Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.10.22-24 Lot do Nowej Zelandii (dzień 1)
Nowa Zelandia chodziła nam po głowie chyba od dziecka, jako miejsce bardzo odległe, niedostępne, miejsce, o którym każdy słyszał i każdy marzył, że może kiedyś uda mu się tam stopę postawić. Za małego oglądało się wiele programów National Geographic z tej bajkowej krainy i zadawało się pytanie, czy to naprawdę jest nasza planeta. Czy takie cuda natury naprawdę istnieją, czy NG czegoś tu nie poprzekręcał i komputery z Hollywood nie maczały w tym palców. Trochę później, po oglądnięciu "Lord of The Rings" nasz apetyt na tą daleką krainę jeszcze bardziej wzrósł.
Parę miesięcy temu Ilonka powiedziała, że może załatwić nam super tanie bilety, nasze marzenie stało się jeszcze bardziej realne. Nie było wyjścia, musimy lecieć!
Zaczęło się ostre planowanie podróży. "Troszkę" nam miny zrzedły jak się dowiedzieliśmy, że na miesiąc to tam się nawet nie opłaca jechać. My niestety możemy tam maksymalnie spędzić dwa tygodnie. Postanowiliśmy, że zwiedzimy tylko południową wyspę, a północną następnym razem. Jednak dalej czytając przewodnik, blogi podróżników, czy analizując mapy, doszliśmy do wniosku, że dwa tygodnie to za mało, żeby nawet południową wyspę zwiedzić. Ta wyspa jest ponad tysiąc kilometrów długa! Dokonaliśmy kolejnych cięć i niestety północna część południowej wyspy musi poczekać. Następnym razem razem tą część odwiedziny wraz z południową częścią północnej wyspy. Trzeci wyjazd do NZ będzie zimą (ich zimą). Wtedy w pierwszym tygodniu odwiedzimy północną część północnej wyspy (która jest bliżej równika, więc jest cieplejsza), a na drugi tydzień zlecimy na południową wyspę na narty i zimowe hiki. Parę lat temu byliśmy zimą w Japonii na nartach. Bardzo nam się spodobało. Spotkaliśmy tam wielu narciarzy z Nowej Zelandii, którzy mówili, że u nich jest podobnie. Musi być wspaniale, jak lodowce dochodzą prawie do oceanu. Kończą się gdzieś 250 metrów w pionie przed wodami. Po prostu bajka!!!
Lecimy na przełomie października i listopada. W NZ na południowej wyspie wtedy jest środek wiosny. Ponoć jeden z lepszych okresów na zwiedzanie tych krain. Śnieg w dolinach już stopniał, wyżej w górach jest, ale on tam zawsze leży. Nie ma jeszcze lata, więc ceny są przystępniejsze i ludzi o wiele mniej. Wtedy też ja mam urodziny, a także mamy piątą rocznicę naszego ślubu. No i jak tu gdzieś daleko nie lecieć.... z reguły Ilonki urodziny obchodzimy gdzieś dalej niż moje, więc teraz ja wygrałem. Jej urodziny też były w ciekawym miejscu, Oktoberfest w Monachium.
Cala podróż od naszego mieszkania do wylądowania w Christchurch zajmie nam 31 godzin. Wiem, długo trochę, samoloty stanowczo za wolno latają. Chcemy lecieć Air New Zealand. Po pierwsze mamy od nich bilety, a po drugie są to ponoć jedne z najlepszych lini lotniczych na świecie. Coś takiego jak Emirates, Cathay Pacific Singapore Airlines, czy Etihad. Ciekawe gdzie na tej liście plasują się linie LATAM.
Ze Stanów Air New Zealand lata z trzech miejsc. Z Texasu (Houston), z San Francisco i z Los Angeles. Wybraliśmy LA, ze względu na lepsze połączenie i lepszy samolot z LA do Auckland (NZ).
W Los Angeles mamy 6 godzin przesiadki (mogliśmy mieć dwie, ale nie chcieliśmy ryzykować, bo nie mamy łączonego lotu). Zresztą lotnisko jest oddalone tylko 25 minut od Santa Monica. Gdzie zamierzamy się przejechać, zjeść lunch i pochodzić po jesiennej plaży.
Pierwszy lot (NYC-LA) trwał 6 godzin. Trochę spaliśmy, trochę jeszcze czytaliśmy przewodnik po NZ, a trochę nadrabialiśmy zaległości z filmami. Chyba między tymi bogatymi miastami "zwykli" ludzie mało latają. Ponad pół samolotu to klasa pierwsza i business. Potem strefa z extra leg room (więcej miejsca na nogi), tam gdzie myśmy siedzieli i tylko ostatnie 6 rzędów było w klasie ekonomy.
W Los Angeles wylądowaliśmy o czasie. Nadaliśmy bagaże na następny lot i udaliśmy się do pięknego miasteczka, położonego nad Pacyfikiem, do Santa Monica.
Fajnie tak było przejść się ciepłymi, słonecznymi uliczkami tego miasteczka. Podziwiać zachód słońca, palmy, plaże, rozprostować nogi i zjeść dobrą kolację we włoskiej knajpce. W Santa Monica czuć południową Kalifornię. Kabriolety na ulicach, ludzie w strojach kąpielowych, ciepło, palmy, muzyka na żywo w knajpach...A'propo muzyki, tyle razy śpiewałem "Hotel California" w barze na 56th str ale dopiero teraz udało mi się go dopiero zobaczyć. Chciało by się dłużej posiedzieć, ale "niestety" przed nami kolejny lot. Lot w dalekie, odległe krainy. Nie dość, że zmieniamy półkulę z północnej na południową, to jeszcze z zachodniej na wschodnią. Wylatujemy jesienią, a lądujemy gdzie wiosna jest w pełni. Po drodze zmieniamy też linię daty. Wylot jest w sobotę wieczorem, a po 13 godzinach lotu, lądujemy w poniedziałek rano. Po raz pierwszy w życiu umknie nam dzień. Dla nas ten tydzień ma tylko 6 dni. Brakło w nim niedzieli. Szkoda, bo każdy dzień na wakacjach jest na wagę złota. Mam nadzieję, że jak będziemy wracać do Stanów to jakoś odzyskamy ten brakujący dzień.
W powrotnej drodze z Santa Monica kierowca Ubera umiejętnie ominął wszystkie korki i w bardzo szybkim czasie znowu znaleźliśmy się na LAX. Jeśli macie gdzieś przesiadkę dłuższą niż 4 godziny to bardzo polecam opuścić lotnisko i udać się do pobliskiego miasteczka, albo jakieś atrakcji. Nie dość, że się coś ciekawego, nowego zobaczy, to po powrocie na lotnisko czujesz się bardziej zrelaksowany i już prawie zapominasz o poprzednim locie. Nogi, tyłek i głowa "zapominają", że parę godzin temu spędziły długi czas w samolocie. Człowiek jest bardziej zrelaksowany i gotowy na następny długi lot.
Lotnisko w Los Angeles (zwłaszcza międzynarodowy terminal) troszkę rożni się od wielu innych lotnisk na jakich bywamy. Bardziej przypomina nam Dubaj niż np. Nowy Jork. Sklepy są jak na 5 alei w NY, najlepszych projektantów mody, znajdują się też bary z kawiorem i szampanami. Związku z tym, że kierowca szybko dotarł na lotnisko, to mieliśmy troszkę czasu na piwko. Udaliśmy się do baru, gdzie podawali sushi i oczywiście muzyka grała na żywo. Jak często bywacie w barach na lotnisku gdzie jest live music? Ach to Los Angeles....
Niestety załadunek tego dużego ptaka nie odbywał się dwoma rękawami jak np. Emiratów w NY, więc troszkę musieliśmy odstać w kolejce. Minus dla Air New Zealand!
Te linie słyną z ciekawych i humorystycznych safety videos jakie są puszczane przed startem. Oglądaliśmy ich wiele na YouTube, ale to nie to samo co oglądnięcie ich w samolocie. Fajnie to zrobili. Podobało nam się.
Jest to nocny lot i lądujemy w Auckland o 7 rano. Plan na najbliższe kilkanaście godzin, to szybki obiadek i do spania. Pewnie się gdzieś nad Pacyfikiem obudzimy, to troszkę popracujemy (trzeba przecież bloga pisać i czytać dalej o NZ), może jakiś film oglądniemy i znowu do spania, żeby się wyspać i mieć siłę na trzeci samolot i potem na zwiedzanie miasteczka Christchurch.
Jedzenie było OK, ale nie Wow. Jak na te linie to uważam, że powinno być bardziej wyszukane. Natomiast za miejsce na nogi dostali dużego plusa. Można się było rozciągnąć i nawet pierwsze sześć godzin fajnie udało nam się przespać.
Niestety samolot wystartował z pół godzinnym opóźnieniem i jeszcze pogoda nad oceanem nie była najlepsza więc wylądowaliśmy z godzinnym opóźnieniem.
Już w samolocie nam powiedzieli, że nie zdążymy na przesiadkę, ale żeby się nie martwić, bo za godzinę leci kolejny samolot to Christchurch i mamy już na niego miejsce. Plus dla Air New Zealand za fajną organizację. Podróż wydłużyła nam się do 32 godzin.
Dużym zaskoczeniem była deklaracja jaką musieliśmy wypełnić jeszcze zanim wyjdziemy na ląd. Do Nowej Zelandii nie wolno prawie niczego do jedzenia wwozić. Jak coś masz to musisz zadeklarować i powiedzieć celnikowi co masz, a on uzna czy możesz wwieźć czy nie. Jak nie zadeklarujesz, a wyjdzie, że masz to płacisz duże kary finansowe. Wszystkie walizki i torby podręczne są prześwietlane. Nasze polskie konserwy na hiki uznał za nie groźne i nam je przepuścił. Sprzęt sportowy (buty na hiki, kije, namioty, śpiwory....) też muszą być zgłoszone. Pan się pytał czy mam błoto na butach na hike. Powiedziałem mu, że ja czyszczę buty po każdym hiku i nie musiałem pokazywać. Przed nami w kolejce była panienka co musiała pokazywać podeszwy.
Udało się, wyszliśmy na zewnątrz. Fajnie, przyjemnie chłodno, czysto. Jest to nasz szósty kontynent na jakim jesteśmy, została tylko Antarktyda. Już wstępne plany mamy jak się tam dostać.
Musieliśmy przenieść nasze walizki na krajowy terminal. Nie było to łatwe zadanie, bo musieliśmy iść chyba z 12-15 minut za taką zieloną linią, która doprowadziła nas prawie do samolotu.
Tu już poszło wszystko szybko i gładko i po parunastu minutach siedzieliśmy już w ostatnim samolocie. Jeszcze tylko 1.5 godzinki i lądujemy w Christchurch.
Kia Ora, takimi słowami przywitał nas kapitan samolotu po wylądowaniu na naszym jak do tej pory najbardziej położonym na południe lotnisku.
Odebraliśmy Toyote Rav4 z Budgetu i kolejne wyzwanie. Tutaj się przecież jeździ po lewej stronie. Na szczęście mam już trochę w tym praktyki, także bez problemu dotarliśmy do hotelu w centrum Christchurch. Mam świetnego pilota.
34 godziny, tyle dokładnie trwała ta podróż. Długo trochę, ale jak chce się dostać na koniec świata, to niestety swoje trzeba odsiedzieć w samolotach. Miejmy nadzieję, że jest to warte i zobaczymy rzeczy, które wcześniej tylko w tv się widziało.
2016.05.30 San Francisco, CA (dzień 10)
No i minęło 10 dni....kolejne dziesięć intensywnych dni, dużo się działo, dużo porobiliśmy zdjęć i ponagrywaliśmy filmu....znów spędzimy parę dni, żeby to wszystko nadrobić bo przecież wakacje nie kończą się w chwili wylądowania w Nowym Jorku. Wakacje, trwają nadal bo nadal żyją w nas wspomnienia....
Ostaniom noc spędziliśmy w Sacramento. Zdecydowanie miasto cieplejsze niż San Francisco. Jak to pogoda może się zmienić jak tylko trochę wjedzie się w ląd. Do domu wracaliśmy red-eye czyli nasz samolot dopiero odlatywał o 10 w nocy tak więc mieliśmy jeszcze dużo czasu na zobaczenie co nam się nie udało w SF. Zaczęliśmy od Napa Valley. Byliśmy tam 5 lat temu ale wtedy o winie wiedzieliśmy tylko, że jest białe i czerwone. Teraz znając się troszkę więcej inaczej na to patrzyliśmy i co pięć minut mówiliśmy....o popatrz tu jest Neyers, a tu Hoig....a tam Alpha Omega.... Teraz już bardziej rozpoznajemy winiarnie. Wiemy co lubimy i w czym się specjalizuje dana winiarnia. Zwłaszcza Darek, bo ja nadal próbuję go dogonić z wiedzą.
Niestety nasze ulubione winiarnie są dostępne tylko jak masz umówione spotkanie co było trudne do osiągnięcia w długi weekend – wiadomo każdy właściciel też chce sobie odpocząć. Inne winiarnie to niestety komercja jak w Justin.
Tak więc trochę pojeździliśmy po winiarniach. Zaglądnęliśmy tu i ówdzie przekonując się tylko coraz bardziej, że Napa to komercja a Paso Robles jest dużo lepsze. Oczywiście wszyscy kojarzą winiarnie tylko z Napa i mało kto w ogóle wie o istnieniu Paso ale jeśli chcesz być unikatowy i doświadczyć czegoś mniej komercyjnego to polecamy zdecydowanie Paso.
Tak jeżdżąc w kółko dojechaliśmy do miasteczka Sausalito. Miasteczko to jest niedaleko Golden Gate National Recreaction Area, które też mieliśmy w planie. Niestety zapomnieliśmy, że to jest przecież poniedziałek świąteczny i ludzie mają długi weekend. Najpierw zajechaliśmy do restauracji FISH z nadzieją na jakiś dobry lunch. Kolejka była tak długa, że nawet nie szukaliśmy miejsca na parking. Darek się zaczął śmiać, że znów znalazłam jakaś wypasioną knajpę pośrodku niczego do której są kolejki na kilometr. Nie sądziliśmy, że im dalej będziemy jechać tym będzie gorzej.
Przejechaliśmy dalej, ucieszyliśmy się, że przy wybrzeżu w samym centrum miasteczka jest parking. Byliśmy pewni, że sobie spokojnie zaparkujemy i pójdziemy się przejść. i znów się pomyliliśmy. Były trzy duże parkingi a każdy zajęty na maksa więc o miejscu można było zapomnieć. Samo miasteczko jest rzeczywiście bardzo fajne. Zaraz nad wodą, z dużą ilością deptaków, knajpek, małych lokalnych sklepików. Ale ta ilość ludzi....masakra....
Tak więc pojechaliśmy do Parku Golden Gate Recreaction Area. Przez cały park przebiega droga można przejechać, zatrzymać się co jakiś czas, zrobić większy lub mniejszy hike albo tylko pstryknąć zdjęcie. Jak to bywa w SF oczywiście była mgła i strasznie wiało tak więc najlepiej było się gdzieś przejść aby wejść w głąb lądu albo zejść niżej i być osłoniętym skałami. My zrobiliśmy to i to. Zatrzymaliśmy się w najwyższym punkcie drogi, pstryknęliśmy zdjęcia Golden Gate Bridge (jak typowi turyści) i poszliśmy troszkę dalej. Co prawda mostu już stamtąd nie było widać (dlatego pewnie było mniej ludzi) ale i tak widoki były fajne.
A potem na drodze był znak...uwaga bardzo stromo. Przed tym znakiem większość ludzi zawracała ale my oczywiście się nie wystraszyliśmy i pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do szlaku, który prowadzi na plażę z czarnym piaskiem. Prawie jak na Hawajach...ciekawe skąd on się tu wziął.
Nie do końca wyglądał jak piasek wulkaniczny...bardziej jak jakiś żwir ale nie jestem pewna. Chcieliśmy wracać na około przez tunel żeby nie wepchać się znów w ten korek turystów ale niestety nam tunel zamknęli i musieliśmy zjechać z góry ślimacząc się wraz z innymi turystami. No tak.....długie weekendy w Stanach. Mam nadzieję, że w następny długi weekend polecimy w jakieś odległe miejsce i nie będzie zbyt tłoczno.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu a w sumie nie odwiedziliśmy jeszcze parku Presidio. Tak więc to się stało naszą następną destynacją. Parkiem można dojść pod sam most Golden Gate chociaż najładniejszy widok na most jest jednak z góry. W parku jest muzeum rodziny Walta Disney'a oraz Palace of Fine Arts Theatre. To ostatnie to bardziej ruiny, które ładnie wyglądają i często są wykorzystywane przez parę młodą do sesji zdjęciowej.
Podobno jest tak też fontanna Yoda z Gwiezdnych Wojen ale nie udało nam się jej znaleźć. Takim oto sposobem zakończyliśmy naszą przygodę z San Francisco. W pierwszym wpisie pisałam, że jestem podekscytowana, że zawsze mnie to miasto fascynowało i może nawet kiedyś rozważę przeprowadzkę tu.
No i jakie mam wrażenie? Zdecydowanie pozytywne. Ludzie są bardziej wyluzowani. Widać, że nie ma tak dużo wypasionych restauracji i ludzi w garniturach. Młodzi ludzie mają kasę ale się nią bawią. Na pewno nie można generalizować, ale to co widziałam to ludzie raczej byli za imprezą, spędzeniem miło czasu niż za najnowszym gadżetem czy fancy restauracją. Może to tylko Cleo i jego znajomi.....może, ale popatrzcie na Zuckerberga czy Steva Jobs, oni też nie słyną z garniturów. Miasto samo w sobie jest bardziej przestrzenne i czystsze niż NY. Brakowało mi trochę komunikacji miejskiej, ale może po prostu większość tu jeździ Uberem czy na rowerze. W samym mieście korków nie widzieliśmy natomiast dojazd do miasta to zawsze autostrada ok. 5 pasów zakorkowana. No tak ludzie z Google pracują poza SF a pewnie mieszkają bliżej miasta... dokładnie odwrotnie niż w NY.
To co mi się jednak podoba najbardziej (zaraz poza czystością) to ludzie, którzy mają pasję. Tam prawie każdy ma jakąś pasję związaną z wodą lub górami. Każdy myśli bardziej o podróżach, o sporcie, o wolnym czasie niż o wyścigu szczurów. Moja opinia na pewno nie jest obiektywna bo byłam tam tylko parę dni ale chętnie przekonam się jak tam się żyje na dłuższą metę...może kiedyś....czas pokaże.
