Droga hamowania jest znacznie dłuższa. Najlepiej nie hamować tylko z jednostajną prędkością zjeżdżać.
Spokojnie dojechaliśmy w rejony Silverthorne. Tutaj znajduje się wiele dużych resortów takich jak Breckenridge czy Copper. Zwiększyła się też ilość samochodów na drodze, ale dalej nie było korków. Nawet lepiej, bo droga była czarna mino -5C.
Wyjazd na kolejną przełęcz nie sprawił żadnego problemu. Potem tylko 80km w dół i już byliśmy w Denver. Samochód oddaliśmy i w końcu można było odpocząć.
Byliśmy prawie dwie godziny za wcześnie. Ale lepiej było wyjechać wcześniej niż później stać w potężnych korkach (jak miesiąc temu) i nie zdążyć na samolot.
Na szczęście na lotnisku jest fajny hotel Marriott Westin i podają dobre śniadania. My przecież prawie o głodzie jesteśmy. O 5 rano nikomu nie chciało się jeść.
W Denver na lotnisku jest wielki plac budowy. Cały port lotniczy jest rozbudowywany na maxa. Spodziewają się coraz więcej pasażerów. Nie dziwię się, pięknie jest w Kolorado.
Ogólnie to dobrze, ale okres budowy nie jest ciekawy. Jest wiele utrudnień i opóźnień. Mają zakończyć wszystko do końca 2025. Pożyjemy zobaczymy. Życzę in powodzenia!
Wiedząc o tym wyszliśmy wcześniej z hotelu i odstali swoje w kolejkach do odprawy. Wszystko przebiegło sprawnie (jak na wielką budowę) i już godzinę później siedzieliśmy w samolocie do Nowego Yorku.
Tym razem lot był bezproblemowy i 3h póżniej przywitał nas lekko zaśnieżony NYC.
Niestety będę miał przerwę od fajnych nartek aż do kwietnia. Takie życie. Ale jak wszystko się uda to może w lato nadrobię zaległości narciarskie.
✈️🌴🌵🌁❄️⛷🍷
2024.02.14 Vail, CO
Darek zadał mi dziś pytanie czy wolę Vail czy Breckenridge jako miasteczko, czy destynację dla nie narciarzy. Większość przemawia za Vail i tylko do jednego mogę się przyczepić. W końcu nic nie jest idealne. Vail jest bardziej ekskluzywne niż Breckenridge, głównie jeśli chodzi o restauracje.
Są tu tanie miejscówki jak meksykańska restauracja czy bar irlandzki ale głównie to raczej lepsze restauracje z białymi obrusami i przepysznym ale nie za tanim jedzeniem. W Breckenridge mamy swoje miejscówki jak BoLD czy Gravity House które są lepsze niż zwykły bar z hamburgerem a jeszcze nie fancy, że człowiek musi się zastanawiać który widelec użyć.
Miasteczko jednak powinno się przede wszystkim oceniać po ilości rzeczy dla nie narciarzy. I tu zdecydowanie przoduje Vail. Po pierwsze ma autobusy które dowiozą cię na szlaki górskie, np. Bighorn Trailhead, Pitkin Trailhead etc. Większość tras zaczyna się w East Vail (wschodnie Vail), dokładnie tam gdzie mieszkamy.
Parę tych tras robiłam w 2012 i 2013 roku. Był to koniec marca więc i słoneczko dopisywało i śniegu nie było już tyle na trasach. Miałam też fajnych towarzyszy do wspinaczki, i motywowaliśmy się aby iść wyżej pomimo śniegu i śladów kuguarów. Tym razem w połowie lutego i po dość dużych opadach śniegu jakie były w weekend i w środę stwierdziłam, że nawet nie ma co się tam wybierać na szlak bez rakiet (które tym razem nie poleciały z nami).
Kroki i mile trzeba było jednak zrobić. Znalazłam super trasy które w zależności jak szybko i jak daleko się pójdzie mogą być dla początkujących piechurów jak i dla tych co idą na ilość i długość.
Gore Valley Trail przechodzi przez cały Vail. W lecie jest to trasa rowerowa która ciągnie się od miasteczka Minturn (rejon West Vail) do East Vail. Tam trasa łączy się z trasą Ten Mile Canyon, która przez Vail Pass (prawie 11tys ft wysokości) idzie przez Copper (inny resort narciarski) aż do Frisco. Jak jakimś cudem człowiek ma jeszcze siłę to z Frisco może pociągnąć do Breckenridge ale to już będzie spory wyczyn. Chyba nawet nie realny w jeden dzień na rowerze. Obszar tras rowerowych pokazuje jednak, że nie ważne w którym resorcie jesteś Copper, Vail czy Breckenridge to znajdziesz trasę do zimowych spacerów.
