Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.02.19 Stratton, VT (dzień 3)

Stratton, uważane za Aspen wschodniego wybrzeża, przynajmniej cenowo. Kiedyś był to jeden z lepszych resortów na wschodzie. Nowe wyciągi, idealnie ubite trasy, duża różnica wzniesień i miasteczko w europejskim stylu. Niestety od paru lat nie wiele tam zrobili i inne resorty ze wschodu przeskoczyły Stratton w rankingu.
Nie dziwię się, że właśnie Aspen kupiło w tym roku Stratton i ma zamiar zainwestować dużo $$$, żeby ten resort wrócił do swojej świetności sprzed lat.

Dzisiaj mieliśmy plan zwiedzić ten resort i zobaczyć co się tam właściwie dzieje. Jest on na moim sezonowym bilecie, więc grzechem by było tego nie wykorzystać.
Wstaliśmy wcześnie i wschód słońca przywitaliśmy już w samochodzie. Nie było innego wyjścia, do resortu mieliśmy jakieś 1.5 godziny drogi.

Na start rozczarowanie. Większość wyciągów nieczynna, zwłaszcza te na szczyt. W związku tym na dole kolejki na 20-30 minut stania. Dobrze, że kolejka pojedynczych osób szybko szła i może po 10 minutach już siedziałem na sześcio- osobowym krzesełku.

Na wyciągu oczywiście dyskusja na temat wiatru i zamkniętych wyciągów. Ponoć wczoraj też były zamknięte. Zdziwiłem się, bo niedaleko stąd jest Killington, gdzie wczoraj wszystko było otwarte. Stratton pewnie ma stare wyciągi, które już przy większym wietrze nie mogą jechać.

Dojechałem do połowy góry i przesiadłem się na kolejny wyciąg. Jedyny który aktualnie jest czynny i jedzie na szczyt. Za szybko powiedziałem, że się przesiadłem. Musiałem odstać swoje. Tutaj już nawet kolejka dla pojedynczych posuwała się wolno. W Stratton wymyślili coś fajnego dla bogatych. Pewnie na wzór Aspen.
W większości resortów jest oddzielna kolejka dla szkółki narciarskiej. Tutaj też oczywiście była. Oprócz tego wprowadzili jeszcze jedną kolejkę. Dla narciarzy którzy mają prywatnego instruktora. Oni już w żadnej kolejce nie muszą stać, idą prosto na wyciąg. Było ich oczywiście dużo w związku z tym dużo się stało.

W końcu wyjechałem na szczyt. Trochę wiało, ale chyba nie aż tak żeby wyciągi były zamknięte. No nic, na to nie mam wpływu, więc pojechałem na drugą stronę góry. Tutaj już było mniej ludzi, czyli mniej się stało, a więcej jeździło.
​Niestety wiatr zwiał większość śniegu i pojawiły się twarde place i lód. Na szczęście mam świeżo naostrzone narty, które idealnie wcinały się w te nie przyjazne dla narciarza utrudnienia.

Zjechałem na dół na lunch. Mimo, że to poniedziałek to ludzi było mnóstwo. Dzisiaj jest święto w Stanach, to pewnie jest tego przyczyna. Nie jest to jakieś wielkie święto, ale chyba jednak dużo ludzi ma wolne.
Na szczęście Ilonka była już tam wcześniej i zarezerwowała miejsce.
​Dobry hamburger i zimne piwo na nartach zawsze uzupełni spalone kalorie i ugasi pragnienie.

"No tak - jak się poszwendałam po okolicy, trochę po lasach, trochę po miasteczku. Stratton, jako jeden z niewielu resortów na wschodnim wybrzeżu ma miasteczko - choć ciężko to nazwać miasteczkiem jak by porównać do prawdziwych miasteczek w Europie czy na zachodnim wybrzeżu."

Po południu już nie było szkółek narciarskich i stoki były puste. Wróciłem na drugą stronę góry gdzie na diamentach spalałem hamburgera. Jak nogi przestawały działać to wracałem na łatwiejsze trasy i podczas karwingowania dawałem im odpocząć.

Tak fajnie się jeździło, że nawet nie zauważyłem, że już jest 16 godzina i zamykają resort. Dobrze było tak na maksa pojeździć i potrenować, bo za dwa tygodnie zbliżają się duże narty. Jedziemy na tydzień do Whistler w British Colombia.
Whistler przez wielu uważany jest za jeden z lepszych resortów na świecie i najlepszy w Północnej Ameryce z „najgorszą” pogodą. Dlaczego najgorszą? Bo większość czasu sypie śnieg. Już tam nasypało ponad 9 metrów puchu. Średnio tygodniowo spada tam ponad 50cm śniegu. Co za raj...!!!! Biorę moje narty na puch i mam nadzieję, że mi wystarczą, a nie będę musiał wypożyczać szerszych. W Whistler byłem jakieś 15 lat temu. Jeździło mi się dobrze, ale nie bardzo dobrze. Dlaczego? Dlatego, ze wtedy jeszcze nie miałem sprzętu, a przede wszystkim umiejętności do jeżdżenia w tak potężnej ilości śniegu. W większości jeździłem jak ten turysta bo ubitych trasach i się ograniczałem tylko do niewielkiej części resortu. Jak czasami wyjechałem z tras i chciałem jak lokalni pobawić się w puchu, to szybko stamtąd uciekałem, bo albo się od razu męczyłem, ale wywracałem.

2017 - Chile

Nie mówię, że teraz jestem ekspertem w puchu, ale znacznie lepiej go ogarniam niż kilkanaście lat temu. Kiedykolwiek jestem w dużych górach, to staram się wyjeżdżać z „komfort zone” i wjeżdżać w puszyste, dziewicze tereny. Po pierwsze jest to znacznie lepsza zabawa niż po monotonnych, ubitych trasach, a po drugie narciarz ma o wiele większe możliwości. W ogromnych resortach narciarstwo to też podróżowanie i zwiedzanie. Za pomocą wyciągów i praktycznie nieograniczonych terenów przemieszczanie się jest o wiele szybsze niż latem na szlakach. A góry zimą są równie, jak i nie piękniejsze niż latem.

2017 - Chile

W 2010 w Whistler była też Olimpiada Zimowa i pobudowali wiele wyciągów i tras, które tylko wzbogaciły ten resort.
Wkrótce to wszystko sprawdzę i mam nadzieję, że zdjęcia i opisy przybliżą wam ten narciarski raj.
Jak narazie to za tydzień planujemy jeszcze wyjazd do Windham w Catskills, NY. Nie sądzę, że będę go na blogu opisywał, ale jak mnie góra w jakiś ciekawy sposób zaskoczy to oczywiście nie omieszkam o niej wspomnieć na następnym wpisie.
Wspaniałego białego szaleństwa dla wszystkich miłośników nart i do usłyszenia.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.02.18 Killington, VT (dzień 2)

Po wczorajszym wspaniałym hiku na szczyt Stratton, dzisiaj przyszedł czas na narty. Z pogodą trafiliśmy idealnie. Podczas wspinaczki mieliśmy słońce, w nocy spadł śnieg, a rano znowu się rozpogodziło.

Jak się okazało w Killington spadło, aż 5” śniegu i ponoć dalej sypie. Zdziwiłem się bo w White River Junction (tu gdzie mamy hotel) świeci słońce. Po przejechaniu paru kilometrów w górę drogą 4 wszystko się wyjaśniło. W górach dalej fajnie śnieżek sypie.

Rano nie było jeszcze ludzi, więc bez żadnej kolejki wsiadłem na expresowy wyciąg i wyjechałem na jeden z wielu szczytów na który można wyjeżdżać w Killington. Już z wyciągu widziałem, że warunki narciarskie będą wspaniałe. Dużo śniegu, nic nie ubijane i dalej sypie.

Cisza z jaką moje narty sunęły w tym puchu była jak z bajki. Dawno na wschodnim wybrzeżu nie jeździłem w takich warunkach. Puch nie był jeszcze rozjeżdżony, nie było muld i można było jechać jak tylko się chciało. Szybko zjechałem na dól i wziąłem inny wyciąg na górę obok. Chciałem zjechać Outer Limits. Jest to bardzo stromy, podwójny diament, często strasznie zmuldzony.

Mimo, że trochę śniegu spadło to jednak na tak stromej trasie lód i muldy były dalej wyczuwalne. Dało się zjechać, ale nie był to zjazd w puchu jaki oczekiwałem. Dla porównania pojechałem na drugą stronę Killington i zjechałem Ovation.

Ovation jest to podwójny diament który jest otwarty tylko parę dni w roku jak dużo spadnie śniegu. Tutaj była zupełnie inna bajka. Dalej były duże muldy, ale miękkie i pokryte świeżym śniegiem. Narty przebijały się przez te muldy tak jak by one nie istniały. Dzisiaj miałem w planie maksymalnie zjechać tylko raz trasą, nie powtarzać się. Tutaj zrobiłem wyjątek i zjechałem jeszcze raz Ovation. Jakoś tak fajnie mi się nią jechało. Pewnie już w tym sezonie już jej nie otworzą.

Trasa Superstar też była świetna. Jeszcze nie rozjeżdżona. Widać, że w Killington wyznają zasadę, że jak śnieg spadnie to nie ubijają. Wczoraj bo zamknięciu resortu ubili większość tras, ale już po nocnych opadach śniegu nic z tym nie robili. Tylko po paru zielonych na dole ratraki przejechały, żeby dzieci miały się gdzie uczyć.

Obok Superstar jest fajny lasek. Pisało, że zamknięty, ale jak większość zamkniętych tras dzisiaj w Killington była już uczęszczana. Ski Patron po prostu nie zdążył jej otworzyć. Lubię ten lasek, ale nie dzisiaj. Dalej było mało śniegu. On jest stromy i wymagana jest potężna ilość śniegu. Dało się zjechać, ale często czułem, że narty jadą po korzeniach i kamieniach. Biedne nartki.

Jak jeździ się samemu po górach to wsiadasz na wyciąg ze specjalnej kolejki. Tam z reguły jest mało ludzi, więc szybko jesteś na wyciągu i można wyjeździć się na maksa. Plusem też jest to, że dosiadając się do innych ludzi można dowiedzieć się ciekawych rzeczy.
Na jednym z krzesełek na przykład dowiedziałem się o klubie 100. Jest to klub w Killington, który w ten piątek miał swoje święto. W Piątek Killington był otwarty po raz setny w tym sezonie. Jest grupa ludzi, która już 100 dni jeździła na nartach w tym sezonie. Szacun....!!! W którymś roku mam zamiar do nich dołączyć. Pewnie tylko na jeden sezon, ale zawsze coś, prawda?
Na innym krzesełku po lunchu pewna pani mi powiedziała, że teraz w końcu jedzie na trudne trasy. Zapytałem się dlaczego dopiero teraz. Odpowiedziała, że cały poranek jeździła ze swoją 84-ro letnią mamą, a ona już nie lubi trudnych tras. Kolejny szacun...!!!!
Nie jest źle, Zostało mi jeszcze „parę” lat jeżdżenia.

Miałem jechać na lunch, ale niestety słoneczko pokrzyżowało mi plany. Góry i trasy zupełnie inaczej wyglądają w słońcu, które właśnie wyjrzało zza chmur. Nic innego mi nie zostało jak jeszcze zjechać parę razy.

Na lunch zjechałem do Bear Mountain. Lubię tu odpoczywać. Mniej ludzi, w miarę ok jedzenie, zimne piwko, a i widoki z tarasu są ciekawsze niż w innych dolnych stacjach.

Po posiłku zawsze jakoś tak nie chce się jeździć. Człowiek po prostu za dużo zje i jest śpiący. Mam na to sposób. Wybieram trudniejsze trasy i od razu senność przechodzi. Dzięki temu, że ostatnio spadło tutaj dużo śniegu to większość tras była otwarta i można było dobrze się pobawić.

Jak to nie pomoże, to zapraszam do lasu. Tutaj mózg musi natychmiast się obudzić i intensywnie myśleć, bo jak nie to po prostu wjedziesz w drzewo. Killington ma wiele lasów, od łatwych do na prawdę wymagających koncentracji i dobrej techniki manewru w ciasnym terenie. Im szybciej jedziesz tym jest ciekawiej.

Po takich laskach narciarz jest tak spocony, że nie ma nic lepszego jak usiąść przy chłodnym piwku i posłuchać dobrego DJa. Tak, w Killington nawet mają DJa na dole, który upewnia się, że schładzasz się w odpowiednim tempie.

Niestety za długo nie można było słuchać muzyki, bo do domu daleko. Mieszkaliśmy w White River Junction, oddalone od Killington 50 minut samochodem. W ten weekend nigdzie bliżej nie było miejsca, albo ceny były chore.

Po takim wspaniałym dniu poszliśmy na ucztę do Big Fatty's BBQ.
Mieliśmy ochotę na dobre i syte jedzenie. Jedzenie było ok, ale mogło być lepsze. Wołowina była dobrze zrobiona, natomiast wieprzowe żeberka mogły parę godzin dłużej poleżeć w piecu. Mięsko nie odchodziło od kości.

Jutro Stratton. Jeszcze w tym roku tam nie jeździłem. Ciekawe czy coś się zmieniło.

Read More
USA: New England Ilona USA: New England Ilona

2018.02.17 Stratton, VT (dzień 1)

President’s day weekend – kolejny długi weekend w Stanach. Według prawa w Stanach, pracodawca nie musi Ci dawać wolnego w każde święto. Są firmy, które dają tylko najważniejsze święta jak Boże Narodzenie, Dziękczynienia itp. Ja ostatnio zmieniłam pracę i miałam szczęście dostać się do firmy która respektuje prawie każde święto i daje nam wolne. Co to oznacza? Jeszcze więcej długich weekendów niż miałam do tej pory.

Skoro mam wolny poniedziałek to nie ma innej opcji niż uderzyć w górki. A, że jest zima to Vermont się do tego najlepiej nadaje. Myśleliśmy pojechać gdzieś dalej ale zima w tym roku nie rozpieszcza i nie ma co jechać 7 czy 8 godzin bardziej na północ jak nie mają otwartych wszystkich terenów.

Niestety ten długi weekend jest też początkiem ferii zimowych dla dzieci w szkołach. Oznacza, to multum ludzi w górach i mały wybór noclegów. Ponieważ, my czekaliśmy do ostatniej chwili, żeby się przekonać jaka jest sytuacja ze śniegiem to wybór hoteli mieliśmy dość mały. Padło na White River Junction. Małe miasteczko położone na granicy Vermont i New Hempshire. Na szczęście moja karta travel agent nadal jeszcze działa więc udało mi się załatwić cały apartament z kuchnią, living roomem i sypialnią za jedyne $100 za noc. Będę tęsknić za tymi zniżkami.

Planowaliśmy wyjechać w sobotę rano więc pierwszy dzień padło na Stratton. Tylko tym razem padło na hike a nie na nartki. Po pierwsze chcieliśmy sobie urozmaicić jakoś ten weekend i zrobić coś innego skoro mamy już 3 dni wolne. Po drugie na hike mogliśmy wyjść po 10 rano i nadal mieć super warunki a na nartach jak cię rano nie ma to potem nie ma po co w ogóle wychodzić.

Z Nowego Jorku wyjechaliśmy koło 6 rano. Przed 8 rano zjechaliśmy zatankować i po kawę do Starbucksa. Na szczęście najpierw pojechaliśmy na stację i zaraz obok stacji Darek wypatrzył francuską piekarnię. Co tam Starbucks – Starbucks jest zawsze i wszędzie a świeże ciacho prosto z piekarni ciężko jest znaleźć przy autostradzie. Rzeczywiście piekarnia była pierwsza klasa. Jak coś to polecamy Isabelle et Vincent w Fairfield CT, otwierają o 6 rano ale jak jesteście przejazdem to zdecydowanie warto. Croissantów i pączków było tyle, że Darek nie mógł się zdecydować i wziął 3...do tego świeża bagietka i śniadanie gotowe.

Muszę przyznać, że ktoś miał znakomity pomyśl upieczenia bagietki z kawałkami oliwek. Bardzo mi to smakowało i idealnie pasowało do prosciutto. Śniadanie jak zwykle zjedliśmy w drodze, żeby nie tracić czasu. Takim sposobem byliśmy na parkingu już o 10 rano. Szybkie przebranie się – no może nie do końca szybkie i w drogę na górkę.

Zimowego hiku dawno nie robiliśmy. Ja chodzę po stokach narciarskich i nawet już zapomniałam jak te dwa tereny się różnią. Po stokach narciarskich wyjdziesz na szczyt szybciej bo jest stromiej. Przez to, że jest stromiej to nie ma szansy odpocząć idąc. Po stokach idzie się cały czas pod górę i pracują zupełnie inne mięśnie niż jak się „biegnie” przez lasek. Na górę Straton w resorcie wychodzę w 1.5h po trasie zeszło nam ok. 2.5h.

Baliśmy się trochę, że może być za dużo śniegu na trasie i będziemy mieli problemy ze znalezieniem szlaku. Na szczęście widać, że trasa jest dość popularna i nawet była lekko udeptana. Pierwsza mila jest dość płaska. Tylko lekko się podnosiliśmy, aż doszliśmy do skrzyżowania z drogą dla skuterów śnieżnych (snow mobile).

W stanach Main i Vermont bardzo dużo ludzi jeździ na skuterach. Jest tu dużo tras przystosowanych dla miłośników tego sportu więc jest się gdzie pogonić. My też spotkaliśmy ich kilka, zdecydowanie więcej niż ludzi. Przez całą trasę nie spotkaliśmy, żadnego człowieka. Dopiero na szczycie dogonił nas jeszcze jeden górołaz z dwoma pieskami.

