Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Islandia Ilona Islandia Ilona

2024.07.12 Reykjavik, Islandia (dzień 1)

Kiedy powiedziałam Darkowi, że może w lipcu polecimy na wyspę to popatrzył trochę sceptycznie na mnie. Jednak jak dowiedział się, że wyspa jest na północy i że trzeba spakować kurtki puchowe i raki to już nie przewracał oczami.

Tak, tym razem nasze główne wakacje postanowiliśmy spędzić w krainie lodu i ognia. Jakoś Islandia pomimo, że piękna była zawsze troszkę omijana. W sumie to nie rozumiem czemu. Może trochę ze względu na koszty (bo tanio tu nie jest) albo że jest zablisko i człowiek zawsze myśli….ehhh tak blisko to zawsze można polecieć.

Szczerze, to od paru dni się zastanawiam dlaczego myśmy lecieli dniami do Nowej Zelandii, jak 5h i mamy podobny klimat. Może dlatego, że NZ ma więcej słońca? Zobaczymy jakie będą wrażenia po tygodniu tu ale spodziewam się że będzie pięknie.

Odstukać lot minął spokojnie. Wylecieliśmy o czasie (duży plus), jedzenie jakieś tam podali…nic super ale kanapkę czy ser z owocami dało się przegryźć. Trochę się przespaliśmy o ile się da na nocnym locie ktory trwa 4h 45 min.

Ok 9 rano wylądowaliśmy. Samolot trochę długo schodził do lądowania. Na początku zastanawialiśmy się dlaczego ale dość szybko dowiedzieliśmy się czemu…

Dowiedzieliśmy się jak przeszliśmy niecałą minutę z rękawa do autobusu i uderzył nas wiatr i zimno. Chyba trochę tu wieje… chyba nawet nie trochę. Dlatego pewnie samolot potrzebował ekstra czasu żeby wymanewrować w tych wiatrach i chmurach.

O ile lot poszedł sprawnie o tyle potem troszkę czasu spędziliśmy na lotnisku. Po pierwsze to na walizki czekaliśmy a potem znów na samochód. Walizki dostaliśmy dopiero godzinę od wylądowania. Masakra. Ja wiem że oni muszą przewozić to bo samolot parkuje kawałek od terminala ale zdecydowanie za długo im to zeszło.

W końcu się udało i dostaliśmy walizki. No to kolejne wyzwanie to dojechać do wypożyczalni samochodów. Na tym wyjeździe nie mogliśmy wynająć auta w Sixt czy National. One mają auta ale tylko na drogi asfaltowe. Natomiast nas nie interesuje to co polecają na Tripadvisor czy wystawiają na Instagramie. Nas interesują te miejsca gdzie nie ma ludzi….a jak są to garstka. Na tym wyjeździe nie skupimy się na Ring Road (droga w okół wyspy). Pojedziemy w miejsca gdzie napęd na cztery koła jest wymagany, gdzie jak masz samochód ze snorkel to jesteś cool, a drogi to nie A4 tylko F-… F-road nie oznacza żadnego przekleństwa pomimo, że po angielsku to się tak ładnie kojarzy. Drogi F oznaczają drogi górskie bo Fjalla znaczy góra po Islandzku.

Jak więc zdobyć auto którym można odjechać od tłumów? Nasz wybór padł na Lotus Rent a Car. Mieli dobre recenzje, spoko samochody a cena…na Islandii nie mówi się o cenach. Tu wszystko jest dużo droższe niż w normalnym świecie, tak mniej więcej dwa razy droższe. Lotus miało nas odebrać w hali przylotów. No i odebrali ale trochę na nich musieliśmy poczekać…ale przyszedł…kto? Oczywiście Polak. Polacy stanowią ponad 6% populacji Islandii. Jest to największa grupa emigracyjna w tym kraju. Już jak byliśmy tu w 2017 roku to widzieliśmy dużo Polaków. Coś czuję że tym razem częściej będziemy używać języka polskiego a nie angielskiego. Nie długo czekaliśmy na kolejnego Polaka. Polak kierowca shuttle dowiózł nas do wypożyczalni a tam zgadnijcie co…Polka która nas obsługiwała i “przyniosła” nam samochód. Powiedziała, że przyniesie samochód a przyniosła kluczyki i urządzenie do wifi w samochodzie. Fajnie będziemy mieć satelitarne wifi gdziekolwiek pójdziemy czy podjedziemy.

Najlepsze autko na drogi off-road? Oczywiście, że Subaru. Można się kłócić że Jeep czy inne marki są lepsze i pewnie jest w tym dużo prawdy ale Subaru też jest super i fajnie było wrócić do naszej ulubionej marki. Pierwsza droga Subaru nie była długa. 3 min od wypożyczalni jest hotel w którym spędzimy pierwszą noc. To tak wyszło przez przypadek ale skoro dzisiejszy dzień to przestawienie się na czas europejski to wzięliśmy hotel który jest blisko lotniska.

Na szczęście dostaliśmy pokój już o 11 rano. Nie do końca nasz tylko jakiegoś innego szanownego gościa. Najważniejsze jednak, że czekoladki były….a czy to ma znaczenie czy na kartce pisze szanowna pani Maślanka czy pan Buchhalp. Pewnie żadne.

Padliśmy, po krótkiej nocy ze środy na czwartek (bo trzeba było się pakować), po prawie zerowym śnie z czwartku na piątek, łóżko było naszym najlepszym przyjacielem. Padliśmy i obudziliśmy się głodni i spragnieni kawy …lokalna piekarnia nam pomogła w zaspokojeniu obu pragnień.

Trzeba coś pozwiedzać. Na Islandii aktualnie są białe noce więc słońce (o ile jest) szybko nie zachodzi. Tak więc można spokojnie jeszcze dziś coś zobaczyć. Dziś mieliśmy w planach zrobić troszkę Instagramowe rzeczy. Blue Lagoon jest atrakcją turystyczną numer jeden na Islandii. Jakoś idea wchodzenia do wody z tysiącem innych ludzi nas nie kusiła ale jak zobaczyłam w książce 1001 Budowli, że cały kompleks jest dopisany do listy to zaczęłam myśleć jak jednak trochę zobaczyć co się tam dzieje za zamkniętymi murami.

Blue Lagoon to kompleks Spa. Swoją sławę zdobył gorącymi źródłami, w których można się kąpać i relaksować. Bliskość wulkanu i otoczenie skał wulkanicznych są dodatkowym urozmaiceniem krajobrazu. W kompleksie można spać, korzystać z masaży i innych zabiegów. Brzmi cudownie ale jak dodasz do tego setki albo nawet tysiące ludzi którzy odwiedzają to codziennie to przestaje to być tak atrakcyjne.

My odwiedziliśmy Blue Lagoon bez noclegu, bez zabiegów SPA i bez wchodzenia do wody…byliśmy tymi co robili zdjęcia przez szybę z restauracji Lava. Stwierdziłam, że do restauracji możemy iść, żeby zrozumieć choć po części o co tam chodzi z tą całą popularnością.

A popularne jest nawet w taką pogodę jak dziś. Islandia przywitała nas typową pogodą północy czyli wiatry, deszcz i chmury. Co prawda pan na lotnisku powiedział że dziś jest nie najgorsza pogoda bo mało wieje. Nie chcę wiedzieć jak tu bardzo wieje bo my parasolek utrzymać nie mogliśmy, no ale w sumie nadal szliśmy prosto więc może to jest wyznacznik silnego wiatru. Darek jednak był w siódmym niebie bo lubi 13C w lipiecu w środku dnia.

Blue Lagoon słynie z gorących źródeł otoczonych skałami wulkanicznymi. To właśnie interakcja wody i skał wulkanicznych jest jednym z powodów dlaczego woda tu przybiera odcień metno niebieski.

Na szczęście można się przejść po okolicy i podziwiać te formacje i wodę. Jest fajnie zrobiony deptak z parkingu hotelowego do głównego parkingu Blue Lagoon. Oba parkingi są za darmo więc można sobie zrobić maly spacer i zobaczyć to cudo natury w mniejszej skali ale za darmo.

Nas ze spaceru przegonił deszcz więc poszliśmy na kolację. Restauracja ok, jedzenie przepyszne, wystrój mógłby być bardziej klimatyczny a obsługa milsza. To co nas zaskoczyło to ceny wina. Wino za $90 nie do końca było warte tej ceny ale alkohol na Islandii jest drogi, to już wiemy z wcześniejszego pobytu. Jest to pozostałość po tym jak w okresie nocy polarnych alcohol nie pomagał a wręcz wzmaga depresję. Myślę, że teraz ludzie mogą mieć więcej hobby więc alkohol nie jest już takim wrogiem.

W Islandii napiwków się nie daje a szczególnie nie 25% jak świrują w Stanach (my tego nie popieramy… 15% ok, ale 25%, przesada). Do tego na Islandii podatek już jest w cenie, kolejna rzecz która w Stanach doliczana jest na końcu. Jak się weźmie to pod uwagę to końcowy rachunek nie przeraził nas już tak bardzo.

Po kolacji chcieliśmy się jeszcze gdzieś przejechać. Mieliśmy w okolicy parę punktów do zobaczenia jak czas pozwoli. Punkty na mapie były dość blisko siebie, niestety Google mówiło, że dojazd zajmie godzinę. Nie długo zajęło nam zorientowanie się dlaczego nie można pojechać prosto tylko na około.

W listopadzie 2023 wulkan Sundhnúkur trochę narozrabiał, w sumie to dalej rozrabia. W efekcie miasteczko Grindavik zostało ewakuowane, drogi do niego zamknięte albo zalane lawa. Prace już postępują i budują nową drogę na nowej lawie. Czyli to wszystko co nas otaczało jak jechaliśmy do Blue Lagoon to świerza lawa.