2016.05.29 Squaw Valley i Sacramento, CA (dzień 9)
Podczas planowania wypadu w rejon Lake Tahoe natknąłem się na resort narciarski Squaw Valley, który się reklamował, że będzie czynny przynajmniej do końca maja. W tym rejonie już byłem dwa razy na nartach, ale oczywiście nie mogłem sobie odmówić wiosennych nart w tak wspaniałych górach. Jeden dzień musiał być pod tym kątem zaplanowany. Zwłaszcza, że na wschodnim wybrzeżu zima dla narciarzy w tym roku była do dupy. A poza tym, w tym sezonie byłem tylko 19 dni na nartach. To stanowczo za mało w porównaniu do innych sezonów, 20 brzmi znacznie lepiej. Godzinka samochodem z hotelu i już byliśmy na parkingu w Squaw Valley. Warto też dodać, że w 1960 roku w tym resorcie odbyła się Olimpiada Zimowa.
Oczywiście nie miałem ze sobą nart ani butów, ale sprawdziłem wcześniej i dalej wypożyczalnie były czynne. Ubranie miałem z hików, więc byłem ok, a i tak temperatury zapowiadały się wysokie. Troszkę się zmartwiłem jak się dowiedziałem, że bilet kosztuje aż $99. Zwłaszcza, że mają tylko czynne 5 wyciągów i około 10 tras. Podchodzę do okienka i mówię miłej pani, że trochę drogo tu mają. Ona z uśmiechem na ustach mówi, że jak mam bilet na następny sezon albo jak kupię go teraz, to cena będzie tylko $19. Ja jej na to, że ja ze wschodniego wybrzeża i że ja tam na nartach jeżdżę. Na to pani mówi, czy ja mam jakiś bilet na sezon ze wschodniego wybrzeża? Odpowiedziałem, że tak, ale go nie mam przy sobie..... W końcu udało się. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i wyszedłem z uśmiechem i z biletem za $19!
Zapakowałem się do wyciągu Funitel (taka większą gondola na dwóch linach, która może jeździć nawet podczas dużych wiatrów) i pojechałem w góry. Tu już było znacznie więcej śniegu niż na dole.
Wziąłem kolejny wyciąg i wyjechałem jeszcze wyżej. Jeszcze więcej śniegu. Tak się nie mogłem doczekać zjazdów, że nawet nie oglądałem widoków tylko szybko poleciałem na dół. Było ciepło, więc wiadomo, śnieg był miękki i mokry. Noc wcześniej musieli chyba ratrakami to wszystko ładnie ubić, bo nawet muldy nie były za wielkie jak na takie wiosenne narty.
Ludzi było nawet trochę, prawie wszyscy lokalni. Ich umiejętności narciarskie były na najwyższym poziomie. Widać, że w ciągu sezonu są 50+ dni na nartach. Skoki z obrotami 360, slalom po muldach czy przez las z taką prędkością to potrafią tylko najlepsi. Czasami kolejki się robiły do wyciągów, ale ja wskakiwałem na pojedynczą linię i od razu wsiadałem na wyciąg. Jak to na wiosnę, wszyscy na wyciągach uśmiechnięci, porozpinani z piwem w ręce i gotowi na dyskusje.
Dowiedziałem się wielu ciekawostek. Jedną z nich jest ilość śniegu. W tym sezonie zima w ich rejonie jest dobra (nie najlepsza), spadło lekko ponad 400 cali śniegu (10 metrów). Jak jest najlepsza zima, taka jak była 2010 i 2011 to mają jeszcze więcej śniegu i zimną wiosnę. Wtedy zamknięcie sezonu jest na 4 lipca (Independence day), kończące się wielką imprezą, bo wiedzą, że za parę miesięcy znowu zacznie sypać śnieg i kolejny sezon się zacznie.
Wszyscy pracownicy mieli ubrane koszulki z napisem "Thank you El Nino". Oni maja za co dziękować, dostali dużo śniegu. Pamiętam jak byłem w kwietniu na zakończenie sezonu u nas w Okemo, to też widziałem ludzi w koszulkach "Thank you El Nino, for nothing". Była to najgorsza zima na wschodnim wybrzeżu od kilkudziesięciu lat.
Wyciągi mieli czynne tylko do 14:30, więc nie było czasu na żaden lunch. Lokalni na wyciągach mówili, że to w sumie dobrze, bo mają więcej czasu na imprezę, albo mają czas zagrać w golfa na dole.
Zacząłem sobie jeździć dalej od uczęszczanych tras. Trochę lasami, trochę podchodziłem, trawersowałem dalej. Fajnie było, bo tu jeszcze był taki świeży śnieg i prawie nie było nikogo. Musiałem tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo dużo wyciągów była już zamknięta, a na sam dół się nie zjedzie. Musiałbym podchodzić na górę, co na tej wysokości i w butach narciarskich zajmuje trochę czasu, a muzyka i piwo na dole czeka.
Była już prawie druga po południu. Postanowiłem pomału się kierować na dół. Tym samym wyciągiem co wyjechałem na górę zjechałem na dół, gdzie było już jak w lato.
Ilonka też miała intensywny dzień na hikach, więc razem głodni i spragnieni zaatakowaliśmy pizzerię. Oczywiście nie chcieliśmy czekać z godzinę na stolik na zewnątrz, w środku zimne piwko też było zimne.
Posileni i ugasiwszy pragnienie poszwendaliśmy się jeszcze po miasteczku. Słońce świeciło, cieplutko, muzyka na żywo, lokalne browary serwowały co potrafią najlepiej zrobić, było jak w raju. Idealne zakończenie sezonu. Zakończenie? Ilonka się mnie spytała. Czy aby na pewno już w tym sezonie nie można nigdzie zjechać? Hmmm.... Niektóre resorty w Colorado są wyżej położone, może jeszcze mają śnieg! Albo to co lokalni mówili, że wyciągi może już zamkną, ale góry nie. Idealny sposób na wiosenne nartki. Hike na górę, a potem przepiękny zjazd. Trzeba to przemyśleć.
Niestety musieliśmy się pożegnać z imprezą, bo nas czekało jeszcze jakieś dwie godziny drogi do naszego kolejnego hotelu. Tym razem w Sacramento, stolicy Kalifornii. Po jakimś czasie wjechaliśmy na autostradę 80 i zobaczyliśmy fajny znak. Raczej dotyczył on samochodów ciężarowych, bo mówił żeby zredukować biegi bo będzie stromo na dół. Przez "jedyne" 40 mil (65 km).
Dwie godziny szybko zleciało i pustynne Sacramento przywitało nas przyjemną 96F (35C) temperaturą.
Szybka rejestracja w hotelu i na miasto. Nie mieliśmy za dużo czasu ani planów na miasto, więc wybraliśmy ich najbardziej popularną część, waterfront old city.
Nie nastawialiśmy się na super zwiedzanie miasta. Nawet nie mieliśmy przygotowanego planu. Skoro jednak już spaliśmy w tym mieście to dlaczego mielibyśmy nie wyjść i zobaczyć co się dzieje. I tu nasze zaskoczenie. Z hotelu podjechaliśmy samochodem w kierunku starego miasta. Jak sę okazało, miasto jest zamknięte dla samochodów ale jest duży parking blisko i nie ma problemu z parkowanie. Tak więc zaparkowaliśmy i poszliśmy w kierunku miasta a tu mały szok.....na ulicy pełno muzyki...i ludzi też. Ponieważ ulice są zamknięte dla samochodów to ludzie chodzą gdzie chcą, co krok są jacyś artyści, którzy śpiewają, tańczą czy robią inne sztuczki. Na pierwszy rzut oka przypominało mi to Nowy Orlean. Oczywiście knajpek i restauracji też nie brakowało.
Idąc w kierunku wody musisz przejść tory.....a na torach są ciufcie...w Sacramento jest muzeum kolejnictwa. Kiedyś przebiegała tędy słynna linia kolejowa Southern Pacific a teraz jest to tylko muzeum. Ale fajnie, że możesz tak sobie pochodzić między tymi pociągami.
Tak minęła nam godzinka. Stare miasto nie jest duże ale zdecydowanie fajnie się poszwendać po nim. Muszę przyznać, że zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni.
2016.05.28 Lake Tahoe, CA (dzień 8)
Ostatni dzień w Lake Tahoe, niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Po wczorajszych górach przyszedł czas na jezioro. Jak do tej pory widzieliśmy jezioro tylko z góry więc najwyższy czas było dotknąć wody.
Jak już pisaliśmy wielokrotnie Lake Tahoe jest największym jeziorem górskim w Północnej Ameryce. Tak więc nasz plan na dziś to objechać całe jezioro i pozatrzymywać się w miejscach widokowych, zrobić może mały spacerek no i najważniejsze dotknąć wody.
Objazd jeziora zaczęliśmy od miasteczka Stateline. Miasto jest to położone na granicy Nevady i Kalifornii dlatego z jednej strony miasta są duże hotele, kasyna itp...ale pięć minut spacerkiem dalej po drugiej stronie w stanie California są już drogie sklepy, lepsze hotele no i resort narciarski Heavenly. Niektórzy dobrze pamiętają ten resort....prawda Sis?
Nam jednak nie chodziło o kasyna ani o sklepy, więc ruszyliśmy dalej w kierunku miasteczka South Lake Tahoe i dalej na północny-zachód. Widać, że nie tylko my mieliśmy pomysł objechania całego jeziora bo turystów było multum. Większość jednak zatrzymywała się samochodem na poboczu, wychodziła aby pstryknąć zdjęcie i jechała dalej.
My jedna nie lubimy tłumów a wczoraj mieliśmy tak ładne widoki, że dziś ni musieliśmy się zatrzymywać i jechaliśmy dalej. Dopiero trasa Rubicon wydała nam się atrakcyjna. I rzeczywiście tak było. Parking był nie za duży ale też nie było na nim dużo samochodów. Polecamy tą trasę. Jest to droga ale zamknięta dla ruchu samochodowego więc się bardzo fajnie idzie. Widoki oczywiście oszałamiające i można zejść prawie do jeziora. My przeszliśmy tylko kawałek bo mieliśmy inne plany ale szacujemy, że się schodzi w dół jakieś 700 ft więc całkiem fajny spacerek, pewnie dlatego na parkingu nie było aż tyle samochodów.
Po spacerku pojechaliśmy dalej w kierunku północnym mijając kolejne małe miasteczka. Widać, że miasteczka te dopiero budziły się do życia i sezon dla nich się zaczyna W Lake Tahoe w lecie dużo ludzi uprawia sporty wodne. Oczywiście różnego rodzaju motorówki, żaglówki, jet-ski są na porządku dziennym, natomiast w zimie jest białe szaleństwo. Jest tu wiele resortów narciarskich no bo jak mogłoby być inaczej w tak wysokich górach. Niestety większość tych miasteczek przy jeziorze żyje tylko w czasie lata. Te miasteczka, które mają resort narciarski mają sezon cały rok i są zdecydowanie bardziej rozwinięte najlepszym przykładem jest Stateline i South Lake Tahoe, które mają resort Heavenly. Ale to tylko turyści zwracają uwagę jak daleko jest do wyciągu. Lokalnym nie przeszkadza czy mieszkają bliżej jeziora czy resortu narciarskiego. Oni sobie wyjeżdżają na przełęcz Mt. Rosa, wychodzą dalej z nartami na jakąś górkę i stamtąd zjeżdżają. Widzieliśmy parę ludzi, którzy w rejonach Mt. Rosa przebierali buty narciarskie. Oni muszą kochać górki...choć może tu chodzi o hike a narty pomagają tylko szybciej wrócić do auta...hmmm....
Jeżdżąc tak w około dojechaliśmy do miasteczka Incline Village. Znajduje się on po północno-wschodniej stronie jeziora i najbardziej chyba słynie z Sand Harbor. Jest to park stanowy z plażą piaszczystą i kamienistą. Ciekawie wygląda siedzenie na plaży i patrzenie na ośnieżone góry. Widać, że plaża jest dość popularna wśród lokalnych i turystów. Pewnie zjeżdżają się tu ludzie z okolicznych kempingów aby popływać, pograć w różne gry na plaży, popływać na kajakach, łódkach czy czym tylko mają ochotę i po prostu miło i aktywnie spędzić czas.
To tu wreszcie dotknęliśmy wody...była zimna.....ciekawe jak ci ludzie wytrzymują i się w niej kąpią. Było co prawda już pod wieczór ale i tak dużo ludzi nadal było w wodzie. My wybraliśmy jednak spacer na około. Przez cały park przechodzi bardzo fajny deptak z którego można podziwiać widoki na jezioro i góry. Przepiękne!
Po małym odpoczynku, piwku i relaksie, pojechaliśmy dalej w drogę. Zbliżał się koniec naszej przygody z Lake Tahoe, koniec dnia (czyt. pora kolacji) no a ja nadal nie miałam zdjęcia ładnego zachodu słońca. Tak więc wróciliśmy z powrotem do South Lake Tahoe i poszliśmy do Boathouse on the Pier. Restauracja na molo więc dość fajnie wysunięta w jezioro. Udało nam się zdobyć stolik na tarasie i tak podziwiając zachód słońca delektowaliśmy się naszą pożegnalną kolacją. Ja wybrałam rybę dnia....czyli to co rybak dziś złowił. I wybór padł na łososia....był tak pyszny jak wyglądał.
Cieszymy się, że wybraliśmy Lake Tahoe jako wypad na długi weekend z San Francisco. Inną opcją był Park Yosemite ale obawialiśmy się, że będzie tam za dużo ludzi jak na długi weekend. Tahoe było strzałem w dziesiątkę i spędziliśmy cudownie czas. Jutro jedziemy do Squwa Valley – podobno nadal mają tam otwarty resort narciarski więc Darek nie mógł przejść obok tego obojętnie. Bo przecież nie ma to jak narty pod koniec maja. Tym oto zachodem słońca żegnamy Lake Tahoe i ruszamy dalej w drogę.
2016.05.27 Mount Tallac, Sierra Nevada, CA (dzień 7)
Lake Tahoe, miejsce wypoczynku wielu amerykanów. Zwłaszcza tych mieszkających w San Francisco, Sacramento, San Jose, Reno i wielu innych lokalnych miasteczkach.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na nartach można jeździć przez pół roku, hiki i rowery są najbardziej popularne na wiosnę, lato i jesień. Lake Tahoe przyciąga również miłośników żeglugi, motorówek, jet-ski. Także plażowicze znajdą coś dla siebie. Jak już nic z tego nie lubisz robić to jest też wiele barów i kasyn, gdzie możesz wygrać fortunę albo ją zostawić.
Nas przyciągnęły dwie rzeczy, narty i hiki. Wszakże, byłem tu już na nartach dwa razy, ale nigdy na takich prawdziwych wiosennych. Niestety klimat nam się ociepla i jeżdżenie na nartach w Memorial weekend staje się już rzadkością. Kiedy ostatnio jeździliście na nartach końcem maja?
Drugą rzeczą są hiki. Tras na hiki w rejonie Lake Tahoe są setki, od łatwych godzinnych do wielo-tygodniowych.
Wczoraj aklimatyzowaliśmy się w rejonach góry Rose, na dzisiaj mamy zaplanowany duży hike na szczyt Tallac, 9,739 ft (2,968m). Na wspinaczkę na ten szczyt wymagany jest permit (zezwolenie). Na jeden dzień nie ma limitu osób i można nabyć permit na początku szlaku i przyczepić go do plecaka. Jest on za darmo. Natomiast jak się planuje spędzić w górach więcej niż jeden dzień to o zezwolenie trzeba się starać wcześniej i jest limit osób.
Około 8:30 rano jak wysiedliśmy z samochodu to przywitał nas wspaniały zapach sosny. Był tak intensywny, że aż staliśmy w miejscu i sobie oddychaliśmy. Wspinaczka na tą górę nie należy do łatwych, zwłaszcza w okresie wiosennym gdzie w wyższych partiach jest stromo i leży dużo śniegu. To już raczej nie jest hike tylko mountaineering. Musisz mieć raki, sprzęt do nawigacji (w wyższych partiach trasa jest zasypana śniegiem) i w niektórych miejscach jest tak stromo po śniegu, że jak się poślizgniesz to możesz sobie nieźle polecieć.
Samochód został na wysokości 6,500 ft, a my ruszyliśmy przed siebie łatwą, szeroką ścieżką. Wiedzieliśmy, że mamy do wyjścia ponad 3,000 ft i około 9 mil w dwie strony. Połowa z tego będzie w trudniejszych warunkach, bo granica śniegu zaczyna się od 8,000 ft. Piękna pogoda, słonecznie, 45-50F, ale będzie super dzień.
Na trasie spotkaliśmy parę osób, ale niewiele. W sumie wraz z nami szczyt zdobyło około 12 ludzi. Po około mili ukazała nam się górka. Jeszcze wysoko nad nami, ale pomału się zbliżaliśmy. Ścieżka zaczęła iść trochę stromiej do góry i pomału pojawiały się płaty śniegu. Na początku tak niewinnie, gdzieś w cieniu, a później coraz większe i stromsze.
Po drodze minęliśmy dwa małe, górskie jeziora. Od drugiego, Cathedral Lake, trasa zaczęła iść już stromiej do góry. Zaczęliśmy pomału wychodzić z sosnowego lasu i naszym oczom ukazywały się coraz to lepsze widoki.
Zaletą chodzenia po wysokich górach jest to, że większość czasu spędza się ponad lasami i widoki są oszałamiające. Jeszcze nawet nie doszliśmy do 8,000 ft a ilośc śniegu już była potężna i raki stały się koniecznością. Nachylenie stoku też stawało się coraz to większe i bez ich pomocy ślizgaliśmy się jak misie na lodzie.
Szlak idzie bardziej z prawej strony, południowym zboczem, gdzie niestety śnieg się często przeplata ze skałami. Częste ściąganie i zakładanie raków by zajęło za dużo czasu. Tak więc poszliśmy bardziej doliną, gdzie śnieg jest cały czas. Nie za duże nachylenie, totalny brak ludzi, bezwietrznie, słonecznie, prawie jak w raju.
Niestety dalszy spacer doliną stawał się niebezpieczny. Lewa strona doliny jest bardzo stroma, na górze wisiały wielkie zwały śniegu, które pod wpływem rosnącej temperatury w każdej chwili mogą się zerwać i spowodować lawinę. Nie chcieliśmy sprawdzać czy lawina doleci do nas, więc dalszą część hiku kontynuowaliśmy w lesie, pod osłoną drzew w razie lawiny. Tu już nie było tak łatwo, ale bezpieczniej.
Po wyjściu z lasu Ilonka usiadła sobie na kamieniu i powiedziała: WTF! ( co to k..... jest!) Przed nami ukazał się koniec doliny zakończonej z trzech stron bardzo stromymi, zaśnieżonymi ścianami. GPS nam powiedział, że jak chcemy iść dalej na Tallac to musimy jakoś tutaj wyjść.