My po drodze za to widzieliśmy dużo śladów różnych zwierzątek. Szczególnie zainteresowały nas jedne ślady. Były dość duże i głębokie. Na pewno nie zrobił tego człowiek. Po pierwsze ślad miał bardziej formę kopyta a po drugie wchodził do lasu i tam zniknął. Ślady nas bardzo zaciekawiły. Nie bardzo mieliśmy ochotę stanąć twarzą w twarz z tym czymś co zrobiło te ślady. Wiedzieliśmy na 100%, że to nie człowiek.
Potem zrobiliśmy dochodzenie na internecie i wyszło, że były to ślady łosia. Inne ślady też widzieliśmy ale to były raczej mniejsze liski czy inne gryzonie.

Na szczęście, że nie spotkaliśmy tego łosia twarzą w twarz. Troszkę byśmy się trochę wystraszyli jakby takie bydle stanęło na naszej drodze. Za skrzyżowaniem z drogą dla skuterów śnieżnych trasa zaczęła się podnosić do góry. Fajnie tak było poskakać między drzewami. Dobrze, że mieliśmy raki bo czasami był lodzik na trasie i bez raków to by było ciężko. W rakietach też za bardzo nie można było chodzić bo co jakiś czas wychodziły kamienie. Dlatego ja zawsze wybieram raki nad rakietami. Rakiety są dobre tylko na bardzo głęboki śnieg ale wtedy zazwyczaj nie można znaleźć trasy.

Im wyżej wychodziliśmy tym chłodniej się robiło ale my wtedy tylko przyspieszaliśmy kroku, żeby nam było ciepło. Na szczyt wyszliśmy koło 1 po południu. Myśleliśmy zjeść tam lunch ale dość wiało a i tak za bardzo głodni nie byliśmy. Tak więc wyszliśmy tylko na wieżę widokową, pobawiliśmy się z pieskami i zawróciliśmy na dół.

W górach na wschodnim wybrzeżu często można na szczycie zobaczyć wieże strażackie. Dawniej jak bywały duże pożary wartownicy z wież obserwowali okolicę i wzywali pomoc kiedy dostrzegli jakiś mały pożar. Teraz są inne sposoby na alert pożarowy. Wieże nadal są ale jest to bardziej atrakcja turystyczna. W lecie czasem otwierają i można wejść do środka i posłuchać opowieści o historii pożarów i ogólnie okolicznych lasów.

Po krótkiej przerwie zeszliśmy na dół. Schodzenie na dół zawsze jest szybsze. W drodze powrotnej też łosia nie spotkaliśmy więc bezpiecznie dotarliśmy do autka. Na parkingu nie było za dużo aut. Jedna para się zastanawiała czy nie wyjść na szczyt na nartach ale się jednak rozmyśliła. Myślę, że dali by radę bo ogólnie trasa była w miarę szeroka.

Takiego hiku nam trzeba było. Nie za duży 7 mil, zimowy, bez ludzi, bez owadów, bez niepotrzebnego pocenia się. Naprawdę zadowoleni byliśmy z decyzji. Darek, który jeszcze mniej chodzi w zimie niż ja, tym bardziej tęsknił za zimowym łażeniem po górach. Nawet, nie narzekał, że poświęcił dzień na nartach. Nadrobi jutro. Jutro i w poniedziałek będzie mieć cały dzień na gonienie po stokach a pogodę zapowiadają wyśmienitą. Miejmy nadzieję, że tak też będzie.

Po hiku pojechaliśmy do hotelu. Hike jednak był niczym w porównaniu do drogi. W Vermont nie ma za dużo autostrad a dróg z asfaltem też jest jak na lekarstwo. Wiadomo jak zjeżdża się z autostrady do resortu to zawsze wszystko jest fajnie zrobione ale jak trzeba przejechać wzdłuż z resortu do hotelu to zaczyna się przygoda. Tak więc ja jako nawigator, powiedziałam tylko skręć w lewo, potem w lewo, i w lewo (patrz k....zaciął się), a Darek potulnie poskręcał i powiedział "no to Subaru, zobaczymy co potrafisz". Subaru spisało się wyśmienicie bo po to zostało w końcu stworzone. Po ty by jeździć po błotach, ziemi i lasach.

Dotarliśmy do hotelu, zaparkowaliśmy w garażu podziemnym (kolejny plus tego hotelu), zamówiliśmy pizzę i padliśmy spać już koło 10. To się nazywa odpoczynek. Dobrze się tak zmęczyć bo potem się śpi jak niemowlę i naprawdę człowiek odpoczywa.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.02.11 Okemo, VT (dzień 2)

Pogoda na dzisiejszy dzień nie zapowiadała się ciekawa. Synoptycy ostrzegali, że już od samego rana mogą wystąpić opady deszczu. Niektórych to wystraszyło, a zagorzali narciarze już o ósmej rano byli na stoku.

Tych co pogoda nie wystraszyła dzisiaj wygrali na maksa. Rano jeszcze deszcz nie padał. Tak gdzieś od połowy góry zaczynały się chmury, gęste chmury. Trochę utrudniało to jazdę z większymi prędkościami, ale trasy były dobrze przygotowane, więc dobra widoczność nie była do niczego potrzebna.

Co było dzisiaj największym plusem to brak ludzi. Żeby w weekend w Okemo nie stać w kolejkach do wyciągów, to się rzadko zdarza. Non-stop bez żadnych kolejek śmigaliśmy po całym resorcie.

Gdzieś tak o 10 rano chmury się trochę podniosły i zaczął padać deszcz. Nie były to jakoś duże opady, taki lekki kapuśniaczek, mżawka. Za bardzo on nie przeszkadzał, natomiast pomógł wiele. Zmiękczył twardy śnieg, w którym teraz można się było bardzo głęboko wcinać.

Coś jak wiosenne narty na początku lutego. Puste stoki, miękki śnieg, karwing na całej długości tras. Do południa zjechaliśmy około 20 razy. Każdy z nas powiedział, że dawno tak się nie wyjeździł. Pod koniec nogi bardzo prosiły o przerwę.
Zjechaliśmy do knajpki w głównej części resortu. Normalnie jest tu ciężko dostać stolik w weekend. Dzisiaj bez problemu usiedliśmy, ściągnęliśmy ciężkie, mokre kurtki i zamówiliśmy co trzeba na ogrzanie się.

Po lunchu jeszcze oczywiście poszliśmy trochę pojeździć. Zupełnie nie było nikogo. Czułem się jak gdzieś w Chile, gdzie często dużo czasu upłynie zanim spotkam innego narciarza.

Zjechaliśmy jeszcze parę razy w bezludnych górach i postanowiliśmy wracać do domu. Deszcz zaczął bardziej lać, a na dodatek gęsta mgła zaczęła się pojawiać.

Droga do domu nie była łatwa, bo cały czas padał deszcz. Im bardziej na południe tym był gęściejszy.
Jednak warto było zostać niedzielę w górach i się wyjeździć na maksa. Okemo jest fajnym resortem, ale niestety w weekendy jest zawalone masą turystów. Dobrze, że nam pogoda „dopisała” i większość ludzi wyjechała do domu, albo siedziała w barach. Wiadomo, każdy narciarz woli żeby było słoneczko, bez wiatru, -5C i w nocy spadło pół metra śniegu. Ale wtedy w Okemo więcej bym stał w kolejkach niż jeździł na nartkach. Na pewno bym nie zjechał 25 razy!!!

Za tydzień długi weekend w Stanach i początek ferii zimowych w szkołach. Oczywiście mamy w planie gdzieś na 3 dni wyjechać. Jeszcze nie wiemy gdzie. Będziemy podążać za śniegiem i szukać resortów z małą ilością ludzi. Jeśli takie w ten weekend w ogóle bedą istniały. Plan jest następujący: 3 dni i 3 różne resorty.
Do usłyszenia.....

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.02.09-10 Okemo, VT (dzień 1)

Tydzień temu w Vermont spadła stopa śniegu (30 cm), w środę podobną ilością Matka Natura obdarzyła ten stan. Nie było innego wyboru jak zapakować nartki na puch i ruszyć na północ.

Nie tylko my mieliśmy ten sam pomysł, więc uzbierała się nas nawet niezła grupka i wynajęliśmy cały dom w pobliżu Okemo.
Ósma rano, wyciągi ruszają, a my siedząc na jednym z krzesełek dyskutujemy i cieszymy się wspaniałym weekendem jaki będziemy mieć w tym resorcie.

Mimo wczesnych godzin ilość samochodów na parkingu i ludzi w górach mówiła nam, że w Okemo będzie ciasno. Lubię ten resort. Jest w miarę duży, ma ciekawe i zróżnicowane trasy i jest boisko NY. Niestety inni też go lubią i w ładne weekendy jest tu stanowczo za dużo ludzi. Okemo nie jest tak duże jak Killington czy Sunday River gdzie w zatłoczone weekendy można się bawić w mniej uczęszczanych częściach resortu i praktycznie bez kolejek wsiadać na wyciąg.
Okemo jest fajne w tygodniu, albo w weekendy ze złą pogodą. Ale o tym za chwile.

Po raz pierwszy w tym sezonie Okemo miało 100% otwartych tras i terenów. Ma ich ponad 130, więc wszystkimi nie zjedziemy, ale te ciekawsze na pewno zaliczymy. Mój tata (też pojechał w ten weekend), powiedział, żeby zrobić rozgrzewkę na łatwiejszych, a potem się pobawić na ciekawszych trasach.

Tak też się stało. Na start poleciały niebieskie i ubite czarne, takie jak World Cup, Defiance, Fall Line. Muszę powiedzieć, że byłem pozytywnie zaskoczony jakością tras. Wyczuwalna była potężna ilość śniegu jaka tu ostatnio spadła. Głębokie wcinania się, brak lodu, dobrze zrobione trasy..... ale zabawa. Wiedzieliśmy, że jest sobota i za chwilę będzie tu wiele narciarzy, którzy to wszystko rozjeżdżą i zrobią muldy. Nie tracąc ani minuty rozjeżdżaliśmy ich „sztruks”.

Ilonka na dzisiaj miała specjalne zadanie. Bardzo ważne i odpowiedzialne zadanie. Miała wynieść pyszne jedzenie na sam szczyt do lodge gdzie mieliśmy zjeść lunch. Mają tam jedzenie, ale nic specjalnego. My mieliśmy lepsze.

Na jednej z tras spotkaliśmy ją. Szła dzielnie do góry niosąc przepyszne jedzenie. Ilonka i my potrzebowaliśmy krótkiej przerwy.
Ilonka lubi Okemo, mają tutaj luźne przepisy jeśli chodzi o chodzenie...

"Tak, przepisy tu mają bardzo luźne - jak to Owsiak mówi - Róbta co chceta. Nie trzeba za nic płacić, można chodzić po wszystkich trasach ale jak we wszystkim i w tym jest haczyk - haczyk w postaci "nieruchomości".

Spacerując sobie tak po cichej trasie Sachem, podziwiałam posiadłości które tu się pobudowały. Pewnie już to czytaliście na naszych blogach ale ostatnio naprawdę chodzi za nami jakaś odskocznia od codzienności a szczególnie od dużego miasta. Okemo wydaje się nam całkiem fajnym wyborem. Pewnie nie będzie nas stać na aż taki domek ale możne kiedyś dorobimy się czegoś małego - jakiegoś jedno-dwu pokojowego apartamentu, który ma dostęp do tras - tak zwany ski in i ski out. Wstępnie sprawdzaliśmy i już za $200 tys można coś kupić. To tak z 10 razy taniej niż w NY.

Chłopakom super się jeździło więc mi się wcale nie spieszyło. Zwłaszcza, że pogoda była idealna. Tak więc szłam sobie spacerkiem pod górę i upajałam się ciszą. Aż spotkałam dwóch spragnionych narciarzy, którym chyba bardziej chciało się pić niż mi - no tak Darek z Tata się nie obijali."

Po przerwie, każdy pojechał w swoją stronę. My na dól do wyciągu, a Ilonka dzielnie kontynuowała wspinaczkę.
Na dole dołączyli do nas kolejni znajomi i już większą grupą kontynuowaliśmy białe szaleństwo.

Ludzi już było dużo. Na wyciągach i na trasach. Odjechaliśmy z głównej części góry i udaliśmy się do South Face. Tu też było trochę narciarzy, ale znacznie mniej niż w centralnej części. Po paru zjazdach tatuś powiedział, że jak trudne trasy to teraz. Po lunchu już się nie będzie chciało.

W South Face jest fajna dolina gdzie schodzą się podwójne diamenty. Tu przynajmniej było mało ludzi i można było zjechać ciekawą trasą. Czasem tylko trzeba było uważać żeby w drzewo nie wjechać jak się śmigało przez laski.

Tatuś świetnie sobie poradził i na dole powiedział, że nie było tak źle jak myślał i trzeba tu jeszcze przyjechać.
W tym czasie Ilonka:

"Po rozstaniu poszłam dalej do góry, zielone trasy się już po kończyły i wspinałam się niebieskimi. Stromsze trasy mają to do siebie, że narciarze pojawiają się znikąd i mają większą prędkość na szczęście pogoda im bliżej szczytu tym była gorsza więc i narciarzy było mniej. Mi jednak pogoda nie przeszkadzała i w miarę szybko doszłam na szczyt. I poinformowałam resztę, że lunch podano do stołu"

Musieliśmy wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać i parę minut po południu zasiedliśmy do stołu. Prosciutto, serki, pasztet z zająca..... do tego zimne piwko.... ale uczta. Taki lunch to rozumiem.
Jak zwykle fajnie się siedziało, jadło, gadało, ale górki wzywały. Około pierwszej ruszyliśmy dalej. Ilonka w dół, a my na drugi koniec resortu, do Jackson Gore. Do Jackson Gore wzięliśmy niebieską trasę, Rum Run. Jedziemy, a tu niespodzianka. Z góry widzimy, że grupa ludzi stoi i patrzy się w dół. Podjechaliśmy do nich i jak się okazało trasa kończy się ścianą z lodu. Ludzie stoją i nie wiedzą jak ją pokonać.

Lód pokonuje się w prosty sposób. Po prostu jedzie się prosto. Tak też uczyniliśmy i pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do Jackson Gore. Tu niestety rozczarowanie. Duże kolejki do wyciągów, czasami nawet po 10-15 minut musieliśmy stać.

Zjechaliśmy parę razy i wróciliśmy do głównej części resortu. Była gdzieś godzina piętnasta, ludzi ubywało i znowu jak rano, bez kolejek można się było wyszaleć. Zrobiły się już małe muldy, ale były miękkie, więc nie wiele przeszkadzały w zabawie. Wręcz przeciwnie, urozmaicały zjazdy, dzięki czemu jeździliśmy aż do końca.

Na koniec zjechaliśmy na dół, gdzie Ilonka dzielnie dorzucała drzewa do ogniska i pilnowała siedzeń. Ognisko się paliło, lokalne piwko się lało, muzyka na żywo grała..... takie Apres Ski to lubię.

Posiedzieliśmy tam ponad godzinkę i powspominaliśmy dobry dzień na nartach. Mimo, że w Okemo było dużo ludzi i czasami długo stało się do wyciągów, to dzięki temu, że zaczęliśmy wcześnie rano i jeździliśmy do końca to wyjeździliśmy się na maksa.
Po ognisku udaliśmy się jeszcze do punktu ostrzenia nart. Jutro zapowiada się też wspaniały dzień, a nasze narty już na maksa potrzebują naprawy.
Znajomi lubią i umieją gotować, także zakończyliśmy dzień wspaniałymi steakami z dodatkami i pysznym winem. Dziękujemy bardzo...!!!!

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.01.27-28 Sunday River, ME (dzień 2-3)

Ale ja uwielbiam ten resort narciarski!!!
Tak powiedziałem jak w sobotę rano usiadłem na pierwszym wyciągu w Sunday River (SR). Wiele gór, dużo tras, mało ludzi i w miarę dobre warunki śnieżne jak na wschodnie wybrzeże.

Nie dziwię się, że rok temu wyczerpałem wszystkie dni na moim sezonowym bilecie już do sylwestra. MAX pass polega na tym, że mogę jeździć w większości dużych resortów cały sezon, ale maksymalnie w każdym z nich mogę być 5 dni. Rok temu już pierwszego stycznia byłem po pięciu dniach w Sunday River. Tak tu jest fajnie!!

Parę minut po ósmej wyjechaliśmy na pierwszy szczyt. Wiedząc, że mamy przed sobą 12 godzin jeżdżenia (tutaj mają nocne trasy do 20) mieliśmy się oszczędzać na początku. Niestety znowu się nie udało. Brak ludzi, w miarę dobre trasy (trochę lodu jednak było), mroźne powietrze, to wszystko spowodowało że odrazu zaczęliśmy ostro jeździć.

Byliśmy na White Cap, czyli na pierwszej górze od wschodniej strony. Planowaliśmy przejechać wszystkie 8 gór i dotrzeć do Jordan Bowl. Oczywiście zjeżdżając każdą ciekawą trasą i „odpoczywać” gdzieś po drodze. Ilonka też ubrała swój sprzęt i ruszyła pod górę. Może nam się uda gdzieś w górach spotkać na piwku.

Niestety wszystkie trasy przez lasy były dalej nieczynne. Gruba warstwa lodu skutecznie utrudniła zakręcanie. A szkoda, bo w SR tras przez lasy jest wiele i są dobrej jakości. Natomiast większość innych stoków była otwarta i można było dobrze pozjeżdżać.

Na niebieskich uprawialiśmy narciarstwo karwingowe, natomiast na diamentach ślizg kontrolowany. Na stromych trasach śnieg był zeskrobany, więc ilość lodu była znaczna. Moje narty już nie są ostrzone wiele dni, więc na lodzie za bardzo nie chciały się wcinać. Ślizgały się jak misiowi łapki na lodzie. Tak to jest jak się zaniedbuje podstawowe obowiązki narciarskie.