Pogoda coraz bardziej się psuła, deszcz, słaba widoczność i dość duży wiatr. W spodniach jeansowych mało przyjemnie się chodzi jak wiatr i deszcz wieje po nogach. Tak więc wybraliśmy cieplejszą opcję i wieczór skończyliśmy w hotelowym barze.

A w hotelowym barze oczywiście nie kto inny pracuje tylko Polacy…. czyli jeden dzień a spotkaliśmy już 6 Polaków i Francuza co ma żonę Polkę. Ogólnie wszyscy chwalą sobie życie na Islandii ale bardziej polecają okresy zimowe. Pierwsza reakcja z naszej strony było niedowierzanie, ale jak podsumowali, że jest mniej turystów, piękne zorze polarne i że w sumie to wolą jak jest ciemno to zaczęliśmy rozumieć ich punkt widzenia. Bo jak jest jasno to pomimo, że w domach i hotelach są kotary nie wpuszczające światła to nadal mózg trochę świruje. No bo jak tu wyjść z baru jak jeszcze jest jasno… nas jet lag wygonił do łóżka ale fakt faktem, ciężko bylo po 22 godzinie iść spać widząc szarówkę za oknem. Powyższe zdjęcie jest zrobione o 22:47.

Read More
Islandia Darek Islandia Darek

2024.07.11 Islandia (dzień 0)

Zanim zacznę cokolwiek pisać, chciałbym się czymś pochwalić. Ten wpis nie jest takim zwykłym, jest naszym okrągłym, jubileuszowym. Dokładnie 10 lat temu zaczęliśmy pisać naszego jakże już popularnego i sławetnego bloga. Pierwszy wpis był ze Stanów, a dokładnie z kapingu Franconia Notch w stanie New Hampshire. Zgadnijecie ile razy publikowaliśmy nasze wyjazdy przez 10 lat. 100 razy, 200, 250, 300…..? Nie, to jest nasz pięćsetny wpis!!! Nieźle, nie? Czyli średnio 50 na rok, raz w tygodniu! Mam nadzieję, że wytrwałość, siły i pomysły pozwolą nam za kolejne 10 lat poszczycić się kolejnym osiągnięciem…. TYSIECZNYM wpisem. Życie pokaże.

Siedząc sobie tak gdzieś na dalekiej północy i pisze tego pięćsetnego bloga!

Na półkuli północnej przyszło lato. Jak zwykle są wysokie temperatury, wilgotność i niestety pożary. Ludzie co nie musza brać wakacji w lato raczej tego nie robią. Wiosna czy jesień są znacznie lepszymi i tańszymi opcjami na wypoczynek. Niestety są miejsca na naszej planecie, które raczej tylko w nasze lato się odwiedza. Narciarskie resorty w Chile, Argentynie czy w Nowej Zelandii tylko w tym okresie można w pełni wykorzystać jak się chce na nartkach pojeździć. Rok temu to zrobiliśmy i bardzo polecamy.

W to lato nie chciało nam się znowu tak daleko lecieć. Wybraliśmy bliższą destynacje na nasz „wypoczynek”. Oczywiście jest lipiec, więc większość miejsc jest dla nas za gorąca. Alaska była już ostatnio, pozostała…. Islandia. Wiem, Grenlandia też jest piękna. Na nią też przyjdzie pora.

Jest w miarę blisko i w ciągu pięciu godzin samolotem na Islandię można się dostać. Z Nowego Jorku samoloty latają non-stop, nie jest gorąco, dzień trwa prawie całą dobę. Piękne tereny, lodowce, aktywne wulkany, góry, odludzia… co więcej potrzeba do aktywnego wypoczynku.

Na Islandii byliśmy już parę lat temu. Wtedy był to taki krótki, paro dniowy urodzinowy wypad za miasto. Byliśmy końcem października, więc było zimno i dzień był krótki. Teraz jedziemy na dłużej, jesteśmy bardziej przygotowani, jest lato (długi dzień) i oczywiście plan nasz jest naładowany na maxa.

W pierwotnym planie chcieliśmy zwiedzić całą Islandię w 10 dni. Oczywiście w miarę planowania ten pomysł szybko wybiliśmy sobie z głowy. Jest tam tyle atrakcji, ciekawych terenów i wspaniałych hików, że podzieliśmy Islandię na 3 rejony.

Południowy zachód, południe, zachodni środek i lekkie liźnięcie parku Vatnajökull. To jest jedna strefa, którą mamy zamiar teraz zwiedzić. Druga strefa to wschód wyspy, wschodni środek i dokończenie parku Vatajôkull, a trzecia to mało dostępny północny zachód.

Ja wiem, że niektórzy powiedzą, że na sam park Vatnajökul potrzebujesz osobny wyjazd. Ja się z tym zgodzę, jak wystarczy życia to kiedyś go jeszcze głębiej zwiedzimy. Jest to największy park w zachodniej Europie z największym lodowcem w Europie. Uważny czytelnik powie, a co z Grenlandią, przecież tam jest o wiele więcej lodu? Zgadza się, ale Grenlandia geograficznie położona jest w Ameryce Północnej, a należy do Danii?

Samolot mamy dopiero o północy, więc można było spokojnie cały dzień przepracować i prosto z pracy pojechać metrem na lotnisko.

Uber z miasta teraz już kosztuje ponad $100 a metro dalej $3. Czas przejazdu podobny, czyli około 1:15h.

Lotnisko, jak lotnisko, nic specjalnego. Dobrze, że mamy wejściówki do lounge to można było w spokoju, ciszy i za darmo napić się piwka, zjeść kolację obserwując zachód słońca na bardzo ruchliwym terminalu.

Czas miło i szybko zleciał i niestety trzeba było się pakować do samolotu. Zaskoczyła mnie jedna rzecz. Ilość starszych ludzi lecących na Islandię. Jak otworzyli pierwszą klasę to prawie każdy kto wsiadał do niej miał minimum 65 lub więcej lat. Dobrze wiedzieć. Islandia jest duża i piękna. Na pewno tu jeszcze parę razy w życiu polecimy. Mam nadzieję, że za kilkanaście lat będę tak jak oni, wygodnie się wysypiał w locie.

Pięcio-godzinny lot w miarę szybko zleciał. A co mnie pozytywnie na samym początku zaskoczyło na Islandii to już Ilonka napewno opisze w następnym odcinku…

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2024.05.26 Schroon Lake, NY (dzień 2)

Wczoraj zrobiliśmy najkrótszy i najłatwiejszy szlak… niestety nie najkrótszy w górach tylko najkrótszy jaki nam został aby osiągnąć koronę Adirondack. Czy mnie zaskoczył? Trochę… spodziewałam się, że miejsca strome będą gorsze, natomiast, że bardziej płaskie odcinki będą łatwiejsze. Net-net… szczyt zdobyliśmy ale dziś nie było mowy o żadnym zaliczaniu kolejnych szczytów. Trzeba będzie jeszcze z cztery razy tu wrócić.

Następny w kolejce jest Allen, który ma o 5 mil więcej niż Marshall i 500 ft więcej różnicy wzniesień. Musimy planować inaczej, spać bliżej szlaku, najlepiej w jakimś wynajętym domku. Wyjść na szlak koło 6 rano, i mieć w lodówce jedzenie na kolacje. Skoro nic z tego nie mieliśmy na tym wyjeździe więc górki odpuściliśmy a wybraliśmy mało miasteczkowe spędzenie niedzieli.

Zaczęliśmy od śniadania w pobliskiej restauracji. Po wczorajszej kolacji olaliśmy restaurację w ośrodku. Na szczęście do miasteczka mamy na nogach może 5-8 minut to poszliśmy na jakieś jajka i kawę. I było super… smacznie, miło i przytulnie. Nawet słońce nam bardzo nie przeszkadzało i wzięliśmy stolik na zewnątrz. Bo temperatury już zbliżają się do 90F (30C) więc jak dla nas to mało przyjemny czas.

Po śniadaniu, przeszliśmy się nad jeziorko ale poza małą plażą to nie wiele tam mieli. Tak więc stwierdziliśmy, że czas uciekać do lasu. Naszym lasem było pole biwakowe. Za jakiś miesiąc jedziemy większą ekipą z dzieciakami pod namioty. Ponieważ dzieci w wieku 4-5 lat będą dopiero drugi raz pod namiotami to chcieliśmy obadać czy dobre miejscówki zarezerwowaliśmy, i ogólnie przejść się po campingu.

Camping Sharp Bridge bardzo lubimy i swego czasu często tam bywaliśmy. Teraz ekipa nam się troszkę wykruszyła, wyjechała na południe, ale jest nadzieja, że nowe pokolenie urośnie. W końcu kupiliśmy nowy namiot więc szkoda by było go użyć tylko raz.

Byliśmy zaskoczeni jak mało pól namiotowych było zajętych. W Stanach jest teraz długi weekend i spodziewaliśmy się, że prawie wszystkie miejsca będą zajęte a tu może 20% tylko było wynajęte. Czyżby już pokolenie biwaków się wykruszyło i każdy woli hotele, domki letniskowe itp? Nie powiem, jak też wolę pół wygodne łóżko bardziej niż twardą karimatę ale jednak więcej spodziewałam się ludzi, którzy wybierają nocleg w milion gwiazdkowym hotelu.

Gdzie turyści to tam browary. W Stanach… zresztą jak i w Polsce i innych krajach browary pojawiają się jak grzyby po deszczu. W okolicy między Lake George a Lake Placid mamy dwa ulubione… choć po tej wycieczce chyba zostanie tylko jeden. Browar Paradox jest dość blisko kempingu Sharp Bridge. Ma pizzę i świeże piwo. Do tego jest dość duży więc w miarę są szanse na stołek… nie zawsze ale są. Bo jednak nie tylko my lubimy tą miejscówkę i w weekend to jest tu dość tłoczno.