Po odpoczynku i naładowaniu kalorii rozpoczęliśmy wspinaczkę. Niestety nie mieliśmy czekanów ani lin, więc musieliśmy tak iść, że w razie poślizgu zlecimy na płaski teren i tam się zatrzymamy, a nie wpadniemy w skały. Tak szliśmy zygzakami przez około 45 minut. Pomału, ale do przodu. Głęboko wbijając w śnieg buty z rakami dla lepszej stabilizacji. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się dla wyrównania oddechu i oglądania widoków. Trochę baliśmy się patrzeć w dół, ale musieliśmy, żeby wiedzieć czy bezpiecznie idziemy. W końcu zaczęło robić się płaściej i doszliśmy do skał.
Parę minut po skałach i już byliśmy na przełęczy. Trochę tu wiało, więc schowaliśmy się za skały. Byliśmy w okolicach 9,000 ft. Patrząc na topograficzne mapy na naszym GPS to już do szczytu poziomice nie wyglądały tak przerażająco jak przez ostatnie 1,000 ft. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i odpocząć. Nie odpoczywaliśmy sami, dołączył do nas gospodarz tych skał, Świstak. Najpierw był nieśmiały i bał się podchodzić, ale jak wyczaił, że go nie chcemy zjeść to podszedł do nas i zaczął pozować do zdjęć.
Fajnie tak się siedziało w słoneczku i oglądało widoki, ale niestety wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze dużo nieznanego terenu. Pożegnaliśmy się ze świstakiem i ruszyliśmy dalej.
Od tego momentu rzeczywiście teren był o wiele płaszczy i łatwiejszy. Niestety nasza prędkość nadal była wolna. Nie dlatego, że już byliśmy wysoko i brak tlenu powinien nas spowalniać. To nawet nas tak nie osłabiało, natomiast widoki były niesamowite.
Co chwile się zatrzymywaliśmy i robiliśmy zdjęcia, nagrywaliśmy video, czy po prostu staliśmy i się patrzyliśmy.
W końcu koło 2 po południu stanęliśmy na szczycie. Ale to było wspaniałe uczucie.... a te widoki...!!! W każdą stronę coś innego, jeziora, ośnieżone szczyty Sierra Nevada, lasy.... Oczywiście nie było nikogo na szczycie. Cala góra należała do nas.
Trochę wiało na samej górze, więc zeszliśmy parę metrów i w zaciszu skał zrobiliśmy sobie przerwę. Polska konserwa z musztardą na tej wysokości smakowała wyśmienicie.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę. Jakoś tak nam się nie chciało z tego przepięknego miejsca ruszać. Niestety wiedzieliśmy, że przed nami jest długa droga. Droga na dół. Schodzenie po stromych, śnieżnych ścianach może nie jest takie meczące jak wychodzenie, ale bardziej niebezpieczne.
Pierwszy, milowy odcinek szybko pokonaliśmy i doszliśmy do słynnej ściany, którą musieliśmy zejść w dół. Z góry chyba jeszcze gorzej wyglądała niż z dołu.
Pomalutku, głęboko wbijając raki w śnieg zygzakami zaczęliśmy schodzić. Czasami były ślady innych ludzi, więc troszkę mieliśmy ułatwione zadanie. Po jakiś 15 minutach doszliśmy na dno doliny. Tutaj przybiliśmy sobie piątkę i prawie zbiegając dolecieliśmy do drugiego jeziora gdzie śnieg się skończył i mogliśmy ściągnąć raki.
Stąd wiedzieliśmy, że została nam już tylko godzinka do samochodu. Widoki jezior i gór w promieniach zachodzącego słońca były chyba jeszcze ładniejsze niż rano. Co zakręt to coś nowego się pojawiało, więc tempo tam spadło i do auta szliśmy ponad godzinę.
Wspaniały hike. W warunkach zimowych może nie jest łatwy, ale w lato polecamy go na 100%. Proponujemy tylko wyjść wcześnie rano, żeby w tym upale nie iść do góry. Proszę też nie zapomnieć kremu przeciw słońcu i kapelusza. Słońce na tej wysokości jest bardzo ostre, a większość czasu idzie się ponad lasami.
Na takim hiku człowiek spala 4,000-6,000 kalorii, więc trzeba to jakoś uzupełnić. W miasteczku South Lake Tahoe znaleźliśmy świetny Szkotski pub, Macduff's pub. Duże smaczne hamburgery i wiele lanych piw. Co więcej górołaz potrzebuje do szczęścia....
2016.05.26 Lake Tahoe, CA & Reno, Virginia City, NV (dzień 6)
Ostatnia część naszej wycieczki to Lake Tahoe. Po zakończeniu obowiązków służbowych, postanowiliśmy jak prawdziwi Kalifornijczycy spędzić długi weekend nad jeziorem Tahoe. Jezioro to jest największym górskim jeziorem w Ameryce Północnej, a do tego jest oczywiście przepiękne.
Na bazę wypadową wybraliśmy miasteczko Carson City w Nevadzie. Spodziewaliśmy się bardzo małego miasteczka z paroma ulicami, McDonaldem itp. A tu, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że Carson City jest stolicą stanu Nevada i jest dużo większe niż myśleliśmy. Jakbyście się zastanawiali czemu stolicą nie jest Las Vegas czy Reno to pamiętajcie, że stolicami stanów zazwyczaj są średniej wielkości miasta i tak stolicą stanu California jest Sacramento, a stolicą stanu New York Albany.
Do tej pory na tych wakacjach wstawaliśmy dość wcześnie więc dziś postanowiliśmy się wyspać, zjeść porządne śniadanie i poszwendać się po okolicy. Mieliśmy też w planie zrobić mały hike, żeby się zaaklimatyzować i przyzwyczaić organizm do dużych wysokości. Jutro bowiem mamy w planach uderzyć na najdłuższy hike i będziemy się wspinać na niewiele poniżej 10tys feet. Tak więc nie spiesząc się, dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Przy pomocy TripAdvisor i Pani w recepcji trafiliśmy do bardzo fajnej restauracji typu bistro: Peg's Glorified Ham'n'Eggs.
Po obfitym śniadaniu postanowiliśmy spalić kalorie i zrobić jakiś hike. Jak już wspomniałam chcieliśmy się zaaklimatyzować, więc wyjechaliśmy na najwyższy punkt w okolicy (przełęcz Mt. Rosa, 8911 ft). Wiedzieliśmy, że raczej mamy marne szanse wyjścia na sam szczyt ale chcieliśmy połazić po wyższej wysokości, więc ruszyliśmy przed siebie. Zaskoczyła nas niesamowicie ilość śniegu na trasie. Było chyba ponad 2m śniegu a sam śnieg był tak dziewiczy jak by dopiero w nocy spadł.
Dość szybko musieliśmy założyć raki a szlak który z początku fajnie lekko szedł do góry stawał się coraz bardziej stromy. My jednak nie poddawaliśmy się i szliśmy do przodu. Wiedzieliśmy, że oboje traktujemy to jako rozgrzewkę trening.
Niestety w pewnym momencie okazało się, że oddaliliśmy się od szlaku. Ponieważ cały czas szliśmy po śladach innych ludzi to widać, że nie tylko my się zgubiliśmy. Nic wielkiego się nie stało bo mieliśmy GPSa i wiedzieliśmy w którym kierunku mamy iść. Niestety przez zboczenie ze szlaku musieliśmy przejść przez małą górkę co dla nas było dodatkowym treningiem.
Po około godzinie udało nam się wejść z powrotem na szlak. Przynajmniej tak mówił GPS bo oznaczeń na drzewach nadal nie widzieliśmy. Ciekawe czy im się nie chce oznaczać czy naprawdę spadło tyle śniegu, że nawet zasypało oznaczenia szlaku. Wiem, że niektórzy nas teraz przestaną lubić ale my naprawdę w tym roku mamy za dużo śniegu. Gdziekolwiek polecimy/pojedziemy jest więcej śniegu niż się spodziewamy.
Tak więc pochodziliśmy 4h idąc co jakiś czas w dół co jakiś w górę. Zrobiliśmy ok. 1tys feet i 6 mil. Niezła rozgrzewka przed jutrzejszym dniem.
Ogólnie trasę polecam. Zresztą sądząc po wielkości parkingu jest ona bardzo popularna. Jeśli nie chcesz iść na sam szczyt, albo nie masz odpowiedniego sprzętu to nadal polecam przejść się co najmniej 1 mile (w jedną stronę) i popodziwiać widoki na jezioro i góry.
Tak więc spacer skończyliśmy w miarę szybko/wcześnie. Korzystając z wolnego popołudnia postanowiliśmy odwiedzić dwa miasta. Reno było pierwsze na naszej liście. Wszyscy mówią, że Reno to uboższa wersja Las Vegas. Skoro nigdy tam nie byłam to trzeba było tam pojechać, żeby wyrobić sobie opinię.
Tak więc, oczywiście jest tam dużo kasyn i hoteli a wszystko jest połączone tak, że można grać w paru kasynach i prawie w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Rzeczywiście jest to uboższa wersja Vegas ale za to ma lepszą dzielnicę mieszkalną. Nad rzeką jest zrobiony bardzo fajny deptak, widać, że obok budują się (albo już są) apartamentowce. W Reno jest też dużo zwykłych barów, kin itp. Miasto jest zdecydowanie bardziej zielone od Las Vegas, pewnie przez to, że Reno, znajduje się u zbocza gór Sierra Nevada i jest nawadniane przez wodę spływającą z gór. W przeciwieństwie do Reno, Las Vegas leży na totalnej pustyni. Widać, że normalne życie się tu toczy a kasyna to tylko dodatek dla turystów.
A wiecie dlaczego Nevada ma tak dużo kasyn i prostytucja jest tu legalna? Dawno temu, po czasach gorączki złota Nevada była bardzo wyludniałym stanem w całym stanie mieszkało 40tys ludzi. Czyli prawie nikt biorąc pod uwagę, jej powierzchnię równą prawie 300tys km2. Nevada ma przepiękne tereny i teraz zyskuje dużo poprzez turystykę ale w latach 40-stych mało ludzi podróżowało tylko po to, żeby zobaczyć jezioro czy górki. Ówczesny rząd stanu Nevada wpadł więc na pomysł aby zalegalizować prostytucję i hazard. Tymi „grzesznymi” usługami zaczęli ściągać do stanu ludzi (turystów) a także hotele i inwestorów. Takim sposobem wszystko się rozrosło i na pustyni powstały wielkie miasta jak Las Vegas czy Reno. Hazard legalny jest w całym stanie natomiast prostytucja wszędzie poza trzema miastami Las Vegas, Reno i oczywiście stolicą Carlson City. Legalna prostytucja to nie byle co. Domy publiczne muszą nie tylko płacić wysokie podatki ale też przechodzić kontrole, dbać o zdrowie i bezpieczeństwo kobiet itp. Oczywiście w Las Vegas czy Reno prostytucja istnieje ale jest nielegalna. Dlatego już pomału zastanawiają się nad zalegalizowaniem tego aby zwiększyć dochód stanu jak i mieć nad tym lepszą kontrolę....hmmm.....
Naszym ostatnim przystankiem była Virginia City. Jest to bardzo historyczne miasto. Powstało ono w czasach Gorączki złota i w ciągu paru dni ich populacja wzrosła do 25 tys mieszkańców. Był też okres kiedy to miasto było najbogatszym miastem w Stanach a kobiety ubierały na siebie sukienki ze złota. Czasy gorączki złota jednak się skończyły i populacja spadła do 400 ludzi. Miasto jednak się zachowało i teraz jest atrakcją turystyczną.
Tak naprawdę jest tam tylko kilka ulic. Jedna główna ulica zwana Ave. C, przechodzi przez całe miasto i to właśnie przy niej są wszystkie sklepy no i oczywiście Saloon's. My wybraliśmy Red Dog Saloon.
Fajny lokalny bar choć nie do końca przypomina Saloon ale można sobie wyobrazić jak to kiedyś było. Podobno mury są z lat 1840-stych i jest to jeden z najdłużej operujących Saloonów. Jak to bywa w barach.....szybko poznaliśmy 2 lokalnych i kelnerkę. Byłam zaskoczona bo prawie każdy tam podróżuje. Jedni bliżej jak San Francisco a inni dalej jak Europa. Fajnie było pogadać. Mam wrażenie, że przez chwilę to my byliśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas.
Zjedliśmy pizze, wypiliśmy piwko i ruszyliśmy w drogę mijając kolejne stare „miasteczka”. Jedno nawet miało populację 69 ludzi...
2016.05.25 San Francisco, CA (dzień 5)
Jeżdżenie po San Francisco samochodem to jest naprawdę rozrywka. Chodząc na nogach po tych uliczkach to tak się tego nie czuje, ale jak się jest za kierownicą to wszystko wygląda inaczej.
Nachylenie dróg jest naprawdę duże. Na początku, się zastanawiałem czy mój samochód tu na pewno wyjedzie, albo czy wyhamuje na dole. Najgorsze jest chyba jak się jedzie do góry i się zatrzymujesz na światłach albo w korkach. Wtedy ruszanie do góry musi być bardzo energiczne. Dobrze, że tu nie mają śnieżnych zim, bo jazda by była chyba niemożliwa. Nawet jak deszcz popada to już jest ślisko.
Nawet te nowe automaty (jakim aktualnie jeździmy) ma blokadę na cofanie się do tyłu. Ale chyba producenci nie wzięli pod uwagę nachylenia ulic w tym mieście. Zawsze jak się podniesie nogę z hamulca i naciśnie się gaz, to autko zaczyna się toczyć do tyłu. Jazda biegówką to dopiero musi być zabawa. SF nie jest dużym miastem, coś jak Kraków, prawie milion mieszkańców. Niestety ma słabą komunikację miejską, więc większość ludzi jeździ do pracy samochodami albo taksówkami. Ku mojemu zaskoczeniu nawet nie było dużych korków, a jeździłem o różnych porach dnia. Płynność ruchu pewnie jest spowodowana, że duże korporacje nie mają swoich biur w centrum miasta, a także, że mają luźne godziny pracy. Nikt tutaj nie trąbi. Naprawdę nikt. Przez ostatnie parę dni nie usłyszałem żadnego klaksonu (tylko z tramwajów), a często się zatrzymywaliśmy i szukaliśmy gdzie dalej jechać. Po jeżdżeniu w Nowym Yorku to tutaj na ulicach jest naprawdę cisza
Fajnie też wyglądają samochody zaparkowane na ulicy. Wszyscy mają koła skręcone w stronę krawężnika, w razie jak coś w skrzyni biegów się zerwie, to żeby samochód nie stoczył się na dół. Często można parkować prostopadle do chodnika. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest, że aż tak nie trzeba się napocić parkując na tych stromych, ciasnych ulicach. Minusem natomiast jest wysiadanie z samochodu. Albo jesteś od dolnej strony, więc musisz uważać jak otwierasz drzwi żeby one nie poleciały i uderzyły w samochód pod tobą. Natomiast jak jesteś po górnej stronie to trzeba mieć trochę siły żeby pod taką górę z autka wysiąść.
Dzisiaj Ilonka miała tylko pół dnia konferencji, więc ja rano poszwendałem się po mieście i później są odebrałem. Dzisiaj jedziemy do Lake Tahoe, 200 mil na północny wschód od SF. Zanim to jednak zrobimy to chcieliśmy coś jeszcze więcej miasta zobaczyć.
Na początek wyjechaliśmy sobie na dwie górki które znajdują się w sercu miasta, Twin Peaks. Ze szczytów rozciąga się wspaniała panorama na całe SF. Oczywiście to miasto jest często pokryte we mgle, tak jak i dzisiaj, mgła często się przewijała przez szczyty, ale nawet czasami udało się coś zobaczyć i pstryknąć jakieś zdjęcie.
Zjeżdżając z góry postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno ciekawe miejsce, Lands End. Jest to miejsce na samym cyplu południowej części Golden Gate. Skąd rozpościera się widok na cały kanał Golden Gate i na most o tej samej nazwie. Jest tu dużo ścieżek na spacery i na jazdę na rowerze.
Jak się ma szczęście (my niestety nie mieliśmy), to można oglądać jak mgła jest wpychana w ląd przez wiatr tym kanałem i jak otacza most. Dzięki zimnym, północnym prądom oceanicznym i ciepłemu powietrzu z lądu w ciągu paru minut z pięknej, słonecznej pogody może się zrobić gęsta mgła, która zaleje SF.
W sumie to SF ma wiele parków, jest bardzo zielonym i czystym miastem. Jak się jeszcze dołoży te wszystkie parki i góry które znajdują się wokół miasta to dla ludzi co lubią outdoor jest tu co robić. Kto wyznaje zasadę, że płaskie to nudne to proponuje tu zamieszkać.
Już było dużo po południu, a przed nami ponad 4 godziny drogi, więc postanowiliśmy opuścić San Francisco i udać się do Lake Tahoe. Jak wyjeżdżaliśmy z miasta to temperatura była 60F (15C). Gdzieś w połowie drogi, dalej od oceanu, rejony Sacramento, rozciepliło się do 80F (27C), a Lake Tahoe przywitało nas przyjemnymi 40F (4C).
Lake Tahoe zrobiło nam niespodziankę i przywitało mas przepiękną tęczą.
Te rejony są bardzo popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Kalifornii i Nevady, więc ceny hoteli są drogie. A teraz jest jeszcze długi weekend to ceny są jeszcze wyższe. Można znaleźć coś tańszego, ale warunki w jakich się mieszka zostawiają wiele do życzenia. My tu będziemy spać aż 4 noce (wiem, 4 noce w jednym hotelu! Jak dla nas to jest jakiś niespotykany luksus), więc chcieliśmy mieć jakieś znośne warunki i wybraliśmy Marriott Courtyard w Carson City.
Pół godziny samochodem od jeziora, już w stanie Nevada, jest Carson City (stolica Nevady). Można znaleźć ceny hoteli i restauracji znacznie taniej niż nad samym jeziorem. Carson City ma też dwie kolejne zalety. Jest blisko Reno i paru starych, zabytkowych miasteczek w Nevadzie, które zamierzamy odwiedzić. Druga zasada to aklimatyzacja z wysokością. Najszybciej się aklimatyzujesz jak chodzisz wysoko a śpisz nisko. Z tego miasteczka jest kilka fajnych hików. Tak więc jutro nas czeka pierwszy dzień aklimatyzacji z wysokością i dużą ilością śniegu, który jakoś po zimie nie chce topnieć. Po długiej trasie zjechaliśmy z jeziora w dół do miasteczka, wzięliśmy hotel Marriott, wypiliśmy winko z Paso Robles (Tablas Creek) i poszliśmy spać.