Gore Valley to nie tylko nazwa doliny w której położone jest Vail. Dawno temu była tu wioska która właśnie nazywała się Gore Valley. Niestety ciężkie warunki atmosferyczne zmusiły ludzi do przeniesienia się w inne rejony Kolorado. Tereny jednak nie pozostały zapomniane i w 1962 powstał tu resort narciarski.
W pierwszy dzień stwierdziłam, że przejdę się trasą Gore Vally trail na odcinku East Vail do centrum. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak fajnie to zrobili. Na odcinku ok 4-5 mil (6-8km) zrobili szlaki dla łazików, nart biegowych i rowerów na grubych kołach tzw. fat tire. Każdy ma swój wydzielony szlak i tylko czasem szlaki się przecinają aby dalej iść w kierunku miasteczka. Spacer wg. Google zajmuje prawie 2h. Przy dobrym marszu 1.5h jest idealne. I ponad 10tys kroków zaliczone lekko.
W środę planowałam pójść w przeciwnych kierunku i dojść do trasy Ten Miles Canyon. Niestety pogoda się zmieniła i zaczął padać śnieg. Przy większych opadach śniegu nie było sensu wspinać się wyżej gdzie na pewno będzie coraz bardziej sypać z każdym metrem wysokości. Po raz kolejny wybrałam Gore Valley Trail ale tym razem poszłam dalej i odkryłam drugą trasę, Północną (North Recreational Trail). To był bardziej chodnik niż łąki ale też się super szło a licznik nabijał kilometry.
Nie zawsze trzeba zdobywać szczyty. Jeśli o mnie chodzi to samo spacerowanie w szybkim tempie na długie dystanse też jest przyjemne. Czasem słuchałam sobie książek, czasem ptaszków i natury, czasem podziwiam przyrodę a czasem wpadnę po kolana w śnieg i stracę całą energię na wygramolenie się z niego. Piękno gór nie jest tylko w najwyższych partiach i szczytach ale też w dolnych partiach w dolinach, strumykach itp.
A jak już człowiek się zmęczy to zawsze może wstąpić i ochłodzić się przy piwku w jakimś barze w miasteczku albo wsiąść do autobusy i przy kominku zagrzać się w domku.
2024.02.11 Vail, CO
Jest takie świetne uczucie i taka wewnętrzna (i zewnętrzna) radość jak się wsiada na pierwszy wyciąg na tygodniowych narciarskich wakacjach. Wiesz, że przed tobą jest cały tydzień szusowania w tym raju, a ty dopiero jesteś na jego samiutkim początku.
Tak też było i dzisiaj. Poranne godziny a ja już siedzę w gondoli udającej się w góry. Może nie było tak łatwo dzisiaj rano na dole, bo przecież jest niedziela, czyli weekend.
Duże i popularne resorty mają to do siebie, że ściągają mnóstwo narciarzy, zwłaszcza w weekendy. Vail nie należy do wyjątków i rano na dole była dłuuuga kolejka, na jakieś 10-15 minut stania do gondoli. Nie jest to może jakiś ogromny problem, ale szkoda każdej minuty. Zwłaszcza w pierwszy dzień.
Na szczęście istnieją kolejki dla pojedynczych narciarzy. Z reguły są bardzo krótkie i w niecałe 5 minut już możesz być na wyciągu.
A tak w ogóle to jest cały system jak omijać kolejki w górach. Te informacje nie są łatwe do zdobycia i musisz trochę czasu spędzić w danym resorcie (i ich barach) żeby to opanować. Tak jak pisałem wcześniej, kiedyś tu dużo jeździłem i trochę wiadomości mi zostało.
Z gondoli przesiadłem się na krzesła i w 20 minut byłem w rejonach szczytów. Wow…. Ale tutaj są widoki!
Piękna słoneczna pogoda, brak wiatru, dużo śniegu…. co za idealne warunki.
Lokalni mówią żeby się nie wracać na dół, tylko prosto jechać dalej, w kotliny. Tym o to sposobem unikasz tłumów na trasach i na wyciągach.
Tak też zrobiłem i wjechałem w słynne Vail Back Bowls.
Tutaj można spędzić parę dni i nie będzie się człowiek nudził. Jest gdzie jeździć.
A jak to wciąż jest za mało to można jechać dalej, do Blue Sky Basin. Są to kolejne wielkie tereny trochę bardziej zalesione niż Back Bowls. Na trasach drzewa rosną rzadko i można szybki karwing między nimi uprawiać.
Śniegu było dużo, wszystko otwarte. Może nie był to idealny puch jaki czasami tutaj można spotkać, ale wystarczająco dobry. Trochę już rozjeżdżony.