Drugi browar jest bliżej Lake George. Pojechaliśmy tam po Paradoksie bo chcieliśmy kupić piwo do domu. Browar Northway ma pyszne piwko i super cenę. Wiemy już, że w poniedziałki jest zamknięty więc woleliśmy się dziś zaopatrzyć. Niestety po drodze przed browarem są sklepy / outlety no i trzeba było skorzystać z okazji i kupić sobie jakieś nowe buty czy skarpetki. Za bardzo nie chodzimy po takich sklepach 3-4 to nasze maksimum ale jednak nadal za długo nam tam zeszło i niestety browar zamknęli nam przed samym nosem… ale jak tak mogą. Długi weekend, ludzi pełno a oni o 18 już zamykają. Podpadli.

No to znów hop do auta i z powrotem do Schroon Lake. Ale się dziś najeździmy… tam i z powrotem północ-południe-północ. Na dziś wystarczy. Odstawiliśmy grzecznie auto i poszliśmy do miasteczka na jakąś kolację. W Schroon Lake prawie wszystkie knajpy mają opinię 4. Niestety nawet nasza restauracja z wczoraj. Tak więc ciężko wierzyć w te recenzje ale stwierdziliśmy, że lokalny bar, w którym w miarę jest trochę ludzi może być dobrym wyborem. No i się nie zawiedliśmy.

Poszliśmy na pizzę i piwko a wyszliśmy z czapką zimową, dwoma znakami dzierganymi w drzewie i prawie krzesłem typy Adirondack. Po co mi czapka w środku lata… hmmm… do dziś nie wiem…

No więc weszliśmy do lokalnej speluny (nie była taka znów speluna) i skierowaliśmy się do baru żeby tam usiąść. Były trzy wolne krzesła przy czym przy środkowym stał gostek. Mała konsternacja, grzeczna zapytanie czy można, on, że oczywiście zaprasza i mamy kolegę. Coś mi podpowiadało, że gostek będzie szukał kogoś do rozmowy więc posadziłam Darka koło niego… Ja to ta mniej rozmowna w związku choć słuchać lubię. Po jak to się mówi, od słuchania a nie mówienia człowiek się uczy nowych rzeczy.

Nasz nowy kolega, Norm opowiedział nam całą historię swojego życia. Stracił żonę dość wcześnie na raka. Przed śmiercią żony zaadoptowali niemowlaka bo własnych dzieci mieć nie mogli i jak synek miał 13 miesięcy Norm stracił żonę a synek mamę. I tak o to Norm został samotnym ojcem. Wychował jednak syna na porządnego mężczyznę. Jak to powiedział… jak adoptowałem to przyrzekłem, że będę dziecko traktował jak moje własne rodzone więc jak mogłem postąpić inaczej.

Norm miał przeróżne prace a aktualnie robi znaki w drzewie i krzesła zwane Adirondack Chair. Widać, że mu się średnio powodzi a że miło się rozmawiało to mu postawiliśmy piwo… a potem drugie… no i za każde piwo dostawaliśmy nowy znak. Niezła transakcja nie ma co.

Nie wyszliśmy już z tego lokalnego baru… ludzie przychodzili i odchodzili a nasz kącik z Normem, barmanką i nami pogrążony był w rozmowie i słuchaniu różnych historii życia. Im więcej wypitego piwa tym lepsze historie… Przyszedł jednak czas na zamknięcie interesu. W ostatniej chwili zobaczyłam, że w barze są kozzies na puszki. Takie materiałowe nakładki na puszki. W każdym razie mój kolega z pracy je zbiera więc mu chciałam załatwić jeden. Okazało się jednak, że kosztuje $2. Spoko, żaden majątek więc zapłaciłam… ale się okazało, że brakło… żeby mi cokolwiek dać w ramach rewanżu pani barmanka wyciągnęła czapki… i takim oto sposobem wracając w nocy w środku lata szłam z grubą wełnianą czapką w ręce.

Wieczór zakończyliśmy przy ognisku i znów spotkaliśmy ciekawych ludzi. Tym razem ognisko w ośrodku więc jak sami przyznali dla nich kemping to Fairfield Inn (taki hotel Marriotta). Ale i tak miło było poznać sąsiadów z Long Island z NY. A na koniec przyszedł pracownik restauracji i zrozumieliśmy dlaczego wczoraj była masakra. Mieli wesele a do tego nie mają ludzi do pracy i niektórzy muszą ciągnąć po dwie zmiany. No tak albo ilość albo jakość.
A skoro mowa o ilości to ten wpis jest 499 wpisem na blogu… mam jednak nadzieję, że wraz z ilością w tym przypadku jakość też się poprawia.

Read More

2024.05.25 Marshall Mountain, Adirondack, NY (dzień 1)

Powiedziałem kiedyś Ilonce, że zanim się wyprowadzimy ze wschodu Stanów, gdzieś w góry po zachodniej stronie Missisipi to muszę zrobić wszystkie 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Mamy już 39 zdobytych. Zostało już tylko 7 bardzo „ciekawych” szczytów. No bo nie wiem czy jest jakaś siła żeby dała nam tyle energii i motywacji żeby wsiąść w samolot i przylecieć na wschód w celu zdobywania zalesionych i błotnych szczytów w Adirondack. Kiedy to góry skaliste na zachodzie mają „troszkę” lepsze widoki, trasy i tereny!

Na ten długi weekend mamy zaplanowane dwa szczyty, Marshall i Allen. Oba znajdują się w południowej części parku. Oczywiście na żaden z tych szczytów nie na szlaków, jest tylko wydeptana ścieżka.

Raczej nikt normalny nie wychodzi na te szczyty. Idą tylko ci którzy, tak jam my chcą zdobyć 46. Na szczęście większość terenu pokonuje się w miarę łatwą ścieżką albo nawet leśną drogą. Dopiero ostatnie 4-5km jest stromo do góry w mniej przyjaznym dla człowieka terenie.

Jednym z największych przeszkód poza niedźwiedziami oczywiście jest błoto i strumyki. Adirondack słynie z tego. Błoto jest wszędzie. Ogólnie nie jest bardzo groźne bo mamy stuptuty i raczej uratują nas od zamoczenia. Niestety nie da się iść 30km w mokrych butach i jak się wpadnie do strumyka to trzeba wracać. Można oczywiście ściągać buty i przechodzić strumyki boso w lodowatej wodzie (która super poprawia krążenie), ale to wszystko zabiera czas. Przy tak długich hikach czas jest bardzo ważny. Ze względu na odludny teren i prawdopodobnie prawie nikogo na szlakach chodzenie po ciemku nie jest polecane. Jest tu dużo niedźwiedzi, które po zmierzchu są bardzo aktywne. Każdy z nas ma oczywiście gaz pieprzowy na te potworki, ale lepiej go nie używać.

W piątek po krótkiej pracy i odstaniu swojego czasu w korkach ruszyliśmy na północ. W NYC jest 30C, a tam jak sprawdzałem pogodę to rano ma być 5C. Idealna temperaturka na orzeźwiający i szybki start.

Po drodze wstąpiliśmy do browaru Subversive w Catskill. Małe miasteczko gdzieś tak w połowie drogi. Przerwa od korków i kolacja wskazana.

Browary powstają jak grzyby po deszczu. Każde miasteczko ma już chyba swój. No i dobrze. Przemysłowe piwa nie smakują tak jak świeże „domowej roboty”. Można tu i zjeść i świeżego piwka się napić.

Około godziny 22 dotarliśmy na miejsce. Na tym wyjeździe śpimy w Schroon Lake w The Lodge at Schroon Lake. Małe miasteczko położone koło autostrady 87 nad samym jeziorem o tej samej nazwie.

Dzisiaj nie ma czasu na żadne zwiedzanie resortu ani tym bardziej rozrabianie w miasteczku. Jutro wstajemy o jakieś nieludzkiej godzinie i mamy zamiar chodzić cały dzień po górzystym lesie. Pamiętajcie, my to ponoć robimy dla przyjemności.

O 5 rano oba nasze budziki próbowały nas ściągnąć z łóżka. Nawet im się to udało. O tej porze wszystko jest zamknięte, więc śniadanie musieliśmy zjeść w pokoju i około 6 rano wyjechaliśmy w góry.

Nasz szlak jest w bardzo odludnej części gór, więc z jakąś godzinę musieliśmy jechać samochodem. Tam za bardzo nie ma gdzie mieszkać, więc to jest konieczność. Można oczywiście spać w namiocie w lesie, ale my chyba już na to jesteśmy za starzy.

Około 7:30 opuściliśmy dosyć pełny parking (jakieś 25 samochodów) i ruszyliśmy przed siebie. Piękna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i 6C. Idealna na spacerek.

Ilonka oczywiście nas wpisała na trasę i ruszyliśmy przed siebie jak narazie bardzo łatwą i szeroką drogą.

Jakieś 200 lat temu było tutaj ciekawie. Odkryli tutaj żelazo, więc szybko powstała kopalnia i małe miasteczko. Żelazo się skończyło więc i miasteczko upadło. Kilkadziesiąt lat później powstał tu klub myśliwski. Nawet przyszły prezydent Stanów, Theodore Roosevelt tu przebywał. Niestety gdzieś w połowie poprzedniego wieku wszystko upadło i tylko kominy zostały.

Nie planujemy tu zamieszkać, więc poszliśmy dalej. Droga zamieniła się w ścieżkę, ale dalej nic trudnego i wciąż w miarę płasko.

Ścieżka wiedzie wzdłuż rzeki Hudson. Tutaj jeszcze jest oznaczony szlak, więc wszystko w miarę wygląda ok.
Tak, to jest ta sama rzeka, która 500 km na południe (w Nowym Yorku) ma ponad kilometr szerokości i wpływa z niej 620 m3/s do Oceanu Atlantyckiego.

Rzeka Hudson w okolicy Nowego Jorku

Są mostki, przez błota często są rzucone rożnego rodzaju bale co znacznie ułatwia przechodzenie.