W SR organizują wiele różnego rodzaju zawodów narciarskich. Odpoczywając na wyciągach można oglądać i podziwiać nową kadrę zawodowców. Paru z nich pokazało jak to się jeździ na nartach dużymi prędkościami.
Około 11 rano udało nam się spotkać z Ilonką i odpocząć sobie przy czymś chłodnym.

No tak ja nie leniuchując wyspinałam się na górę North Peak. Pogoda dopisała, słoneczko świeciło, na trasie nie było za dużo ludzi a za towarzyszy wspinaczki miałam wiewiórki, które co jakiś czas przebiegały trasę albo buszowały po laskach. Dla nich żaden lasek nie jest zamknięty.

North Peak jest szczytem w połowie góry ale niestety bardzo nie bezpieczny szczyt. W Sunday River jest 8 szczytów i można wejść na każdy z nich. Jeśli chodzi o ich zasady dla górołazów to są dość luźne. Nadal trzeba kupić bilet ale można chodzić gdzie się chce. North Peak jest jednym z moich ulubionych. Idzie się na niego ok. 1h i jest to pierwszy przystanek. Z niego można atakować inne szczyty takie jak Baker czy Jordan. Niestety North Peak ma też pułapkę - bar - jak się za długo zasiedzi to można zapomnieć o innych szczytach.

Szczyt North Peak ma fajny chatkę z barem. Ciemne piwo Sunday River z lokalnego browaru postawiło nas znowu na nogi. Chciało by się drugie, ale nie wolno, trzeba na nartki wracać.

Odporni na wszelkie pułapki ruszyliśmy dalej. Ja w poszukiwaniu lodu a chłopaki w poszukiwanie puchu. Mam wrażenie, że ja miałam duże szanse na wygranie tego konkursu. W końcu na wschodnim wybrzeżu dużo łatwiej jest znaleźć lodowisko niż jakiś puszek.

Ilonka udała się w swoim kierunku, a my zaczęliśmy posuwać się dalej na zachód. Wczoraj po raz pierwszy w tym sezonie otworzyli Oz i Aurora Peak. Są to góry z najtrudniejszymi trasami w SR. Rozgrzani już na maksa zaatakowaliśmy te stoki.

Jednym zdaniem. Bardzo stromo i dużo lodu. Za bardzo nie wolno się wywrócić, bo się poleci na sam dół. Ostrożnie z kontrolowanymi zakrętami, pomału daliśmy radę. Potem poszły jeszcze inne trasy, a na końcu z dużymi prędkościami niebieskie dla ochłody. Ostatnia góra, Jordan, ma większość niebieskich, a także słynną zieloną, Lollapalooza. Ta zielona nie jest wcale płaska i jest idealna do szerokiego karwingu. A co najważniejsze, pod koniec trasy jest fajny bar na zewnątrz.

Można usiąść, odpocząć i doładować kalorie. Widoczki z tarasu też są ciekawe, więc znowu nie chciało nam się wstawać. Na szczęście Ilonka powiadomiła nas, że już wróciła do White Cap i robi nam tam lunch przy ognisku.
Wiedząc, żeby tam dojechać to musimy przejechać wiele kilometrów, więc szybko się zebraliśmy, wzięliśmy wyciąg na szczyt Jordan i ruszyliśmy w kierunku Ilonki.

Z wyciągu fajnie było widać jak potężną ilość śniegu tutaj robią. Do tego stopnia, że aż małe lawinki ze sztucznego śniegu powstają.
Jak jedziesz ze wschodu na zachód to nie musisz żadnego wyciągu więcej używać. Dobry system tras pozwala na przejechanie wszystkiego za jednym zamachem. I tak wzięliśmy Kansas, Lights out..... i dojechaliśmy do White Cap. Nasze nogi nas za to nie kochały, bardzo nie kochały, bo nie było żadnego przystanku.

Po lunchu jeszcze trochę pojeździliśmy w White Cap i udaliśmy się do głównej bazy, czyli do South Ridge, gdzie są nocne trasy.

Dwa wyciągi obsługują nocne trasy i są czynne do dwudziestej. Oszczędzając nogi robiliśmy sobie częste przerwy w barze na dole, albo na górze przy ognisku.

Ósma wybiła, wyciągi zamknęli, więc w końcu można odpocząć i zjeść jakąś kolację. Obok głównej bazy jest restauracja Trail’s End. Nie chciało nam się iść do hotelu przebrać, więc po europejsku zapakowaliśmy się do środka.

Wchodzimy, a tu niespodzianka. Nie wolno w butach narciarskich wchodzić. Że co? Zdziwieni zapytaliśmy się obsługi. Takie mamy przepisy, z uśmiechem na twarzy jakaś panienka nam odpowiedziała. Znowu się przekonaliśmy, że ten kraj ma śmieszne i idiotyczne przepisy. W Alpejskich resortach, to ludzie do późnych godzin nocnych bawią się w butach narciarskich i jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Ja wiem o co tu chodzi. Chodzi o śmieszne ubezpieczenia. No bo jak bym się w butach narciarskich poślizgnął na podłodze to pewnie mógłbym ich skarżyć.

Ściągnęliśmy buciki i weszliśmy do środka. Nie chciało mi się szukać jakieś drzazgi w podłodze, żeby sobie wbić ją w nogę i żądać odszkodowania. Usiedliśmy grzecznie przy stoliku i „trochę” ponabijaliśmy się z amerykańskich przepisów.

Po kolacji udaliśmy się do hotelu gdzie szybko padliśmy do łóżek, zmęczeni 12-to godzinnymi nartami. W Niedzielę też cały dzień (bez nocnych nart) jeździliśmy w SR. W nocy ponoć padał zmarznięty deszcz, więc dużo tras było rano zamkniętych. Dopiero koło południa je otworzyli.

Ludzi było znacznie mniej niż w sobotę, dzięki czemu bez żadnych kolejek wsiadaliśmy na wyciągi. Było trochę więcej lodu i czasami narty za bardzo nie słuchały poleceń. Przed następnym wyjazdem muszę je na 100% naostrzyć.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd. Tym razem do Okemo, południowe VT. Jedzie nas duża grupa..... oj, oj będzie się działo.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.01.26 Sunday River, ME (dzień 1)

Znowu weekend i znowu nartki. Jest już koło północy, autostrady są już prawie puste, a my właśnie wjechaliśmy do stanu Maine. Zostało nam jakieś dwie godziny drogi do drugiego z najlepszych resortów narciarskich na wschodnim wybrzeżu, do Sunday River (SR).

W Maine na autostradzie po raz pierwszy włączyłem system samoprowadzenia w naszym samochodzie. Subaru samo zakręca, trzyma się pasu na autostradzie i dostosowuje prędkość do innych samochodów. W końcu nie muszę być aż tak bardzo skoncentrowany na prowadzeniu. Mogę sobie trochę odpocząć, zwłaszcza na długich dystansach.
Niestety nie mogę jeszcze iść na tylne siedzenie i na chwilę się zdrzemnąć, bo jak przez parę sekund nie trzymam kierownicy to samochód mi mówi żebym położył ręce na kierownicy, bo jak nie to on wyłączy systemy.
Ilonka już wpadła na pomysł, żebym sobie wygodnie usiadł na tylnym siedzeniu, złożył przednie i położył nogi na kierownicy. Pomysł dobry, nie? Nie wiem tylko czy można już na tyle ufać samochodom. Ja wiem, że komputer znacznie szybciej podejmie decyzje niż człowiek, ale czy dobrą decyzje.

Numer jeden to oczywiście Sugarloaf, które też oczywiście znajduje się w Maine. Dodatkowe dwie godziny drogi na północ od Sunday River. Sugarloaf jest świetny pod warunkiem, że zima też jest świetna. Inaczej to uważam, że nie ma sensu jechać 420 mil (675 km). Jest to jedyny resort po naszej stronie Ameryki, w którym można jeździć powyżej górnej granicy lasów, a także ponad połowa znajduje się na terenach gdzie nie ma tras tylko jedzie się gdzie się chce. Te wspaniałe tereny wymagają dużo śniegu, inaczej są niedostępne.
Jak narazie jest go za mało. Planujemy tam jechać za 3 tygodnie pod warunkiem, że przejdzie tam parę śnieżyc i tak z dobry metr nasypie.

Jak na razie to trenuje na lokalnych górkach. Dwa dni temu, w środę pojechałem na narty do Mointain Creek w stanie NJ. 1.5h samochodem z NY. Nie jest to żaden duży resort. Nie można go porównywać do terenów z Vermont czy Maine. Ma jednak parę zalet. Jest blisko, ma 4 górki połączone wyciągami (dużo z nich to expresy) i nawet dobrą ilość stromych tras. W weekendy jest tam masa ludzi. Do wyciągów stoi się w długich kolejkach i na trasach pląta się ich wielu. W środę było zupełnie inaczej. Ani raz nie stałem w kolejce na dole, a trasy były puściutkie. Można było non-stop jeździć, bez żadnych przerw. Mountain Creek dostał też plusa za przygotowanie tras i zaśnieżanie.
A co najlepsze? Po nartach wróciłem normalnie do pracy. Super jest tak rano przed pracą sobie pojeździć na nartach, a potem opowiadać klientom w sklepie jak to się spędziło dzień. Muszę tak częściej robić, zwłaszcza, że ta górka jest na moim sezonowym bilecie. Mountain Creek jest czynny do 21, więc jak ktoś ma ranne godziny pracy może zrobić to samo tylko w odwrotnej kolejności. Zamiast po robocie iść do baru, można wsiąść do samochodu i po 1.5 godziny zapiąć nartki i uprawiać białe szaleństwo parę godzin. Jest to na pewno zdrowsze i tańsze.

Około drugiej nad ranem dojechaliśmy do Sunday River. Mamy mały hotelik położony zaraz koło tras narciarskich, więc jutro rano nie trzeba będzie brać samochodu tylko prosto na nartki. Po zameldowaniu się szybko poszliśmy spać.
Wyciągi są czynne od 8 do 20, także będziemy jutro potrzebować dużo energii na wielo-godzinne białe szaleństwo. Dodatkowo Ilonka padła bo jeszcze biedna na jet-lagu po powrocie wczoraj z Polski. Największą katorgą było siedzenie 8h w samolocie i 7 w aucie. Ale dała dzielnie radę. Chyba też musi kochać nartki - albo mnie.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.01.13-14 Killington, VT

Posiadanie sezonowego biletu na narty „niestety” zobowiązuje mnie do częstych podróży w rejony narciarskie.
Mimo, że pogoda na ten weekend (zwłaszcza sobota) nie zapowiadała się super to i tak „musiałem” pojechać sprawdzić co tam się dzieje.

Synoptycy zapowiadali duże opady deszczu w piątek i nagłe oziębienie w sobotę nad ranem. Niestety się sprawdziło. W piątek było ciepło i wszędzie padał deszcz. Nawet w wyższych partiach gór lało. Stopniało wiele śniegu, a to co zostało, zamieniło się w lód.

Na drodze było to samo. Jak wyjeżdżaliśmy z NY w sobotę nad ranem to było 50F (10C). W miarę posuwania się na północ temperatura spadała. Gdzieś na granicy MA i VT spadła do 30F (-1C), a w Killington na dole było 5F (-15C). Mimo, że drogę cały czas posypywali i odśnieżali (padał śnieg), to i tak wiele razy samochód mi mówił, żebym uważał bo on wyczuwa śliską nawierzchnię.

Niestety w górach nie było za ciekawie. Zimno, wiatr, dużo wyciągów nieczynnych i wszędzie lód. Dla dobrego narciarza nie ma złych warunków, więc ubraliśmy buty i ruszyliśmy. Daleko nie uszliśmy, bo jak się okazało wyciągi jeszcze były nieczynne. Jest wszędzie dużo lodu i starają się ratrakami to wszystko rozbić. Planowany start wyciągów to 10 rano. Na ten wyjazd pojechaliśmy ze znajomymi, więc wszyscy udaliśmy się do poczekalni (baru). Fajny klimat tam panował. Jakoś nikomu nie przeszkadzało, że wyciągi nieczynne. Każdy sobie swoje pił i nawet jak je otworzyli, to i tak jeszcze chwilę tam posiedzieliśmy.

Wyszliśmy na zewnątrz i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do wyciągu. Niestety mało wyciągów było czynnych, a co za tym idzie, kolejki to tych otwartych były dosyć spore. Na dodatek w wyższych partiach gór panował mocny wiatr i co chwile zatrzymywał wyciąg.
W końcu po około 10 minutach wsiedliśmy na krzesełko i ruszyliśmy do góry.
Na górze było znacznie chłodniej i był większy wiatr. Jechało się nawet ok, ale jednak często wyczuwaliśmy ślady po wczorajszym deszczu w postaci lodu. Na dole była już znaczna kolejka, staliśmy chyba z 12-15 minut. Mimo, że warunki nie są najlepsze, to jednak spora grupa ludzi przyjechała do Killington. Na dodatek wiele wyciągów było dalej nieczynnych, więc kolejki do tych otwartych się powiększały.

W tym czasie Ilonka.....
"...załatwiła sobie bilet na cały sezon na chodzenie po górkach. Aż kierowca w autobusie się dziwił, że trzeba za to płacić. Każdy normalny pomyśli, że przecież chodzenie po górach jest za darmo - niby jest ale jak się korzysta z tras resortów to trzeba wykupić pass na cały sezon za $20. Nie jest źle. Tak więc zaopatrzona w pass wróciłam do Bear Mountain i na rozgrzewkę przed jutrem poszłam na spacer do góry. Niestety zdrowie nie pozwalało mi na długie łazikowanie i po godzinnym spacerze wróciłam do ciepłej bazy na herbatkę z cytryną."
Po jakimś czasie zjechaliśmy do głównej bazy (K1) w celu zagrzania się chłodnym piwkiem. Ale tu się w środku działo. Takich tłumów do baru to ja dawno nie widziałem. Każdy chciał się ogrzać. Myślę, że dobre 10 minut nam zajęło, zanim dostaliśmy coś chłodnego. Po drugie piwko już nie staliśmy w kolejce, szkoda czasu. Poszliśmy jeszcze trochę pozjeżdżać. Wzięliśmy gondole na samą górę i tam jeszcze trochę pojeździliśmy.

Ilonka dała nam znak, że już jest w naszej ulubionej bazie, w Bear Mountain, więc pospiesznie po lodzie zlecieliśmy do niej. Tutaj było znacznie mniej ludzi, więcej miejsca, lokalny gościu grał na gitarze, napoje chłodzące się lały, swojskie jedzenie.... Ogólnie mówiąc, lubię takie klimaty.

Warunki na nartach dzisiaj może nie były idealne, ale na to nie mamy wpływu. Trzeba się cieszyć z tego co się ma. Znacznie lepiej jest jeździć na nartach w złych warunkach niż w ogóle nie jeździć.
Trochę jeszcze posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy do miasteczka Rutland, gdzie mamy hotel na dzisiejszą noc.

Ilonka, jak to Ilonka lubi coś wynajdywać i na obrzeżach miasta znalazła Beer King. Fajne miejsce z duża ilością piw z okolicznych browarów. Wyszukaliśmy naszym zdaniem ciekawe okazy i wieczorem degustowaliśmy je wszystkie ratując naszą planetę. Mowa tu oczywiście o grze planszowej Pandemia.

NIEDZIELA

Nowy dzień, a wraz z nim nowe siły. O 7:30 siedzieliśmy już w samochodzie po śniadaniu. Nie mogło być inaczej. Po wczorajszym dniu miałem niedosyt narciarski, a i pogoda była znacznie lepsza. Słonecznie, bez wiatru i około 5F (-15C).

Parę minut po ósmej, a ja już wyjechałem wyciągiem na jedną z górek. Uwielbiam tak rano być na szczycie jak prawie nikogo nie ma. Wszystko jest takie zmrożone, nie rozjeżdżone, dziewicze. Nie tracąc czasu, szybkim carvingiem zleciałem na dół parę razy. Co za zmiana warunków w porównaniu do wczorajszego dnia. Jak bym był zupełnie w innych górach.

Rozgrzany paroma zjazdami wziąłem gondolę i wyjechałem na samą górę. Ludzi już było troszkę więcej, ale dopiero było koło 9 rano, więc trasy były dalej puste.

Trasy w nocy dobrze przygotowali. Wiadomo, czasami się pojawiały płaty lodu, ale to było nic w porównaniu do wczorajszego dnia.

Brak ludzi, dobre trasy i zero kolejek do wyciągów spowodował, to że już około 10 rano zjechałem więcej razy niż wczoraj przez cały dzień. Po kolejnej godzinie nogi już zaczęły domagać się przerwy. Jednak żeby wrócić do naszej części gór potrzebowałem kolejnej godziny. No bo co przejeżdżałem i widziałem fajną trasę, to oczywiście musiałem sobie nią zjechać.

Około południa napisałem do Ilonki, że chyba potrzebuję odpocząć.

A Ilonka w tym czasie......
"...ubrała raki i pognała na górę. Zdecydowanie się dużo fajniej szło na górę dziś niż wczoraj. Zwłaszcza jak stok był nasłoneczniony. To nawet się zimna nie czuło. Killington nie pozawala wszędzie chodzić ale są trasy, które są przeznaczone dla górołazów. Tak więc wyszłam na Ramshead w ramach treningu, wypróbowałam nowe raki na lodzie - spisały się na medal i wróciłam na dół szukać jakiś lekarstw na kaszel. Niestety lekarstw nie mieli ale góralskim sposobem, gorąca herbatka z whisky zrobiła swoje i rozgrzała mnie, że nawet kaszel minął."

Na lunch wybraliśmy Long Trail bar. Long Trail to jest lokalne piwo, które jest robione niedaleko Killington. Nazwę wzięło od szlaku o tej samej nazwie. Szlak ten jest najstarszym szlakiem długodystansowym w Stanach, ma długość 273 mile (440 km) i przechodzi przez cały stan Vermont. Trekkingowcy potrzebują około 2-3 tygodni żeby go przejść.