2016.05.23-24 Paso Robles i Sonoma Valley, CA (dzień 3-4)
Kalifornia to nie tylko San Francisco i potężne firmy komputerowe. To też wina i przepiękne parki narodowe.
Wiadomo, wyjazd ten zorganizowaliśmy pod kątem Ilonki Gogolowej konferencji w SF, ale jak się okazało, że z 3 dni można zrobić 10 to od razu poszły w ruch mapy i planowanie wakacji.
Postanowiliśmy odwiedzić trzy rejony słynne z produkcji win, Paso Robles, Sonoma i Napa Valley. Potem na parę dni pojechać w góry Sierra Nevada w rejon największego górskiego jeziora w północnej Ameryce, Lake Tahoe. Tam pozdobywać parę górskich szczytów a także zakończyć sezon narciarski wiosennymi nartami w Squaw Valley. Potem jak czas pozwoli to jeszcze odwiedzić Reno w Nevadzie i porównać czym się różni od Las Vegas w którym już byliśmy wiele razy.
Planów jak zwykle jest dużo, a co z tego uda się zobaczyć to nie wiemy. Miejmy nadzieję, że wszystko i ładnie na naszym blogu to opiszemy.
Rozpoczęliśmy od Rejonu położonego 200 mil na południe od San Francisco, Paso Robles. Rejon ten jest słynny z dobrych win i wielu winiarni (ponad 200). Można tu znaleźć dobrej jakości wina w cenie niższej niż te z Napa czy Sonoma.
Pierwsza winiarnia na naszej liście to Turley, znana z dobrych win Zinfandel. Mamy ich parę w sklepie, więc najwyższy czas spróbować ich więcej i może zwiększyć asortyment w naszym sklepie.
Po 20 minutach jazdy samochodem od hotelu w centrum Paso Robles dojechaliśmy do winiarni Turley. Winiarnie z reguły otwierają od 10 rano, więc oczywiście parę minut po 10 zameldowaliśmy się na parkingu. Ładnie położona winiarnia, otoczona wzgórzami które są oczywiście porośnięte winoroślami.
Testowanie win kosztuje $15 za osobę i jest wliczone około 5 win. Na szczęście pracując w businessie z reguły nic się nie płaci i często jest się lepiej traktowanym. Tak więc po standardowym testowaniu pięciu win ze szczepu Zinfandel zostaliśmy "poczęstowani" kolejnymi winami. Trochę bardziej unikatowymi, innymi, których produkcja jest bardzo mała i raczej nie są one osiągalne w sklepach. Nawet sprawdziłem czy są dostępne w NY i oczywiście, że nie, więc musieliśmy coś zakupić.
Turley słynie z Zinfandela, uważane jest za jedną z lepszych winiarni na świecie produkujących wina z tego szczepu. Piliśmy nawet wina z krzewów która mają 130 lat, one są bardzo unikatowe, a zarazem pyszne, bogate i o złożonym smaku. Szczególnie nam zasmakowało wino z Ueberroth Vineyard. Krzewy winogron do produkcji tego wina były zasadzone w 1885 roku. Super mała produkcja i raczej tylko do dostania w winiarni. Oczywiście butelka leci z nami do NY.
Następnym naszym celem była winiarnia Tablas Creek. Pół godziny samochodem po osłonecznionych wzgórzach przez winnice i już byliśmy na miejscu. Winiarnia słynie z win produkowanych ze szczepów z doliny Rhone z południowej Francji.
Jak zwykle po przedstawieniu się byliśmy potraktowani jak się należy. Nie dość, że manager otwierał i polewał nam co raz to lepsze wina to za chwilę sam właściciel się pojawił i trochę żeśmy sobie pogadali popijając dobre wina. Ich wina, jak i większość dobrych europejskich win, wymaga jedzenia, więc oczywiście kolejna butelka musiała być zakupiona żeby ją sprawdzić z jakimś dobrym mięskiem.
Fajne winka, kiedyś mieliśmy je w sklepie, ale jakoś teraz uszły nam uwadze. Oczywiście obiecałem właścicielowi, że postaram się znaleźć półkę na nie w sklepie i wznowimy ich sprzedaż. On ma być w NY w jesieni to obiecał, że nas odwiedzi z nowymi rocznikami.
Trzecią, ostatnią winiarnią na naszej liście była winiarnia Justin, która jest jedną z większych w Paso Robles.
Jak to w dużych winiarniach bywa, wielka komercja i zdecydowanie za szybka obsługa. Pięć minut na każdego i następny, następny.... Oczywiście mieliśmy za darmo testowanie win, ale nawet nie było z kimś porozmawiać o nich. Dobre wina, mamy jedno w sklepie, może niektóre za drogie, ale sposób w jaki obsługują klientów nam się nie spodobał. Po pięciu minutach wyszliśmy stamtąd i udaliśmy się na wybrzeże.
Jechaliśmy bardzo lokalnymi drogami, więc dopiero po godzinie dotarliśmy do drogi numer jeden, która idzie cały czas wybrzeżem Pacyfiku przez całą, długą Kalifornie.
Na dzień dobry przywitały nas zebry. Tak, dokładnie, zebry!!! Nie było to jakieś zoo czy safari, normalnie się pasły na łące razem z krowami.
Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do San Simeon. Malutkiego miasteczka, gdzie główną atrakcją są gigantyczne foki morskie (elephant seal).
Jest tam ich chyba tysiące i naprawdę są potężne. Męskie osobniki dochodzą do 11 stóp długości i ważą do 1600 lb. Większość czasu leżą na plaży i się osypują piaskiem żeby słońce ich za bardzo nie spaliło. Czasami jeden czy drugi głośno zaryczał, albo się bawił z drugim, albo poszedł na chwilę do wody się ochłodzić.
Wiewiórki i chipmunki też często mówiły nam hey i zapraszały na wybrzeże.
Droga numer jeden jest jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Ciągle jest przesuwana i zmieniana ze względu na trzęsienia ziemi, sztormy oceaniczne czy usuwania się gruntu. Jechaliśmy nią ponad 200 mil i co zakręt to nam się coś nowego pojawiało.
W rejonie Big Sur jest tak stromo, że góry prawie pionowo wpadają do oceanu, a tam jeszcze gdzieś tą drogę zmieścili. Fajnie to wszystko wygląda. Szkoda, że nie mieliśmy czasu iść na jakiś hike w góry i to wszystko oglądać z innej perspektywy.
Po drodze też są fajne miasteczka, jak Santa Cruz czy Half Moon Bay. W tym drugim Ilonka znalazła fajny browar z dobrym jedzeniem, Half Moon Bay Brewery, polecamy. Duży wybór własnej roboty piw (zwłaszcza IPA) i dobre jedzenie. Hamburger z Kobe beef czy pieczone kałamarnice były pyszne. Spodobał nam się kelner. Zapytałem się go jak się ma, a on powiedział: żyję w raju. Spytałem dlaczego tak mówi, kelner rozglądnął się i powiedział: pracuje w browarze. Szczęściarz, nie?
Późno dojechaliśmy do San Francisco, więc jak tylko dotarliśmy do hotelu to szybciutko poszliśmy spać.
Następnego dnia Ilonka miała konferencje Googla, więc cały dzień miałem wolny. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się obijać tylko zwiedzać, odwiozłem rano żonę pod hotel gdzie ma być konferencja, a ja się wybrałem na wycieczkę. Wiedziałem, że szybko nie wróci, Google Ilonkę na pewno zaprosi na jakąś kolacje, więc mogłem pojechać na długą wycieczkę. Wybrałem się do Sonoma.
Sonoma znajduje się pomiędzy Pacyfikiem a doliną Napa i jest dwa razy większa niż Paso Robles. Jest tak zróżnicowana, że posiada aż 17 pod-rejonów w których są produkowane wina.
Szybko przejechałem most Golden Gate i po jakiejś godzinie wjechałem do Sonoma. Poszukałem mapy winiarni (jest ich ponad 400) i zabrałem się do roboty. Chciałem trochę połączyć winiarnie ze zwiedzaniem okolic. W Sonomie część winiarni (zwłaszcza tych lepszych), ma tylko testowania jak się wcześniej zamówi wizytę. Oczywiście nic takiego nie robiłem, bo skąd ja mogłem wiedzieć kiedy i gdzie będę. Na szczęście te lepsze mamy w sklepie, więc już nie raz je piłem.
Rzeczywiście jest tego dużo. Winiarnie są prawie na każdym zakręcie. Skupiłem się na dwóch rejonach, Russian River i Dry Creek Valley. Tak posuwałem się na północ czasami wstępując do winiarni, a czasami tylko przejeżdżając obok. Miałem tylko jeden dzień, więc nie chciałem go całego spędzić w winiarniach. I tak po jakiś paru godzinach dojechałem do Sonoma Lake.
Piękne sztuczne jezioro, położone w zalesionych górach w północnej Kalifornii. Krótka przerwa nad jeziorem i wyszukiwanie drogi którą się mogę dostać na wybrzeże. Google maps pokazało mi główne drogi, ale przecież one są mało ciekawe. Po głębszych poszukiwaniach znalazłem drogę Skaggs Spring Road, bardzo polecam. Droga jest asfaltowa, ale ma tyle zakrętów, że chyba jeszcze taką nie jechałem.
Przez około 50 mil cały czas po górach. Do góry i na dół. Na początku była duża tablica ostrzegająca, że przez następne 50 mil nie ma żadnego serwisu, żeby nie jechać żadnymi dużymi samochodami i że duża cześć drogi jest bardzo wąska, tylko na jeden samochód.
Te 50 mil jechałem przez 2 godziny. Po drodze spotkałem tylko dwa samochody i jakąś ekipę naprawiającą drogę, bo im się ziemia usunęła.
Niestety nie było za dużo ciekawych widoków bo cały czas się jechało lasami. Może i dobrze, bo było naprawdę wąsko i kręto, a potężne drzewa rosły prawie na drodze. Sekunda nieuwagi i ....... a tu nie ma serwisu na komórki.
I tak po dwóch godzinach dotarłem do Pacyfiku. Ponad 100 mil na północ od SF.
Tutaj też idzie ta słynna droga numer jeden, którą już jechałem do samego San Francisco. Ciągle oczywiście się zatrzymując i podziwiając widoki. Super, bo prawie ludzi nie było, więc całe wybrzeże należało do mnie i dosyć dużej ilości rowerzystów, którzy na swoich high-tech kolarzówkach bezszelestnie mknęli drogą.
Trochę inne wybrzeże niż na południe od SF. Mniejsze góry, więcej lasów, też pięknie. Podobały mi się skały które wystawały z wody, tworząc takie małe, pojedyncze, skalne wysepki na których ptactwo odpoczywało po obfitym łowieniu morskich żyjątek. To się dopiero nazywa świeże sushi!!!
Był już prawie wieczór, a ja dalej tylko po śniadaniu. Postanowiłem zrobić sobie w nagrodę ucztę i znalazłem lokalny In-n-Out. Animal style jak zawsze smakował wyśmienicie.
Ilonka w tym czasie była zaproszona przez Google do jednego z najlepszych steakhouse w San Francisco, Osso Steakhouse. Taki steak, dry aged z dobrym winem na pewno smakuje wyśmienicie, ale dwa podwójne, hamburgery animal style z dobrym, świeżym IPA też były pyszne.
2016.05.22 San Francisco, CA (dzień 2)
Na dzisiejszy dzień mieliśmy zaplanowaną największą atrakcję w San Francisco czyli wyspę Alcatraz. Alcatraz znane jest jako najbardziej surowe więzieine w Stanach. Istnieje nawet powiedzenie: „If you break rules you go to prison, if you break prison rules you go to Alcatraz.” (Jeśli złamiesz prawo idziesz do więzienia, jeśli złamiesz prawo więzienia – idziesz do Alcatraz).
Na wyspę Alcatraz można tylko dopłynąć statkiem. Jest tylko jeden statek któy daje Ci możliwość wejśca na ląd. Inne wycieczki tylko opływają wyspę. Tak więc upewnij się, że zarezerwowałeś swoją wycieczkę przez http://www.alcatrazcruises.com/
Nasz rejs odpływał o 10:30 rano tak, że mieliśmy czas na zwiedzenie pier 39 i zjedzenie tam śniadania. Pier 39 słynie głównie z fok, które się tam wylegują. Foki tak sobie upodobały to miejsce, że ludzie zrobili im drewniane pływające platformy. Na szczęście byliśmy tam wcześnie rano i jeszcze nie było dużo ludzi więc spokojnie mogliśmy sobie porobić zdjęcia. Popołudniu musi tam być masakra.
Na śniadanie wybraliśmy Eagle Cafe. Na jakimś blogu wyczytałam, że wśród tych wszystkich turystycznych restauracji jak Hard Rock Cafe przy Pier 39, Eagle Cafe jest najbardziej lokalna. Rzeczywiście, nie żałujemy wyboru. Jedzenie było pyszne a obsługa bardzo miła. Mieli nawet pozycję Polish Sausages (polska kiełbasa) ale niestety nie przypominała, prawdziwej polskiej kiełbasy. Za to Eggs Benedicts z Crab Cake były bardzo dobrym wyborem.
W końcu przyszedł czas na rejs. Nasz statek wypływał z pier 33 więc po krótkim spacerku ustawiliśmy się w kolejce. Wyspa Alcatraz nie zawsze była więzieniem. Na początku mało atrakcyjna i omijana przez większość, w czasach gorączki złota została przerobiona na fort. Dopiero w latach późniejszych wyspa została przerobiona na najbardziej strzeżone więzienie. Alcatraz było więzieniem już od 1859 roku z różnymi przerwami. Jednak od 1934 roku więzienie to stało się najbardziej strzeżonym więzieniem o największym rygorze. Dla bezpieczeństwa wizyty w więzieniu były bardzo limitowane i to pewnie sprawiło, że powstawały plotki o okropnych warunkach życia. Pomimo, że Alcatraz było najbardziej strzeżoną budowlą w Stanach jak i nie na świecie to warunki życia nie były najgorsze. Jedzenie było dobre a sam budynek dość czysty. Więzienie zostało zamknięte w 1963 roku ze względu na duże koszty utrzymania. Po tym okresie było wiele pomysłów jak wykorzystać wyspę. Jedni chcieli otworzyć tam molo handlowe, Indianie chcieli aby ta ziemia została im zwrócona. Na szczęście ostatecznie ziemia została w rękach rządu amerykańskiego i cały obszar został przekształcony na muzeum.
Na wyspie można spędzić tyle czasu ile się chce. Znajduje się tam nie tylko główne więzienie ale też budynek starego fortu i ruiny domów. Część pracowników więzienia wraz z rodzinami mieszkali na wyspie i prowadzili tam normalne życie. Tak więc zachęcam pochodzić i spędzić tam troszkę czasu.
Najważniejszy i najlepszy budynek to jest jednak Cell House (główny budynek więzienia). W ramach biletu zapewnione jest audio tour w paru językach. Normalnie nie jestem zwolenniczką słuchania nagrania jak oglądam jakieś muzeum. To nagranie jest jednak bardzo dobrze zrobione, opowiada o życiu w więzieniu jak i o próbach ucieczki i powstaniu więźniów. Bez tego chodzenie po muzeum jest możliwe ale nie aż tak ciekawe. Tak więc zdecydowanie polecamy wziąć audio tour na którym można również usłyszeć prawdziwe zeznania więźniów jak i odtworzone odgłosy dnia codziennego.
Chodząc po więzieniu dowiedzieliśmy się o znanych więźniach którymi byli Al "Scarface" Capone, "Doc" Barker, Alvin "Creepy" Karpis, George "Machine Gun" Kelly, Floyd Hamilton i Robert Stroud "Birdman of Alcatraz". Widzieliśmy cele więźniów, te lepsze gdzie docierało światło i można było przez okna oglądać świat zewnętrzny i te gorsze z podwójnymi drzwiami gdzie tylko mały promyk światła wpływał. Do niektórych mogliśmy wejść i choć przez sekundę poczuć to co więźniowie....choć to nigdy nie jest miłe doświadczenie.
W Alcatraz oczywiście było dużo ludzi ale każdy chodził sobie we własnym tempie i nawet tak bardzo nam to nie przeszkadzało.
Do dziś nie wiadomo czy ktokolwiek, kiedykolwiek uciekł z więzienia. Była jedna próba i trzech więźniów dotarło na dach budynku i wskoczyło do wody. Natomiast nigdy nie potwierdzono czy zginęli w lodowatej wodzie czy jednak udało im się dostać do Ameryki Południowej czy Meksyku. Podobno w więzieniu dość intensywnie uczyli się języka hiszpańskiego. Opowiadanie w głośnikach prowadzi nas do odpowiednich cel i możemy zobaczyć dokładnie przez którą dziurę uciekli i którymi rurami wdrapali się na dach budynku.
W więzieniu było też powstanie. No bo co Ci ludzie mieli do stracenia. Oni tak czy siak mieli umrzeć czy to w więzieniu czy w czasie ucieczki. Tak, że próbowali non-stop. Chodząc po budynku, słuchając nagrania i widząc te małe detale na które głos w słuchawkach każe nam zwrócić uwagę, można naprawdę wyobrazić sobie przebieg wydarzeń.
Więzienie to nie tylko więźniowie. To też strażnicy, którzy mieli rodziny i prawdziwe życie. Część z nich mieszkała na wyspie, część dopływała codziennie łódką. Na nagraniu jest głos dziewczynki, której tata był dyrektorem więzienia Która opowiadała o swoim domu. O tym jak się bawiła tuż przed budynkiem więzienia i tylko czasem słyszała głosy więźniów, którzy się buntowali od czasu do czasu.
Spędziliśmy na wyspie ponad 2h. Zdecydowanie polecamy to miejsce każdemu bo nie da się tego opisać nie będąc tam.
Pomimo, że dziś wieczorem planowaliśmy jechać do Paso Robles to nadal chcieliśmy zobaczyć trochę miasta. Tak więc będąc już na wybrzeżu podeszliśmy do Fisherman's Wharf. Jest to chyba najbardziej turystyczne miejsce z dużą ilością restauracji i sklepów z pamiątkami. Wśród tych wszystkich sieciowych restauracji jak Applebees, In-n-Out, McDonald etc. udało nam się znaleźć knajpkę Chowder Hut. Każde miasto ma swoje unikatowe jedzenie. Zazwyczaj nie jest to najlepsze jedzenie ale potrawa za którą tęsknisz jak tylko opuścisz miasto. Dla San Francisco taką potrawą jest zupa Clam Chowder serwowaną oczywiście w bułce. Miejsce, które znaleźliśmy serwuje zupę jak i inne owoce morza i pomimo, że jest bardziej restauracją typu fast-food to zupa była bardzo dobra.