Głębszy puch dopiero znalazłem we wschodniej krańcowej części Back Bowls, w Syberia i Mongolia Bowls.
Te tereny są mało uczęszczane przez narciarzy ze względu na odłegłe ich położenie. Trzeba spędzić trochę czasu żeby tu się dostać. Ale jest warto!
Lekko zalesione rozległe tereny o różnym stopniu trudności i nachylenia. Od prawie płaskich odcinków do ekstremalnie trudnych terenów (EX).
Jest to też idealne miejsce na przerwę. Zwłaszcza podczas słonecznej i bezwietrznej pogody. Z dala od ludzi i cywilizacji. Można tak siedzieć godzinę, podziwiać widoki i nie spotkać nikogo.
Chciałem jak najbardziej wykorzystać ten mój pierwszy dzień w Vail, więc jeździłem do samego końca, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 15:30.
Nagrodą za cały dzień „ciężkiej pracy” na stokach było après ski w barze Red Lion. Jest to miejsce gdzie kiedyś często tam się przesiadywało, słuchało muzyki na żywo i jadło ich pyszne żeberka.
Tym razem też tak było. Piwka i żeberek nie brakowało. Czy są tam najlepsze żeberka w Vail? Pewnie nie, ale tradycji i wspomnień nigdy za mało.
Dzionek zakończyliśmy przy kominku w naszym mieszkaniu w East Vail na wspomnieniach i planowaniu kolejnego dnia w tym górskim raju.
2024.02.10 Vail, CO
Vail, dla wielu uznawany za jeden z najlepszych resortów narciarskich w Ameryce Północnej. Kiedyś prym wiódł Aspen, który też znajduje się w stanie Kolorado. Bardziej w jego zachodniej części. Aspen przez ostatnią dekadę, albo dwie coś nie ogarnął i teraz coraz mniej się o nim słyszy. Vail otworzył potężną ilość terenów, zbudował całę infrastrukturę, jest o wiele bliżej lotniska w Denver i zaraz koło autostrady.
Kiedyś do Vail jeździłem prawie co sezon. Parę lat temu jak zmieniłem mój bilet z Epic na Ikon to musiałem niestety wykreślić Vail z moich resortów.
Dla niewtajemniczonych: w Stanach są dwa główne bilety na narty, Epic i Ikon. Tutaj nie ma znaczenia który jest lepszy i gorszy. Oba są świetne i oba posiadają kilkadziesiąt resortów na 4 kontynentach. Cena też jest porównywalna. Dla narciarzy co jeżdżą przynajmniej 6+ dni w sezonie posiadanie jednego z nich jest bardzo wskazane. Każdy z tych biletów daje nielimitowane dni na nartach
Różnica polega w których resortach chcesz jeździć. W każdym głównym resorcie działa tylko jeden bilet. Bardzo popularne jest to co ja robię, czyli co parę lat zmieniam bilet. Tym oto sposobem co parę lat jeżdżę w innych miejscach. Coraz więcej ludzi po prostu kupuje oba i ma problem z głowy. Jak chcesz jeździsz tam gdzie śnieg sypie i 10+ dni w sezonie to posiadanie obu ma sens. Nie ograniczasz się do resortów na jednym bilecie i możesz jechać tam gdzie śnieg spadł albo świeci słońce, a nie tam gdzie masz bilet.
Jak narazie mieszkam z dala od fajnych gór, ale jak będę już mógł osiedlić się w Denver to posiadanie obu biletów będzie tak ważne jak dobra kawa rano.
Tak jak pisałem, zmieniłem z Ikon na Epic i drzwi do Vail dla mnie się otworzyły. Mimo, że przez ostatnie lata nie miałem biletu do Vail to i tak tam parę razy jeździłem. Nie mogłem tak po prostu omijać ten resort i kupowałem jedno-dniowe bilety. Za dużo mam z nim ciekawych wspomnień i trzeba było cały czas je podtrzymywać.
Tym razem jedziemy na tydzień. Myślę, że tydzień wystarczy żeby odwiedzić najdalsze zakamarki resortu i stworzyć nowe wspomnienia. Pewnie będzie ciężko bo w Vail znajduje się prawie 300 tras i słynne Back Bowls. Są to otwarte przestrzenie słabo zalesione w tylnej części gór. Siedem potężnych dolin o szerokości 6 mil (10km) praktycznie bez tras. Raj dla narciarzy lubiących przestrzeń, puch i swobodę.
Jak narazie jest 4:45 rano i budzik próbuje nas obudzić. Oczywiście ciężko mu to idzie, ale niestety nie ma wyjścia trzeba się zbierać. Ja to chyba muszę kochać narty.