Najedzeni i ugasiwszy pragnienie wróciliśmy do naszych zajęć. Ja dalej na narty, a Ilonka do pracy. Trasy były już rozjeżdżone, ludzi dużo, nie było już tak fajnie jak rano. Próbowałem wjechać w las, ale po piątkowym deszczu wszystko dalej było pokryte grubą warstwą lodu. Zakręcanie było niemożliwe, więc szybko stamtąd uciekłem.

W końcu udało mi się spotkać ze znajomymi, z którymi już do końca dnia jeździłem. Wynajdywaliśmy trasy gdzie armatki śnieżne cały czas robiły śnieg. Pod nimi była już spora warstwa puchu, którego byliśmy bardzo spragnieni.

Bawiliśmy się tak, aż do 4, czyli do zamknięcia wyciągów. Zjechaliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd na narty. Tym razem do Sunday River w stanie Maine. Miejmy nadzieję, że przez te dwa tygodnie nie będzie deszczu, tylko cały czas będzie ostro sypało. Narty są świetne, a narty w puchu jeszcze lepsze.

Read More
USA: New England Ilona USA: New England Ilona

2017.05.28 Franconia Notch, White Mountains, NH

W górach najbardziej nie lubię/boję się trzech rzeczy: misiów (i innych dużych zwierząt), wiszących mostków i dużych strumyków. Z tych trzech rzeczy, strumyki i mostki są nadal niczym w porównaniu do misiów. I tak na przykład jak rok temu uciekaliśmy przed misiem to nawet strumykiem biegłam i butów nie zamoczyłam. Tak to już jest, że jak instynkt przetrwania bierze górę to nie zwraca się uwagi na pierdoły.

Drugi dzień w Białych Górach. Na szczęście miś nas nie odwiedził, mostków wiszących tu nie ma z zasady....ale strumyk musiał być. Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy hike na Twin Mountains (bliźniacze góry). Fajny szlak, 11 mil, 3.5tys ft. wysokości...przynajmniej tak nam się wydawało. Co może pójść źle...
Do szlaku mieliśmy 30 min samochodem więc nie tracąc czasu, po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Parking Twin Mointains znajduje się na końcu drogi Turtle Trail do której dojechać można drogą numer 3. Parking o dziwo był pełny na maksa. Spodziewałam się trochę ludzi ale i tak ilość samochodów mnie pozytywnie zaskoczyła. Nie tracąc czasu pozbieraliśmy się i pełni energii ruszyliśmy zdobywać szczyty - North & South Twin Mountains.

Droga zaczynała się spokojnie. Fajnie szlo się szeroka ścieżka, w lesie i ciszy. Az tu nagle po około 20 minutach przed nami pojawił się strumyk. I nie ma wyjścia. Trasa wyraźnie prowadzi na druga stronę...zapomnieli tylko zbudować mostek.
No wiec nie pozostało nic innego jak ściągnąć buty i wejść do tej lodowatej wody. Podobno zimna woda poprawia krążenie ale pomimo ze jest koniec maja to woda była za zimna....prędzej bym dostała odmarznięcia niż poprawy krążenia. Szybko iść za bardzo tez się nie da. Za nami szla kolejna para i gościu chyba chciał jak najszybciej wyjść z wody i skończyło się na tym że cały wpadł.....wszystko miał przemoczone.

My przeszliśmy, osuszyliśmy trochę nogi w słoneczku i ruszyliśmy dalej zdobywać szczyt. Troszkę ten strumyk popsuł nam humor i nasz czas przejścia już nie wyglądał fajnie. Ale nic...nie ma co się poddawać... przynajmniej przez następne 20 min.

Szlak znów był przyjemny...szeroki, nie za stromy ale...znów nas zaskoczył. Pierwotnie myśleliśmy ze szlak idzie skalistym wybrzeżem ale się okazało że patrzyliśmy na złe oznaczenia. Brzegiem nie dało się za wiele przejść. Kawałek był jeszcze wydeptany pewnie przez ludzi szukających szlaku, ale potem robił się gęsty las i zero nadziei na znalezienie szlaku. Zerknęliśmy na mapę i uświadomiliśmy sobie ze szlak idzie brzegiem rzeki....ale nie tym brzegiem na którym my jesteśmy. Cofnęliśmy się do miejsca gdzie po raz ostatni widzieliśmy oznaczenie szlaku, popatrzyliśmy na druga stronę i się załamaliśmy.....znów trzeba przejść rzekę...

Tym razem już sobie odpuściliśmy. Wiem nie wolno się poddawać – ale z drugiej strony też mądry jest ten kto wie kiedy należy sobie odpuścić. Po pierwsze zobaczyliśmy na mapie, że rzekę trzeba będzie przechodzić jeszcze parę razy. Po drugie zdenerwowaliśmy się, że szlak jest słabo oznaczony a po trzecie to nie chcieliśmy wracać po nocy w obawie, że pogubimy szlak. A jeśli chcieliśmy zdobyć to co pierwotnie zaplanowaliśmy to byśmy skończyli hike koło 9 – 10 w nocy. Przestało więc to być zabawne...

W zamian, cofnęliśmy się na strumyk, przeszliśmy go po raz kolejny (tym razem ostatni), siedliśmy w słoneczku z piwkiem i pozwoliliśmy, aby muchy i komary nas pogryzły...no dobra ta ostatnia część była nie zamierzona ale niestety nieunikniona.

No tak ale co ze spalaniem kalorii??? Przecież nie możemy tak leniuchować przez cały dzień. Tak więc na dokładkę poskakaliśmy na skakance. Taka drobnostka a cieszy. Ostatnio kupiłam skakankę i dostałam zajawki na skakanie...już zapomniałam jakie to może być fajne ćwiczenie.

Tak minął nam dzień. I może bez dużego hiku ale nadal przyjemnie, na świeżym powietrzu i z odrobiną sportu. W drodze powrotnej odwiedziliśmy inne pole namiotowe “Sugarloaf”. Całkiem fajna miejscówka. Jest tam trochę prywatności, nie widać było żadnego szeryfa. Może kiedyś zdradzimy nasze Chipmonki z Lafayette Place i wypróbujemy to nowe pole namiotowe. Póki co wróciliśmy na lunch na nasze standardowe pole na Lafayette Place. A lunch był bardzo międzynarodowy. Nie ma to jak Polska konserwa z PRLs, pasta paprykowa z Grecji i piwo z Meksyku. A wszystko zjedzone na Amerykańskim łonie przyrody.

Ta noc była cieplejsza. Tak więc po kolacji posiedzieliśmy przy ognisku, wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w ogień i po prostu cieszyliśmy się życiem....no bo jak tu się nie cieszyć, że misie trzymały się z daleka od nas.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i w Poniedziałek trzeba było już wracać. Deszcz nas wygonił i ruszyliśmy w drogę już koło południa. Nie był to najlepszy pomysł, bo wszyscy wtedy wracali – korki były niemożliwe. Na szczęście technologia się spisała i skutecznie omijaliśmy korki przejeżdżając przez małe miasteczka. Muszę przyznać, że zaskoczyło nas, że takie duże, bogate i zadbane domki są w New Hempshire. Zazwyczaj jeździmy autostradą i nie zdajemy sobie sprawy co tak naprawdę jest za krzakami które odgradzają rzeczywistość od autostrady. Z drugiej strony to nie dziwne – podobno wiele pisarzy wybiera mieszkanie w New Hempshire, Main czy Vermont. Może my też kiedyś nie będziemy musieli być w biurze codziennie i kupimy sobie domek w górach...może...póki co czas wrócić do zatłoczonego i głośnego Nowego Jorku.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2017.05.27 Franconia Notch, White Mountains, NH

Lato. Z czym wam się kojarzy lato? Nam z górami i kempingami. 
W tym roku późno rozpoczęliśmy biwakowanie, dopiero pod koniec Maja. Niestety praca i inne obowiązki trochę nas opóźniły w tym, ale w pierwszy długi, letni weekend musieliśmy gdzieś wyjechać. Pojechaliśmy do dobrze nam już znanego kempingu w stanie New Hampshire, do Lafayette Place.  
Już w Marcu jak robiliśmy rezerwacje, to ilość miejsc była ograniczona. Ostatnio jak sprawdzaliśmy to oczywiście już nic wolnego nie było. Kemping jest położony w samym środku Franconia Notch, z którego rozpoczyna się wiele hików w przepiękne Białe Góry.

Z Nowego Yorku wyjechaliśmy niestety późno, około 9 wieczór. Po 6 godzinach, czyli o 3 rano wjechaliśmy na kemping. ​

​​Było bardzo ciemno i super cicho. Szybko i w ciszy rozbiliśmy namiot, wypiliśmy parę piwek i poszliśmy spać. Jutro (w sumie już dzisiaj) czeka na nas ciekawy hike. 

Dobrze że noc była zimna (jakieś 6-7C) to mogliśmy pospać do 10 rano. Czasami w upalne lato słońce już o 8 rano tak nagrzewa namiot, że dalsze spanie staje się niemożliwe. 
Croissant'y z grilla naładowały nasze wewnętrzne baterie i ruszyliśmy w góry. ​

Na dzień dzisiejszy, wiedząc że rozpoczniemy hike późno, zaplanowaliśmy średniej długości spacer. 
Plan polegał na dojściu do schroniska Greenleaf, trasą Old Bridge i powrót inną, dłuższą, mniej uczęszczaną trasą z powrotem na kemping. ​

Jednym z plusów tego pola namiotowego jest to, że wiele tras właśnie na nim się rozpoczyna. Nigdzie nie trzeba podjeżdżać samochodem. Prosto z namiotu atakujesz górki. 
Trasa do schroniska była nam już dobrze znana. Schodziliśmy już tędy parę razy, natomiast nigdy nie szliśmy do góry.​

Widać, że jest długi weekend i szlak jest bardzo popularny. Mijaliśmy wiele ludzi, i tych którzy szli tylko na parę godzin, i tych których brody i wielkość plecaków mówiły nam, że są niezłymi górołazami. 
Jak zwykle w górach, im wyżej tym widoki ciekawsze. Tutaj też było podobnie.​

Ostatnia godzina hiku była dosyć intensywna. Stromo po skałach do góry. W sumie nie było ciężko, ale ilość ludzi jaka schodziła tym szlakiem była tak duża, że często musieliśmy czekać na swoją kolejkę, żeby przejść wąskie odcinki. ​

Po około 3 godzinach doszliśmy do schroniska Greenleaf. Fajnie położone, nad jeziorek w cieniu góry Lafayette. Część ludzi tu dochodziła i meldowała się na noc, część tylko odpoczywała przed dalszą wędrówką. My też usiedliśmy w słońcu przed schroniskiem na lunch i odpoczynek. ​

Siedzieliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, podziwiając widoki i przyglądając się ciągle to nowym przychodzącym albo odchodzącym turystom. Było już popołudniu, więc całe schronisko, a zwłaszcza kuchnia szykowała się do robienia kolacji. Fajny klimat tutaj panował. Aż chciało by się zostać, ale niestety nasz "dom" był parę tysięcy stóp niżej, więc musieliśmy się zbierać. ​

Żeby urozmaicić sobie trochę życie, na powrót na dół wybraliśmy znacznie mniej uczęszczaną trasę, Greenleaf Trail​

​​Na całym 3 milowym odcinku spotkaliśmy tylko dwie osoby. Zupełnie inny klimat niż na tym ciężko uczęszczanym szlaku jakim wychodziliśmy do góry. Skala trudności była mniej więcej porównywalna do tej drugiej trasy. Górna część stroma, a później się już spłaszczało. Widoki były ok, ale chyba z pierwszego szlaku były ciekawsze.

Widać, że mimo końca maja, śnieg dalej leżał w paru miejscach. Nie dziwię się, w sumie mieliśmy jeden z najlepszych sezonów narciarskich od wielu lat.​

Po około dwóch godzinach zeszliśmy na dół. "Niestety" do naszego pola namiotowego mieliśmy jeszcze dwie mile.​

Fajny, łatwy, płaski szlak w ciągu godziny zaprowadził nas na nasz nasz kemping. Znów poczuliśmy zapach ognisk i grillowanych potraw. My też szybko zabraliśmy się do roboty i kolacja wraz z ogniskiem natychmiast powstała. ​

Oczywiście nie mogło zabraknąć długich, polaków dyskusji przy ognisku do późnych godzin. Nie za późnych, bo jutro rano wczesna pobudka i duży hike nas czeka. ​

Lafayette Place kemping znajduje się w samym sercu Franconia Notch. W miejscu gdzie jest dużo niedźwiedzi. Rok temu misie nas tutaj odwiedziły, więc żeby nie powtórzyła się sytuacja ​wszystko musieliśmy posprzątać. Potem przebrać się w czyste, nie pachnące żadnymi potrawami ubranka, wejść w ciepłe śpiwory, bo zapowiadała się zimna noc i smacznie zasnąć.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2017.03.18-19 Killington, VT

Śnieżyca Stella nawiedziła północno-wschodnią cześć Stanów. W całym rejonie spadło dużo śniegu. W Nowym Jorku nie było go za wiele, natomiast w środkowym Vermont spadło aż 34" (86cm). Nie pozostało nic innego jak zarzucić plecaki na barki, odkopać samochód i ruszyć na północ.

Standardowy wyjazd w sobotę rano i w ciągu 4.5h, bez korków dojechaliśmy do Killington. Wybrała się nawet dość duża ekipa, bo w końcu ma to być najlepszy weekend na narty w tym sezonie. Nie dość że jest bardzo dużo świeżego śniegu, to jest idealna pogoda. Słonecznie, bezwietrznie i temperatura jak na wiosenne narty w okolicy 0-5C. Idealna na opalanie się.

Zdziwiła mnie mała ilość ludzi. Spodziewałem się potężnych kolejek, bo przecież warunki są idealne, a do większości wyciągów wsiadaliśmy z biegu.

Ze względu na bardzo dużą ilość śniegu Killington otworzyło prawie wszystkie trasy. "Ale super warunki", każdy tak powiedział po paru zjazdach. Miękko, bez lodu, wszystko super widać, można carvingiem wcinać się głęboko przy dużych prędkościach.
Po paru szybkich zjazdach na rozgrzewkę, nie marnowaliśmy więcej czasu na ubijane trasy, tylko udaliśmy się w lasy aby sprawdzić głębokość śniegu.

Rzeczywiście, tego nasypało. Zwłaszcza snowboardziści się czasem zapadali i potem wygrzebywali się z tego puchu. Wiadomo, gdzie nie gdzie nadal korzenie i kamienie wystawały, ale one zawsze będą wystawać. Narciarze skutecznie zeskrobią każdą warstwę śniegu. Zaczęliśmy od łatwiejszych lasków, potem oczywiście poszły już ciekawsze, stromsze, gdzie często musiałem się zastanawiać jak dany odcinek pokonać.

Jeździliśmy po wszystkich siedmiu szczytach. Zażywając kąpieli śnieżnych i słonecznych.
A Ilonka w tym czasie spacerowała i pokonywała kolejne metry w górę.

"No tak....szlam do góry i szłam i myślałam.....myślałam dlaczego resorty na wschodnim wybrzeżu są tak strasznie różne od zachodniego wybrzeża, czy Europy. Po pierwsze, to poza Stratton tu nie ma miasteczek. Jest parking, jest base no i stok....żadnych sklepów, kafejek, barów czy restauracji. W base jest zazwyczaj co najmniej jedna wielka sala do siedzenia, jeden sklep z ciuchami narciarskimi, jeden bar często serwujący również jedzenie i "food court" gdzie można zamówić przemielone paluszki z kurczaka albo za drogiego, niedobrego hamburgera.

A jak to się ma do Europy czy Zachodniego wybrzeża. Gdzie te leżaki, relaks, restauracje drogie, ale z dobrym jedzeniem, czy sklepy z markową odzieżą. Gdzie ci co nie jeżdżą na nartach mogą stracić czas i pieniądze.

Wiadomo, ze w większych górach sezon trwa dłużej i ludzie chcą spędzać więcej czasu na zewnątrz, ale myślę, że można nadal porobić fajne miejsca z tarasami, dużymi szklanymi ścianami, zacząć serwować lepszej jakości jedzenie itp.
Tak więc jest pomysł.....trzeba to zmienić ;) podobno Killington będzie się zmieniać i będą próbowali zrobić coś w formie miasteczka. Ciekawe jak i kiedy im to wyjdzie. Możliwości mają duże, bo mają duży teren i już maja 6 baz na dole. Trzeba je tylko połączyć ładnymi chodnikami zamiast parkingami i wpuścić ludzi z kapitałem. A jaki jest mój pomysł? Kupić domek zaraz przy stoku, na górze mieszkać a na dole otworzyć fajny bar/restauracje z grillem na zewnątrz, szklanymi ścianami które w cieple dni można otworzyć itp. A na górze mieszkać.....brzmi jak super plan na wcześniejszą emeryturę. Damy wam znać jak będziemy robić rekrutacje do pracy ;)

Niestety póki co, nie mamy kasy na domek więc skupiłam się na wymyślaniu w głowie biznes planu. Tak idąc, doszłam na szczyt Killington, gdzie jest lodge w którym oczywiście nie było miejsca, a na zewnątrz jest tylko jedna ławka, o którą się biły 3 grupy ludzi.....dobrze że moja brygada dojechała pierwsza i przejęliśmy panowanie nad stolikiem, gdzie wyciągnęliśmy nasze piwko, kabanosy, ptasie mleczko i mieliśmy lunch jakich mało."