Na Fisherman's Wharf jest dość ciekawe muzeum, Musee Mecanique. Jest to muzeum zabawek na monety. Najstarszy obiekt jest z roku 1889 i po wrzuceniu monety pokazuje obrazki jakby się ruszały. Zabawka ta pokazywała dziewczynkę skakającą na skakance. Proste i teraz wydaje nam się banalne ale prawie 130 lat temu to była wielka technologia.
Samo muzeum jest za darmo ale ponieważ wszystkie zabawki są na monety to ludzie wymieniają dolary na 25 centów i grają. Fajna zabawa dla wszystkich a jednocześnie edukacja czym zachwycali i bawili się nasi przodkowie.
Jest tam dużo maszyn przepowiadających przyszłość....mi wyszło, że będę popychadłem... LOL....można też iść na maszynę która powie ci jak dobra jesteś w łóżku albo zacznie się po prostu z ciebie śmiać. Nas bardziej interesowały flipery i stare poczciwe Atari.
Niby nie pozorne muzeum a jednak tyle frajdy. Cieszymy się, że weszliśmy do tego nie pozornego hangaru. W końcu przyszedł czas powrotu. Zaczęliśmy się kierować w kierunku hotelu spacerkiem. Ponieważ jednak byliśmy na wybrzeżu tak, że nasz spacer przemienił się w hike. Chyba każdy kojarzy strome ulice San Francisco. Zdecydowanie niezły trening przed hikiem. Tylko pomyśl, że mieszkasz w tym mieście i prawie w ogóle nie ma metra czyli częściej idziesz na nogach. Chyba każdy jest tu nieźle wysportowany.
Po drodze minęliśmy słynną, zakręconą Lombard street. Masakra....było tam tyle ludzi którzy robili sobie selfie, że szybko stamtąd uciekliśmy na Macondary Lane. Zdecydowanie przyjemniejsza uliczka, żeby się przejść. Ulica ta jest zamknięta dla ruchu samochodowego i jest mieszkalną uliczką, pełną drzew i ładnych widoków na zatokę.
Tak zakończyliśmy zwiedzanie San Francisco. Zostało jeszcze parę miejsc, które chcemy zobaczyć. Może wieczorem po konferencji się jeszcze gdzieś przejdziemy, może w drodze powrotnej uda nam się zrobić hike z widokiem na Golden Gate Bridge. Póki co jedziemy na jedną noc do Paso Robles poszukać nowych win do sklepu a potem dwa dni pracy – przynajmniej jak dla mnie.
2016.05.21 San Francisco, CA (dzień 1)
Google zrobiło mi prezent i zorganizowało konferencję zaraz przed długim weekendem. Mój szef zrobił mi drugi prezent i mnie na nią wysłał. Tak więc grzechem by było nie wziąć 3 dodatkowych dni wolnych i spędzić 10 dni w California. Nie ma to jak wakacje połączone z pracą. Przyjemne i pożyteczne a do tego bilet jest na koszt firmy. Konferencja jest w San Francisco więc od tego miasta zaczniemy zwiedzanie.
Nie tracąc czasu wzieliśmy samolot wcześnie rano i już o 10 wylądowaliśmy w SF. Byliśmy już wcześniej w tym mieście ale nie wystarczająco długo aby go tak naprawdę zwiedzić. Jednak z tego co go widziałam i o nim czytałam to jest to miasto do którego mnie ciągnie, do którego nawet rozważam się przeprowadzić. Zobaczymy jakie wrażenia będę mieć pod koniec pobytu i czy spodoba mi się bardziej niż NY.
San Francisco jak i cała dolina krzemowa jest najbardziej kojarzona z firmami jak Google, Facebook, Dell, Apple. To w tym rejonie powstają największe pomysły, tworzy się najwięcej start-up'ów a cały świat patrzy co nowego wymyśliła Dolina Krzemowa. San Francisco już wcześniej zyskało swoją sławę. Miasto pomimo że założone zostało w 1776 roku swój największy przyrost ludności miało w okresie Gorączki Złota (1849). W tym okresie jego populacja wzrosła z 300 ludzi do ponad 20tys. Tak nagły wzrost sprawił, że San Francisco stało się największym miastem na Zachodnim wybrzeżu. W późniejszych latach San Francisco zyskało swoją sławę jako najbardziej liberalne miasto. Każdy kojarzy dzieci kwiaty, hippis'ów itp. To właśnie tu zapoczątkowała się cała rewolucja seksualna.
My rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta od poszukiwania miejsca na lunch. Na mojej liście miałam dwa bary Saloon i Condor...oba okazały się zbyt lokalne. Condor był bardzo modnym klubem w latach 80-tych. Jest ciekawa historia związana z tym klubem. W 1983 roku ochroniarz klubu chciał mieć seks z kelnerką. Tak więc oboje zostali po godzinach i zaczęli się kochać na pianinie. Niestety w czasie stosunku poluzował się hydrauliczny przełącznik i pianino podniosło się pod sam sufit. Mężczyzna zginął na miejscu przygnieciony do sufity natomiast kobieta przeżyła ale została znaleziona dopiero nad ranem kiedy to reszta pracowników przyszła do pracy.
Saloon wyglądał bardziej na lokalną spelunę więc zdecydowanie nie chcieliśmy tam jeść. Ogólnie w San Francisco jest bardzo dużo bezdomnych. Nie zatrzepiają cię i w sumie nie żebrają ale jakoś tak nie do końca jest to przyjemne. Tak więc wylądowaliśmy we włoskiej knajpce i zjedliśmy pizze. Drugim minusem San Francisco jest komunikacja miejska. Metro jest tu bardzo małe i ciężko jest nim dojechać w każdy zakątek. Często trzeba gdzieś podejść. Tak więc i my poszliśmy na spacerek w kierunku Pier 1-3. Sam pier 3 jest dość ładny i jest to molo więc można wyjść w morze.
Jest to też miejsce dla wędkarzy. My mieliśmy szczęście bo jeden pan złowił rybę płaszczkę. Myślę, że będzie ją jadł bo spędził dobre parę minut wyciągając haczyk z niej a potem nie wrzucił jej do wody z powrotem. Biedna rybka.
Niedaleko portu jest Market street. Na której to spotykają się tramwaje, stare tramwaje (street car) i metro. San Francisco nie ma najlepiej rozwiązanej komunikacji miejskiej. Mają co prawda wszystkie rodzaje transportu: tramwaj, metro, autobusy, trolejbusy no i oczywiście słynne street car (na zdjęciu).
Problem jednak polega na tym, że metro ma mały zasięg i pomimo, że mają 4-5 linii to przez dłuższy odcinek one jadą tym samym tunelem. Autobusów jest dużo ale one z kolei muszą stać w korkach. Zostają tramwaje, których nie wypróbowaliśmy ale też mam wrażenie, że nie dojeżdżają w każde miejsce.
Tak więc my wzięliśmy metro, które jest krótkie – ma tylko 2-3 wagoniki ale dość szybko zawiozło nas pod park Golden Gate. Od przystanku do parku mieliśmy parę minut do przejścia ale trafiliśmy na bardzo ciekawą dzielnicę. Dzielnica była pod tytułem „make love not war”. Na drzwiach i oknach było dużo znaków pokoju, widać było parę miejsc gdzie uczą Cię medytacji i innych duchowych przeżyć. Ogólnie dzielnica czysta (tak jak i całe miasto), ciekawa i ładna.
Park Golden Gate jest 20% większy od Central Parku w New York. Kształtem i funkcjonalnością zdecydowanie przypomina Central Park. To co mnie zaskoczyło to ilość samochodów. Dużo jest tam dróg a ludzie przyjeżdżają samochodami do parku. Widać, że w SF prawie każdy ma samochód a nie jak w NY. Park ma do zaoferowania wiele atrakcji, jeziora, muzeum, japoński ogród, botaniczny ogród i wiele więcej. Myśmy doszli tylko do jeziora (czyli przeszliśmy 1/3 parku).
Jezioro znów zaoferowało nam parę atrakcji z dziedziny natura. Samo otoczenie jest piękne i można się tam zrelaksować, do tego jest tam dużo kaczek i złówików. Widzieliśmy nawet jak jedna kaczka złapała i połknęła całą rybę. Byliśmy w szoku, że taka mała kaczka połyka taką duża rybę i to w całości. Niestety akcja była tak szybka, że nie zdążyłam zmienić obiektywu. Z moim zapłonem udało mi się tylko zrobić zdjęcie leniwych żółwi.
W parku można spędzać godziny ale my byliśmy umówieni na kolację ze znajomymi więc musieliśmy wracać do hotelu. Wieczorem spotkaliśmy się z moim kolegom, który się przeprowadził z NY do SF. Cleo jak to Cleo zna wszystkich więc szybko zaczęło się przewijać dużo więcej ludzi. Najpierw poszliśmy do restauracji japońskiej. Na pierwszy rzut oka całkiem przyjazne miejsce. Z dużym wyborem whiskey, ciekawym jedzeniem i miłą atmosferą. Nihon Whiskey lounge był położony blisko centrum ale w bardziej mieszkalnej dzielnicy. Podobno słynie z dobrych happy hours. I rzeczywiście, drinki i jedzenie miały dość dobre ceny na promocji...natomiast my, niedoświadczeni zamówiliśmy piwo. I tu niespodzianka. Małe piwo kosztowało $12. Upsss......troszkę się przestraszyliśmy jak zobaczyliśmy rachunek. Dobrze, że nie siedzieliśmy tam za długo i przenieśliśmy się do Browaru, Southern Pacific. Zdecydowanie tańsze miejsce. Dobre piwa, które robią na miejscu, bardzo dużo lokalnych i można nawet coś przekąsić. Darkowi się bardzo spodobał dress code. Ponieważ w San Francisco jest bardzo dużo ludzi pracujących w e-commerce, IT i innych technologiach to ogólnie panuje luz. To nie to co NY i krawaty i garnitury. Tutaj najpopularniejszym strojem są jeansy i bluza z kapturem. W SF temperatura jest dość stabilna przez cały rok ale czasem zawieje wiatr więc bluza się przydaje. I tak chodzi się cały dzień. Do pracy, do baru czy do restauracji.
Tak minął nam wieczór. Do browaru przychodziło coraz to więcej znajomych Cleo bo ktoś tam miał urodziny tak, że fajnie było porozmawiać z lokalnymi, zobaczyć jak żyją. Bardzo fajni i wyluzowani ludzie. Większość z nich pracuje w tak zwanych start-upach. Czyli nowych projektach, które mają inwestorów więc na początku dużo płacą, mają fajną atmosferę pracy, są dość elastyczne jeśli chodzi o godziny pracy. Tak więc łatwo ściągają młodych ludzi i dają im dość duże pieniądze. Jednak po paru latach przychodzi czas prawdy. Albo projekt się uda i będzie wielkim sukcesem jak Facebook albo zniknie i ludzie o nim zapomną. Wtedy dla pracowników przychodzi czas na kolejny start-up. I tak się wszystko kręci. Dlatego San Francisco jest dość drogie, ceny mieszkań są porównywalne lub nawet droższe niż w New York, podobnie jest z całą reszta. Jednak jak pracujesz w e-commerce to sobie fajnie żyjesz bo odpowiednio zarabiasz.
2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)
Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.
Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.
Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.
Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.
Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite
Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.
Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.
Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).
Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.
Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.
Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.
Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.
Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.
Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.
Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.
Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.
Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.
Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.
Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.
Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.
Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.
W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.
Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.
Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.
2015.12.27 Death Valley, CA (dzień 3)
Kolejny dzień w Dolinie Śmierci i kolejne nowe wrażenia. Tym razem głównym punktem programu jest Racetrack. Kolejna niesamowita płaszczyzna po której można chodzić i obserwować jak poruszają się kamienie. Żeby jednak tam dojechać konieczny jest samochód z napędem na 4 koła, cierpliwy kierowca który pokona 27 mil (43 km) wyboistą drogą bez asfaltu. No i czas bo aby dojechac do drogi off road trzeba pokonac ponad 85 mil (130 km) droga asfaltową. Ale jak się potem przekonaliśmy było warto.
Jak to bywa w fajnych parkach oczywiście po drodze jest wiele miejsc które są równie interesujące.
Nasz pierwszy przystanek był w miasteczku Furnace Creek. Miasteczko to jest położone w środku doliny i jest najniżej położonym miasteczkiem w Ameryce Północnej a może nawet na całej zachodniej półkuli. Jest to bardzo małe, totalnie turystyczne miasteczko, które zamieszkuje tylko 24 osoby (dane z 2010 roku). Oczywiście jest tam sklep, stacja benzynowa, restauracja, saloon no i oczywiście hotel dla turystów. Dobrze, że w Death Valley jednak jest trochę cywilizacji bo inaczej na jednym baku nie moglibyśmy dojechać do Racetrack ani w inne dalsze rejony doliny.
Tak więc po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy na północ 57 mil do następnej atrakcji która pojawiła się na naszej drodze. W Death Valley atrakcje są na każdym kroku...tylko kroki trzeba tu robić duże bo park jest ogromny.
Ubehebe krater, (czyt. Yoo-bee-hee-bee) jest położony na północnym końcu gór Cottonwood. Krater ma pół mili szerokości (niecały kilometr) i od 500-777 ft (150-237 m) głębokości. Nie jest do końca pewne ile ma on lat. Jedni szacują, że powstał on nawet 7 tys lat temu, choć podobno nowsze badania dowodzą, że jest on młodszy i ma tylko 800 lat. Tak jak wspominaliśmy wcześniej Dolina Śmierci to raj dla geologów więc badania ciągle trwają.
Do krateru można zejść (500 ft w dół) co oczywiście zrobiliśmy. Schodzi się bardzo łatwo, bo po żwirku zjeżdżasz jak po piasku czy śniegu. Gorzej było z wyjściem kiedy to co drugi krok ześlizgujesz się w dół. Ale oczywiście warto. Nie ma to jak być na samym dole i poczuć jaki ogrom cię otacza.
Do tego miejsca jeszcze prowadziła droga asfaltowa. Ale od tego momentu zaczęła się zabawa. Zaraz przy kraterze skręca się na Racetrack, naszą najważniejszą atrakcję dzisiejszego dnia. Jak duży „krok” musimy zrobić tym razem? Tylko 27 mil....ale off-road.
Droga pomimo, że bardzo wyboista mijała nam dość przyjemnie bo widoki były powalające. Oczywiście tu to nas mijały już tylko normalne samochody, jeep, SUV i czasem jakiś pick-up....napęd na 4 koła i wysokie zawieszenie to podstawa. Gdzieś po ok. 10 milach pojawiła się kaktusolandia. Naszym oczom ukazał się las kaktusów. Było ich multum. Ja naliczyłam ogólnie 6 rodzajów ale tylko jedne rosły wysoko jak drzewa. Byliśmy w szoku, jak dużo ich tu jest i tak nagle, niespodziewanie tu wyrosły.
Kolejna atrakcja to Teakettle junction (skrzyżowanie Dzbanek na herbatę). Skrzyżowanie to łączy drogę do Racetrack Playa, Hunter Mountain i inne szlaki w góry. Legenda głosi, że wieki temu był to znak dla idących, że woda jest niedaleko. Teraz to tylko atrakcja turystyczna i ciekawa pamiątka. Dzbanki ludzie zostawiają na szczęście i pamiątkę, że tu dotarli Szkoda, że my nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przywieźliśmy żadnego dzbanka.....napisalibyśmy: „Dziubdziuki tu były”.
Finally....godzinę jazdy od krateru, i 4.5h od opuszczenia hotelu wreszcie dotarliśmy do płaszczyzny Racetrack Playa. Dlaczego to miejsce jest takie ważne? Miejsce to jest bardzo unikatowe. Często znane jest jako miejsce ruszających się kamieni. Racetrack jest ogromnym wyschniętym dnem jeziora. Jego powierzchnia jest spękana i sucha przez większość czasu.
Jednak czasami pojawia się tu woda i ziemia staje się mokra. Do tego niskie temperatury (szczególnie nocą) sprawiają, że cała pokrywa jest dość śliska. Do tego dochodzi wiatr, który jest tak mocny, że potrafi przesuwać kamienie o wadze nawet ponad 100 funtów.
Po wyschnięciu, na ziemi zostaje ślad jaki zrobił kamień ruszany przez wiatr. Efekt jest do dziś małą tajemnicą ponieważ nikt nie był jeszcze w stanie nagrać jak kamień się przesuwa ale badania ziemi wskazują, że powyższa teoria jest prawdziwa.
Kolejna ogromna płaszczyzna po której można chodzić godzinami i co jakiś czas spotkać ciekawszy ślad czy kamień. My chodząc po wyschniętej powierzchni nie robiliśmy śladów ale widzieliśmy stare ludzkie ślady. Aktualnie miejsce to jest zamykane jak jest mokre bo ślady raz odbite zostają tam latami.
Moglibyśmy spędzić tu godziny ale niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do 1h bo w zimie dzień jest krótszy a my chcieliśmy zdążyć jeszcze na jakiś ładny zachód słońca. Widok Racetrack jednak tak nas zahipnotyzował, że nie mogliśmy się oprzeć i nie zjeść lunchu w takiej scenerii.
No i w drogę. Wracaliśmy tą samą drogą ale nie myślcie, że tym razem było to nudne. Przed nami roztaczały się przepiękne widoki na dolinę i otaczające je góry. Pomimo, że już znaliśmy drogę to nadal nas zaskakiwała widokami i ciągle się zatrzymywaliśmy robić zdjęcia.
Zachód słońca złapaliśmy już na drodze asfaltowej. Niestety (a może i dobrze) nie dojechaliśmy w żaden punkt turystyczny aby podziwiać zachód słońca. Natomiast zatrzymaliśmy się po drodze i podziwialiśmy jak słońce malowało niebo. Niesamowite kolory, ogromne góry w około i nikogo w obrębie wzroku.
Widzieliśmy tylko przy drodze dwa puste zaparkowane samochody. Chyba ktoś tak zakochał się w tych górach, że po prostu poszedł przed siebie....tu nie ma szlaków....tu po prostu idziesz, odkrywasz i podążasz gdzie góry Cię wołają.
Dolina Śmierci nie idzie spać o zachodzie słońca. Jak już pisaliśmy wcześniej jest to najlepsze miejsce aby oglądać gwiazdy i chyba pierwsze gdzie widzieliśmy drogę mleczną. Tak, że nie do końca narzekaliśmy na krótki dzień bo mogliśmy podziwiać gwiazdy, piękną pełnię księżyca i dziękować za kolejny wspaniały dzień.
Dla nas był to kolejny cudowny dzień, pełen pięknych widoków, emocji i niesamowitych przeżyć. Niestety nie wszyscy mieli takie szczęście. Wracając do hotelu zatrzymaliśmy się bo zobaczyliśmy na poboczu samochód i ludzi wymachujących latarkami. Okazało się, że złapali gumę a na środku tej pustyni ciężko z zasięgiem. Zdziwiło nas na maksa, że ich Volvo s60 nie miało zapasowego kola. Niestety to prawda. Pomimo, że samochód z wypożyczalni to miał tylko zestaw do łatania który wystarczy Ci na parę kilometrów, Podwieźliśmy ich do miasteczka, gdzie jest zasięg i mamy nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło.