Dalej było chłodno, brak robactwa, nie stromo, więc szło się idealnie.

Oczywiście nie myślcie sobie, że był to spacerek w parku. Nawet łatwy Adirondack ma ukryte „zalety”.

Około 10:15 doszliśmy do jeziora Colden. Jest to miejsce gdzie schodzi się wiele szlaków. Tutaj też dużo ludzi robi sobie bazę. Rozbija namiot i mieszka parę dni. Znacznie to ułatwia i przyspiesza zdobywanie okolicznych szczytów.

Myśmy także zrobili tutaj małą przerwę. Wiedzieliśmy, że łatwa część trasy właśnie się skończyła.

Tak też się stało. Oznakowany szlak szedł dalej, niestety w innym kierunku. Myśmy koło kopczyka z kamieni skręciliśmy w nieoznaczoną ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę na Marshall.

Przez pierwsze 20 minut nawet jeszcze było ok. Nie było za stromo i ścieżkę można było łatwo znaleźć. Później się wszystko zaczęło.

Zrobiło się znacznie stromiej, o wiele więcej skał i korzeni. Często trzeba było iść nieoznakowanymi skałami, albo w lesie szukać ścieżki.

Na szczycie stanęliśmy około godziny 13. Szczyt niestety jest zalesiony i bez żadnych widoków.

Trzeba było troszkę dalej przejść żeby ładną panoramę zobaczyć. Tu niestety nie można było nigdzie usiąść, więc wróciliśmy na szczyt na odpoczynek i przerwę.

Można by tak pewnie siedzieć z 30-45 minut i odpoczywać. Niestety całe latające paskudztwo już się obudziło i nie pozwalało spokojnie siedzieć. Krwiopijcy byli tak upierdliwi, że po 15 minutach musieliśmy opuścić szczyt i rozpocząć długie schodzenie.

Po mokrym i stromym znacznie łatwiej się wychodzi niż schodzi. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na skałach, albo nie zaplątać w korzenie. Mogło by to znacznie utrudnić dalsze schodzenie.

Początek był trudny. Motywację dodawała nam zasada, że każdy krok jest bliżej samochodu i zimnych napojów w lodówce turystycznej.
Od skrzyżowania szlaków u podnóża Marshall było już znacznie łatwiej. Może nie był to spacer w parku, ale napęd na 4 w większości przypadków nie był już potrzebny.

Za bardzo nie dało się robić przerw. Jak się szło to nawet jeszcze było znośnie, ale podczas przystanków krwiopijcy atakowali na maxa. Ponoć ten okres jest najgorszy. Wszystkie latające paskudztwa budzą się do życia po zimie i pić im się chce.

Około 17:30 dotarliśmy do samochodu. Ilość komarów tutaj była przerażająca. Nawet nie dało się spokojnie piwka wypić na zewnątrz i odpocząć. Odpoczynek musiał być w zamkniętym samochodzie. Najważniejsze że 40 szczytów w Adirondack mamy już zdobyte. Zostało “tylko” 6!

Około 19:00 byliśmy już w naszym resorcie. Pragnęliśmy dwóch rzeczy: szybki prysznic i dobra kolacja. Pierwsza rzecz poszła szybko z drugą niestety było gorzej. Resort ma ponoć dobrą restaurację. Ilonce udało się zrobić rezerwację, więc tam poszliśmy. Niestety nie był to dobry pomysł.

Jedzenie nie było dobre. Takie średniej jakości i małe porcje. Człowiek głodny to wszystko zje. Najgorzej to z winem zrobili.
Na początku zamówiłem butelkę bo pić się chciało. Obiad przynieśli, a wina dalej nie ma. Zwróciłem uwagę i obiecali, że zaraz przyniosą. Pół posiłku później dalej nie ma. Po kolejnej rozmowie z obsługą odmówiłem wina. Nie było sensu, my już prawie po kolacji. Musieliśmy się zadowolić „pyszną” wodą. Zasłużyli na jedną gwiazdkę i ją dostali!

Tutaj niestety nie koniec przygód spragnionych Polaków. Poszliśmy do baru obok, ale niestety też się nie udało. Czekaliśmy na barmana, a ten się jakoś nie pojawił.
Resort ma jeszcze jeden bar. Może tam się uda coś zdziałać. Niestety też się nie udało. Bar już zamykali i już nic nie serwowali. Była 20:45! Masakra z tymi leniami. Nie chciało nam się iść już do miasteczka, bo już dzisiaj się troszkę nachodziliśmy.

Na szczęście nasza lodówka w pokoju nie była pusta, więc można było się zaopatrzyć w prowiant i jeszcze się przejść nad jezioro.
Ten resort posiada też prywatną plażę z małym molem. W ciszy i spokoju można było posiedzieć i obserwować taflę jeziora Schroon.
Podjęliśmy decyzję, że jutro nie idziemy na hike. Jesteśmy za bardzo zmęczeni po dzisiejszym. A jutro ma być jeszcze większy. Ciężko jest robić dzień po dniu tak duże hiki. Trzeba by jeszcze o godzinę wcześniej wstać, a to raczej jest niemożliwe.
Z drugiej strony jutro mamy zamiar poznać okolicę i miasteczko. Zapowiada się ciekawy dzień….

Read More
Anglia, Francja Ilona Anglia, Francja Ilona

2024.05.04-05 Reims, FR & London, GB (dzień 10-11)

Szampan dobra sprawa a szampan w Szampanii to już w ogóle rewelacja. Darek rozpieścił nas pokazując nam świat szampana jaki nie znaliśmy. Do tej pory pijałam szampany które tutaj nawet nie otwierali bo stwierdzili, że są zwykłe. Jak zasmakowałam tych rocznikowych, tych z wyższej półki to aż zachciało mi się ostryg z szampanem. Bo ja szampana ogólnie lubię… a jak jest taki dobry jak te co próbowaliśmy to już w ogóle miód na podniebienie!

Czy mam swojego faworyta? Do tej pory moim ulubionym był Laurent Perrier Rose, ale chyba po tej edukacyjnej wizycie w Szampanii i spróbowaniu czegoś z jeszcze wyższej półki mój faworyt Dom Ruinart. Skłaniam się bardziej na blanc de blancs (białe) ale rose też było całkiem fajne.

Był to drugi raz jak skorzystaliśmy z Darka znajomości w biznesie. Wcześniej byliśmy w Barolo i Barbaresco we Włoszech. Ta wizyta zarówno w Perrier-Jouet i Ruinart była bardziej urozmaicona. Była inna ale zdecydowanie pokazała, że szampan to elokwencja, luksus i piękno. Nie bez przyczyny pije się to na specjalne okazje.

Następnym razem poproszę Pauillac w Bordeaux i Chateauneuf-du-Pape w Rhone. Niestety te rejony muszą poczekać bo nasza przygoda z Francja dobiega końca. Dziś pora wracać. Rodzice szczęściarze mają samolot prosto do domu więc odstawiliśmy ich na lotnisko. My wracamy przez Londyn. Mieliśmy dużo tańsze bilety NYC-Londyn więc teraz czeka nas podróż do Londynu, tym razem samolotem, hotel przy lotnisku i zobaczymy czy wieczorem jeszcze wyskoczymy na miasto na kolację, już bez bagaży.

Odstawiliśmy samochód do wypożyczalni, odstawiliśmy rodziców na samolot do Krakowa i odstawiliśmy siebie do lounge.

A w lounge na lotnisku niespodzianka. Właśnie myślałam o Pauillac (bardzo dobre wino z Bordeaux), a tu mówisz i masz. Chyba pierwszy raz widziałam, żeby tak dobre wino podawali w lounge czy w samolocie. Z szampanem się nie postarali. Szampan to tylko z nazwy był szampanem bo jakość to jak jakieś Sovetskoje Igristoje. Telmont Reserve Brut jest szampanem, ale po tych co piłam to nawet nie dokończyłam pierwszej lampki.

Na lotnisku byliśmy dość wcześnie więc spokojnie mogliśmy nadrobić zaległości z blogiem, z pracą itp. Czas zleciał i przyszedł czas na nasz samolot. Ze względu na krótki lot i zmianę czasu będziemy się cofali w czasie. Wylot z Paryża 18:22, lądowanie w Londynie 18:04. Piękna sprawa.

Sprawa jednak nie była piękna jak wylądowaliśmy. Już na lotnisku w Paryżu próbowałam wymyśleć jak najlepiej się dostać z lotniska do hotelu. Hotel jest na lotnisku więc zakładałam, że transport hotel gwarantuje. Tak przynajmniej jest w Stanach i Amsterdamie (w innych miastach nie korzystałam). Niestety Anglia ma swoje prawa i niestety hotel nie ma autobusiku, żeby woził klientów z lotniska. Na nogach z żadnego lotniska nie da się wyjść (poza Queenstown w NZ). Taksówka… nie powinna być droga, przecież to nie całe 10 minut. Ale niestety lotniska mają dodatkowe opłaty które sprawiają, że cena to jakieś 20 GBP. Hotel polecił autobusy… ale autobus to prawie 7 GBP na osobę… masakra. Wyjścia za bardzo nie mieliśmy. Dobrze, że hotel przynajmniej tani.

Masakra… naciągają tych biednych turystów na maksa. Skoro musimy płacić 14 GBP w każdą stronę, żeby dostać się na lotnisko. A w pobliżu hotelu nie ma żadnego metra to decyzja co robimy z wieczorem była prosta… nic. Odpoczywamy w hotelu, śpimy do południa i relaksujemy się przed ponad 10h podróżą powrotną do NY. Jednak Londyn nie jest tak blisko jakby się wydawało.

Na szczęście w hotelu też był lounge do którego mieliśmy wejście za darmo (dzięki Marriott) i mogliśmy sobie odebrać w piwie to co musieliśmy zapłacić za autobus do hotelu.