Po lunchu bardzo nie chciało się jeździć, ale przecież grzechem byłoby marnować takie warunki. Ogromna ilość śniegu ma tez swoje wady. Dosyć szybko robią się duże, ale miękkie muldy, co bardzo nadwyręża kolana i skutecznie zmniejsza prędkość. Muldy też bardzo męczą, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Po zjechaniu taką trasą, piweczko w słoneczku na wyciągu smakuje wyśmienicie. Na maksa ochładza spoconego narciarza.

Oczywiście jeździliśmy do samego końca i około 4pm, tak jak szefowa Ilonka kazała, zameldowaliśmy się w barze Long Trail aby posłuchać lokalnego zespołu i poopalać się na tarasie.

Ponieważ jest to weekend Świętego Patryka, to głównym kryterium wyboru hotelu była odległość do baru. Takim sposobem wylądowaliśmy w Comfort Inn w Rutland skąd mieliśmy tylko 8 min na nogach do Vermont Tap House. Niestety, miejsce to okazało się bardziej pizzeria niż barem. Pizze mieli bardzo dobrą, a do tego duży wybór piw (ok. 20 lanych). Niestety to miejsce nie miało nastroju irlandzkiego baru, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i znalazłem lokalny bar, gdzie jak weszliśmy to wszyscy się obrócili i gapili się na nas z minute. Chyba turyści tu nie przychodzą. Lubię takie, nie-turystyczne miejsca. Niestety zmęczeni całym dniem nie siedzieliśmy za długo i wróciliśmy do łóżeczek.


NIEDZIELA
W Niedzielę po śniadaniu znowu zaatakowaliśmy Killington. Tym razem rano pogoda nie była najlepsza. Chmury i mgła.

Na szczęście około 11 rano, wiosenne słońce rozgoniło to paskudztwo i już do końca dnia znowu była idealna pogoda.
Dzisiaj podobnie jak wczoraj, pierwszych parę rozgrzewających zjazdów zrobiliśmy łatwiejszymi, ubitymi trasami, a potem zaczęliśmy wyszukiwać ciekawych terenów.

Jedną z naszych ulubionych tras jest Royal Flush. Nic na niej nie robią. Tak jak spadnie śnieg, tak sobie leży. Jest stromo, dużo muld, ziemi, korzeni, kamieni..... po prostu idealny raj dla narciarzy. W połowie trasy jest obowiązkowa przerwa na piwko i opalanie się.

Tak można by siedzieć i podziwiać jak niektórzy potrafią tą trasą zlecieć w tak idealny, super dopracowany, rytmiczny styl, że aż się człowiek zastanawia jak to w ogóle jest możliwe. Na szczęście my też kochamy narty, więc ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu ciekawych terenów.

Gondola K1 wyjeżdża prawie na sam szczyt. Do szczytu jest może jakieś 10 minut na nogach. Mało kto tam się wspina, no bo po co, przecież wszystko już stąd widać. Natomiast mało kto wie, że z samego szczytu schodzi trasa narciarska, Catwalk. Jest to bardzo wąski, stromy, podwójny diament. Oczywiście nic tam nie jest robione, więc jest ciekawie.

Rzadko jest otwarta, ze względu na brak naśnieżania, a także na wielkie głazy, które dopiero duże opady śniegu mogą przysypać. W ten weekend trasa była otwarta i oczywiście musieliśmy ją sprawdzić.

Po zjechaniu Catwalk, nic nam już nie pozostało jak zjechać na dół do Bear Mountain i odpocząć. Ilonka, która zrobiła już swój hike, też tam była i oczywiście znalazła nam wolny stolik na zewnątrz w słoneczku.

Tutaj na dole czuć było wiosnę na maksa. Cieplutko, muzyka, jedzenie, zimne napoje.....
Po lunchu już niewielu z nas miało siłę żeby wstać od stołu i iść dalej na narty. Widać, że był to bardzo intensywny weekend.

Jednak warunki były za piękne na marudzenie, więc wraz z kolegą dalej ruszyliśmy się bawić. Żeby szybko spalić lunch i wrócić do narciarskiego rytmu wybraliśmy Outer Limits. Strome podwójne diamenty, ale nie techniczne. Potem jeszcze poleciało parę innych tras, które idealnie zakończyło ten wspaniały, jak do tej pory najlepszy weekend na nartach w tym sezonie.

W ten weekend MAX pass ogłosił nowe ceny i resorty na 2017/18 sezon. Nie dość, że dołożyli dwa nowe resorty na wschodzie (Whiteface i Windham) to jeszcze obniżyli cenę do $629. Trzeba wpłacić $50 do końca kwietnia, a resztę dopiero po lecie. MAX pass to jest chyba jeden z najlepszych interesów jaki narciarz może zrobić.

Narciarstwo to piękny sport, a narciarstwo prawie za darmo? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie....
W tym roku już płacę $38 za dzień na nartach, a nie był to łatwy sezon. Dużo razy musiałem zostać w NYC, zamiast jechać w góry. Mam nadzieję, że w następnym sezonie na maxa wykorzystam MAX pass.
Teraz mamy parę ciekawych wyjazdów, więc nartki odłożyłem na bok, ale Killington obiecuje, że na pewno będą otwarci do Maja, a może nawet do Czerwca. Na pewno przynajmniej jeszcze raz w Maju wyskoczy się na wiosenne narty. Przecież kto to widział, żeby płacić $38 za dzień, jak można zbić do $35.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2017.02.04-05 Okemo, VT

Jest środek zimy, a my przez ostatnie trzy weekendy nie wyjechaliśmy ani raz na narty. Tylko praca i praca nam w głowie. Chyba się starzejemy!!!
Musieliśmy to natychmiast zmienić, żeby nie zwariować do końca. Spragnieni sportów zimowych już o 7:45 rano byliśmy na parkingu w Okemo, VT.

​W Okemo byliśmy już wiele razy. Fajny, duży resort i nawet w miarę blisko NY. Jakieś 4 godziny samochodem. 
Ładna pogoda i dobre warunki spowodowały, że w sobotę ilość ludzi w górach była stanowczo za wielka. Po 10 rano do głównych wyciągów stało się nawet po 15 minut. Dobrze, że znamy ten resort i szybko uciekliśmy w mniej popularne miejsca. Tutaj już było znacznie lepiej, mniej ludzi na trasach i na wyciągach. 

Już parę razy opisywaliśmy ten resort, więc nie będziemy się powtarzać. Chcę tylko napisać, że Matka Natura chyba chce nas przeprosić za ostatni sezon, bo naprawdę dała nam dużo śniegu, a jeszcze z pomocą armatek śnieżnych jest go już naprawdę dużo. Nie są to może idealne warunki, ale w porównaniu do poprzedniego roku to jest o wiele lepiej. 

Dzisiaj jest pierwszy dzień w tym sezonie, gdzie 100% tras zostało otwartych. Czasami może trochę oblodzone, albo z wystającymi korzeniami, ale i tak super. Musieliśmy oczywiście parę wypróbować.

Przy tak dobrych warunkach, oczywiście nie było mowy o traceniu czasu na lunch. Była mała przerwa na górze na piwko z Ilonką, która dzielnie zdobyła szczyt, ale to tyle. Był z nami kolega, który od paru lat nie jeździł na nartach, więc jak się dorwał do białego szaleństwa to musieliśmy oczywiście jeździć do końca i wsiąść na ostatnie krzesełko o 4 po południu.

W Okemo też spotkaliśmy znajomych, którzy wynajęli cały dom zaraz przy trasie. "Niestety" zaprosili nas na hamburgera i piwko po nartkach. Nie wypadało odmówić, więc jak już wszystkie wyciągi zamknęli to ich odwiedziliśmy. Jak się okazało, to ich tam było ponad 20 osób w tym potężnym domu. Zeszło nam tam trochę, bo przecież przywitać i pożegnać się z każdym i do tego wypić piwo to trochę dużo. Tak więc do dolnej bazy zjechaliśmy już prawie po ciemku.

My niestety nie mieszkaliśmy zaraz przy trasie. Nasz hotel, Ascutney Mountain Resort, znajdował się jakieś 20-25 minut samochodem od Okemo. Polecam ten hotel. Duży, fajny, czysty z pełną kuchnią. Tam ze znajomymi, przy pysznej kolacji (dziękujemy Beatko i Madziu) próbowaliśmy walczyć i zdobywać kontynenty. Oczywiście chodzi o grę planszową Ryzyko.

NIEDZIELA
Nie wiem jak Ilonka znalazła wczoraj wieczorem drogę do naszego hotelu, ale dzisiaj rano wracając do Okemo jechaliśmy ciekawymi drogami. Uwielbiam małe, leśne bez-asfaltowe dróżki w górzystych krainach.

Część naszych znajomych dzisiaj wcześniej wróciła do NY, więc ja wraz z Damianem samotnie wyszukiwaliśmy ciekawych tras w resorcie.
​Ilość ludzi dzisiaj była znacznie mniejsza niż wczoraj. Na większość wyciągów można było wsiadać bez żadnych kolejek. Pewnie dlatego, że dzisiaj w Stanach jest Super Bowl i większość amerykanów chce oglądać to największe wydarzenie w futbolu amerykańskim. My europejczycy, nie do końca jesteśmy fanami tego sportu, więc mogliśmy przez cały dzień rozkoszować się pustymi stokami.

Ilonka dzisiaj też nie próżnowała i przeszła całe góry, aż do Jackson Gore, gdzie tam razem wszyscy spotkaliśmy się na lunch i na coś do ugaszenia pragnienia.

Jeździliśmy oczywiście do końca, próbując bawić się kolegi nową kamerką. Fajna, mała, ale niestety ma słaby stabilizator obrazu. GoPro musi nad tym jeszcze trochę popracować.

Zakup sezonowego pasu, MAX pass, to był świetny pomysł. Już jeżdżę za darmo, a przecież jeszcze mamy przed sobą 3 miesiące białego szaleństwa. Nas, biednych narciarzy nie stać na NIE kupienie MAX pass-u. 
Narty to świetny sport, a narty za darmo? Fantastyczny sposób na spędzanie wolnego czasu. 
MAX pass napisał, że już w połowie marca ma ogłosić super ceny i resorty na następny sezon. Narciarze, nie przegapcie okazji!

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2017.01.07-08 Killington, VT

Nowy rok. Co się z tym wiąże? Postanowienia noworoczne, noworoczne rezolucje. Każdy jakieś ma, każdy chce zmian w nowym roku, chce coś fajnego, ciekawego zrobić, dokonać.
Ja też mam plany. Chcę więcej podróżować. Chcę więcej czasu przebywać w górkach, więcej nartek i hików. Czy to się uda? Nie wiem, ale będę robił wszystko w tym kierunku. Czy to nie jest piękne, jak znajdujesz się w takich pięknych odludnych krainach. Z dala od dużych miast, tego huku, hałasu, cywilizacji. Oddychasz świeżym powietrzem, czas znacznie wolniej leci. Czy to na hiku, czy na nartach, czy tylko przejazdem. Warto zwolnić, zatrzymać się, popatrzeć wokół i powiedzieć: Ale tu pięknie!

Jak na razie w tym roku plan wykonuję. W Nowym Roku byliśmy w Maine na nartach, tydzień później też jedziemy. Tym razem do Killington w stanie Vermont. Trochę bliżej niż Sunday River w Maine, zaledwie 420 km.
Killington też jest dużym resortem. 7 gór, ponad 20 wyciągów. Czasami w weekendy jest za dużo ludzi, ale teraz mają być duże mrozy i pewnie część ludzi to wystraszy.

Dokładnie o 8 rano zajechaliśmy na parking i prosto poszliśmy na wyciąg. Killington posiada pięć dolnych baz. Jedną z lepszych jest Bear Mountain. Mniej ludzi, można zaparkować prawie na trasie, rano słońce idealnie oświetla stoki i dobry bar. Czego więcej potrzeba.

Było trochę zimno, jakieś -17C. Na początku maska narciarska była potrzebna. Zwłaszcza jak leciało się szybko na dół. Brak ludzi i idealnie przygotowane trasy spowodowały to, że już koło 10 rano było nam ciepło i maskę można było schować.
Na ten wyjazd przyjechaliśmy większą grupą. Część znajomych już wczoraj tutaj dojechała, także koło dziesiątej spotkaliśmy się na stoku i dalej już razem szusowaliśmy.

Około 11 postanowiliśmy zagrzać się w barze i odwiedzić Ilonkę. Jak już wspomniałem, Bear Mountain ma fajny, duży bar. Lokalne lane piwa i inne ciekawe drinki na zabicie mrozu. Ilonka na dzisiaj też zaplanowała ambitny dzień. Postanowiła dokonać zimowego wyjścia na szczyt Killington.

Dokładnie, hike w Killington to nie byle co. Szczyt Killington ma wysokość 4241 ft. i należy do moich ulubionych szczytów górskich. Dwa razy szliśmy na Killington z Darkiem od strony Appalachian Trail, która przechodzi prawie przez szczyt. Ja na Killington lubię wychodzić, też trasami narciarskimi. Jeśli chodzi o Killington up-hill policy (przepisy chodzenia po trasach narciarskich) to wymagane jest kupienie biletu za $20. Jest to bilet na cały sezon więc nie jest tak źle.

Dodatkowo resort ma restrykcje po jakich trasach można chodzi, i tak wyjść trzeba z bazy Ramshead (ok. 2200 ft) i wspinać się trasą Easy Street aż na szczyt Ramshead. Następnie trasą Frolic można przejść na szczyt Snowdon. A potem...a potem to nikt nie wie już co wolno co nie. Pytałam się ludzi z obsługi i ski patrolu i mówili, że można iść na szczyt. W regulaminie pisze, że nie można....ale ja regulamin przeczytałam dopiero wieczorem przy piwku, więc się nie liczy.

Tak więc trasa Killink doszłam do Great Northerns i podreptałam w kierunku szczytu. Moment jak się wychodzi z Killink jest fajny. Wychodzisz na niewielką polankę, po czym widzisz szczyt i zdajesz sobie sprawę jak to jest daleko...ale tak naprawdę w górach zawsze wszystko wydaje się dalej niż jest w rzeczywistości więc nie było tak, źle i już po niecałej godzince doszłam do baru na szczycie, gdzie inny hiker mnie poznał i spytał się:
- A jak ty zeszłaś na dół?
Na co ja odpowiedziałam
- Na dół??? Ja tu doszłam...cały czas po trasach.
No tak, na górę można wyjechać kolejką, ale po co płacić $30 za kolejkę, jak można spalić trochę kalorii, podziwiać widoki i trochę potrenować. Same plusy!

My przez ten czas, jeździliśmy prawie po całym Killington. Od łatwych zielonych, do trudniejszych zalesionych. Jak dostałem smsa, że Ilonka zdobyła szczyt, to my wzięliśmy gondolę i też pojechaliśmy na szczyt na lunch i oczywiście jej pogratulować.

Po lunchu część znajomych pojechała już na dół, a ja z paroma wytrwałymi narciarzami zaczęliśmy wyszukiwać ciekawe trasy. I znaleźliśmy.... polanki.

Nie były to łatwe trasy. Dużo muld, korzeni, krzewów, trawy. Wyznając zasadę, że nie ma złej trasy tylko trzeba z odpowiednią prędkością je pokonywać, pomalutku na dół udawało nam się zjechać. W Bear Mountain na dole byliśmy parę minut przed czwartą, więc jeszcze udało mi się samotnie załapać na ostatnie krzesełko.

Ostatni zjazd był już bardzo powolny i dobrze znanymi mi trasami. Nie chciałem się pogubić bo już prawie się ściemniało.

Kolejnym plusem Bear Mountain bazy jest muzyka na żywo na dole. Lokalny z gitarą fajnie grał, zimne piwko się lało, fajnie się siedziało i wspominało kolejny udany dzień na nartach.

Mieszkaliśmy w nawet fajnym hotelu, Cortina Inn, jakieś 15 minut samochodem od Killington. Duży hotel z wieloma atrakcjami. Basen, hot-tub, masaże, pomieszczenie z grami....
Tam dopiero udało nam się spotkać z kolejnymi znajomymi. Ach, jakie to Killington jest duże. Siedzieliśmy, gadaliśmy i planowaliśmy kolejne dalekie wypady na narty.


NIEDZIELA​

Dzisiaj postanowiliśmy się trochę pomęczyć. Diamenty, muldy, łąki, lasy..... co nam tylko do głowy wpadnie. Kolega ma nowe GoPro więc chciał się trochę pobawić i ponagrywać. Fajne to nawet jest. Nie za duże, a nawet dobrej jakości. Trochę baterie na mrozie wysiadają, ale tak to już niestety z nimi bywa.

Jak zwykle mróz wystraszył ciepłych leniuszków, więc całe góry były prawie nasze. Na rozgrzewkę wzięliśmy parę niebieskich tras, takich jak: Skyburst, Cruise Control, Needle's Eye.... Potem zaatakowaliśmy czarne trasy. Tu już było ciepło. Mimo, że spadło dużo śniegu, to dalej dało się odczuć początek sezonu. Na podwójnych czarnych było za dużo lodu. To w połączeniu z dużymi oblodzonymi muldami nie sprawiało dużej radości z jazdy. Pojechaliśmy w las.

W lesie pusto, brak ludzi, cisza. Nie braliśmy trudnego lasu bo kumpel chciał przetestować swoje nowe GoPro i bał się, że jak będzie stromo to jego nowa zabawka rozwali się o drzewa.

Jak jeszcze trochę poćwiczy nagrywanie to będzie można jakieś fajne filmiki składać, prawda? Zapuszczaliśmy się coraz to w głębsze lasy. Jeżdżę w Killington od 20 lat, a w niektórych miejscach to ja dopiero po raz pierwszy byłem. Podobał nam się zjazd trasą rowerową. Zwłaszcza ich zakręty i sztucznie zbudowane skocznie.
​Słońce zaszło i natychmiast zrobiło się super zimno. Było już po drugiej, więc wróciliśmy do Bear Mountain coś przekąsić.