Po ostatnich nieciekawych przygodach na lotnisku LGA dzisiejszy lot wzięliśmy z JFK. Jest to większy port lotniczy oddalony jakieś 20 minut samochodem od LGA. Wyznając zasadę, że większy może więcej spróbowaliśmy szczęścia tutaj. Był to dobry pomysł. Wszystko bezproblemowo i już parę minut po siódmej wszyscy siedzieliśmy w samolocie. Mimo, że jest to super-bowl weekend i była zwiększona ilość ludzi na lotniskach to nawet to ogarnęli.
Planowy start to i planowe lądowanie. Samolot troszkę wolniej leciał, bo niestety „miał pod górkę” czyli pod wiatr, który wiał na wysokości 10km z prędkością 160 mil na godzinę (260km/h). Pilot jakoś to omijał, trochę nad Kanadę poleciał, trochę nad Wielkimi Jeziorami się pobawił i wylądował w Denver tylko z 15 minutowym opóźnieniem. Dobra robota!
Na lotnisku w Denver troszkę nas przytrzymało. Nie ogarnęli specjalnych, niewymiarowych bagaży. W naszym przypadku nart i skrzynki z winem.
Kiedyś to wszystko wyjeżdżało na specjalnych taśmach i każdy odbierał swoje. Chyba niestety za dużo kradli i musieli wprowadzić bardziej kontrolowany system. Musisz pokazać swój kwitek bagażowy albo dowód osobisty żeby ci wydali narty czy inny niewymiarowy bagaż. To niestety powoduje dodatkową, niepotrzebną kolejkę i bałagan. Zwłaszcza, że większość ludzi co teraz ląduje w Denver jedzie na narty i ma swój sprzęt. Może nie każdy ma skrzynkę winka, ale ktoś przecież musi być fajny.
Na szczęście wypożyczalnia samochodów nie miała dzisiaj problemów i w ciągu niecałej minuty siedziałem już w samochodzie. Załadowanie 4 osób i 7 bagaży nie należało do łatwych zadań, ale przebiegło pomyślnie.
Zanim wyruszyliśmy dalej w góry to musieliśmy coś przekąsić. Dobre i szybkie śniadanie z dużą kawą w Common Good postawiło nas na nogi i ruszyliśmy w góry.
Mimo, że autostrada 70 z Denver na zachód jest przejezdna to jednak była ciekawa. Duże opady śniegu powodowały utrudnienia w ruchu.
Czasami droga była czarna i szybka, a czasami niestety zwłaszcza w wyższych partiach gór była biała i śliska. Pomału i do przodu. Nie było innej opcji.
Za resortem Copper było ciężko. Zwłaszcza do przełęczy Vail która znajduje się na na wysokości 10,600 stóp (3,250 metrów). Opady śniegu i słaba widoczność.
Na szczęście pług się pojawił, który ułatwił nam zadanie. Jechał nawet z dobrą prędkością aż na samą przełęcz. Czyścił nam drogę cały czas.
Z przełęczy w dół było ciężej bo pług zawrócił na szczycie. No i z góry zawsze jest trudniej niż pod górę. Ale pomału, ostrożnie i zjechaliśmy do Vail. Nasz dom na tydzień!
Resort przywitał nas dużą ilością śniegu i narciarsko-górskim klimatem. Miejmy nadzieję, że pogoda dopisze i będzie można na maxa zwiedzić wszystkie tereny. Ponoć wszystko jest otwarte i dostali dużo śniegu. Mam nadzieję, że to jest prawda.
Jutro rano wyruszam!
2024.01.14-16 Breckenridge, CO
Tak jak Ilonka pisała, ten przylot do Colorado nie należał do łatwych. Niestety nie zawsze idzie wszystko po myśli i z 4 narciarskich dni zrobiły się tylko 3. Mam nadzieję, że Delta kiedyś odda mi ten stracony dzień.
Zaraz po śniadaniu razem z kolegą i jego synem ruszyliśmy w kierunku wyciągów. Mieszkamy w wiosce narciarskiej, więc w 5 minut dostaliśmy się do jednej z paru dolnych stacji jakie Breckenridge posiada.
Tutaj niestety lekkie załamanie. Kolejka na dole na jakieś 15-20 minut stania. Chyba nie tylko my sprawdzamy pogodę i wiemy że wielkie śniegi idą.
Jak do tej pory to w tym sezonie Colorado nie ma dobrych warunków. Jakoś te słynne zachodnie śnieżyce omijają ten narciarski raj. Sypie w Utah, Kalifornii, Montanie… a w Colorado jakoś mało. Na szczęście to od dzisiaj ma się zmienić. Ma sypać parę dni!
Nasz samolot tak jak i pewnie wszystkie inne były pełne narciarzy i sprzętu (dlatego był problem z wagą samolotu). Każdy w końcu w tym sezonie chce się wyszaleć w puchu.