O ile Budweiser można nazwać piwem… można jeśli jest Czeski. Ten chyba był Amerykański choć produkowany w Belgii więc już nikt się nie wyzna. Mi smakował bardziej na styl europejski więc źle nie było.

Kolację zjedliśmy w hotelu. Szału nie było. Ogólnie to bardzo dużo w Londynie jest ludzi z Indii. Ich obecność widoczna nie tylko jest jeśli chodzi o pracowników serwisu ale też jeśli chodzi o jedzenie. Widywaliśmy wcześniej w Londynie dużo restauracji Indyjskich, ale szczególnie tu w hotelu zobaczyliśmy ich wpływ na menu. Było dużo potraw które były kombinacją kanapki na styl amerykański z kurczakiem na styl indyjski itp. Dobrze, że hamburger pozostał hamburgerem a omlet na śniadanie omletem.

To było zdecydowanie leniwe zakończenie wakacji. Z hotelowego łóżka przenieśliśmy się do lotniskowego lounge i znów czekaliśmy na samolot który wniesie nas ponad chmury prosto do domku.

Lot minął spokojnie bez większych problemów i opóźnień. Kolejny plus dla Delty. I znów byliśmy w głośnym Nowym Jorku. Chyba coraz gorzej mi się przyzwyczajać bo większej przerwie to tego ciągłego hałasu ulicznego jakim wita cię NY i nigdy nie przestaje. Do następnej wycieczki gdzie znów będzie cisza…

Read More
Francja Darek Francja Darek

2024.05.03 Reims, FR (dzień 9)

Kolejny dzień w Szampanii i kolejna wizyta w tych jakże unikatowych i prestiżowych winiarniach. Dzisiaj mamy zaproszenie do Ruinart.

Ruinart został założony w 1729 roku przez Nicolas Ruinart i jest najstarszą winiarnią produkującą Szampany. Ponoć mógł zacząć wcześniej produkować szampany, ale prawo nakładało taki sam podatek na jedną beczkę wina co na jedną butelkę bo liczyła się ilość a nie wielkość. Tak więc ze względu na kwestie finansowe wino transportowane było tylko w drewnianych beczkach. Co w przypadku szampana nie miało sensu. Dopiero w 1728 król Francji Louis XV zmienił prawo podatkowe i butelki można było transportować w koszach. Tym oto sposobem produkcja szampana na większą skalę się narodziła. Arystokracja w Paryżu, a później na całym świecie mogła się delektować tym nowym, delikatnym i musującym winem. Myślę, że król też miał w tym interes bo w końcu mógł w swoich zamkach pić pyszny szampan. Miał jednak problem bo szampan musi być zimny, a lodówek wtedy jeszcze nie było. Był to pierwszy produkt na świecie, który trzeba było pić zimny. W zimnych miesiącach lód do schładzania było łatwo dostać. W lato mieli większy problem, ale jak chcesz to potrafisz, więc król kazał swoim podwładnym ściągać lód z lodowców. Chce się - da się!
Na obrazie widać jak szlachta w Paryżu dobrze się bawi popijając schłodzony szampan lodem.

Winiarnia znajduje się w Reims, więc nie musieliśmy za wiele rano jeździć i punktualnie o 10:30 zameldowaliśmy się koło bramy wejściowej. Ochroniarz sprawdził czy znajdujemy się na liście i zaprosił nas do środka gdzie już czekał na nas pracownik winiarni. Tak jak wczoraj w Perrier-Jouët, tak i dzisiaj zwiedzanie zaczęliśmy od zapoznania się z historią tej najstarszej winiarni w Szampanii.

Po opowieściach ruszyliśmy prosto do piwnic. Tutaj pokłady kredy są znacznie głębiej niż w Épernay. Zeszliśmy aż 30 metrów pod ziemię.

Znajduje się tutaj cała linia produkcyjna i oczywiście niezliczona ilość tuneli. Długość tuneli wynosi 12km na 3 poziomach.

Podziemia w Reims różnią się od tych w Épernay. Pierwszy osadnicy którzy osiedlili się w tych rejonach wydobywali kredę głęboko z ziemi. Tworząc pewnego rodzaju podziemny stożek.

Używali skały kredowej do budowy osad. Idealnie się do tego nadawała bo jest miękka. Tak podziurawili ziemię, że teraz w dużo miejsc w Reims nie mogą wjechać ciężkie samochody w obawie, że się grunt zapadnie.

Kiedyś większość tych tuneli była połączona z tunelami z innych winiarni tworząc jeden wielki labirynt. Podczas drugiej wojny światowej tunele służyły za schronienie i za podziemną partyzantkę. Świadczą o tym napisy i ryciny na ścianach.

Ruinart wpuszcza wycieczki do podziemi. Oczywiście musisz wcześniej zrobić rezerwacje i zapłacić dużo Euro za to. Ponoć kilkaset za osobę. Pewnie dlatego nikogo poza pracownikami nie spotkaliśmy na dole. Czasami znajomości opłaca się mieć….

Tak jak i w Perrier Jouet w podziemiach Ruinart znajduje się niezliczona ilość butelek które muszą tutaj parę lat poleżeć żeby były pyszne i klient zapłacił za nie €100+.

W poprzednim odcinku obiecałem, że opiszę produkcję szampana. No dobra, opiszę w skrócie jak to się robi i co się dzieje, że ten napój jest tak pyszny i unikatowy.

Wszystko zaczyna się od winnic. Muszą być odpowiedniego rodzaju, wieku, w odpowiednim terenie, glebie i na odpowiednim stoku żeby później eksperci jak mieszają wino to wyciągnęli z każdego szczepu jak najwięcej.

Jesienią są żniwa. Wtedy winiarnie zatrudniają armie ludzi żeby w odpowiednim czasie, porze dnia i oczywiście ręcznie (zabroniony jest zbiór maszynowy) zebrać dobre winogrona i jak najszybciej je przetransportować do winiarni. Tam są wtórnie segregowane i delikatnie tłoczone. Sok z winogron jest zlewany do wielkich kadzi gdzie podlega pierwszej fermentacji. Każdy szczep jest fermentowany osobno. Następnie młode wino jest wlewane do metalowych zbiorników i musi w nich poleżeć parę miesięcy. Gdzieś na początku roku, czyli parę miesięcy po żniwach, następuje bardzo ważny proces w robieniu szampanów. Młode wina są mieszane razem. W jakich proporcjach z każdego szczepu i jakich winnic jest dokładnie sprawdzane przez ekspertów.
Następnie zmieszane wino jest wlewane do butelek, dodawany jest cukier i drożdże. Ile cukru to zależy od rodzaju wina jakie producent chce osiągnąć. Butelki są zamykane kapslem (tym samym co piwo) i składowane w podziemiach. Rozpoczyna się w nich druga fermentacja, która trwa parę miesięcy. Wtedy właśnie w butelce drożdże zamieniają cukier w alkohol i powstają też bąbelki.

Osad z martwych drożdży pozostaje na dnie butelki. W miarę upływu czasu rozkłada się nadając szampanowi unikatowego smaku. W Szampanii, żeby producent mógł swój produkt nazwać szampanem wino musi tak leżakować minimum 15 miesięcy, a szampany z jednego rocznika minimum 3 lata. Z reguły jest to znacznie dłużej i idzie w lata. Podczas leżakowania butelki są często obracane żeby te martwe drożdże przesuwały się w kierunku szyjki butelki.

Następnie szyjka butelki jest zamrażana w roztworze wody i soli. Tym oto sposobem po otwarciu butelki martwe drożdże wraz z zamrożoną częścią szampana są wypychane na zewnątrz przez ciśnienie jakie jest w butelce. Ubytek wina jest uzupełniany innym winem i butelka jest zamykana korkiem do szampana który już każdy z nas zna. Szampan znowu wraca do ciemnych i chłodnych piwnic na trzecie i już ostatnie leżakowanie, które znowu trwa miesiącami lub latami. Następnie szampan dostaje etykietę na butelkę, trafia do sklepu i już można go zakupić i świętować wszelakie okazje, albo tak po prostu degustować do dobrego, lekkiego posiłku. Jakie to wszystko szybkie i proste, nie?!

Tak jak widzicie, nie jest to łatwy i szybki proces. Dobrze, że ktoś to za nas wykonuje, a my możemy się nacieszyć smakiem.

Wyszliśmy z podziemi i udaliśmy się prosto do salonu gdzie pani przyniosła dwa szampany. Tutaj jednak nie było tak prosto jak w Perrier-Jouët. Butelki były w specjalnych sakwach, więc nie wiedziałeś co pijesz. Nalała nam wszystkim do szklanek i powiedziała żeby zgadnąć co pijemy.

Chyba nam dobrze poszło bo pani w nagrodę przyniosła dwie kolejne butelki. Powiedziała, że to są ciekawsze szampany i znacznie lepsze. Znowu musieliśmy się wziąć do roboty i próbować. Oczywiście każdy szampan musiał być w nowej szklance.

Tym razem mieliśmy zgadnąć co to za szampan, który rocznik i jaka ilość cukru jest dosypywana. Nawet nam nie najgorzej poszło. Ponoć możemy tu jeszcze kiedyś wrócić. Dokończyliśmy nasze szampany, podziękowaliśmy za wspaniałe przyjęcie i obiecaliśmy, że jeszcze kiedyś wrócimy.

Z powrotem do centrum mieliśmy jakieś 30-40 minut na nogach. Była świetna pogoda, więc aż się chciało nam spacerku po zabytkowej części miasta.

Po tych szampanach bardzo nam się chciało coś słodkiego. Wydawałoby się, że to nic trudnego we Francji. Niestety nie. Dużo miejsc była zamknięta, albo nie miała ciekawego asortymentu.