Po lunchu bardzo nam się już nie chciało wychodzić na ten mróz, ale wiem, że później bym tego żałował. Następny wyjazd na narty dopiero za 4 tygodnie. Było już po trzeciej jak jeszcze poszedłem na parę zjazdów.
Teraz to już zupełnie nie było nikogo. Nawet ludzie do obsługi wyciągów grzali się w budkach i tylko wychodzili jak ktoś podjeżdżał do wyciągów. Czasami jak szybko podjechałem to nawet nie zdążyli wyjść.

​Było zimno, mroczno i sypał lekki śnieg. Może nie są to idealne warunki na narty, ale przecież na to nie mamy wpływu. Czasami jest słoneczko i ciepło, a czasami "troszkę" gorzej.

Parę minut po czwartej zjechałem na dół. Na parkingu ubyło już znacznie aut. Zostały tych najwytrwalszych, albo tych co się już dosyć długo grzeją w barze. Przebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Niestety tym razem powrót nie był taki łatwy i szybki. Na granicy VT i MA dopadła nas śnieżyca. Na szczęści nie była długa, ale i tak skutecznie zwolniła całą autostradę. Dobrze, niech sypie w górach, pomyśleliśmy. Niech ta zima będzie śnieżna i mroźna, taka jak kiedyś bywały. W końcu mam sezonowy bilet na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Po tych trzech wyjazdach bilet się już prawie spłacił, a przecież sezon się dopiero zaczyna.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.12.30-2017.01.02 Sunday River, ME

Czy zima może przeszkodzić w planach sylwestrowych? Na ile jesteśmy mocni, silni i żadne anomalia pogodowe nie przeszkodzą nam zrealizować planów?
Do tej pory nie sądziłem, że pogoda wpłynie na moje plany. Ilość śniegu jaka spadła w stanie Maine, "niestety" pokrzyżowała nasze plany.
Sylwestra mieliśmy obchodzić na Manhattanie, w jakimś barze na South Street Seaport. Miały być fajerwerki, miało być wesoło i miało być do rana. 30 grudnia dostałem maila z Sunday River (SR) że spadło ponad 20 cali śniegu i matka natura ma w planie nadal dorzucić jeszcze więcej. Tak, macie racje, to tam gdzie byliśmy tydzień temu.

​Cóż nam pozostało - trzeba sylwestra przenieść dzień wcześniej i sprawdzić czy aby dobrze policzyli te cale śniegu. Ja wiem, znowu ponad 1tys km w samochodzie, ale czy siedzieć 6h w aucie czy w barze....to prawie to samo, a może przynajmniej na zdrowie to wyjdzie.

​Tak więc 30 grudnia (piątek) w pracy poleciał szampan. Nie był to byle jaki szampan, bo i rok nie był byle jaki. Louis Roederer, Cristal 2007. Co Wam powiem, to że dało się wypić. A tak na prawdę był bardzo dobry, ale czego się spodziewać po takim klasyku. Mamy jeszcze parę w sklepie, jak ktoś ma ochotę.

​Ilonka wywiązała się bojowo z zadania i powiedziała, że jak sylwester to i impreza. Tak więc wieczór spędziliśmy w dość dużym gronie, lekko ponad 20tys fanów zespołu Phish. Udało jej się załatwić bilety do loży w Madison Square Garden. To dobrze, bo przynajmniej nie musiałem się przeciskać przez tłumy, a lodówka pełna piwa była pod ręką.

​Nie znałem tego zespołu wcześniej. Zaczęli w latach 80-tych i pochodzą z Vermont. Spodobała mi się ich muzyka - elektroniczna i ciekawa....sami posłuchajcie.

​Po koncercie szybko pakować się, bo przecież decyzja o wyjeździe została już podjęta. Jutro, w sylwestra, po pracy o 8 wieczorem wyjeżdżamy w góry. Nie chcieliśmy spędzić Sylwestra w samochodzie na autostradzie, więc Ilonka jako specjalistka od obliczeń i hoteli, znając możliwości kierowcy, korki na drogach, obliczyła w którym miejscu będziemy blisko północy i tam zarezerwowała hotel. Padło na Andover....dokładnie middle of nowhere (po środku niczego). O 11:45 wpadliśmy do recepcji z szampanem w ręce a o 11.55 ten szampan chłodził się już w lodzie.

​Nowy Rok przywitaliśmy totalnie nie w naszym stylu, to znaczy przed telewizorem oglądając transmisję z New York i Miami. Cel uświęca środki, godzinę później chrapiąc śniliśmy o ośnieżonych górach.

​Z Andover do Sunday River zostało nam jeszcze 3h wiec pobudka musiała być bardzo wczesna. Wiem, w Nowy Rok wstając o 5:30 rano to trzeba być wariatem, ale pasja nie wybiera. Robiło się już jasno i można pomału było oglądać zaśnieżone krainy i drogi.

​Rzeczywiście spadło tutaj dużo śniegu. Nie mierzyliśmy dokładnie ile cali, ale tak na oko to ze 20 powinno być.
Parę minut przed 9 rano zajechaliśmy na hotelowy parking i prosto poszedłem na nartki.

Tutaj Ilonka zaskoczyła mnie po raz kolejny. Znalazła w ostatniej chwili hotel ski in/out. Grand Summit Resort. Nie dość, że hotel leży na trasie narciarskiej to jeszcze wyszukała cenę jak za jakiś tani motel gdzieś daleko przy drodze. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale nie wnikam, hotele to jej działka na wyjazdach.

Ilonka poszła na swoje ulubione hiki, a ja zaatakowałem ośnieżone trasy narciarskie. Ludzi jak zwykle w SR nie było dużo, więc znowu można było non-stop jeździć. Na głównych trasach już jednak ludzie trochę ten świeży śnieg rozjeździli i miejscami było twardo i oblodzono. Śnieżyca była tutaj dwa dni temu.

Dwa dni temu, w piątek był rekord w SR jeśli chodzi o ilość narciarzy na stokach. Ponoć kolejki do wyciągów były gigantyczne. O 10 rano przestali już sprzedawać bilety. Doszli do wniosku, że nie obsłużą tylu narciarzy. Nie dziwię się wygłodniałym narciarzom. Rok temu przecież nie było u nas zimy, a w grudniu tego roku spadło już więcej śniegu niż przez cały poprzedni sezon.

W związku z tym, że na trasach nie było już dużo puchu pojechałem go szukać do lasu. Tutaj już było inaczej. O wiele więcej nie rozjeżdżonego śniegu. Sunday River ma wiele tras przez lasy, więc mogłem się wybawić za wszystkie czasy. Rok temu żaden las nie był otwarty ze względu na brak śniegu.

Zabawy w laskach są bardzo męczące, więc skontaktowałem się z Ilonką i zrobiliśmy sobie przerwę na coś energetycznego i zimnego. Ilonka też już była ostro zmęczona. Chodzenie po głębokim śniegu pod górę wcale nie jest takie łatwe.
Irish coffee i zimne IPA od razu dodało energii na kolejne zabawy.

​Przejeżdżając koło trasy Flying Monkey (Latająca Małpa) zauważyłem, że jest otwarta. Tą trasę otwierają tylko parę razy w roku, po dużych opadach śniegu. Rok temu ani raz ją nie otworzyli. Trudna, stroma, techniczna i przez las. Idealna na zakończenie intensywnego, wspaniałego i wyczerpującego dnia na nartach.

Na koniec jeszcze odwiedziliśmy hotelowy bar, Camp, żeby się lepiej spało. Mają fajne nóżki z kurczaka w sosie z jagód. Polecamy...​

Mając ski in/out i nie być na pierwszym krzesełku to prawie jak polecieć do Nowej Zelandii i nie widzieć Kiwi (przynajmniej na zdjęciu). Także 10 minut przed otwarciem wyciągów byłem już na dole gotowy i zwarty. Zdziwiłem się ilością ludzi. Było ich chyba już kilkadziesiąt, stali grzecznie do wyciągów. Jeżdżenie samemu ma parę plusów. Jeden z nich to szybkie załadowanie się na wyciągi. Nie musisz stać w kolejce tylko wchodzisz na linię dla pojedynczych, gdzie z reguły jest mało ludzi.

Co do minuty, o 9 rano otworzyli wyciągi i można było rozpocząć kolejny wspaniały dzień na nartkach. Było minus parę stopni, słonecznie i bez wiatru. Idealne warunki.

Na start zleciałem parę razy po dobrze ubitych niebieskich i czarnych trasach. SR słynie z dobrego groomingu, więc zanim ludzie tego nie rozjeżdżą to można super carvingiem wcinać się w zmrożony, ale nie oblodzony śnieg.

Dzisiaj wyjątkowo było dużo ludzi w górach. Tak gdzieś od 11 rano zaczęły robić się kolejki do wyciągów i też trasy były pełne ludzi. Dużo śniegu i dużo ludzi niestety nie idą w parze. Zaczęły powstawać muldy. Na szczęście były to miękkie, nie oblodzone muldy, więc aż tak bardzo nie przeszkadzały.

Zawsze można było pojechać na trudniejsze trasy, albo do lasu i już ludzi nie było. Koło pierwszej zjechałem do głównej dolnej stacji wyciągów, South Ridge, żeby spotkać się z Ilonką i odpocząć. Ale tu było ludzi. Nawet nart nie było gdzie zostawić, nie mówiąc już o dostaniu się do baru po piwo.
Szybko przenieśliśmy się do White Cap, drugiej z czterech dolnych stacji. Tam bez tłumów, na zewnątrz przy ognisku z lokalnymi rozmawialiśmy jaka ta zima jest wspaniała i śnieżna.

Czas fajnie leciał, piwko się fajnie piło, a tu niestety dnia ubywało. O czwartej zamykają wyciągi, a tu jeszcze tyle gór do zjeżdżenia. Zostawiłem Ilonkę żeby pilnowała ogniska, a ja wziąłem się do roboty.

Ludzi już było znacznie mniej. Niektórzy dalej siedzieli na lunchu, a niektórzy pewnie już wyjechali do domów po długim świątecznym tygodniu. Trochę sobie jeszcze pośmigałem i obowiązkowo na koniec, na zachód słońca zrobiłem ostatni taniec w lesie. Jest tam taka fajna trasa, Last Tango (ostatnie tango). Długa, zalesiona, nie za trudna, nie za stroma, idealna na zakończenie dnia. Oczywiście już nikogo na niej nie spotkałem.

Jak zjechałem na dół to już wyciągi były zamknięte. Chyba się za bardzo roztańczyłem w tym lesie. No nic, pomyślałem, trzeba się pakować do samochodu i w drogę. Jedynie 600km i już będziemy w znacznie cieplejszym NY. Był to naprawdę szybki i spontaniczny weekend. Wszystko działo się w ostatniej chwili i z wielką prędkością. W drodze powrotnej bardzo cieszyliśmy się z decyzji wyjazdu. Mimo, że byliśmy „trochę” zmęczeni to nie żałowaliśmy ani minuty. Czuliśmy, że nie zmarnowaliśmy weekendu w nowojorskich barach obchodząc Nowy Rok.
Za tydzień kolejny wyjazd. Tym razem trochę bliżej, jakieś 400km. Jedziemy do Killington w stanie Vermont. Też tam trochę spadło śniegu, może nie aż tyle co w Sunday River, ale „musimy” to zbadać. Jedzie większa grupa, to pewnie będzie wesoło.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.12.24-26 Sunday River, ME

Święta Bożego Narodzenia można spędzać na wiele sposobów. Myśmy wybrali bardziej spokojny i relaksacyjny sposób i pojechaliśmy całą rodzinką w góry.

Zima w tym sezonie jest wyjątkowo dobra, ale jest to początek sezonu żeby mieć jak najlepsze warunki to udaliśmy się daleko na północ. Pojechaliśmy do oddalonej o ponad 500 kilometrów, Sunday River w stanie Maine. Tam w wynajętym domku postanowiliśmy spędzić wigilię, Święta a także pochodzić po górach i zażyć białego szaleństwa.

Niestety sezon narciarski w tym roku rozpoczynamy dopiero pod koniec grudnia, bo nam się biznesu zachciało. Na szczęście każdy świętuje i mogliśmy zamknąć sklep na 3 dni i uciec z zatłoczonego miasta.

Sunday River jest jednym z lepszych resortów na wschodnim wybrzeżu. Ma osiem szczytów połączonych wyciągami. Sprawia to, że narciarze mają do dyspozycji wiele terenów, od łatwych do super trudnych przez lasy albo stromo z muldami. Daleka odległość resortu od dużych miast sprawia że w ogóle nie ma kolejek do wyciągów, i bardzo często masz całą trasę tylko dla siebie.

​Droga zajęła nam ponad 6h, wcale nie było to źle, bo nie było korków. Tak więc o drugiej w nocy, w domku można było zjeść przepyszny bigos przygotowany przez tatusia. Ponieważ późno poszliśmy spać to i późno wstaliśmy. Ale nie ma pośpiechu, wyciągi w Sunday River są czynne aż do 8 wieczorem. Ja i tatuś jako wprawieni narciarze, jeździliśmy bez przerwy i szybko nadrobiliśmy rano stracony czas.

Pogoda nie była może idealna, ale w porównaniu z poprzednim sezonem była fantastyczna. Prószył lekki śnieżek, było bezwietrznie, a temperatura tylko lekko poniżej zera. Tak można by jeździć aż do 8 wieczór, ale musieliśmy odebrać Ilonkę i mamusię bo im kawiarnie zamykali. ​

​Jak myśmy jeździli na nartkach to Ilonka wzięła mamusię na spacer do miasteczka Bethel. Miasteczko pomimo że bardzo blisko dużego resortu narciarskiego jest dość małe. Dwie główne uliczki, parę restauracji, jakiś bed & breakfast.... Dziewczyny znalazły lokalna kawiarnie gdzie poszły na kawę, ciacho i plotki. Niestety wszystko w miasteczku zamykali o 3 po południu więc i my postanowiliśmy wrócić do domku i przygotowywać wigilijną kolację.

Powrót nie był taki łatwy, bo już parę lat nie byliśmy w tym resorcie i łatwo się można pogubić. Jest on tak duży, że mapę często musieliśmy wyciągać.

​Wigilia jak to wigilia, pysznie, dużo (nawet za dużo). Obowiązkowo po Wigilii Święty Mikołaj rozdał nam prezenty. Jeden - gra planszowa Pandemia - szczególnie spodobała się wszystkim i do późnych nocy ratowaliśmy świat od zarazy. Bardzo polecamy ta grę, ponieważ wszyscy grają przeciwko grze, ta gra nie tylko uczy logicznego myślenia ale też pracy zespołowej i podejmowania szybkich decyzji.

​W Niedzielę, nie pozostało nam nic innego jak spalić kalorie z wczorajszej obfitej Wigilii. Siostra też do nas dojechala więc w trójkę ponownie zaatakowaliśmy górę. Niestety pogoda dziś nie była po naszej stronie. Ze względu na mocny, porywisty wiatr, wszystkie wyciągi na szczyty zostały zamknięte. Można było jeździć tylko do połowy gór. Niektórzy długo się zastanawiali czy jest sens kupić bilet na te parę wyciągów. Natomiast ja nie miałem tego problemu. Parę miesięcy temu kupiłem MAX pass. Jest to sezonowy pass na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Pozwala on jeździć do pięciu dni w każdym resorcie, nie ma znaczenia czy święta czy weekend. Cena biletów w Resortach narciarskich dochodzi już do $100 albo nawet więcej za dzień. Ja jak dobrze i umiejętnie wykorzystam ten pass to nawet połowy z tego nie będę płacił.

Ilonka spalała kalorie jak zwykle na hiku. W Sunday River uphill policy jest bardzo fajne i można chodzić po trasach narciarskich których się chce. Trzeba tylko kupić pass za symboliczne $10. Tak więc Ilonka uderzyła w kierunku szczytów, ale w połowie drogi zobaczyła bar....I postanowiła się tam ogrzać przez chwilkę. Nas też na wyciągach dosyć dobrze wywiało, więc jak dostałem SMS-a że Ilonka znalazła bar, to szybko z pędem wiatru, dołączyliśmy do niej. ​

Po krótkiej przerwie Ilonka ruszyła na szczyt a my na dól. Wiatr zaczął ustawać, dzięki czemu resort otwierał coraz to więcej wyciągów. Ok. 2 popołudniu można było wyjechać już na szczyty.

"Ale tu wieje!" powiedzieliśmy po wyjechaniu jednym z wyciągów. Były ładne widoki, bo wiatr przegonił większość chmur z całego stanu Maine, ale długo na szczycie nie dało się wytrzymać.

W między czasie Ilonka zdobyła szczyt i trasą Ekstazy zeszła trochę w dół, spotkała się ze mną aby wypić piwko. Tak więc "po Ekstazy wylądowaliśmy w krzakach na piwie".

​Po jeszcze kilku szybkich zjazdach, wraz z zachodem słońca, udaliśmy się do domku szykować pyszną kolację i oczywiście ratować świat przed kolejną pandemią.

Poniedziałek, czyli drugi dzień świąt, też oczywiście spędziliśmy na nartach. Było bezwietrznie, więc wszystko było otwarte. Jak zwykle brak ludzi, szybkie wyciągi i wszystkie stoki należały do nas. Żeby nie było za pięknie, dzisiaj temperatura dawała nam w kość. Było dobrze poniżej -10C. Dodając do tego pęd i szybkość zjazdu, odmrożenie nosa jest bardzo prawdopodobne. ​

Tak więc po 4 godzinach jazdy, ciepła Irish coffee brzmiała kusząco. Oczywiście najlepsza kawa jest w najlepszym barze. W Sunday River, jest jeden z najlepszych ski barów na wschodnim wybrzeżu, The Sliders. To nadal jest dużo gorsze od Alpejskich super barów, ale na kraj w którym Prohibicja nadal istnieje, nie jest źle. ​

Dla porównania, tak się ludzie bawią w Europie. Meribel, Francja 2016.