2015.12.26 Death Valley, CA (dzień 2)
Dzisiejszy dzień był zupełnie inny niż wczorajszy. Z czym wam się kojarzy Dolina Śmierci??? Gorące klimaty, sucho i pustynnie. Do dzisiaj też tak nam się wydawało.
Dolina Śmierci to też wysokie góry sięgające powyżej 10000 feet, gdzie śnieg leży pół roku. Telescop Peak jest najwyższym szytem w tym parku i sięga 11,043 ft. (3,366m). Oczywiście to też był nasz cel dzisiejszego dnia. Szlaków jest pełno na wiele innych szczytów ale my chcieliśmy uderzyć na najwyższy. Mieliśmy co prawda plan zapasowy jakby na Teleskopie było za dużo śniegu.
Pobudka musiała być w środku nocy bo przecież ten park jest ogromny. Z hotelu na początek hiku jest 124 mile (200 km). Na szczęście większość drogi była asfaltowa, tylko ostatnie parę mil był off-road, ostro do góry po śniegu. Ale mając taki samochód, nie było żądnego problemu.
Ja jak i pewnie większość z was uważałem, że duże amerykańskie samochody to przerost formy nad treścią. Wypożyczyliśmy z Budget Forda F-150 XLT pickup-truck. Zdecydowałem się na to z paru powodów. Po pierwsze jeździliśmy po tych rejonach Jeep'em Cherokee, fajny samochód ale nie na off-road. Po drugie żadna wypożyczalnia nie gwarantuje samochodu z napędem na 4 koła z blokadami. Chyba, że wybierzesz pick-up. I powiem wam, jest tańszy niż full size SUV. Ford jest mocny, niezawodny, potężne koła, dużo miejsca no i paka na którą można wrzucić wszystko jak brudne buty po hiku...i śmierdzące skarpetki też.
Wiadomo, mieszkając w dużych miastach nie potrzebujesz takiego samochodu. Ale tutaj to zupełnie inna bajka. Na parkingach czujemy się jak lokalni, turyści nas zaczepiają i pytają o drogę. Pewnie pomyślicie, że ten silnik V8, pewnie ponad 4 litry dużo pali. Spalał nam prawie tyle co nasza Mazda, No chyba, że się bawisz off-road. Ale to już inna kwestia.
No ale wracając do hiku, to o 8:15 wyruszyliśmy z nadzieją zdobycia szczytu. Jest to długi hike, 14 mil (22.5 km) w obie strony i 3tys ft. do góry. Jest to bardzo dużo, zwłaszcza, że start jest z 8000 ft. A my oczywiście nie mieliśmy aklimatyzacji – wręcz przeciwnie, wczoraj chodziliśmy po depresji.
Wyruszając było dość zimno (ok. 20F /-6C) ale to nas nie martwiło. Martwił nas dość mocny wiatr. Miejmy nadzieję, że wschodzące słońce zmniejszy jego siłę. Pierwsze 2 mile i 1500 ft do góry szło się dość przyjemnie po zboczu grani. Większość czasu trasa jest nie zalesiona więc widoki na całą Dolinę Śmierci były fascynujące.
Czas szybko mijał i o 10 rano byliśmy na przełęczy gdzie ukazał się nasz cel. Śniegu dalej nie było dużo natomiast wiatr stawał się coraz mocniejszy, zwłaszcza na odkrytych terenach. Pozapinaliśmy nasze kurtki i wzięliśmy się do roboty. Niestety szlak schodził trochę w dół (ok. 300 ft.) fajnie się schodziło ale wiedzieliśmy, że będziemy musieli to wcześnie czy później nadrobić. Na tym odcinku wiatr był dość mocny więc walcząc z nim nie zwracaliśmy uwagi na utratę wysokości.
Ok. 11:30 podeszliśmy pod zbocze Telescop Peak. Na szczyt mieliśmy 1500 ft i 2-3 mil. Na tym etapie nasza woda już zamarzła pomimo że wydmuchiwaliśmy ją z rurek. Wszędzie do tej pory to zdawało egzamin czyli musiało być bardzo zimno. Do tego coraz to mocniejszy wiatr, na pewno nam nie pomagał. Ale my się dalej nie poddawaliśmy. Stromymi zig-zak'ami wspinaliśmy się do góry. Mimo, że mieliśmy zimowe buty i rękawice to czuliśmy, że długo w takich warunkach nie możemy przebywać a na pewno nie zatrzymywać się. Było już ponad 10 000 ft. czyli jednocześnie ubywało tlenu.
Nie mieliśmy za wiele czasu (mróz i wiatr,) ale szło się dość wolno. GPS nam pokazywał, że ciągle jeszcze dużo mamy. Miejscami nogi nam się plątały (na stromym zboczu) bo wiatr ciągle próbował nas przewrócić.
Wysokość 10 800 ft. - decyzja zespołu, WRACAMY. Wiem, zostało 200 ft do szczytu ale w tych warunkach to może być nawet ponad godzina w dwie strony. Nie wiemy jaka dokładnie była temperatura ale chyba nigdy nie byłem w tak silnym, mroźnym wietrze (windchill dochodził do minus kilkudziesięciu stopni C). Parę godzin później jak grzaliśmy się w samochodzie to aż czuliśmy pieczenie skóry. Ciekawe komu pierwszemu będzie schodzić skóra z twarzy. W samochodzie dziękowaliśmy sobie nawzajem za mądrą decyzję. Mądry jest ten kto zawróci a nie ten kto nie wróci., albo wróci z odmarzniętymi palcami i nosem.
Nie wiem czy będziemy wracać na ten szczyt, bo byliśmy prawie na szczycie, więc widoki są porównywalne. Ty należysz do szczytu tak długo jak z niego nie zejdziesz, a nie jak go tylko zdobędziesz. Oczywiście bardzo polecamy ten hike, przepiękne widoki, nie techniczny i dość łatwy pod warunkiem, że pogoda sprzyja. Jego nawet można robić w lato, pomimo że wtedy na dole jest 130F, to na górze powiewa przyjemny chłodek. Pamiętajcie 14 mil na tej wysokości to nie jest spacer w parku.
Nagrodą za ten hike była droga mleczna. Tak jak widzieliśmy gwiazdy dzisiaj to chyba nigdy nie widzieliśmy, aż było biało na niebie. Dolina Śmierci ma certyfikat czarnego nieba jako jedyny park w kontynentalnej części Stanów (nie licząc Alaski). Dziś już jesteśmy za bardzo zmęczeni ale jutro aparaty, kamery i statywy pójdą w ruch.
Taki dzień trzeba zakończyć w Steakhousie. Dobre mięsko i pyszne wino....mam nadzieję, że na tej pustyni coś najdziemy bo polować już nie mamy siły.
2015.12.25 Death Valley, CA (dzień 1)
Dolina Śmierci (Death Valley) jest doliną położoną we wschodniej Kalifornii i w małej części w zachodniej Nevadzie. Obszar ten jest najniższy, najsuchszy i najcieplejszym rejonem w Północnej Ameryce. W dolinie tej znajduje się oczywiście Park Narodowy, który jest największym Parkiem Narodowym w „lower 48” (w USA z pominięciem Alaski). A myśmy jeszcze go porządnie nie zwiedzili. Raz parę lat temu przejeżdżaliśmy przez niego ale teraz chcieliśmy go naprawdę odkryć.
Tak więc bez większego zastanowienia wybraliśmy Dolinę Śmierci jako nasz kolejny cel podróży. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona jak wiele jest tu ludzi pomimo że park ten nie należy do najbardziej popularnych.
Geologiczna historia parku jest bardzo złożona, sięga aż 1.7 miliarda lat wstecz i trwa cały czas.. Geologowie z całego świata, zjeżdżają się tutaj w celu badania naszej planety. Wszystko mają podane jak na tacy.
Park leży na granicy dwóch płyt tektonicznych, z których jedna zaczęła nachodzić na drugą. Tak powstało pasmo górskie Panamint, w zahodniej części parku. Dawniej było tutaj ciepłe morze, więc góry Panamint odgrodziły to morze od reszty, tworząc gigantyczne jezioro. Klimat był (dalej jest) bardzo suchy, więc jezioro wyparowało zostawiając wielkie pokłady soli. Po drodze jeszcze było wiele wulkanów i innych geologicznych wydarzeń.
Dolina Śmierci jest chyba najbardziej słynna z Badwater Basin czyli z największej depresji w Ameryce Północnej (-282 ft /-86m). Tak więc miejsce to postanowiliśmy odwiedzić w pierwszy dzień. Nie myślcie jednak, że Death Valley to tylko depresja. Są tu również przepiękne góry sięgające nawet 11043 ft (3366 m), Telescope Peak. Patrząc na ten szczyt z -282 ft czujesz się jakbyś był w base camp i patrzył na Mt. Everest (podobne różnice wysokości), ciekawe....
Jadąc z Pahrump (gdzie mamy hotel) do Badwater Basin zatrzymaliśmy się po drodze w paru ciekawych miejscach. Pierwsze to Zabriskie Point. Roztacza się stamtąd niesamowity widok na osady skalne powstałe w wyniku wysuszenia jeziora Furnace. Jezioro to znikło 5 mln. lat temu, długo przed tym jak w ogóle Dolina Śmierci została stworzona.
Ciekawa jest jednak nazwa tego punktu. Czy Zabriskie nie brzmi wam jak coś z polskiego??? I macie rację. Zabriskie to jest nazwisko vice-prezydenta firmy Pacific Cost Borax, która była amerykańską kopalnią założoną w 1890 roku. Firma ta wkopywała i przewoziła duże ilości boraksu między innymi w Death Valley. A co do tego ma Polska? No więc Pan Zabriskie był potomkiem Polskiego szlachcica Albrychta Zaborowskiego. Polacy są wszędzie.
Miejsce to jest również bardzo popularne w pop-kulturze. Wiele piosenek nawiązuje do tego miejsca jak również wiele filmów szczególnie o Marsie było tu nakręconych. Jakoś mnie to nie dziwi bo miejsce naprawdę wygląda jak z kosmosu.
Następnie postanowiliśmy zagrać z diabełkiem w golfa i pojechaliśmy na Devils Golf Course. Jest to niesamowity obszar stworzony przez erozje (wiatr i wodę) solnych skał. Skały te są tak niesamowicie poszarpane, że tylko diabeł mógłby tam grać w golfa.
Skałki te są tak ostre, że lekkie dotkniecie ręką od razu przebija skórę. Chodząc po nich sól skrzypi a but mocno trzyma się ostrych krawędzi. Prawie jakbyś chodził w rakach po lodowcu.
W końcu przyszedł czas na atrakcję dnia. Depresja Badwater Basin. Jest to niesamowity krajobraz. Płaszczyzna ciągnąca się kilometrami, pokryta płatami soli. Miejsce zdecydowanie niesamowite i można się poczuć jak nie na naszej planecie.
Oczywiści jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach, w większości przypadków możesz chodzić gdzie chcesz. Tak więc szybko z Darkiem postanowiliśmy przejść się na drugi koniec aby odejść od ludzi, sprawdzić jak zmienia się krajobraz a przede wszystkim poczuć się jak na środku niczego.
Niesamowite jak człowiek się staje mały w porównaniu z ogromem rzeczy, które natura stworzyła. Pokłady solne „żyją” i ciągle się powiększają a płaty zmieniają kształty. Gdzie nie sięgniesz wzrokiem jest biało...nie ma to jak White Christmas. Od czasu do czasu po ulewnych deszczach tworzą się tam jeziora ale zazwyczaj szybko wysychają. Badwater Basin czerpie sól z systemu drenażowego całej doliny. System ten ma ponad 9000 mil kwadratowych, to jest więcej niż powierzchnia stanu New Hempshire.
Ciężko jest opisać to miejsce słowami. Tu jest tak piękne i unikatowo, że każdy powinien tu być. Ale nie jak większość turystów, którzy tylko dochodzą do początku, pstrykają zdjęcie i wracają. Prawdziwe wrażenia pojawiają się jak stoisz tam na środku, otoczony solą i górami i nie ma nic poza tym. Tylko płaszczyzna, tak idealnie równa że aż widać krzywiznę Ziemi.
Kojocik??? A co ty tutaj robisz??? Po hike w Badwater (ok. 5 mil) pojechaliśmy dalej główną drogą aby potem wrócić mniej uczęszczaną , off-road drogą West Side Road. No i tak jedziemy, podziwiamy widoki a tu nagle na naszej drodze pojawiają się kojoty. Muszę przyznać, że troszkę mnie zaskoczyło, że nie bały się auta ani ludzi. Zamarły w oczekiwaniu co się stanie ale nie uciekały. Hmmm....mam nadzieję, że jutro ich nie spotkamy w górach.
Poza kojotami oczywiście było dużo kruków i innych ptaków. No i tak nam minął dzień. Niestety dni są teraz krótkie więc w miarę szybko wróciliśmy do hotelu. Jutro planujemy zdobyć Telescop Peak (najwyższy szczyt w Death Valley). Trzymajcie kciuki.
2015.01.06 Zion National Park, UT & Las Vegas, NV (dzień 12)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nadszedł czas spakowania naszych brudów i powrót do szarej rzeczywistości. Samolot z Vegas mamy dopiero późno wieczorem, więc jeszcze mamy cały dzień czasu i roczny pas na wszystkie parki w Stanach, musimy na maksa wykorzystać.
Po drodze do Vegas mamy przepiękny Zion park. Jest on najmniejszym parkiem ze wszystkich parków w Utah.
Utah ma 5 parków narodowych. Pobija go tylko Alaska i California. Biorąc pod uwagę wielkość Alaski (8 razy większa od Utah), albo wielkość Californi (2x), Utah wygrywa. Na tej wycieczce zaliczyliśmy 4 parki. Został nam tylko Capitol Reef.
Po wyjechaniu rano z hotelu powiedziałem Wow......!!! Cena paliwa na lokalnej stacji wynosiła $1.89 za galon (1.69 PLN za litr). Ostatni raz w Stanach tankowałem samochód po takich cenach chyba kilkanaście lat temu. Tak to można podróżować. Biorąc pod uwagę, że wszystkie drogi, autostrady, mosty, tamy........ są bezpłatne.
Z Saliny jechaliśmy autostradą 70 na zachód, a potem drogą 89 na południe. Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do Zion.
Zaskoczyła nas temperatura, było 15C (60F). Jak na początek stycznia, jest bardzo ciepło. W parku spędziliśmy mało czasu. Nie robiliśmy żadnych hików. Przejechaliśmy tylko przez niego, zatrzymując się co jakiś czas na zrobienie zdjęć. Bardzo nam się Zion podoba, dla Ilonki był to najładniejszy park, do momentu gdy nie zobaczyła Bryce. Mi też się bardzo podoba, nie wiem jaki park jest najładniejszy, każdy z nich jest inny. Dwa lata temu robiliśmy już parę hików w Zion, jak East Rim czy Angel Landing, ale dalej parę czeka, jak Narrows, Subway i wiele innych. Kolejny powód aby znów wrócić w te rejony.
Z Zion do Vegas jedzie się około 2.5 godziny. Nam zeszło trochę dłużej, bo oczywiście musieliśmy umyć naszego Jeepka. Przecież jak by dostali taki brudny samochód to by się załamali i pewnie dopłata by była znaczna.
Dojechaliśmy do Vegas. Jest to bardzo imprezowe miasto, ale po ciszy i spokoju jaki mieliśmy w parkach to miasto po godzinie zaczęło nas męczyć i przytłaczać. Za dużo wszystkiego, a szczególnie ludzi.
Vegas ma najlepszą atrakcję, In'n'out. Najlepsze hamburgery na zachodzie, coś jak Five Guys na wschodzie. Po wspaniałej kolacji, oczywiście animal style, pojechaliśmy wcześniej na lotnisko, żeby w spokoju i przy piwku dokończyć naszego bloga.
Po przejechaniu 4000 km (2400 mil), przejściu wielu kilometrów, odwiedzeniu pięciu parków narodowych, zrobieniu ponad 6000 zdjęć, wielu godzin filmu nasza podróż niestety dobiegła końca w cywilizowanym Las Vegas. Była to niezapomniana podróż, ale czujemy niedosyt i na pewno musimy tam wrócić. Jest to za duży obszar żeby w ciągu dwóch tygodni to wszystko dokładnie zwiedzić. Większość parków jest tak duża, że powinno się na każdy co najmniej tydzień poświęcić.
Za parę minut startujemy i jutro rano obudzimy się miejmy nadzieje wyspani w Nowym Jorku, bo prosto z lotniska udajemy się do pracy.
2015.01.05 Arches National Park, UT (dzień 11)
Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w Moab i ostatni dzień hików. Ponieważ wcześniej nie udało nam się zobaczyćwszystkiego w parku, dziś wróciliśmy znów podziwiać Arch'e i odkrywać kolejne zakamarki tego przepięknego terenu. Normalnie Arches można zwiedzić w jeden dzień ale jak chce się troszkę pospacerować, pozwiedzać tereny niedostępne dla samochodów to zdecydowanie dwa dni to minimum.
Dzień rozpoczęliśmy od dobrze nam już znanego Delicate Arch. Łuk ten widzieliśmy przy świetle księżyca ale nadal chcieliśmy zobaczyć go również przy pięknym słoneczku. Słońce nam dopisało i szybko pokonaliśmy trasę na górę aby zobaczyć to cudo z bliska przy świetle dziennym.
Trasa jak już wiedzieliśmy nie jest trudna. W dzień zdecydowanie łatwiej jest znajdować szlak. Tak więc po ok. 1,5h dotarliśmy pod łuk. Na górze szlak nie jest oznaczony ale można łatwo podejść pod sam łuk. Ludzi co prawda jest dość dużo i każdy chce sobie zrobić zdjecie pod nasłynniejszym łukiem. Na szczęście my byliśmy tam w Poniedziałek i to jeszcze poza sezonem. Nie chcę wiedzieć co się tam dzieje w sezonie.
Z góry wypatrzyliśmy “ogród”. Na dole pod łukiem między skałami znajdują się różnego rodzaju rosliny, krzaki i małe drzewka. Wygląda to jakby powstałtam mały ogród. Oczywiście znaleźliśmy boczną drogę, która tam prowadzi. Trzeba zejść z Archa tak jakby się wracało i po paru minutach odbić w lewo. Po 2-3 krokach widać już kopczyki z kamieni, które wskazują drogę do “tajemniczego ogrodu”.