Mimo, że zapowiadają potężne mrozy i wiatry to i tak to ludziom nie przeszkadzało. Chyba wyznają zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany i się dobrze ubrali.
Breckenridge (dla lokalnych: Breck) posiada prawie 200 tras położonych na pięciu górach, połączonych kilkudziesięcioma wyciągami.
Niestety nie wszystko jest aktualnie otwarte. Jeszcze nie ma na tyle śniegu żeby szczyty były otwarte. Nawet jak dobrze sypie to i tak wiatr zwiewa śnieg w doliny.
Miejmy nadzieję, że po tej śnieżycy 100% terenów będzie dostępnych.
My na początek, na rozgrzewkę jeździliśmy w niższych partiach resortu. Nie na samym dole, bo tam kolejka dalej była ogromna.
Wyżej już praktycznie bez kolejek można było się bawić. Dobrze, bo stanie w kolejce do wyciągu na tym mrozie nie byłoby ciekawe. Było naprawdę zimno, jakieś -15C. Może to nie jest jakaś mrożąca krew w żyłach temperatura, ale w połączeniu z silnym wiatrem dawało spokojnie -25C.
Śnieg sypał. Z każdą godziną go przybywało, zwłaszcza w lasach. Na dole już go było sporo, a co dopiero wyżej w górach. Tam niestety nie mam video bo było stromo i potrzebowałem dwie ręce do balansu.
W takich warunkach nie da się być cały czas na zewnątrz. Dobrze, że na zachodzie to jakoś ogarnęli i bary znajdują się na każdej górze. Wiadomo, ciężko się do nich dostać, bo nie tylko my wyznajemy zasadę, że w takich warunkach to parę zjazdów i do baru!
Po 20-30 minutach można było wracać na mróz i przez godzinę czy dwie się bawić.
Im wyżej tym bardziej wiało. Trzeba było dużo czasu spędzać w lasach, które skutecznie chroniły od wiatru.
Około południa patrol uporał się z zagrożeniem lawinowym i otworzyli szczyt 6. Jest to najnowsza góra w Breckenridge. Należy do resortu może tylko od paru lat. Większość ponad lasami.
Oczywiście pojechaliśmy ją sprawdzić.
Trzeba było wziąć parę wyciągów i tak jechać jakieś 45-60 minut. Sama podróż była ciekawą przygodą, więc nie narzekaliśmy. Ta część resortu była nawet jakoś osłonięta górami od wiatru i znacznie mniej wiało.
Nigdy tutaj nie byłem i nie znam tych terenów. Za bardzo nie wypuszczaliśmy się głębiej w góry zwłaszcza, że było już popołudniu i słaba widoczność. Zjechaliśmy główną „trasą” w dół.
Tak jak przypuszczaliśmy, bardzo dużo jeszcze nie rozjeżdżonego śniegu. Była słaba widoczność i brak kontrastu, więc nie można było w pełni wykorzystać tego dziewiczego terenu. Ale i tak było ciekawie.
Spędziliśmy tu jakieś czas i około godziny 15 zaczęliśmy wracać w nasze rejony, czyli szczyt 9. Nie chcieliśmy po zamknięciu wyciągów wracać autobusami.
Następny dzień też cały spędziliśmy w Breckenridge. Mimo, że w pobliżu jest 6 dużych resortów to nie ma sensu się przemieszczać. Po pierwsze drogi są zasypane śniegiem i ciężko jest podróżować, a po drugie w Breck jest co robić nawet przez tydzień.
Ilonka też dzisiaj miała aktywny dzień. Zwiedzała Breckenridge ze wszystkimi jego zakątkami. Szukała ewentualnego transportu z powrotem do cywilizacji jak wszystkie drogi dalej będą zamknięte….
Dzisiaj jeszcze bardziej wiało, a temperatura była porównywalna do wczorajszej. Czyli zimno!
Niestety nie zawsze w Kolorado jest ciepło i słonecznie.
Dzisiaj tak samo jak wczoraj większość wyciągów w górnych partiach była zamknięta. Nie ze względu na brak śniegu (tego już było dużo), ale ze względu na silny wiatr i zagrożenie lawinowe.
Na szczęście jest poniedziałek i niektórzy muszą pracować więc nie było dużych kolejek do dolnych wyciągów.
Ponoć spadło ponad 2 stopy śniegu(60cm.). Było gdzie nogi zagrzać.
Tak jak wczoraj, jeździliśmy trochę na stokach, trochę w lasach żeby się zagrzać, a jak to nie pomagało to w barze barman miał odpowiednie ogrzewacze.
Oczywiście wykorzystaliśmy dzień na maxa i jeździliśmy do ostatniego krzesełka. Aż pomału zaczynało się ściemniać.