W końcu trafiliśmy na małą cukiernię, gdzie serwowali placki domowej roboty. Wyglądały apetycznie i tak też smakowały. A cappuccino z kwiatkami tylko dodało kolejnych unikatowych smaków.

Ciastkarnia była niedaleko katedry więc, aż grzechem byłoby nie wejść. Tak jak Ilonka pisała we wcześniejszym wpisie katedra w Reims jest bardzo podobna do katedry Notre Dame w Paryżu. Porównywalnie robi wrażenie a może nawet i bardziej bo do tej można wejść.

Po kolejnych 20-30 minutach doszliśmy w rejony centrum. Za bardzo nam się już nie chciało chodzić, a tym bardziej iść do hotelu. Poszliśmy do pubu. Tak, w najważniejszym mieście w Szampanii też mają puby gdzie można usta przepłukać czymś chłodnym.

Znaleźliśmy pub który także robi własne piwko. Dobre i świeże. Fajnie się siedziało, odpoczywało i obserwowało jak francuzi ogarniają bar. Można by tak siedzieć znacznie dłużej, ale mieliśmy rezerwacje zrobioną na kolacje i „niestety” trzeba było opuścić browar.

Dzisiaj już jest niestety nasz ostatni wspólny wieczór we Francji. Jutro każdy udaje się w swoje strony. Na dzisiejszą kolację Ilonka znalazła małą, rodzinną restauracje Anna - S.

Niewielka restauracja z limitowanym menu ale starannie dobranym. Wszystko smakowało wyśmienicie. Sposób podawania i jakoś potraw na wysokim poziomie. Lista win też niewielka, ale wystarczająca żeby coś ciekawego znaleźć. Polecam.

Tym razem do hotelu mieliśmy jakieś 20 minut spacerowym tempem. Dobrze tak się przejść po kolacji przed snem. Tym bardziej, w takim pięknym i zabytkowym mieście. Niestety to już koniec pobytu we Francji. Dużo się działo i dużo widziało. Można było się przyglądnąć z bliska jak jest produkowane najlepsze wino musujące na świecie. Niesamowite przeżycie!

Read More
Francja Darek Francja Darek

2024.05.02 Reims & Epernay, FR (dzień 8)

Po paru dniach w zatłoczonym Paryżu fajnie jest odetchnąć i spędzić parę dni w znacznie mniejszym miasteczku. Reims może nie jest małym miastem (200,000 ludzi), ale po paro-milionowym Paryżu czuliśmy się jak na wiosce.

A po co tu w ogóle przyjechaliśmy? Przecież tyle jest pięknych rejonów we Francji, a my wybraliśmy miasteczko położone w północno wschodniej części Francji. Przecież tu nic nie ma. Ani fajnych Alp, ani tropikalnego moża śródziemnomorskiego….

Wybraliśmy Reims ze względu na najbardziej słynne wino musujące na świecie. Mowa tu oczywiście o Szampanie. Każdy na pewno pił Szampana wiele razy w życiu i wie jak smakuje. Często jest otwierany na wesela, urodziny, specjalne okazje, sylwestra…. Ale czy warto pokonać aż takie odległości żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda na miejscu? Nie wiem, ale myślę, że po tych dwóch dniach będę mógł odpowiedzieć na to pytanie.

Czym w ogóle jest Szampan? Dlaczego jest taki specjalny i drogi? Dlaczego niektóre z nich kosztują „tylko” €30 a niektóre tysiące. Mam nadzieję, że w dwóch kolejnych dniach postaram się na te i inne pytania odpowiedzieć.

Czy Szampan może być produkowany w każdym kraju czy tylko we Francji? Przecież widuje się na półkach butelki „szampanów” z Włoch, Hiszpanii, Stanów…. Niestety nie. Żeby wino musujące można nazwać Szampanem, musi być z Francji. Mało tego, musi być z rejonu Szampanii, który znajduje się w północno-wschodniej części Francji. Z innych części Francji wino z bąbelkami nazywa się Crémant.

Trochę krajów próbuje podrobić albo dorównać Szampanom. Włochy mają swoje Prosecco, Hiszpania produkuje Cave, Stany też mają kalifornijskie wina musujące. Większość tych produktów jest też dobra i o wiele tańsza. Czy warto jest wydawać znacznie więcej pieniędzy na prawdziwy szampan? Na to pytanie niestety każdy już musi sobie indywidualnie odpowiedzieć. Dużo zależy od naszego smaku, gustu, upodobań, pieniędzy, okazji…

Dlaczego Szampan ma tak unikatowy smak i zapach i czy nie można podobnych win musujących produkować gdzie indziej? Niestety nie. Na jakoś szampana wpływa wiele czynników. Mikroklimat, gleba, opady, chłód i wilgoć, paro-wiekowe doświadczenie, metoda produkcji.

Jeszcze przed wyjazdem starałem się załatwić jakieś ciekawe zwiedzanie Szampanii. Chciałem dostać się do ciekawszych producentów, gdzie jakość a nie ilość jest najważniejsza. Masowa produkcja taka jak Veuve Clicquot czy Moet mniej mnie interesowała. Udało się! Ponoć to nie jest łatwe, ale pewnie sprzedaż ich produktów w moim sklepie pomogła mi dostać się za mury i do piwnic gdzie zwykli ludzie nie mogą wchodzić. Dzisiaj zwiedzamy Perrier-Jouët.

Mieszkamy w Reims, a winiarnia oddalona jest jakieś 30km na południe w miasteczku Épernay.

Oczywiście nie wypadało jechać samochodem, bo wiedziałem, że będę brał czynny udział w testowaniu ich wyjątkowych Szampanów. Pociągiem w 40 minut zajechaliśmy na miejsce.

W niecałe 10 minut na nogach dostaliśmy się do głównej drogi w miasteczku, czyli do Alejki Szampanów. Perrier-Jouët ma dwa wejście. Jedno dla wszystkich, a drugie dla specjalnych gości. Na naszym zaproszeniu widniał adres dla specjalnych gości. Brama była otwarta, więc weszliśmy.

Na placu przywitały nas dwie osoby i zaprosiły do środka. Weszliśmy do zabytkowego domu założycieli tego szampana. Perrier poślubił Jouët w 1811, wprowadzili się tutaj i zaczęli robić wino.

Pani, która zajmuje się prywatnymi przyjęciami i obsługą specjalnych gości zaczęła oprowadzać nas po tym zabytkowym muzeum. Opowiadała o historii rodziny i o zabytkowych eksponatach jakie tutaj wszędzie się znajdują.

Bardzo unikatowe doświadczenie. Czujesz się jak w muzeum, ale wszystko możesz oglądać z bliska i bez tłumów. Siedzieć na 100+ letnim fotelu i słuchać opowieści. Mamy porównanie, bo parę dni temu byliśmy w Wersalu z tysiącem ludzi i ciężko było się poruszać.

Zwiedziliśmy kilka komnat z kilkunastu jakie tutaj się znajdują. Pooglądaliśmy butelkę szampana za $20,000 i zostaliśmy zaproszeni do piwnic.

Ten dom i piwnice nie są dostępne dla zwiedzających. Trzeba mieć zaproszenie od Perrier-Jouët. Czy jest łatwo dostać zaproszenie?  Z tego co mi powiedzieli moi ludzie w NY to nie jest takie proste. Pani spędziła z nami prawie 3 godziny i nikogo innego nie spotkaliśmy w tym czasie.

Zeszliśmy jakieś 10 metrów pod ziemię. Przywitał nas półmrok, wysoka wilgotność i temperatura około 12C. Ponoć tak tu jest cały czas. Nie ma znaczenia pora dnia ani roku.

Co pierwsze rzuciło nam się w oczy (poza oczywiście tysiącami butelek) to ściany. Białe i mokre, zbudowane z kredy.

Długoś podziemnych korytarzy też jest imponująca i osiąga 10km na dwóch poziomach.

Tutaj dopiero dokładnie widać co powoduje, że szampany są tak wyjątkowe i pyszne. Gleba na jakiej rosną winnice ma ogromne znaczenie. Miliony lat temu cały ten obszar był pokryty przez morze. Przez te lata mikroorganizmy osadzały się na dnie morza tworząc skałę kredową. Po upływie wielu lat na skutek zmian na Ziemi i ruchów tektonicznych morze cofnęło się z tego rejonu tworząc bardzo żyzną i unikatową glebę.

Przewodnik dzielnie chodziła z nami w tych tajemniczych podziemiach otwierając ciągle to nowe drzwiczki. Powiedziała, że ma klucze prawie do wszystkich drzwi poza jednymi. Do tej jedynej komnaty klucz ma tylko główny master co robi i kontroluje tutaj wszystkie wina.

Przechowywane tam są najbardziej drogocenne skarby winiarni. Czyli stare szampany. Najstarszy jest z 1825 roku!

Ten szampan ponoć nie ma ceny bo nie ma nic porównywalnego na świecie. Pewnie można by za niego wziąść miliony dolarów, ale winiarnia nie chce go sprzedać.

Jest to najstarszy szampan na świecie! Zostały tylko dwie butelki i nie wiadomo co z nimi się stanie. W następnym roku minie jego 200-lecie i chodzą pogłoski, że Perrier-Jouët może go otworzyć. Ciekawe czy mnie zaproszą. Można by lampkę się napić!

Większość czasu chodziliśmy korytarzami gdzie są przechowywane magnum (1.5L) ich lepszego szampana Belle Epoque.

Belle Epoque jest to markowa produkcja Perrier-Jouët i na zewnątrz charakteryzuje się kwiatami namalowanymi na butelce.

To wino znacznie dłużej leżakuje i jest tylko z jednego rocznika. Ma bardziej złożony i lepszy smak. Myślę, że czym się różnią szampany i jak się je produkuje napiszę w następnym odcinku żeby za bardzo nie przedłużać.