Porobiliśmy zdjęcia, poskakaliśmy po skałkach, podziwialiśmy widoki....ale czas było wracać do auta bo przed nami jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Następny przystanek to Salt Valley Overlook. Skoro cały park jest położony na złożach solnych i to właśnie one odpowiedzialne są za formacje skalne jakie tu występują to nie dziwne, że w parku można znaleźć "dolinę soli".
Tu jednak nie spędziliśmy wiele czasu bo przed nami czekał chyba jeden z lepszych punktów widokowych, Fiery Furnace (ognisty piec) Viewpoint. Jest to bardzo ciekawa formacja skalna przypominająca troszkę Bryce Canyon czy Needles. W przeciwieństwie do swojej nazwy miejsce to wcale nie należy do gorących. Formacja ta swoją nazwę wzięła od koloru jakie skały przybierają późnym popołudniem przy zachodzie słońca. W rzeczywistości rejon ten to labirynt chłodnych, zacienionych kanionów które otaczają mury z piaskowca.
Można tam zrobić hike i wejść między te małe kanioniki. Taki też mieliśmy plan, przespacerować się troszkę między nimi. Niestety jak zajechaliśmy na parking spotkała nas niemiła niespodzianka. Hike można zrobić tylko jak się ma permit. Niestety my o tym nie doczytaliśmy i musieliśmy zrezygnować ze spacerku. No nic, kolejny powód, żeby tu wrócić. Woleliśmy nie ryzykować złamaniem tego zakazu. Po pierwsze grzywna może być nawet $500 (ups...koszty wakacji by poszły w górę) i do 6 miesięcy więzienia (ups....wakacje by się wydłużyły). Ale bardziej baliśmy się, że nie jesteśmy przygotowani i naprawdę możemy się pogubić w tym labiryncie małych kanionów.
W zamian wybraliśmy trzy inne (mniejsze) spacerki do kolejnych łuków. Pierwszy na liście był Sand Dune Arch. Do tego łuku prowadzi bardzo łatwy i krótki szlak, natomiast dość ciekawy. Polecają go dla rodzin z dziećmi ale my też mieliśmy frajdę przechodząc wąskimi wąwozami czy szukając się między wielkimi skałami, które stały po środku.
Kolejny łuk to Skyline Arch. Kiedyś łuk ten był mniejszy ale w 1940 roku odpadła dość duża ilość skał, dwukrotnie zwiększając jego prześwit. Po przejściu 0.6 km można dojść do podnóża łuku i zobaczyć stos kamieni które kiedyś go wypełniały. Niesamowite, że tak dużo kamieni spadło z góry. Niektóre sąbardzo małe a inne mega duże. Na pewno nie chciałabym być pod łukiem jak się zaczyna “kruszyć”. Aktualnie Łuk ma rozpiętość 21.6 m (71 ft.) i wysokość 10.2 m (33.5 ft.).
Ostatnim punktem naszej przygody z Arches był hike przechodzący przez Tapestry i Broken Arch. Można zrobić loop więc fajnie bo nie trzeba wracać tąsamą trasą. Najlepszą częścią tego szlaku jest fakt, że wychodzi on prosto z kempingu Devil's Garden. Pomimo, że kemping jest otwarty to nie spodziewaliśmy się spotkać wielu ludzi ale mile się zaskoczyliśmy bo już parę pozytywnych wariatów rozkładało swoje namioty.
Z tych dwóch łuków bardziej podobał nam się Broken Arch.
Dodatkowo łukowi temu uroku dodaje położenie. Ze wzniesienia na którym on powstał widać piękną panoramę gór La Sal. Na trasie byliśmy sami więc mieliśmy radochę i pstrykaliśmy zdjęcia jak oszalali. Ciekawe kiedy uda nam się znaleźć czas, żeby zrobić jakiś fajny album na picasa.
Na tym kończymy naszą przygodę z kanionami i udajemy się do miasteczka Salina, gdzie mamy ostatni nocleg przed powrotem do NY.
A tu niespodzianka. Jednak nie mogę skończyć bloga na Arches NP. W drodze powrotnej wzieliśmy autostradę nr. 70. Wiedzieliśmy, że wiedzie ona przez góry i przez Manti-La Sal National Forest, ale nie sądziliśmy, że po pierwsze góry będą tak piękne a po drugie, że spotka nas szczęście i zobaczymy najpiękniejszy zachód słońca jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Czuliśmy się jakby piekło było w niebie. Niesamowicie czerwone niebo, aż paliło się. Będąc na wysokości 2250 m (7886 ft) podziwialiśmy jak z każdą sekundą zmieniają się kolory a niebo przybiera barwy o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
I znów muszę coś dopisać do dzisiejszego dnia. Po zameldowaniu się w hotelu, postanowilismy coś przekąsic. W całym miasteczku Salina jest 8 restauracji. Wybralismy bezpieczną opcję jaką wydawał nam się Burger King. I rzeczywiście była bezpieczna. Pod stację benzynową na której znajdował się Burger King podjechały 3 radjowozy policyjne. State Trooper, Higway Patrol i local police. Ponoć jakaś kobieta była zauważona, że coś kradnie. Nie wiemy jak się zakończyło dochodzenie, bo właśnie podali nam ciepłe hamburgery i udaliśmy się do motelu. Widać, że w małych miasteczkach w Utah policja się nudzi. Mamy nadzieję, że już dzisiaj nic nam się nie przytrafi i spokojnie będziemy mogli iść spać.
2015.01.04 Needles w Canyonlands NP, UT (dzień 10)
Canyonlands ciąg dalszy. Wczoraj była jego północna część, Island in the Sky, a dzisiaj południowo wschodnia, Needles. Needles w przeciwięstwie do Island in the Sky ma więcej szlaków na hiki niż dróg. Ma jedną asfaltową, parę ciekawych off road, ale wiekszość to są szlaki. Needles jest zupełnie inne niż Island in the Sky. Tutaj znajdujesz się w środku akcji,jesteś otoczony z każdej strony wysokimi skałami w kształcie igieł (needles), gdzie w Island in the Sky z reguły jesteś na szczycie kanionu i patrzysz w dół. No chyba, że masz fajny samochód i odwagę na zjazd w dół. Ja bym porównał Island in the Sky do grand Canyon, a Needles do Bryce Canyon czy Arches.
Needles ma też kolejną wielką zaletę, jest z dala od wszystkiego. Z Moab, które jest najbliższym miasteczkiem jechaliśmy ponad 130 kilometrów (80 mil). Nie licząć malutkiego Monticello, które i tak jest oddalone o 90 kilometrów (55 mil) od parku. Dla chcących spędzić więcej dni w parku a nie dojeżdżać codziennie jest parę kampingów. Zaleta polega na tym, że nie ma tam ludzi, jest cisza i spokój. Jechaliśmy 1.5 godziny. Oczywiście ostatnie 5 kilometrów (3 mile), było po fajnym off-road, ale już na szczęście bez przepaści.
Naszym planem było dotarcie do Druid Arch, 18 kilometrów RT (11 mil). Hike ten jest jednym z ciekawszych, jednodniowych hików w tym parku. Rozpocząć go można z paru miejsc. Najbardziej popularne jest z parkingu Elephant Hill, z którego myśmy startowali. Był piękny, zimowy poranek. Słoneczko świeciło na niebieskim, bezchmurnym niebie, temperatura była -5C (22F), delikatna warstwa zmrożonego śniegu leżała na ziemi. Idealny, zimowy hike.
Na początku trasa szła w kierunku południowym, ostro do góry, raczki się bardzo przydawały. Po 10 minutach wyszliśmy na pustynny płaskowyż, który był przecinany ciekawymi formacjami z czerwonych skał. Po około 2,5 km (1.5 mili), trasa skręca na zachód i weszliśmy w pierwsze, niesamowite formacje skalne. Wspaniałe needles. Oczywiście nasze tempo tutaj spadło prawie do zera, no bo jak można przejść koło takich skał i nie zrobić dziesiątek zdjęć, albo wielu minut filmu.
Następnie trasa idzie ostro w dół, przechodzi bardzo wąskim “korytarzem” pomiędzy dwoma wielkimi skałami i schodzi do wyschniętego Elephant Canyon. Tutaj jest kolejne rozgałęzienie, my skręcamy w lewo i idziemy na południe. Tym kanionem idzie się juz prawie do samego końca. W zimie się łatwo idzie bo nie ma wody i można iść korytem wyschniętej rzeki po piasku ze śniegiem oraz małych skałach. Natomiast w innych porach roku jak są opady to niestety trzeba się wspinać po skałach.
Idzie się trochę ciężko, zapadając się głęboko w śnieg z piaskiem Dodatkowo nasze temp było zmniejszane przez podziwianie wspaniałych Needles (Igieł), które wznoszą się kilkaset metrów nad kanion. Pomimo tego nasza średnia była 2.56 km/h (1.6 mil/h). Kanionem idzie się około 1,5h i dochodzi się do pierwszyh trudniejszych odcinków. Kanion stawał się coraz to węższy i mimo zimowej pory roku, na dole znajdowała się duża ilość zamarzniętej wody. Jednak grubość lodu nie była wystarczająca aby utrzymać nasz ciężar więc dalszy hike dnem kanionu był nie możliwy. Były także paru metrowe bloki skalne, które w lecie są wodospadami.
Dalszy hike musiał niestety odbywać się po skalistych zboczach kanionu. Ostatnie 0.6 km (0.4 mili) zaczęły się utrudnienia. Na dzień dobry musieliśmy się wspinać po oblodzonej rynnie skalnej, która była dosyć stroma (ok. 5m/15ft wysokości). Powrót był już łatwiejszy bo można zawsze zjechać na tyłku jak na saneczkach. Następną niespodzianką była pionowa drabinka i poręcz która ułatwiała utrzymanie się na oblodzonych skałach. Ale najciekawszy fragment to jest ostatnie 200m (500ft) gdzie musieliśmy włączyć napęd na 4 koła (ręce) i wspiąć się po skałach i głazach ostro do góry.
Wreszcie naszym oczom ukazał się długo oczekiwany Druid Arch. Łuk ten swoim wyglądem przypomina formacje Stonhage, którą podobno zbudowali Druidzi. I stąd się wzięła nazwa tego łuku.
W zimie dzień jest krótszy więc po krótkiej przerwie musieliśmy niestety wracać. Szlak powrotny idzie tą samą trasą ale nadal robiliśmy częste przystanki na zdjęcia...bo przecież przy zachodzącym słońcu to wszystko wygląda inaczej.
Do auta udało nam się zajść jeszcze za widoku więc pojechaliśmy na sam koniec drogi numer 211 podziwiać zachód słońca. Niebo przybrało przepiękne kolory, granatu, pomarańczu i czerwieni.
Przed nami było 130 km (80 mil) drogi powrotnej i pomimo, że nie było innych samochodów to droga była “zatłoczona” przez lokalnych mieszkanców preri. Spotkaliśmy zajączki, które przebiegały nam pod kołami (na szczęście nic nie przejechaliśmy), sarny stały na środku i patrzyły się na nas z miną “co ty tutaj robisz”, a sowy używały naszych świateł do łapania myszek i latały nam przed przednią szybą, nie mówiąc już o niewidzialnych krowach czyli czarnych krowach spacerujących po nocy, które są prawie nie widoczne.
Podsumowanie dzisiejszego dnia 17 km (10.8 mil) i różnica wzniesień 400 m (1300 ft).
2015.01.03 Canyonlands, Island in the Sky, UT (dzień 9)
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w Canyonlands, który jest największym parkiem w Utah. Dokładnie to byliśmy w jego północnej części zwanej Island in the Sky. Jest to najwyżej położona część parku, średnia wysokość to 1850 metrów (6100 ft). Jest też najbardziej dostępna ze wszystkich trzech części tego parku. Znajduje się blisko Moab i Parku Arches. Ma także dobrze rozbudowaną ilość dróg asfaltowych jak i tych off road. Ze względu na położenie i dostępność jest najbardziej odwiedzaną częścią.
My postanowiliśmy, że będziemy tą część w większości zwiedzać samochodem i może zrobimy parę małych spacerów do ciekawszych punktów widokowych. Do parku można wjechać na dwa sposoby. Droga asfaltową 313, albo off-road. Pierwsza opcja wydawała nam się nudna, więc wybraliśmy druga, ciekawszą wersję. Nie mamy jakiś super samochodów na tego typu zabawy, więc też nie będziemy się pchać w jakieś super trudne i techniczne trasy. Nie mamy też byle jakich samochodów, Jeep Cherokee też chyba po górkach potrafi jeździć, nie?
Jadąc z Moab na północ mijamy rzekę Colorado i za milę skręcamy w lewo w drogę 279. Początkowo droga asfaltowa idzie malowniczo kanionem rzeki Colorado. Po drodze można oglądać malowidła Indian na skałach jak i wspaniały kanion. Zdziwiło nas, że rzeka jest oblodzona i płyną nią kry lodowe, myśleliśmy, że jest na tyle ciepło w kanionach, że na rzece Colorado nigdy się nie zrobi lód. Widać jak podróże kształcą.
Po 15 milach dojechaliśmy do jakiejś fabryki, a także do dużych zbiorników potażu.
W tym momencie asfalt się skończył, zaczęła się ciekawsza część dogi. Na początku droga wiodła delikatnie do góry i nie było większych problemów z jej pokonywaniem. Było trochę śniegu, kamieni jak i małych progów skalnych, ale na szczęście nasz Jeepek miał wystarczający prześwit pod podwoziem i sobie z tym spokojnie radził. Droga wiedzie malowniczym kanionem, robiliśmy więc wiele przystanków aby podziwiać te piękne widoki, robić zdjęcia i nagrywać ciekawe odcinki drogi.
Jednak widzieliśmy gdzie mamy wyjechać, brzeg kanionu był prawie 600 metrów (2000 ft) nad nami, więc pewnie za chwilę się zacznie ostra jazda do góry. Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do White Rim Rd. Jest to przepiękna droga, ma długość ponad 160 kilometrów (100 mil) i cały czas idzie dnem kanionu. Niestety jest bardzo trudna, więc nasze samochody raczej by tam nie dały rady. Jedzie się nią 2-3 dni i śpi się po drodze na kempingach. Jak widzieliśmy jakimi terenami ona idzie to już robię w głowie wstępne plany na powrót tutaj i wypożyczenie jakiejś lepszej zabawki, jak np. Jeep Wrangler Rubicon i zapuszczenie się głęboko w te cudowne kaniony.
Na tym skrzyżowaniu niestety rozczarowanie. Dalsza część drogi jest zamknięta. Jak się później okazało, było za dużo śniegu na drodze i pewnie była niebezpieczna. Szkoda, bo teraz się musimy wracać jakąś godzinę na dół.
Po zjechaniu na dół znaleźliśmy kolejną ciekawą drogę, Long Canyon Rd. Też wyjeżdża na szczyt kanionu, czyli 600 metrów (2000 ft) do góry. Ma tylko 12 km (7 mil) długości. Część osób z naszej grupy chciało nią jechać, a część już miała dobrze ciśnienie podniesione po pierwszej drodze i wolała jechać na około asfaltem. Zrobiliśmy głosowanie i wygrała trudna off-road droga.
Na początku było super. Mało śniegu, przepiękne czerwone skały oświetlone coraz to mocniejszym słońcem. Droga wiodła delikatnie pod górę, czasami przejeżdżając wyschnięte koryta górskich strumyków jak i wielkie garby usypane z ziemi. Na ostrych zakrętach czy technicznych odcinkach skalnych trzeba było szczególnie uważać, żeby nie wpaść kołami w dziury.
Im wyżej się wyjeżdżało, tym widoki były coraz to piękniejsze. Long Canyon jest bardzo pięknym, wąskim kanionem, a uroku jeszcze dodaje właśnie ta kręta, droga zawiła jak wąż.
Niestety warunki na drodze stawały się też ciekawsze. Śniegu zaczęło przybywać, wertepy stawały się coraz to większe, serpentyny coraz to częstsze, no i oczywiście kąt nachylenia drogi robił się większy. Na wysokości około 1600 metrów (5200 ft), zrobiliśmy sobie mały przystanek. Temperatura na zewnątrz była około -4C (25F), ale wiatraki chłodzące silnik chodziły już na wysokich obrotach i kierowcy jechali prawie w podkoszulkach, widać, że adrenalina rozgrzewała. Na tym przystanku też podjęliśmy decyzje, co robić dalej. No jak już tak wysoko wyjechaliśmy to szkoda teraz wracać, i też zjeżdżać na dół stromą drogą po śniegu, gdzie z jednej strony są skały a z drugiej przepaść, jest bardzo niebezpiecznie. Jedziemy dalej.......
Gdzieś na wysokości 1700 metrów (5500 ft) droga stała się nieprzejezdna. Potężne, oblodzone skały, dużo śniegu z piaskiem i coraz to większe nachylenie skutecznie zablokowało nasze Jeepy.
Podjęliśmy parę prób przejazdu tego odcinka, ale niestety wszystkie się nie powiodły.
Drugi samochód stał 100 metrów (300 ft) niżej dla bezpieczeństwa i czekał. Próbowałem jeszcze parę razy to przejechać, ale się nie udało. W tym samym czasie Grześ z drugiego samochodu poszedł dalej do przodu na nogach w celu obczajenia drogi. Wrócił i powiedział: „nie ma sensu tego odcinka pokonywać, dalej jest jeszcze gorzej i bardzo wąsko...”
OK, zawracamy, ale jak? Tyłem się nie da, musimy zawrócić. Zawracanie trwało chwilę, ale przy pomocy bocznych kamer (czytaj, wielu par oczów) udało się na tej wąskiej, górskiej drodze zawrócić.
Zjazd na dół był „troszkę” trudniejszy niż wyjazd na górę. Do tego stopnia, że wszyscy poza kierowcami i Ilonką wysiedli z samochodów. Jak się rozbijemy to ktoś musi wezwać pomoc. Oczywiście byli uzbrojeni w worki z piaskiem, który wcześniej nazbierali i w razie niekontrolowanego poślizgu mieli szybko sypać pod koła. Jechało się z prędkością wolniejszą niż człowiek idzie. Na szczęście nic się nie stało i zamiast sypać piasek ekipa robiła zdjęcia i nagrywała film. Po około 45 minutach udało nam się zjechać na sam dół, zaparkować bezpiecznie w wyschniętym korycie rzeki i opłukać nasze gardła zimnym piweczkiem. Ufffff........ wreszcie na dole.....!!!