Ze względu na bardzo trudne warunki na lotniskach dużo samolotów jest opóźnionych albo odwołanych. Także droga przez góry na lotnisko nie jest łatwa, ale na szczęście już jest otwarta.
Kolega obliczył, że musi wyjechać już o 4 rano z Breck żeby spokojnie zajechał na lotnisko i zdążyć na samolot. Czyli pożegnanie trzeba było zacząć prosto po nartach.
Tak jak Ilonka pisała, mamy swój ulubiony bar w Breck, BoLd. Miła atmosfera, nie za głośno, dobre jedzenie i super ceny w Happy Hours (14-18h).
Posiedziało się, pogadało i zaplanowało kolejne narciarskie wypady….
Ostatniego dnia już sam jeździłem na nartach. Kolega z synem bezpiecznie dotarli do Denver i zdążyli na samolot.
Z tym dzisiejszym dniem to też było ciekawie. Ilonka dzisiaj rano mówi, że są problemy z naszym samolotem i może być odwołany albo dużo opóźniony.
Mamy dwie opcje. Pierwsza to, że szybko wstajemy (jest 7 rano) i jedziemy na lotnisko i łapiemy wcześniejszy samolot co leci do NYC, albo ryzykujemy i lecimy naszym. Tylko nie wiadomo czy poleci, a jak poleci to będzie opóźniony.
Wyglądam przez okno i widzę piękne góry, dużo śniegu, mało ludzi…. i mówię do Ilonki, że za bardzo nie rozumiem pytania. Delta ukradła mi sobotnie narty, więc na pewno nie pozwolę jej zabrać mi wtorkowych!
Zjadłem śniadanie i poszedłem w góry.
Z dobrych wiadomości to jest to, że samolot jest opóźniony parę godzin, więc więcej mogę się wyszaleć w górach. Dzięki Delta, że oddałaś mi moje stracone sobotnie godziny!
Oczywiście wiedzieliśmy, że główna droga z Breck do Denver nie będzie łatwa. Jest otwarta ale są potężne korki. Google już mówi, że zamiast 1.5h pojedziemy 4. Większość innych dróg jest pozamykana, więc wszyscy muszą jechać autostradą 70. Ale to na szczęście jest popołudniowy problem. Teraz przede mną są puste i zaśnieżone góry!
Tak też było. Pusto i śnieżnie. Śnieg nie sypał, ale było go wszędzie pełno. Nawet słońce czasami przebijało się przez chmury!
Jest wtorek i problemy na drogach. Mało kto dzisiaj dojechał w góry. Całe stoki należały do lokalnych i takich szczęściarzy jak ja co są już tutaj od weekendu.
Jeździł bym tak pewnie cały dzień, ale niestety wiem, że droga na lotnisko dzisiaj jest długa i ciężka. Ilonka mi napisała, że nasz samolot nie jest odwołany i że pewnie poleci późno wieczorem.
No nic, trzeba się niestety żegnać z zaśnieżonymi górkami i wracać do domu.
Szybkie przebranie się w mieszkanku i w drogę. Tutaj niestety przyjemna część dnia niestety dobiegła końca.
Normalny czas przejazdu z Breck do lotniska w Denver to jakieś 1:30-45. Dzisiaj niestety GPS pokazał nam 3:30 na start, a po pół godzinie jazdy niestety zmienił się na ponad 4h.
Na początku droga była biała, ale w miarę pusta. Można było poruszać się do przodu. Przecież nikt normalny nie opuści gór jak są tak idealne warunki! Niestety jak dojechaliśmy do autostrady 70 to się wszystko zaczęło.
Droga była czarna i można by szybko jechać, ale niestety się nie dało. Większość dróg jest zamknięta i wszyscy musieli tędy jechać. 3h zderzak do zderzaka niestety. Dobrze, że był wygodny samochód, fajna muzyka i piękne widoki. Jakoś zleciało….
Samolot był oczywiście dużo opóźniony, ale dalej miał dzisiaj lecieć. Jak narazie był gdzieś w powietrzu w drodze do Denver.
Na szczęście na lotnisku jest hotel Marriott który ma dobry bar. Lokalne piwka, w miarę dobre jedzenia i można jakoś zabić godzinkę czy dwie. Nasze ubezpieczenie pewnie i tak pokryje rachunek.
Około godziny 21 (czasu Denver) udało nam się zająć miejsca w samolocie i o 2 rano czasu lokalnego wylądować w NYC.
Trochę długi dzień, ale na szczęście zakończył się ok.
W Nowym Yorku Delta przywitała nas ciekawym napisem. „Delta, budujemy lepsze linie lotnicze dla Nowego Yorku.”
Delta, jeszcze „troszkę” musicie pobudować…..