Meribel, Francja 2016

​Ten bar jest zwłaszcza popularny na wiosnę, kiedy to słoneczko ogrzewa jego taras, na którym przy grillu, muzyce i czymś chłodnym narciarze "odpoczywają". Przy dzisiejszych mrozach nie udało nam się wykorzystać możliwości tarasu, ale i tak przy dobrym jedzeniu w środku pożegnaliśmy się z Sunday River. Jeszcze raz przekonaliśmy się że warto spędzić w samochodzie ekstra godzinkę czy dwie i jechać tutaj, niż do resortów w Vermont.

To już jest ostatni wpis w tym roku - 50. Dużo się działo, było ciekawie, czasem z dreszczykiem, zdecydowanie z dużą ilością zwierząt. 50 wpisów przez cały rok to jeden tygodniowo - nie jest źle, ale zawsze może być lepiej. Dlatego życzymy sobie jeszcze więcej przygód i podróży tych małych i tych dalekich. Tego samego życzymy wam - żeby na pewno nie było nudno i monotonnie, czasem z dreszczykiem ale zawsze z uśmiechem!

Read More
USA: New England Ilona USA: New England Ilona

2016.09.04 Eisenhower, White Mountains, NH

Jednak i tej nocy misiu chciał trochę na rozrabiać. Krzyków ludzkich już więcej nie słyszeliśmy, ale za to donośnie słyszeliśmy jak ktoś wali w jakiś metalowy kontener. Nie sądzę, że był to ktoś inny niż niedźwiedź próbujący się dostać do kontenera na śmieci. Większość kontenerów na śmieci czy do przechowywania jedzenia, które to potocznie nazywają się „odporne na misie”, nadal przepuszcza zapach. Ich odporność polega na nie możliwości dostania się do środka.

Tak więc po troszkę lepiej przespanej nocy, ale tylko troszkę, uderzyliśmy do lasu. Plan mieliśmy dość ambitny. Na pewno chcieliśmy zdobyć szczyt Eisenhower, a potem zobaczyć co dalej. Może dojść do chatki Lake of Clouds, może zdobyć jakiś inny szczyt. To można zawsze zdecydować na górze. W Białych Górach siatka szlaków jest bardzo dobrze rozwinięta tak, że zawsze się coś wymyśli, żeby nie było nudno.

Ponieważ, planowaliśmy spędzić w górach ok. 8-10h, to ranny start był wymagany. Tak, że nie tracąc czasu, nie oglądając się na misie ani chipmunki, wyruszyliśmy w kierunku szlaku. Szczyt Eisenhower leży w części gór nazwanych Presidential Range. Jak już mogliście się domyśleć, każdy szczyt jest nazwany na cześć prezydenta, a najwyższy szczyt oczywiście nosi nazwę Washington.

​Dziś szlak zaczął się dość lekko i płasko. Nie koniecznie nas to ucieszyło, bo wiedzieliśmy, że wcześniej czy później będziemy musieli gdzieś nadrobić tą wysokość.

I w miarę szybko przekonaliśmy się gdzie. Po ok. mili trasa zaczęła się podnosić, a ostatnie tysiąc stóp było już bardzo pod górę. My się nie poddawaliśmy i spokojnie, równomiernie, byle do góry wspinaliśmy się coraz wyżej.

Na wysokości ok. 4500 ft. jest rozgałęzienie szlaków. Od tego momentu byliśmy już cały czas nad lasami, więc widoki były przepiękne. Nic tylko pstrykać zdjęcia na około.

Od rozgałęzienia do szczytu jest już nie wiele. Ludzie, którzy mało chodzą po górach często są przerażeni jak wysoka wydaje się góra. Nie ma co panikować. Szczyt jest zawsze bliżej niż nam się wydaje. I tak też było w tym przypadku. Szlak na szczyt to zig-zag, więc się idzie bardzo łatwo, a wysokości przybywa z każdym krokiem.

Jednak w Presidential Range jest dużo więcej ludzi niż w Craford Notch w którym byliśmy wczoraj. Wczoraj na trasie spotkaliśmy więcej ludzi, którzy robią Appalachian Trail, niż zwykłych jednodniowych turystów. Dziś natomiast na trasie przeważali jednodniowi, weekendowi turyści i było ich zdecydowanie więcej.

Po zdobyciu szczytu Eisenhower, ma się dwa wyjścia. A właściwie to trzy...trzecie jest nie aktywne. Po pierwsze można iść dalej i zdobyć kolejny szczyt Pierce. Opcja druga: wrócić się do rozgałęzienia i trasą Crawford Path przejść do schroniska Lake of Clouds, po drodze mijając szczyt Franklin. Opcja trzecia – jak już wspomniałam nie aktywna – wrócić na dół do samochodu. My wybraliśmy opcję nr. 2.

​Podobno Crawford Path, pomiędzy schroniskiem Lake of Clouds a szczytem Eisenhower jest jedną z najładniejszych tras w Białych Górach. Dlatego nie zastanawiając się podążyliśmy dalej.

​Rzeczywiście widoki były przepiękne na wszystkie strony świata. Idzie się cały czas otwartym terenem, więc gdzie sięgnąć wzrokiem rozciągają się przepiękne góry.

Bycie cały czas na otwartym terenie ma swoje plusy i minusy. Zdecydowanie piękne widoki wynagradzają wszystko, ale w tak słoneczny dzień, w samo południe, czuliśmy się tam jak na patelni. Dobrze, że mieliśmy zapas wody, bo piliśmy jak wielbłądy. Nie przeszkodziło nam to jednak w robieniu sobie przerw na zdjęcia, czy podziwianie widoków.

W Białych Górach zawsze są jakieś opcje aby zboczyć. I tak na trasie którą wybraliśmy pojawiły się dwa szczyty przez które mogliśmy przejść i je zaliczyć. Jeden to Franklin, a drugi to Monroe. Na szczycie Monroe byliśmy już dwa razy, więc sobie go odpuściliśmy tym razem, ale Franklin był dla nas dziewiczy, więc nie mogliśmy go ominąć.

Szczyt Franklin jest dość niski i bardzo łatwo jest na niego zboczyć. Nie jest on popularny i jest dość płaski, ale zawsze to jeden szczyt do zaliczenia mniej.

Ok. trzeciej popołudniu dotarliśmy do schroniska Lake of Clouds. Dobrze nam znane schronisko, w którym to nocowaliśmy 2 lata temu. Każde schronisko w Białych Górach jak i Adirondack ma lemoniadę i domowej roboty ciasto. Tego własnie najbardziej pragnęłam. W Polsce idzie się do schroniska na naleśniki i piwko, a tutaj na lemoniadę i ciacho. Chyba nadal wolę opcję naleśników, ale po spędzeniu ponad godziny w samym słońcu dziś nie myślałam o niczym innym jak o zimnej, pysznej lemoniadzie.

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na koleją decyzję. Mogliśmy albo wracać trasą którą wszyliśmy, albo dla urozmaicenia wrócić trasą Ammonoosuc Ravine. W opcji drugiej niestety wychodzimy na inny parking, więc trzeba przejść jeszcze 3 mile drogą. My wybraliśmy trasę Ammonoosuc. Po pierwsze perspektywa wracania nadal w dużym słońcu nie przekonywała nas, a po drugie chciałam się sprawdzić. Co mam na myśli?

​Ponad 4 lata temu, jak jeszcze byłam początkującym górołazem Darek mnie wziął na tą trasę. Stwierdził wtedy, że jest to krótki (tylko 3 mile) hike na zakwasy. Początkowo mu uwierzyłam, bo wtedy się nie spytałam ile wysokości jest do zrobienia. Okazało się, że do zrobienia było ponad 3 tys stóp, co oznacza, że trasa była stroma....miejscami bardzo stroma.

Trasa ta zapadła mi w pamięci....musiała być ciekawa. Zazwyczaj słabo pamiętam trasy, którymi chodzę, ale ta pamiętałam nawet po 4 latach. Tak więc, nie zastanawiając się ruszyliśmy w dół. Zaczęło się dość stromo, jak również podłoże nie było najlepsze. Duże płaty skał, które dodatkowo pokryte były spływającą wodą. Trasa definitywnie nie należy do najłatwiejszych, ale wodospady jakie mija się po drodze są przepiękne.

​Tak więc zeszliśmy na dół, pod stację kolejki. Kolejka ta wyjeżdża na samą górę Washington. Nigdy nią nie jechałam i pewnie nie pojadę, bo atrakcja ta do tanich nie należy, a jaka to jest przyjemność jechać jak można wyjść.

​Stąd zostało nam już tylko 3 mile droga do samochodu. Tu szliśmy jak na auto-pilocie. Hike był super. Wspaniałe widoki, trochę techniczny na rozciąganie i wystarczająco długi, żeby spalić wczorajsze hamburgery i zgłodnieć.

​Tak, dobrze widzicie....my się misia nie boimy...i postanowiliśmy przyrządzić sobie krwistą jagnięcinę. Jeśli misiu ludzi czerwone mięso, to na pewno wyczuł dobre jedzonko. Dobrze, że nie postanowił nas odwiedzić. Nawet później siedząc przy ognisku było już spokojnie. Nikt nie krzyczał, nie robił hałasu, ani nie walił w kontenery ze śmieciami. A może my po prostu byliśmy tak padnięci i śpiący, że nawet nie słyszeliśmy, że coś się działo wokół naszego namiotu?

Ostatni dzień postanowiliśmy się wyspać. Poza pakowaniem mieliśmy jeden jedyny plan....zrobić ładne zdjęcie chipmunka. Sami zobaczcie i oceńcie jak nam to wyszło....

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.09.03 Webster, White Mountains, NH

W ten długi weekend minęła druga rocznica naszego wspaniałego bloga. Wszystko rozpoczęło się siedząc dwa lata temu przy ognisku na jednym z najlepszych kempingów na wschodnim wybrzeżu, Lafayette Campground w NH. W tym roku jeszcze nie byliśmy w New Hampshire, więc wybór na długi weekend był oczywisty.

​W piątek szybko po pracy i ociekając od upałów Nowojorskich podążyliśmy na północ. Siedem godzin "szybko" zleciało i zostaliśmy przywitani przez chipmunki na naszym ulubionym polu 46, na kempingu Lafayette. Ogniska nie chciało nam się już rozpalać tylko przyrządziliśmy sobie przepysznego dzikiego łososia i około drugiej nad ranem poszliśmy spać.

Niestety nie pospaliśmy długo, bo godzinę później, czyli ok. trzeciej nad ranem, kemping odwiedził niedźwiedź. Wygląda, że w tym roku ​misiu często pojawia się w naszych opowiadaniach. Naszego pola na szczęście nie odwiedził, bo wiemy jak się zachować z jedzeniem. Natomiast inne pola nie miały tyle szczęścia. Z tego co się dowiedzieliśmy na drugi dzień, parę ludzi mocno wystraszył i to ich krzyki nas obudziły. Podobno tez rozbił szybę w jednym z samochodów, bo kierowca nie do końca domknął okno i zapach jedzenia wydostał się na zewnątrz. Misiu po rozbiciu szyby splądrował samochód w poszukiwaniu jedzenia. My się obróciliśmy na drugi bok i poszliśmy spać. Niestety ok. piątej rano temperatura spadła do 5C co nas znów wyrwało ze snu. Musieliśmy opatulić się naszymi śpiworami jak mumie. O siódmej rano budzik powiedział, ile można spać, wstawać w góry! Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy średniej długości hike w Crawford Notch.

​Crawford Notch jest to przepiękna dolina położona w centralnej części Białych Gór. Żadne z nas jeszcze tam nie było. Wybraliśmy jedną z najbardziej popularnych tras, na szczyt Webster, 3,910 stóp. Trasa ta pokrywa się ze szlakiem Appalachian Trail (AT). Szlak ten ciągnie się ponad 2tys mil, od Georgi do Maine. Średnio potrzebujesz 6 miesięcy, aby to przejść. ​

Z naszych wcześniejszych obliczeń wychodziło, że wędrowcy, którzy idą z południa na północ, powinni się znajdować dokładnie w tym rejonie. Miałem nadzieję spotkać paru, pogratulować im wytrwałości, a także chwile z nimi pogadać. W końcu planujemy to kiedyś zrobić z Ilonką! Nie wiem tylko dlaczego ona się uparła i chce rozpocząć ten szlak w żaden inny dzień tylko 31 luty. Nie rozumiem?

​Jak większość szlaków w Białych Górach, rozpoczyna się ostro i pomału wzdłuż strumyków idzie się w górę. Ten szlak był wyjątkowo równomierny, cały czas równomiernie ostro pod górę. Od samego początku przecinał ostro poziomice i nawet nie dał nam czasu na rozgrzewkę.

Na wysokości około 3000 stóp osiągnęliśmy grań. Mały odpoczynek, podziwianie pięknych widoków, i dalej w górę. Od tego momentu napęd na cztery łapki był wymagany.

Trasa szla samą granią, więc piękne widoki nas nie opuszczały, wiaterek nas schładzał, a ręce kurczowo trzymały się skał.

​Po jakiejś godzinie wspinania się po grani osiągnęliśmy szczyt Webster.

Była tak piękna pogoda i przepiękne widoki ze siedzieliśmy tam chyba z trzy kwadranse. Zajadając kabanosy i popijając zimnym piwkiem.

Nie zawiodłem się i na całej trasie spotkałem ponad 20 thru-hikers (ludzi którzy idą cały AT). Większość samotnych, albo już ze swoimi nowymi znajomymi z trasy. Przeróżni ludzie pod względem wieku (20-60+ lat), jak i ubioru, jedni w zimowych czapkach, inni bez koszulek. Każdy nastawiony na idę, idę i muszę przejść, nie ma innej opcji, ja na pewno dojdę do końca. Lubiłem z nimi rozmawiać, każdy z nich miał wiele pozytywnej energii, optymistycznego nastawienia na wszystko, byli oni również bardzo przyjaźni i gadatliwi. Jakby nasz zepsuty świat składał się tylko z takich ludzi, to żyłoby się jak w raju. Część z nich nie szła sama, szła ze swoim przyjacielem, psem. Psy niosły swoje jedzenia, a także wodę do picia. Jeden z thru hikerów na zadane pytanie, czy długo idzie ze swoim psem, odpowiedział:
​Nie, pies towarzyszy mi tylko przez ostatnie dwa miesiące.

​​W sumie nie wiele zostało im do końca. Lekko ponad 300 mil czyli około miesiąca, a dojdą do mety. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że dużo z nich nie ma ze sobą namiotów. Uważają, że są to zbędne kilogramy. Śpią w hamakach a nad sobą maja tylko płachtę przeciwdeszczowa. Może i racja, lżejsze, szybciej się rozkłada i składa, a komary i tak uciekają od tych spoconych i brudnych ciał. ​

Zejście z grani nie było łatwe. Chyba łatwiej się wychodzi po stromym, niż schodzi na dół. Pomalutku, kroczek po kroczku obniżaliśmy się. Było już pod wieczór a dalej spotykaliśmy ludzi z dużymi plecakami i dużą brodą. Niektórzy, jeszcze szli, ale większość szukała już miejsca na swoje "łóżeczko" na kolejna noc.

Nasze łóżeczko czekało na nas na dole. A obok niego ognisko i oczywiście przepyszna kolacja. Dzisiaj jedliśmy wypasione na maxa hamburgery!!!

A teraz siedzimy przy ognisku, piszę bloga i zastanawiamy się co nasz kolega misiu wymyśli dzisiejszej nocy...

No i wymyślił, bo zanim usnęliśmy znów słyszeliśmy ludzkie krzyki gdzieś w oddali. Ach ten misiu, nawet nie pozwoli się wyspać. Chyba powinienem mu zostawić jednego hamburgera żeby się najadł i wrócił do lasu.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.03.12-13 Stratton i Okemo, VT

W tym tygodniu w NYC temperatura przekroczyła 20°C. Dla narciarzy oznacza to jedno – końcówka sezonu, wiosenne narty. W sumie to u nas, na północnym-wschodzie niewiele śniegu spadło w tym sezonie, więc nie wiadomo czy nie jest to ostatni wyjazd na narty. Tak więc uzbrojeni w krem do opalania, okulary przeciwsłoneczne i grill zaatakowaliśmy Vermont.

Na sobotę zaplanowaliśmy Stratton, resort w którym nie byliśmy już parę lat. Kiedyś Stratton nazywany był Aspen wschodniego wybrzeża ze względu na wysokie ceny mieszkań, nowe wyciągi i idealnie ubijane trasy. Ale to już było. Teraz Stratton nie ma już ogrzewanych chodników, wyciągi są już ponad 10 letnie, a dbanie o trasy też ma wiele do życzenia.

Wiem, że w tym sezonie jest mało śniegu, ale w niedzielę jeździłem w Okemo gdzie trasy były dużo lepsze. Nie tracąc czasu uderzyłem na szczyt, bo wiedziałem, że od południa będzie się już dość ciężko jeździć. Ludzi nawet było trochę, ale zaletą jeżdżenia samemu jest to, że można wchodzić poza kolejką i nie tracić czasu na stanie w niej. Było słonecznie, ciepło, z lekkim wiatrem a śniegu ubywało z każdą godziną.

Rano się nawet jeździło OK. Śnieg na trasach nie był jeszcze rozjeżdżony. Można było carvingiem szybko zlatywać i odpoczywać na krzesełkach opalając się.

Jak nasi znajomi koło południa do nas dotarli, to już niestety warunki nie były takie fajne. Narciarze zeskrobali śnieg z tras więc lód był wszędzie. Porobiły się też duże, mokre muldy co dodatkowo utrudniało jazdę. Około trzeciej po południu nogi powiedziały, że wystarczy tej zabawy i trzeba odpocząć przy grillu w hotelu. Tak też uczyniliśmy i relaksowaliśmy się cały wieczór w miłym towarzystwie zajadając przepyszną kolację.