Podczas drugiej wojny światowej tunele w Szampanii służyły jako schronienia przed nalotami bombowców. Często spotyka się napisy na ścianach ludzi którzy tu przebywali. Mimo, że była wojna to Perrier-Jouët nie przerwał produkcji. Powiedzieli, że winogrona i tak rosną i nie wolno ich zmarnować.

Po około godzinie spędzonej w podziemiach przewodniczka postanowiła nas wypuścić na górę i się nieco ogrzać. Wiadomo, najlepiej się grzeje dobrym szampanem.

Wyszliśmy w zupełnie innym miejscu, w innym budynku. W budynku który jest otwarty dla wszystkich. Znajduje się tam bar gdzie można próbować ich wyrobów.

Na szczęście przewodniczka miała kolejny kluczyk który otworzył kolejne drzwi do ciekawszej i spokojniejszej sali.

Tam już czekała na nas schłodzona butelka Perrier-Jouët Belle Epoque 2015!

Pani trochę opowiedziała o tej butelce, o tym roczniku i napełniła szklaneczki. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że jest wyśmienite i poprosili o dolewkę.

Butelka szybko się skończyła i nasza 3-godzinna wycieczka po winiarni też. Wyszliśmy na zewnątrz gdzie pogoda nie zachęcała do spacerów, więc poszliśmy do muzeum.

Rodzinna Perrier kiedyś zamieszkiwała ten zamek. Po wyprowadzce przekazali go w ręce lokalnych władz, które przekształciły go w muzeum.

Dostaliśmy kolejną dawkę informacji jak się ten rejon rozwijał od dziesiątek tysięcy lat. Od pierwszych osadników, aż po technologie w produkcji szampanów. Nawet można było sobie własną butelkę szampana złożyć….

Wystarczy tego zwiedzania i informacji. Trzeba coś w końcu przegryźć. Nie było to łatwe zadanie, bo dużo knajp miało przerwy popołudniowe. Tak, niektóre części Europy dalej się w to bawią.

Znaleźliśmy coś czynnego w centrum miasteczka. Lokalna knajpa z OK jedzeniem. Nic specjalnego ale dało się zjeść, zaspokoić głód i pragnienie.

Wróciliśmy na dworzec i wzięliśmy pociąg powrotny do Reims.

Na dzisiejszą kolację chyba mieliśmy zaplanowaną najlepszą restaurację na tym wyjeździe. Poszliśmy do Lexperience.
Restauracja słynie z francuskiej kuchni. Mają bogate menu, ślimaczki, żabie udka i inne lokalne przysmaki. Część załogi poszła w te wynalazki, a ja oczywiście wybrałem steaki.

Kelner zaprowadził do lodówki i poprosił o wybranie kawałka mięsa, które tu już leżało tygodniami. Polał wino i kazał czekać.

Po około 15-20 minutach mięsko wylądowało na naszym stole. Myślę, że ta krówka z Irlandii była porównywalna w jakości i w smaku do dobrych Steków ze Stanów.

Siedzieliśmy prawie 3 godziny. Uczta była na całego. Kelner tylko co jakiś czas donosił nowy zestaw win….
Oczywiście nie wypuścili nas do domu tylko kazali spróbować „deserów” z Szampanii.

Przynieśli Ratafia i Brandy XO.
Były wyśmienite, lekko owocowe i słodsze. Taki pyszny deser bez tysiąca kalorii. Na pewno pomogły trawić tą dużą ilość kalorii jaką właśnie zjedliśmy.
Dobrze, że hotel mieliśmy za rogiem bo w innym wypadku pewnie by było ciężko dotrzeć do niego.
Jutro odwiedzamy kolejny dom Szampana, Ruinart. Trzeba się przygotować i wyspać.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.05.01 Paryż & Reims, FR (dzień 7)

Czas opuścić Paryż i zobaczyć coś nowego a co? Szampanię… Na wakacje we Francji przeznaczyliśmy tydzień ale nie chcieliśmy siedzieć tylko w Paryżu. Korzystając z okazji, że mamy więcej dni na zobaczenie Francji postanowiliśmy podzielić wyjazd na dwie miejscowości. Do tego biorąc pod uwagę, że Darek ma niesamowite benefity z pracy, aż grzechem byłoby nie skorzystać i nie odwiedzić jakiegoś Chateau co produkuje szampany.

Zanim jednak na dobre pożegnamy się z Paryżem chcieliśmy zobaczyć postępy prac nad Katedrą Notre Dame.

Katedra Notre Dame budowana była przez 200 lat (1163 - 1345) a spalona została w 15h. Niestety pożar to potężny żywioł który trawi wszystko co napotka na swojej drodze. Na szczęście katedra nie spaliła się doszczętnie. Główne szkody objęły drewniany dach i drewnianą konstrukcję ale wiele kamiennych części się uchowało. Dlatego podjęto decyzję odbudowy katedry i dali sobie na to pięć lat. Pięć lat mija w tym roku.

Kiedy 15 Kwietnia 2019 roku usłyszałam, że pali się katedra Notre Dame w Paryżu stwierdziłam, że Paryż już nigdy nie będzie taki sam. Tak odbudują ją, zrobią idealną kopię ale nie na szukaniu czy tworzeniu kopii polega życie. Zniszczenie katedry Notre Dame było chyba największym zniszczeniem zabytku za moich czasów. Chyba w XXI wieku nie było większego pożaru a przynajmniej mnie może ten najbardziej dotknął bo w 2011 roku byłam tam, robiłam zdjęcia potworków na dachu i uznałam, że jest to jedno z ładniejszych miejsc Paryża.

Zdjęcie z 2011 roku

Idąc pod katedrę nie spodziewałam się dużego placu budowy ale i tak zaskoczyło mnie, że prawie nie widać zniszczenia jak się popatrzy na przednią fasadę. Cieszę się, że uwinęli się z pracami i otwarcie w grudniu tego roku jest realistyczne.

Zaskoczyła mnie zdecydowanie ilość ludzi oglądająca katedrę nawet przy ograniczonej widoczności. Widać nie tylko my jesteśmy ciekawscy i chcieliśmy zobaczyć postępy renowacji. Ludzi się troszkę nagromadziło w koło. Tak się zastanawiam… teraz jest tu multum ludzi a to ani nie sezon ani nie Olimpiada. W Polsce jest weekend (tydzień) majowy więc Polaków można było w Paryżu dużo spotkać. Zwiedzali jak i my. Natomiast dla większości Europejczyków to nie jest to jakiś wielki sezon. Początek maja nadal uważany jest za poza sezonem… Ale cieszę się, że jesteśmy tu z początkiem maja a nie w lato gdzie będzie upał, tłumy, i ograniczony ruch bo pewnie dużo miejsc będzie zamkniętych ze względu na Olimpiadę. Już jak wchodzisz na oficjalną stronę wieże Eiffel to jest komunikat o zmienionym ruchu zwiedzania. Terrorystów pewnie też się boją więc czy na pewno Olimpiada w stolicy to dobry pomysł? Nie lepiej zrobić to gdzieś w mniejszym mieście i wykorzystać okazję na podreperowanie ruchu turystycznego tam gdzie trzeba a nie tam gdzie już jest na dość wysokim poziomie? Pewnie druga strona kija to czy małe miasteczko udźwignie Olimpiadę… pewnie nie.

Paryż w tym roku jest organizatorem Olimpiady Letniej. Przygotowania widać pełną parą i chyba najbardziej widoczne było to jak podeszliśmy pod słynny hotel De Ville. W sumie to nie dziwota bo Hotel De Ville nie jest już hotelem. Aktualnie jest przerobiony na ratusz.

Czas uciekać z tych tłumów… jeśli tylko uda nam się wyjechać z tego wąskiego parkingu podziemnego to będziemy na prawie pustych drogach prowadzących do Reims. Oczywiście wyjechać się udało bo mamy najlepszego kierowcę na świecie.

Wróćmy jednak do Katedry Notre Dame. Jakby na to nie patrzeć to jest to największa atrakcja dzisiejszego dnia (poza napiciem się szampana w Szampanii). Wydawać by się mogło, że Katedra Notre Dame w Paryżu jest najważniejszą katedra we Francji. Widomo, stwierdzenie najważniejsza jest mało obiektywne i ludzie mogą mieć różne opinie w tej kwestii. Patrząc jednak z punktu historycznego to katedra w miasteczku Reims to którego jedziemy miała większe znaczenie symboliczno-historyczne. To w niej bowiem koronowano wszystkich królów Francji od XI do XIX wieku.

Porównuję te dwie katedry bo architektonicznie są bardzo podobne. Początki katedry w Reims sięgają V wieku choć aktualna budowla została ukończona w XIV wieku. Tu też było parę pożarów które sprawiły, że katedra musiała być odbudowywana. Zresztą teraz też trochę ją remontują.

Chyba najsłynniejsza koronacja była króla Charles’a (Karola) VII w 1429 roku. Panował on we Francji od 1422 do 1461 roku. Był to okres dość burzliwy bo trwała wówczas stuletnia wojna między Francją a Anglią. Sam ojciec Karola VII (Charles VI) w 1420 roku zdegradował swojego syna i uznał Henryka V, króla Anglii jako prawowitego władcę i dziedzica korony Francuskiej. To by się porobiło jakby nie było Francji tylko wszystko to jedna Anglia. Nie dziewie się, że Francuzi tak bardzo nie lubią Anglików. Jak widać Francja jednak istnieje. Jest to zasługa Joanny d’Arc. Pewnie nie tylko jej ale ja lubię historię silnych kobiet więc skupię się na niej. Joanna d’Arc, przebrana za mężczyznę prowadziła wojska francuskie do wygranej ofensywy Orleanu i innych strategicznych miast. Przeszła też przez miasto Reims które w tamtych czasach było pod okupacją Anglików. Jej bohaterska postawa doprowadziła do koronacji króla Charles VII w katedrze w Reims w 1429 roku. Ważne było aby koronacja odbyła się w katedrze w Reims w której od wieków koronowano wszystkich królów Francji aby nie została podważona.