Widać, że nie było to aż takie straszne, bo na dole już planowaliśmy powrót w te rejony. Oczywiście innymi samochodami. Jeep jest na to dobry, ale nie ten model. Cherokee jak i większość tego typu samochodów terenowych poradzi sobie z dziurami w drogach wielkich miast, ale nie na prawdziwym off-road. Wrangler, to już inna bajka. Stały napęd na cztery koła, blokada mechanizmów różnicowych z przodu i z tyłu, duże opony do jazdy po bezdrożach, extra zbiornik na paliwo i wiele innych „udogodnień” do pokonywania ciężkich, ciekawych tras. Można mu też odpinać wszystkie drzwi, ściągać dach i składać przednią szybę. Idealny na parę dni w kaniony pod namioty. Mam numery telefonów do wypożyczalni takich zabawek w Moab. Ktoś potrzebuje?
Dobra, wystarczy o Jeepkach....... Niestety nie zostało nam już wiele opcji jak tylko wjechać do parku nudną drogą asfaltową. 13 mil na północny-zachód od Moab jest droga 313, która prowadzi do Island in the Sky. Po kilkunastu milach drogi się rozdzielają. Jadąc dalej prosto droga zmienia nazwę w Grand View Point Rd i prowadzi prosto do parku, natomiast 313 skręca w lewo i prowadzi do innego parku, Dead Horse Point State Park. Droga kończy się parkingiem, który znajduje się 600 metrów (2000 ft) nad kanionem przez który płynie rzeka Colorado. Przepiękne widoki w trzy strony. Legenda głosi, że to miejsce dostało swoją nazwę od Indian, którzy kiedyś zaganiali tam dzikie konie na sam koniec przez wąską 30 metrowe zwężenie drogi, następnie zagradzali to gałęziami i konie nie miały już powrotu. Następnie wybierali sobie konie dla siebie, a resztę puszczali wolno. Pewnego razu zapomnieli pościągać ogrodzenia, albo konie nie znalazły wyjścia i wszystkie zdechły z pragnienia patrząc na rzekę Colorado, która była 600 metrów (2000 ft) w dole.
Po krótkim spacerku po krawędzi kanionu wsiedliśmy w samochody i w końcu dojechaliśmy do Canyonlands. Dojazd tutaj trwał ponad siedem godzin. Tak, to jest jak się chce jechać na skróty ciekawymi drogami. Była już 3 po południu, więc nie zostało nam wiele czasu, postanowiliśmy tylko odwiedzić parę punktów widokowych. Pierwszy oczywiście musiał być Shafer Canyon Overlook, gdzie można było z góry oglądać całą naszą drogę, którą mieliśmy jechać jak by nie była zamknięta.
Wyglądała ostro, dobrze, że była zamknięta..... Następnie podjechalismy do Green River Overlook, gdzie z góry można oglądać Green River. Drugą rzekę co do wielkości, która przepływa przez Canyonlands. Mieliśmy pecha i była dokładnie pod słońce, więc nie mogliśmy stwierdzic czy jest zielona.
Grand View Point Rd kończy się parkingiem z którego można oglądać dwa potężne kaniony. Jeden na rzece Colorado, a drugi na Green. Oba znajdują się 600 metrów (2000 ft) poniżej. Nie są może aż tak głębokie jak Grand Canyon w Arizonie, który jest od dwóch do trzech razy głębszy, w zależności od miejsca. One są bardzo rozłożyste, gdziekolwiek się popatrzysz to widzisz kanion, aż po horyzont.
Jednak najlepszy zachód słońca nie znajduje się na końcu drogi. Trzeba się wrócić parę mil do Mesa Arch. 15 minut łatwego spacerku z parkingu. Łuk znajduję się na krawędzi kanionu, dzięki czemu przez niego widać malownicze czerwone skały kanionu na rzece Colorado w promieniach zachodzącego słońca. Można było sobie usiąść, patrzeć jak słońce coraz to słabiej oświetla czerwone skały kanionu i w końcu odetchnąć.
2015.01.02 Arches Park Narodowy, UT (dzień 8)
Jeden z piękniejszych parków narodowych w Stanach. Swoją nazwę wziął od ilości łuków skalnych (Arche), które się tam znajdują. Łuki skalne można znaleźć w wielu miejscach ale w tym parku jest ich najwięcej w stosunku do powierzchni ziemi. W parku można znaleźć ponad 2tys łuków. Część z nich widoczna jest z drogi która prowadzi przez park, do niektórych trzeba się troszkę przespacerować a do innych czasem jest trudno dojść lub wymaga bardziej zaawansowanego hiku.
Park leży na złożach soli które są odpowiedzialne za formacje skalne jakie występują tam. Złoża soli na tym terenie (Colorado Plateau) powstały 300 mln. lat temu kiedy to morze pokrywało ten obszar aż w końcu wyparowało zostawiając po sobie sól. Mechanizm powstawania łuków skalnych jest bardzo złożony. W wyniku procesów erozji i wietrzenia powstają szczeliny w skałach tworząc mury skalne. Następnie wiatr, mróz, lód i woda powodują odpadanie części piaskowca i tworzą się dziury, łuki, okna i inne formacje skalne. Aby formacja skalna dostała nazwę Łuk (Arch) musi mieć co najmniej 90 cm (3 ft.) długości i oczywiście wyglądem przypominać łuk.
Park zwiedzać można na trzy sposoby, jeżdżąc samochodem, spacerując po wyznaczonych trasach albo robić backpacking, spać na kempingach i odkrywać park na własną rękę. My połączyliśmy samochód z nogami i zwiedziliśmy miejsca ogólnie dostępne dla ludzi.
Przez park prowadzi droga na której jest parę punktów widokowych i zjazdów w bok. Jak to bywa w parkach narodowych wszystko jest dobrze oznakowane więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi.
Pierwszy nasz punkt to panorama na góry La Sal. Jest to pasmo górskie ciągnące się na granicy Utah i Colorado. Najwyższy szczyt Mount Peale sięga 3877 m (12,721 ft.).
Następnie pojawiła się formacja skalna zwana Courthouse (Sąd). Zaraz na przeciwko “Sądu” jest miejsce w którym kiedyś był Arch ale się zawalił. Natomiast już obok tworzy się nowy “Baby Arch”. Niesamowite, że łuki skalne tak jak inne organizmy żywe mają swój cykl. Tworzą się (rodzą), żyją a na koniec są już tak słabe, że ulegają zniszczeniu. Natomiast nadal tworzą się nowe. Pewnie za parę tysięcy lat ten park będzie wyglądał całkiem inaczej ale jedno jest pewne...nadal będzie dużo Arches.
Petrfied Dunes to kolejny nasz przystanek. Wydmy te kiedyś były normalnymi wydmami piaskowymi ale skamieniały i teraz są po prostu zwykłymi skałami. Kiedyś były to zwykłe piaskowe wydmy. Było to około 200 mln. lat temu. Czas i warunki atmosferyczne “zacementowały” piaskowe wydmy I stworzyły skały w kształcie wydm. Ciekawe czy można tam znaleźć jakieś ślady dinozaurów.
Kolejna formacja skalna bardzo nas “zdziwiła”. Byliśmy w szoku jak na czubku kolumny może utrzymać się potężny głaz skalny. Formacja ta nazywa się “Balanced Rock”. Podstawa tej formacji skalnej ma 39 m (128 ft.) a wraz z balansującą skałą na szczycie wzrasta o kolejne 16.75 m. (55 ft.).
Następnie droga odbija w prawo i prowadzi do rejonu zwanego The Windows Section. Podobno jest to najpiękniejsza część parku i rzeczywiście bardzo nam się podobała. Swoją nazwę wzięła od formacji skalnej “North and South Window” (Północne i Południowe Okno).
W rejonie tym znajduje się również Turret Arch. Z parkingu można obejść na około oba Okna i przejść do Turret Arch a następnie wrócić troszkę inną trasą z powrotem na parking.
Troszkę dalej z tego samego parkingu jest szlak na Double Arch. Są to dwa łuki, które mają wspólny koniec. Jest to trzeci co do wielkości Łuk skalny w tym parku. Jego większe sklepienie ma wymiar 44x34 metrów (144x112 ft.) a mniejsze 20x26 m. (67x86 ft.).
Następny przystanek to Delicate Arch. Byliśmy na nim już wczoraj ale w nocy. Dziś chcieliśmy go zobaczyć z punktu widokowego. Mieliśmy plan również iść na górę i powtórzyć hike z wczoraj. Niestety z hiku musieliśmy zrezygnować bo nadal w planie mieliśmy hike w Devil's Garden. Tak więc podjechaliśmy na Delicate Arch Upper View Point. Z dołu jednak Łuk ten nie wygląda tak fajnie jak z góry. Można podejść trochę dalej po skałach pomimo, że trasa się kończy ale nadal Arch jest dość daleko.
Do Delicate Arch można dojść trasą 4.8 km (3 mi), którą to zrobiliśmy dzień wcześniej. Jak już wspominałam dziś musieliśmy wybrać czy chcemy iść na Delicate Arch czy to Devil's Garden. Wybraliśmy diabełka ale i tak podjechaliśmy na parking Wolfe Ranch skąd zaczyna się hike na Delicate Arch i podeszliśmy kawałek, żeby zobaczyć Petroglyphs, rysunki Indian. Idąc na Delicate Arch warto zboczyć troszkę z trasy i zobaczyć te rysunki.
W końcu przyszedł czas na Devil's Garden hike. Jest to ok. 12 km (7 milowy) spacerek, który na początku prowadzi wydeptaną trasą. Ładnie utrzymywana trasa prowadzi do Landscape Arch. Po drodze można jeszcze zejść do Pine Tree Arch i Tunnel Arch. Warto zboczyć z drogi bo trasa nie jest trudna a łuki są dość ciekawe.
Następnie kontynuowaliśmy spacerek do Landscape Arch. Jest to największy łuk w tym parku. Jest on dość cienki i delikatny. Do 1991 roku można było podchodzić pod sam łuk. Niestety w tym właśnie roku łuk pękł i część jego się zawaliła. Jest wiele teorii dlaczego skały popękały. Jedna z teorii mówi, że wcześniej padało przez wiele dni, piaskowiec z którego zbudowany jest łuk nasiąkł i stał się bardzo ciężki a dodatkowo niskie temperatury sprawiały, że woda zamieniała się w lód i pomału rozsadzała skały. Na szczęście nikt nie zginął w tym wypadku ale spadło wówczas 180 ton kamieni.
Od tego momentu trasa zaczyna być trudniejsza. Jak jej sama nazwa mówi, trasa jest prymitywna “Primitive Trail”. Jest to loop i można obejść na około dochodząc do takich miejsc jak Double O Arch, Private Arch, Navajo Arch i Partition Arch.
Pierwsze 6.4 km (ok. 4 mile) trasa prowadzi bardzo widokowym szlakiem. Na początku było ostrzeżenie, że trasa jest dość trudna ale nie do końca rozumieliśmy co mają na myśli, gdyż trasa zaczęła się dość łatwo omijając większe kaniony, skały itp. Potem zaczęła się zabawa. Do przejścia mieliśmy parę murów skalnych. My je nazwaliśmy U-boot'ami bo swoim wyglądem przypominają łodzie podwodne.
Skały nie były śliskie ale gdzieniegdzie zalegał śnieg lub lód co zmniejszało przyczepność. Na szczęście przy pomocy Grzesia który pomógł przejść wszystkim najtrudniejszy odcinek udało nam się wyspiąć na górę.
Mieliśmy nadzieję, że to już koniec i nie będzie więcej niespodzianek. Parę jednak było ale już mniejszych i z pomagając sobie nawzajem pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Takim sposobem doszliśmy do kolejnego łuku – Private Arch. Łuk ten naprawdę jest „private” bo znajduje się na końcu U-boota i otoczony jest małym ogrodem. Byliśmy tam sami i mogliśmy sobie spokojnie porobić zdjęcia.
Jednak czas nas gonił a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Po paru minutach doszliśmy do rozgałęzienia tras. Jedna z tras prowadzi dalej do parkingu natomiast druga zbacza do „Dark Angel”. Oczywiście my zboczyliśmy. Tym razem nie był to łuk skalny a formacja (bardziej kolumna) skalna z piaskowca (wys. 46 m / 150 ft.), która komuś przypominała Czarnego Anioła. No może można się tam doszukać Anioła.
Po krótkiej przerwie na regenerację sił wróciliśmy znów na szlak. Przy rozgałęzieniu szlaków znajduje się Double O Arch, którego górna część jest lepiej widoczna z trasy do Dark Angel. Natomiast, żeby zobaczyć dwa „O” musieliśmy wrócić na trasę. W mniejszym (dolnym) „O” można sobie pochodzić i porobić zdjęcia. Na górne „O” teoretycznie też można wyjść ale jest już trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Pomału zaczynało się robić późno a myśmy mieli do pokonania jeszcze troszkę kilometrów. Tak więc nie tracąc czasu wróciliśmy na szlak powrotny do samochodu. Ponieważ cała trasa to loop więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. I dobrze, że nie traciliśmy czasu i gorszą część pokonaliśmy na szczęście za dnia.
Po drodze było jeszcze parę niespodzianek jak przechodzenie murów skalnych na które chłopaki wyciągali dziewczyny za ręce, stromych zejść po skałach w dół itp. Dodatkowo miejscami cięzko było znaleźć szlak. To mnie troszkę zaskoczyło bo jest to trasa wyznaczona przez Park Narodowy a znając ostrożność Amerykanów spodziewałam się lepszego oznaczenia trasy.
Równo z zachodem słońca doszliśmy z powrotem pod Landscape Arch. Stąd już znaliśmy drogę i nie obawialiśmy się iść po ciemnku. Była prawie pełnia księżyca więc nie musieliśmy nawet zakładać czołówek. Miejscami tylko nie widzieliśmy lodu. Dziewczyny szły w raczkach więc nie miały problemu ale chłopaki, twardziele szli bez i oczywiście łapali zające po drodze.
Po 5h hiku, 13.20 km (8.20 mile) i 488 m (1600 ft) zmiany wysokości znów wróciliśmy do samochodu. To był fajny hike, miejscami straszny, z przepięknymi widokami i na pewno warty zaliczenia.
2015.01.01 Moab i Arches Park Narodowy, UT (dzień 7)
Jak to bywa po Sylwestrze, dłuższy sen jest zawsze wskazany. Dziś mieliśmy komfort spania do godziny 9 rano. Po szybkim śniadaniu i spakowaniu się, wyruszyliśmy w długą drogę 440 km (275 mil) do miasteczka Moab. Jest to miasteczko we wschodnim Utah, które jednocześnie jest główną bazą wypadową na tak sławne parki jak Arches czy Canyonlands. Taki też mamy plan.
Droga nie należała do najłatwiejszych ze względu na nieprzestające opady śniegu. Dopiero po przekroczeniu granicy z Utah drogi były czarne, lepiej odśnieżone.
Nasza droga wiodła przez malownicze tereny północnej Arizony, gdzie znajduje się parę rezerwatów Indian ze szczepów Navajo i Apache. Po miasteczkach a także domach w jakich Indianie mieszkają widać, że im się nie przelewa we współczesnym świecie. Ale widocznie taki sposób życia im odpowiada i pewnie są szczęśliwsi od wielu ludzi z dużych miast. Po drodze widzieliśmy też wiele koni, prawdopodobnie mustangów. Musimy to sprawdzić z jakimś Indianinem.
Aktualnie jesteśmy 83 km (50 mil) od Moab i nadal czekamy na czyste, gwiaździste niebo bo na wieczór planujemy nocny hike do najładniejszego Archa (łuku) w parku zwanego Delicate Arch. Najlepiej oczywiście oglądać go przy świetle księżyca i gwiazd. Miejmy nadzieję, że chmurki za parę kilometrów znikną z nieba.
Punktualnie o 4 po południu zajechaliśmy pod nasz hotel Holliday Inn w Moab. Ku naszemu zadowoleniu, niebo nad Moab stało się niebieskie i zobaczyliśmy słońce. Nie tracąc wiele czasu, szybko zameldowaliśmy się w hotelu i pojechaliśmy do Arch National Park na nocny hike. Wybraliśmy hike na jedną z najładniejszych Archy w parku, Delicate Arch. Po pół godziny dojechaliśmy na parking skąd zaczynała się trasa. Słońce znikło z nieba, ale w zamian za to pojawił się księżyc, który już jest prawie w pełni i idealnie oświetlał nam drogę. Ma to swoje plusy, jasne światło księżyca tak dobrze oświetla ziemię, że nie potrzebowaliśmy czołówek, natomiast niestety na jasnym niebie nie widać wielu gwiazd, a zwłaszcza słynnej drogi mlecznej.
Szlak jest dość dobrze oznaczony i nawet czasem można spotkać lodowe łuki, które jak kamienne kopczyki wskazuje drogę. Trasa ma długość 2.5km (1.5 mili) w każdą stronę i wznosi się do góry o 145 metrów (480 feet). Było trochę zimno (na dole było -8C (17F)), więc szliśmy na górę dosyć szybko i w ciągu niecałej godzinki naszym oczom ukazał się przepiękny łuk. Delicate Arch ma 20 metrów wysokości (65 feet), jest symbolem tego parku, znajduje się na rejestracji samochodów w Utah, a także olimpijczyk z pochodnią przebiegał pod nią biegnąc do Salt Lake City na Olimpiadę w 2002.
Po drodze spotkaliśmy parę osób, ale pod łukiem byliśmy sami. Łuk jest piękny, delikatny, wspaniale wznosi się ponad dolinę. Niestety pod sam łuk nie podeszliśmy. Dzieliła nas kilkudziesięciu metrowa przepaść. W ciągu dnia pewnie można podejść bliżej, ale w nocy mało co widać, a jeden źle postawiony krok, może stać się ostatnim krokiem. Porobiliśmy parę zdjęć, próbowaliśmy bawić się ustawieniami w aparatach, ale żeby łuk dobrze wyszedł, musi być naświetlany wiele minut i oczywiście musi być wiele prób. Przy temperaturze bliskiej 0F (-kilkanaście C) i dość mocnym wiaterku szybko nam się to znudziło i wróciliśmy na dól. W ciągu najbliższych dni będziemy w tym parku parę razy, więc na pewno odwiedzimy ten słynny łuk i postaramy się go lepiej sfotografować.
Jest pierwszy Styczeń, więc jest początek roku, na ten rok postanowiliśmy sumować nasze hiki. Zobaczymy jak daleko i jak wysoko zajdziemy za rok. Oczywiście mamy nadzieję, że każdy rok będzie lepszy, albo przynajmniej porównywalny do poprzedniego. Nie będziemy uwzględniać spacerów po miastach, plażach, miejskich parkach....... ani też małych górskich wędrówek. Po roku sprawdzimy i się porównamy do innych, którzy często publikują swoje osiągi na internecie, albo w mądrych czasopismach, jak Backpacker.
Byl to nasz pierwszy hike w tym roku: długość 5.3 km (3.3 mile) i różnica wzniesień 215 metrów (700 feet).