Niedziela - Okemo

Ten resort jest już nam bardzo znany. Jeździmy tam często, bo widać, że gospodarze o niego dbają i ciągle inwestują w nowe technologie.

Niestety nie było pierwszego krzesełka, bo ktoś kiedyś wymyślił zmianę czasu na czas letni. I to nas zaatakowało dziś rano. Z lekkim opóźnieniem, ale pełen sił wyruszyłem podbijać Okemo. Trasy narciarskie były znacznie lepiej przygotowane niż wczoraj w Stratton. Znajdowało się na nich więcej śniegu, który nawet skutecznie przykrywał lód i kamienie.

W Okemo odbywały się jakieś zawody, więc dużo ludzi była w głównej części góry. Pojechałem do South Face gdzie prawie nikogo nie było. Śnieg był mokry, ale było go dużo i był fajnie przez ratraki ubity. Jeździłem tam aż do południa ciesząc się z super pogody, braku ludzi i dobrych warunków śnieżnych jak na ten okres. Na niektórych trasah widać jednak było potężne braki śniegu. Tam gdzie nie było sztucznego zaśnieżania, to wiosna już była na całego.

Później pojechałem do Jackson Gore gdzie warunki też były ok. Było już po 12, wiosenne muldy się pojawiały, ale były malutkie. Widać, że jak jest mało narciarzy to trasy o dobrej kondycji mogą nawet być do popołudnia. Tutaj też parę razy zjechałem i zacząłem się posuwać w kierunku głównej części, gdzie planowaliśmy zrobić wiosenny piknik na łonie natury.

Siedząc tak, zastanawialiśmy się czy to czasem nie będzie nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Za trzy tygodnie planujemy jeszcze jeden wyjazd na narty, ale po ilości śniegu jaka jest w górach, to różnie z tym może być. Jak rozmawiałem z lokalnymi na wyciągach to mówili, że nie pamiętają tak słabego sezonu narciarskiego. Opady śniegu były 4-5 razy mniejsze niż średnia roczna jaka jest w tym rejonie.
Dwa tygodnie temu we Francji narzekałem na nadmiar tego białego skarbu, a teraz narzekam na jego brak. Jakoś Matka Natura w tym sezonie „troszkę” to nierówno podzieliła. Obiecałem też sobie, że już nigdy więcej nie powiem, że jest go ZA DUŻO!!! Lepiej się męczyć z jego nadmiarem, niż patrzeć na trasy jak kwiatki rosną.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.02.06-07 Bromley i Okemo, VT

Dzisiaj rano podchodząc do okna zobaczyłem śnieg na ulicy. Myślę.... super!!! Jutro (sobota) rano jedziemy do Vermont na narty więc fajnie będzie w końcu pojeździć po świeżym śniegu.

Sprawdziłem pogodę w górach i niestety jak się okazało troszkę śniegu spadło w NYC, trochę więcej w Connecticut, ale dalej na północ, tam gdzie jedziemy na narty, to znowu nic nie spadło. Po raz kolejny w tym roku śnieżyca ominęła miejsca górskie i zasypała miasta. Mówię po raz kolejny, bo dwa tygodnie temu też była śnieżyca, ostro sypnęło, ale nie tam gdzie powinno.

Żeby tego było mało, to jak idzie jakiś ciepły front i zamiast śniegu jest deszcz, to oczywiście leje w górach i roztapia to co ludzie próbują zrobić. Tutaj duże brawa dla wspaniałych i cierpliwych ludzi co walczą z naturą i robią śnieg na trasach. W wielu resortach śnieg leży na prawie 100 trasach.
No nic, mimo, że to jest jeden z gorszych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu to na nartki trzeba jechać. Zwłaszcza, że dwa miesiące temu kupiłem sobie nowe nartki, Salomon Q98. Wiem, to są bardziej nartki na głęboki, puszysty śnieg, ale dwa tygodnie temu je testowałem w Killington gdzie oczywiście nie było puchu i się idealnie na nich jeździło. Mają głębokie boczne wcięcia (side cut), przez co są też świetne do długiego, szybkiego carvingu. Teraz zawsze jeżdżę z dwoma parami nart. Używam je w zależności od warunków. Chociaż ostatnio więcej jeżdżę na nowych. Do końca nie wiem dlaczego. Może dlatego, że są nowe i są świetne, może dlatego, że idealnie mnie słuchają na stokach, a może dlatego, że za dwa tygodnie lecimy do Francji na nartki i tam tylko na takich nartach się jeździ, a ja do końca ich jeszcze nie poznałem.....

Tym razem jedziemy do dwóch resortów. Oba znajdują się w południowym VT. W sobotę będziemy w Bromley. Nigdy tam jeszcze nie byliśmy. Rodzinny, mały resort, z długimi niebieskimi trasami z samej góry do dołu. W niedzielę pojedziemy 30 minut dalej na północ do dobrze nam już znanego Okemo.

Hotel mamy w Bromley, zaraz koło stoków. Przed 9 udało nam się zajechać na miejsce. Zostawiliśmy samochód pod hotelem i ruszyliśmy na nartki. Bromley jako jeden z niewielu resortów w VT ma większość południowych stoków. W pogodne dni słońce fajnie oświetla stoki, przez co lepiej widać muldy i inne nierówności.

Rano szczyt był jeszcze trochę we mgle, ale już koło 10 rano słoneczko szybko sobie z tym problemem poradziło. Bromley nie jest dużym resortem z 47 trasami. Jest to chyba jeden z mniejszych resortów jakie odwiedziłem ostatnimi latami. Nam się wcale taki mały nie wydawał. Na głównej części ma fajne, niebieskie trasy z samej góry na dół. Trasy mają po 2km długości, do tego obsługuje je ekspresowy wyciąg. Można szybko do góry i na dół carvingiem się bawić. Resort nie jest dobrze znany, co oznacza, że nawet w weekend nie ma ludzi do wyciągów ani na trasach.

Po paru zjazdach postanowiliśmy zmienić styl jazdy i pobawić się trochę na czarnych trasach. Pojechaliśmy w inną część Bromley, gdzie było trochę stromiej. Tu już była inna bajka. Twardo, oblodzone, czasami muldy....
W środę tutaj deszcz padał i było bardzo ciepło. Co deszcz nie roztopił to słońce podtopiło, a, że są to południowe stoki, to wiecie co się stało..... śnieg się zamienił w lód.
Szybko musiałem zjechać do samochodu i zamienić nartki. Na puchowych nartach po lodzie nie najlepiej się jeździ.
Teraz było lepiej. Na nartach "all mountain" znacznie lepiej się jeździ po twardym, zmrożonym śniegu czy lodzie. Trochę te zabawy są męczące, ale na szczęście nie mieli tutaj ekspresowego wyciągu, więc na krzesełkach można się było ochłodzić i odpocząć.
Bromley ma dobre przepisy jeśli chodzi o chodzenie po trasach. Tak jak Okemo, można chodzić wszędzie, bez ograniczeń i za darmo. Także Ilonka ubrała raki i zaatakowała szczyt i nawet znalazła trasę Apalachian Trail, która w tym rejonie pokrywa się z Long Trail.

Około południa spotkaliśmy się na szczycie i w końcu można było sobie usiąść i odpocząć. Południowe stoki mają ten plus, że siedzieliśmy sobie w słoneczku, było cieplutko i bezwietrznie. Piweczko w takich warunkach smakuje najlepiej.

Po przerwie wróciliśmy na główną część góry, gdzie już do końca jeździliśmy. Mało ludzi więc trasy były nie rozjeżdżone, ekspresowy wyciąg i góra dół, góra dół..... Czasami wracaliśmy na czarne trasy, żeby się zagrzać, ale szybko nam się nudziło i po jednym czy dwóch zjazdach z powrotem carvingiem po niebieskich na dół.
Dzień narciarki dobiegał końca, nogi już bolały więc czas pomyśleć o jakimś lunchu. Na to też byliśmy przygotowani i poleciała kiełbaska podwawelska z grilla.

Albo ta kiełbasa była dobra, albo byliśmy głodni bo szybko cała poszła. Pewnie to i to, no bo przecież nie jedliśmy cały dzień. Za fajne nartki były i za fajna pogoda, żeby tracić czas na jedzenie. Polecam Bromley! Mały resort, mało ludzi, ale nawet długie trasy. Można się wyjeździć. Jest taniej i bliżej niż do Okemo czy Killington.

Nasz hotel, The Lodge Bromley znajduje się przy samych stokach. Odpowiednio to wykorzystaliśmy i udaliśmy się do ich lokalnego baru na après ski. Wild Boar Tavern, znajduje się w głównym budynku przy dolnych stacjach wyciągów. Ciekawe miejsce, dużo ludzi, fajna muzyka na żywo wykonywana przez dziewięcio-osobowy zespół. Fajnie grali, Long Trail się lał, atmosfera się podnosiła.... ogólnie mówiąc, typowe après ski.

Muzykanci padli, więc przenieśliśmy się do hotelu i tak w pokojach albo w świetlicy, przy różnego rodzaju grach kontynuowaliśmy rozmowy narciarskie....

NIEDZIELA

Zapowiadała, się wspaniała pogoda. Słoneczko wschodzącymi promieniami powiedziało nam dzień dobry, nie wylegiwać się w łóżeczkach tylko na nartki. Posłuchaliśmy słońca i po szybkim hotelowy śniadaniu (nic specjalnego, standardowe śniadanie) pojechaliśmy samochodami na północ do Okemo. Pół godziny zleciało i zaparkowaliśmy w Okemo. Resort wprowadził fajne udoskonalenie, magnetyczne karty. Narciarz już nie musi iść do okienka i kupować bilet. Można to zrobić na internecie wcześniej i taniej. Masz kartę w kieszeni i prosto z samochodu idziesz na nartki. Specjalne bramki czytają kartę która wysyła fale radiowe i już siedzisz na krzesełkach.

Okemo dobrze znamy, byliśmy tu już wiele razy. Jest znacznie większy niż Bromley, posiada 121 tras z czego ponad 90 było otwartych. Większy resort i niestety więcej ludzi. Dobrze, że wiemy gdzie unikać tłumów i szybko pojechaliśmy na South Face gdzie bez kolejek można było uprawiać białe szaleństwo. Niestety nie wszystko było otwarte. Zima w VT w tym roku nie sprzyja narciarzom. Ale i tak jak na tak mało śniegu to można było pojeździć. Trzeba było tylko uważać na lód i na wystające kamienie.

Ilonka miała plan przejść się do Jackson Gore (jedna z dolnych stacji wyciągów) i zająć tam miejsce przy ognisku. Nam to trochę dłużej zeszło, fajnie się jeździło, więc dopiero dojechaliśmy do niej koło południa. Oczywiście wyszły chmury i musieliśmy posilić się Long Trailem w środku. Był to Super Bowl weekend, połowa amerykanów ogląda finał football'u w domach albo w barach, więc stoki zaczynały się robić puste. Odpowiadało nam to, znowu bez kolejek się bawiliśmy

Przyszła druga po południu, głodni jak wilki zjechaliśmy na dół i zabraliśmy się za grilla. Zostało trochę kiełbasy i jeszcze znajomi zrobili pyszną karkówkę po marokańsku. Słoneczko wyszło, było bezwietrznie, pyszne jedzenie, tak można by było siedzieć godzinami i się opalać....

Na szczęście nartki są ciekawsze niż relaks przy grillu a zwłaszcza jak stoki są już prawie puste, więc zaatakowaliśmy górki ponownie. Nie wiele zostało czasu do zamknięcia resortu, ale dobre i parę zjazdów. Fajnie było zakończyć weekend rzeźbiąc ślady na śniegu na opustoszałych stokach.
Za dwa tygodnie Francja, 3 Doliny. Największy resort narciarski na świecie. Ponad 600km tras, 169 wyciągów, 25 szczytów, 6 lodowców....
Ciekawe jak to będzie wszystko wyglądało. Mam nadzieję, że kondycja, aklimatyzacja i nogi pozwolą na przejechanie przynajmniej połowy tych dziewiczych dla mnie terenów...

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.01.10 Okemo, VT

W poprzednim sezonie narciarskim (2014/15), cała północno-wschodnia część Stanów była regularnie zasypywana śniegiem. Niskie temperatury i duża ilośc śniegu spowodowały jeden z lepszych i dłuższych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu. Natomiast cały zachód Ameryki narzekał na brak śniegu.
W tym roku jest odwrotnie. Resorty w Colorado czy w innych zachodnich stanach były już w pełni otwarte przed Świętami Bożego Narodzenia, a u nas na wschodzie, nawet na początku stycznia w resortach tylko parę tras było otwartych.
Na szczęście przez ostatni tydzień były niskie temperatury i każdy resort w Vermont i innych stanach północno-wschodnich robił śnieg 24/7. Plus spadło jeszcze parę cali tego białego "skarbu", więc nawet warunki zaczęły się poprawiać.

Jadąc autostradą 91 na północ, śnieg dopiero zaczął się pojawiać gdzieś koło granicy Massachusetts i Vermont.

Po kolejnej godzinie dojechaliśmy do Okemo. Lubimy ten resort. Ma dobry system szybkich wyciągów, fajne długie niebieskie i czarne trasy, a także parę tras dla ekspertów, jak jeszcze nogi bardzo nie bolą.
Przy okienku z biletami powiedzieli nam, że dzisiaj mają 60 (ze 121) tras otwartych. To i tak super, jak na warunki jakie mamy w tym sezonie.
Temperatura na dole była gdzieś -2C, wyżej trochę chłodniej i prawie bez wiatru.

Ilonka też lubi ten resort. Może chodzić gdzie tylko chce, po jakiej trasie się jej tylko podoba. Nie mają żadnych restrykcji. Wzięła mapę, ubrała raki i poszła czarnymi diamentami na szczyt. Na górze jest bar, w którym mieliśmy się spotkać za jakiś czas.
Ja z kolegą zapieliśmy narty i zabraliśmy się do roboty. Po około 20 minutach wyjechaliśmy na szczyt gdzie przywitała nas prawdziwa zima.

Wow, jaka różnica między dołem a górą. Tylko 2200 stóp (700 m.) wyżej, a tu już zupełnie inny klimat. To dobrze, bo śniegu było więcej i lepszej jakości. Obydwoje byliśmy tak spragnieni nartek, że parę pierwszych zjazdów to praktycznie były szybkie zjazdy bez zatrzymania na dół i wyciągiem na górę. Tą zabawę trochę nam utrudniały warunki, bo chmury jak osiadły wokół góry, tak nigdzie nie chciały odchodzić.

Około 11:30 zmęczeni dołączyliśmy do Ilonki, która była już na szczycie i się schładzała dobrym Long Trail'em.
Oczywiście nie wolno za dużo marnować czasu na odpoczynek i po szybkim piwku i panini pożegnaliśmy Ilonke, która też zaczynała schodzić w dół i wróciliśmy na trasy.

Dołączyło do nas dwóch znajomych, którzy właśnie dojechali z NY, i tak w czwórkę zwiedzaliśmy całą górę.
Warunki nawet dalej były OK. Widoczność była słaba i śnieg już był bardziej rozjeżdżony, więc lód powoli zaczął się pojawiać. Trochę zwolniliśmy tempo, ale jeździliśmy do końca.

Mieszkaliśmy w Holiday Inn Expres w Springfield. Około 30 minut samochodem od resortu. Fajny tani, czysty hotelik z dużymi pokojami. Polecamy.....

Następnego dnia rano leżąc w łóżku słyszę deszcz. Otwieram okno, patrzę..... i leje.
Hmmmm...... co tu robić?
Sprawdzam pogodę w Okemo i też nie zapowiadają najlepszej. No nic, przecież nie będziemy siedzieć w hotelu. Jedziemy do resortu, zobaczymy co się dzieje. Albo idziemy na narty, albo oddajemy bilet. Okemo ma takie zasady, że jak do 9 rano zgłosisz, że warunki tobie nie odpowiadają to możesz wymienić bilet na voucher, który możesz wykorzystać w każdy dzień w tym sezonie.
Niestety w resorcie też nie mieli dobrych informacji. Jak by było parę stopni chłodniej to w wyższych partiach by już śnieg sypał, a tak to lał deszcz.
Zamieniliśmy bilet na voucher i postanowiliśmy pojechać na dobre śniadanie i wymyśleć co robić dalej.

Na południu VT jest miasteczko Brattleboro. Nawet duże miasto jak na tak odludny stan. Znaleźliśmy restauracje Marina, która w niedziele już od 10:30 serwuje brunch. Restauracja jest fajnie położona na połączeniu dwóch rzek, Connecticut i West. Jedzenie miała OK, nic specjalnego. Zamówiliśmy jajka Benedykta z homarem i łososiem. Jaja były dobre, ale żyjątka morskie mogły by być świeższe. Natomiast widok z restauracji był ciekawy.

Po brunchu pojeździliśmy trochę po miasteczku, odwiedziliśmy pobliski stan New Hampshire i....... znaleźliśmy fajny browar. Whetstone station.

Browar jest unikatowy, bo jako jedyny browar w stanach jest położony w dwóch stanach. Jest dosyć długa historia tego jak to się stało, ale dosyć ciekawa. Oczywiście browar musi płacić taksy i płaci je w stanie Vermont.

Ma dużą selekcje dobrych craft piw jak i dobrze wyglądające menu. Nie zamawialiśmy nic do jedzenia, ale w browarze było dużo lokalnych ludzi co się zajadali jedzonkiem i popijali to piwkiem. Następnym razem wracając z nart musimy tam wstąpić na kolację i spróbować ich żeberek albo innych przysmaków.

Do NY zostało nam już "tylko" 3 godziny, ale w takich warunkach to pewnie zajmie nam to trochę dłużej.

Read More