2024.01.13 Breckenridge, CO
Pierwszy wpis w roku i wypadło na 13-tego. Nie jesteśmy przesądni więc czemu mielibyśmy 13-tego nie lecieć na zachód, na jakieś narty, zwłaszcza, że przed nami długi weekend (Martin Luther King).
5 am - dzwoni budzik…. ja to muszę kochać Darka, że tak wcześnie wstaję w sobotę, żeby jechać/lecieć na nartki i to do miejsca gdzie prognozują temperatury koło -15C.
6:10 am - zapakowani wyjeżdżamy Uberem spod domu. Nawet nam się udało, że przyjechał duży samochód w cenie małego. Chyba o tej porze nikt nie jeździ więc i wybór jest duży.
6:51 am - zapięci w pasy siedzimy w samolocie. Dziś po raz pierwszy użyliśmy Digital ID. Delta wprowadziła rozpoznawanie twarzy jako ich odpowiedź na Clear. Podchodzisz więc, żeby nadać bagaże i nie potrzebujesz już dokumentu tożsamości tylko uśmiechasz się do kamerki i wszystko wiadomo. To samo z przejściem przez bramki ochronne. Oczywiście nadal cię skanują ale nie jest osobna kolejka dla ludzi z digital ID i znów tylko uśmiech i po sprawie. Fajna sprawa. Szkoda tylko, że póki co tylko 5 lotnisk to ma. Ale myślę, że będą wprowadzać tego coraz więcej.
Przeszczęśliwi…nie cała godzina od wyjścia z domu a my już w samolocie pijemy soczek pomarańczowy.
9:15 am - dalej siedzimy w samolocie i dalej na LaGuardii w NY…. na tym soczku pomarańczowym skończyło się chyba nasze szczęście. Mieliśmy wylecieć o 7:30 am. Niestety w pewnym momencie obsługa powiedziała, że płaci $1000 dla ochotników którzy polecą następnym samolotem. Potrzebowali trzech ochotników. Hmmm… stwierdziliśmy, że chyba ktoś ważny musi wsiąść albo muszą załogę dostarczyć do Denver, żeby inne samoloty poleciały. Trzech ochotników szybko się zdecydowało więc byliśmy pewni, że już po sprawie. Niestety to nie o zamianę pasażerów chodziło ale o wagę samolotu. Podobno nasz samolot był za ciężki a lotnisko LaGuardia ma krótki pas startowy. Do tego przewidywane są wiatry w Denver. Wiatry, krótki pas startowy więc musieliśmy zabrać więcej paliwa. Do tego cały samolot to narciarze więc każdy ma dość dużo bagażu. Ciężar szybko się zrobił. Ja naliczyłam 30 par nart na naszym samolocie… a zaczęłam liczyć jak już trochę załadowali. Czyli z 50 myślę, że było. Do tego inne bagaże i problem się robi. Co się dziwić, my z Darkiem na samolot Delty możemy zapakować z 500 lb (ponad 200kg) bagażu. Dlatego wypakowywali ludzi.
Niestety wypakowanie 3 ludzi nie pomogło i liczyli dalej ile jeszcze ludzi musza wyprosić. Już nawet nasz pilot który wyglądał, że swoje już w życiu wylatał dziwił się, że tyle im to zajmuje. Niestety w dzisiejszych czasach każdy boi się podjąć decyzji, Atlanta (centrala główna) śpi więc czekaliśmy a oni liczyli. Wypakowali jeszcze czterech ludzi, trochę bagaży i stwierdzili, że możemy lecieć.
9:23 am - komunikat przygotować kabinę do startu i odjeżdżamy od terminala.
9:30 am - zawracamy do terminala. Jednak nie da się wystartować. Coś się wiatry zmieniły i jednak nie mamy pozwolenia na start. Ehhh… jak sobie możecie wyobrazić, nasza cierpliwość dobiega końca.
9:45 am - o jednak możemy startować ale ponieważ straciliśmy już trochę paliwa, żeby odjechać i wrócić do terminala to muszą nas dotankować.
10:36 am - wszyscy mają usiąść bo startujemy. W tym momencie jest to 3 raz kiedy to słyszymy, trzeci raz puścili nam video bezpieczeństwa i mamy nadzieję, że jak to się mówi do trzech razy sztuka i tym razem wystartujemy.
10:48 am - odjeżdżamy do terminala. Hmm… było ciemno jak wsiedliśmy do tego samolotu. Teraz już nawet nie jest wschód, teraz jest dzień w pełni i piękne niebieskie słońce.
10:56 am - startujemy… w końcu. Jaka ulga jak koła oderwały się od asfaltu. Jak fajnie popatrzeć na oddalającą się ziemię. Lubię starty i lądowania bo lubię podziwiać świat z góry. Ale szczególnie to startowanie mnie ucieszyło. Choć wiedzieliśmy, że z dnia na nartach nici. Ja już zaczynałam tworzyć w głowie maile jakie napiszę do Delty i firmy ubezpieczeniowej. Jak trzeba gdzieś wyładować złość to najlepiej napisać maila z opinią do firmy która nawaliła.
12:56 pm (w NY 2:56 pm) - wylądowaliśmy w Denver. Cudo… ale nie zapominajcie, dziś jest 13-tego. Po tych wszystkich problemach ze startem stwierdziłam, że na chwilę stanę się przesądna. Ten start i brak konkretnych decyzji sprawił, że straciłam nadzieję. Już nawet nie byłam zła, byłam bezsilna, i bez nadziei. Chyba się starzeję ale powiem jak mój dziadek “co z tego nowego pokolenia wyrośnie”.
Wylądowanie to tylko mała część sukcesu. Powiedzmy, że jesteśmy na etapie 3 z 7 rzeczy które muszą nam się dziś udać.
Wystartowanie, wylądowanie, wylądowanie w dobrym miejscu, odebranie bagaży, odebranie samochodu, przejazd autostradą (która może być zamknięta) i dojechanie do apartamentu w górach.
Na tym wyjeździe spotykamy się z przyjacielem i jego synem. Oni nie mieszkają w NY więc lecieli innym samolotem. O ile wylot mieli tylko z małym opóźnieniem (20 min się nawet nie liczy) to potem w Denver czekali ponad godzinę na bagaże. Ponad godzinę bo nie mogli otworzyć luku bagażowego. Dobrze, że przynajmniej ich wypuścili. No tak w jednych samolotach drzwi same odpadają w innych nie można ich otworzyć. Bez komentarza.
My o dziwo bagaże dostaliśmy wszystkie i w miarę szybko. Samochód… kolejny krok i kolejne niepowodzenie. Darek chciał być fajny i cieszył się jak małe dziecko bo wyrwał naprawdę dobrą cenę na bardzo dobry samochód. Uczy się ode mnie, żeby rezerwować a potem bliżej podróży sprawdzać czy cena czasem nie spadła. No i spadła. Więc Darek zarezerwował jakiś ekskluzywny samochód (BMW X5). Super, samochodzik wypasik… tylko, że Darek chciał z napędem na 4 koła. A skoro jest Platynowym klientem to Pan w wypożyczalni go nie zbył tylko zaczął szukać BMW z napędem 4WD. No i szukał… szukał godzinę. Po pół godzinie co prawda zidentyfikował dokładnie który model dostaniemy ale auto było w myjni. Po kolejnej pół godzinie już 3 osoby latały do myjni pogonić ludzików i w końcu o godzinie 3 pm mogliśmy wyjechać z lotniska. Normalnie jakby wszystko było o czasie wyjechalibyśmy ok. 11 am - 11:30 am. Pięknie… i po co tak wcześnie zrywać się z łóżka jak los ma i tak dla nas inne plany. Jak się domyślacie zero nartek, spacerków i innych atrakcji, wyjazd nam się skrócił prawie o dzień.
5:10 pm - w końcu w apartamencie w górach. Przynajmniej apartament super. Zdecydowanie polecamy jeśli ktoś się wybiera do Breckenridge.
5:30 pm - kolacja… nie ma czasu na wiele rozpakowywania, rozłożenia nóg przy kominku. Po pierwsze to w Breckenridge w okresie zimowym jest dużo ludzi i lepiej jest robić rezerwacje. My mamy bardzo fajną miejscówkę BoLD i tam postanowiliśmy zjeść pierwszą kolację. Niestety najpóźniejsza rezerwacja to 5:30 pm. Później już wszystko zajęte. Nie narzekaliśmy bardzo bo w sumie byliśmy dość głodni. W końcu poza słabym śniadaniem w samolocie, bananami i croissantami przywiezionymi z domu to nic nie jedliśmy przez cały dzień. A jakby nie patrzeć to już 14h odkąd wstaliśmy. Dobrze, że trochę udało nam się zdrzemnąć w samolocie.
Ale fajnie było w końcu, zostawić cały zawrót podróży za sobą, usiąść i napić się zimnego piwka. Darek był troszkę rozczarowany bo mieli tylko jedno nie hazy IPA. W listopadzie mieli trzy… ale wytłumaczyli się. Autostrada z Denver jest ciężko przejezdna i ciężarówki nie mogą dowieźć piwa jak się skończy. Nic tylko otworzyć browar w Breckenridge i polegać na lokalnych dostawach. Browary tu są ale chyba nie wyrabiają na ilość restauracji i turystów jak przyjeżdża tu w sezonie.