W tym samym czasie a dokładnie w 1431 roku Henry VI król Anglii chciał koronować się na króla w katedrze Notre Dame w Paryżu ale nie zostało to uznane i Remis pozostało jedynym oficjalnym miejscem koronacji królów Francji.

No to “Cheers to that!” (Wypijmy za to!). Jadąc do Reims nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak ważne historycznie jest to miasto. Tak chciałam kiedyś napić się szampana w Szampanii ale nie sądziłam, że aż taka historia rozgrywała się na tych ziemiach.

Jak szampan to tylko z Szampanii. Często alkohole mają swoje nazwy od rejonów w których się znajdują Porto, Koniak, Szampan. Pomimo, że wino musujące jest wyrabiane w innych rejonach na całym świecie to szampan który potocznie używamy na wino musujące jest tylko z Szampanii. W planie mamy zamiar odwiedzić dwa Chateau które produkują szampany więc na pewno dowiemy się więcej o magii tego rejonu.

Szukając noclegu w Szampanii dwa miasta się pojawiły Reims i Epernay. Reims jest większym miastem (jedenastym największym we Francji) więc wybór padł na Reims. I nie żałujemy. Przywitało nas bardzo przytulne małe miasteczko, nasz hotel okazał się zaraz przy ulicy spacerowej z multum restauracji i ogródkami na zewnątrz. Idealne aby odpocząć po ruchliwym i głośnym Paryżu.

Popołudnie minęło nam na rose w ogródku, pizzy w pokoju i szampanie za kupony w barze hotelowym. Były też spacerki po mieście. Katedrę postanowiliśmy odwiedzić jutro albo pojutrze bo nie do południa zwiedzamy winiarnie ale popołudniu nie mamy większych planów. Natomiast dziś skupiliśmy się na włóczeniu się po mieście i korzystaniu z pięknej słonecznej pogody.

Na dziś nie mieliśmy rezerwacji w restauracji. Niestety nie wiedziałam, że jest to również dość duże święto (Święto Pracy) we Francji i dużo miejsc jest zamkniętych. Restauracje były pootwierane ale dużo z nich serwowało tak zwane fix menu (czyli ustalone z góry 5 potraw). My po dość dużym lunchu nie byliśmy nawet głodni więc zadowoliliśmy się pizzą i szampanem za kupony z hotelu. Hotel w ramach powitalnego gestu dał nam kupony na darmowego szampana w hotelowym barze. Szampan był całkiem dobry a kuponów dali dość dużo bo aż 12… idealnie na naszą grupę. Zwłaszcza, że Darek przekabacił kelnera, że piwo też może być na kupony. I tak minął nam wieczór. Nie zawsze trzeba iść do fancy restauracji żeby było miło i smacznie.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.30 Paryż, FR (dzień 6)

Wersal… mogę się założyć, że każdy zna to miejsce. Przynajmniej kojarzy z nazwy, wie, że miało to coś wspólnego z zamkiem, królem i przepychem. Wszystko się zgadza.

I ten właśnie przepych co rocznie chce zobaczyć 15 mln ludzi… Jak czytaliście dokładnie wcześniejszy wpis to powinno wam się teraz nasunąć pytanie, jak to… więcej ludzi odwiedza Wersal niż wieżę Eiffel? Ciężko w to uwierzyć nie, a jednak. Nie ma to jednak nic wspólnego z popularnością. Obie atrakcje są polecane jako “co zobaczyć w Paryżu”. Jednak do Wersalu zdecydowanie więcej ludzi wpuszczają, zwłaszcza, że część ludzi odwiedza tylko ogrody. Szczerze? Dobrze robią.

O ile jechałam zobaczyć Wersal z całym możliwym entuzjazmem o tyle stanie w kolejce przez 45 minut zdecydowanie mi odebrało cały entuzjazm.

Wersal znajduje się pod Paryżem. Można do niego dojechać kolejką C i wysiada się prawie pod zamkiem. Można też wziąć pociąg L, który dojeżdża do miasteczka Wersal. Stacja jest jakieś 15-20 minut od zamku ale też fajnie się przejść miasteczkiem. My przyjechaliśmy C a wróciliśmy L. L było fajniejsze… nowsze i mniej ludzi.

Pierwszą rezydencją monarchii Francuskiej był The Palais de la Cité. Położony na wyspie Cite na Sekwanie (ta sama wyspa na której jest Notre Dame). Aktualnie miejsce to jest przeznaczone na sąd najwyższy. Potem monarchia przeniosła się do Palais du Louvre. Wersal był kolejnym etapem. W czasach kiedy monarchia urzędowała w Paryżu popularną rezydencją była też Château de Fontainebleau. Piękna posiadłość jakieś 70 km pod Paryżem. Wszystko to jednak było za mało i Ludwik XIV postanowił stworzyć najpiękniejszy pałac.

Powstanie Wersalu podobno było trochę z zazdrości, trochę aby udowodnić potęgę króla. Prawda jest, że jedno nie wyklucza drugiego. Château de Vaux-le-Vicomte wybudowane przez ówczesnego ministra finansów (Nicolas Fouquet) była najpiękniejszą posiadłością we Francji w XVII wieku. Ludwik XIV bywał częstym gościem Nicolas’a i ogarniała go zazdrość, że jego podwładny ma lepsze Chateau niż król. Zazdrość nie prowadzi do niczego dobrego, w tym przypadku nam dała Wersal a Nicolas’a niestety zapędziła do celi bo Ludwik XIV posądził go o machloje. Nie wierzył, że taki majątek można uczciwie zarobić.

Skoro Ludwik dał nam Wersal który przetrwał obie wojny światowe to teraz możemy sobie postać w kolejce aby potem z tłumem ludzi zobaczyć te przepiękne komnaty. Komnaty są przepiękne. Naprawdę robi to wrażenie, zwłaszcza sala lustrzana. Niestety zdecydowanie wpuszczają za dużą ilość ludzi. Jest ciasno, często trzeba się przepychać, żeby zobaczyć jaki numer wcisnąć na audioguide, i nie ma atmosfery do delektowania się i podziwiania sztuki. Obrazów to tam mają niezłą kolekcję.

Sala lustrzana, najbardziej znana sala w całym pałacu robi wrażenie. Kryształy, lustra, potężne okna. Teraz lustra troszkę poczerniały ale można łatwo sobie wyobrazić jak to pięknie wyglądało w XVII wieku. Na mnie wrażenie zrobiła też długość tej sali, szczególnie, że łączyła ona komnatę króla z komnatą królowej. Musieli się nachodzić nie ma co. Podobno są tu tunele, przejścia między komnatami które królowa wykorzystywała jak chciała odwiedzić króla. Ciekawe czy jego kochanki też miały swoje tunele.

Sala przygotowująca do snu, sypialnia, sala zabaw, sala tak i inna… i komnaty się mnożą. Król zajmował między 20 a 30 komnat. Królowej dostało się tylko 11 ale już najpiękniejszej kochance króla 20. Nie dziwne więc, że przy tysiącu mieszkańców plus dziesiątkach tysięcy służby brakowało w Wersalu miejsca.

Wersal też nie słynął z higieny. Brakowało wody, ludzie spali po kątach i na całą posiadłość było tylko kilka łazienek. Perfumy, peruki czy malowanie twarzy białym podkładem to tylko niektóre zabiegi jakie kobiety stosowały aby przykryć dość ubogą higienę.

Jak widać monarchia nie do końca umiała skupić się na właściwych priorytetach. Ważniejsze było aby król imprezował w złotych komnatach niż, żeby ludzie mieli jedzenie, warunki mieszkalne i czystość.

Rewolucja Francuska była przełomowym okresem dla Wersalu. Podupadła finansowo i na władzy rodzina królewska po ponad 100 latach urzędowania w Pałacu w Wersalu w 1789 roku przeniosła się do Pałacu Tuileries w Paryżu. Po uśmierceniu króla Louis XVI w 1793 roku Palac w Wersalu przeszedł w ręce ludu. Usunięto z niego wszelkie insignia królewskie i były nawet dyskusje o zniszczeniu pałacu, co na szczęście nie doszło do skutku. Pałac i ogrody bez opieki ulegał zniszczeniu dzień po dniu. Dopiero Napoleon Bonaparte podjął się renowacji, w 1801 roku uruchomił pokaz fontann co było znakiem przywrócenia Wersalu do życia.

Nie zwiedziliśmy całego Wersalu. Skupiliśmy się na głównej części pewnie jak większość ludzi. Ale po ponad godzinie chodzenia po komnatach mieliśmy ochotę na mniej oblegane a przynajmniej bardziej przestronne ogrody.

Ogrody są piękne i potężne. Część terenu była jeszcze w trakcie sadzenia nowych kwiatów po zimie. Ale to co było dostępne to i tak potężne tereny, labirynty z żywopłotów i piękne fontanny. I co najważniejsze, w ogrodach była też restauracja. W końcu mogliśmy usiąść na piwko i zupę cebulową. Chyba bardziej zmęczyło nas stanie w kolejkach i powolne poruszanie się po komnatach za tłumem niż samo chodzenie. Tak, że przerwa była wskazana. Bo w ogrodach można też zwiedzać Hamlet Królowej (wioskę królowej).

Hamlet Królowej (Hameau de la Reine) to zbiór budynków wybudowanych na zlecenie Marii Antoniny w 1784 roku. Na wzór Normandii powstała wioska gdzie urzędowała królowa. O ile z zewnątrz wyglądało to dość skromnie o tyle wykończenie było na miarę królowej. Znajdował się tu dom królowej, sala bilardowa, boudoir, młyn, wieża i wile innych budynków odzwierciedlających małą wioskę.

Mi to trochę przypominało Hobbiton tylko budynki były większe. Położone nad jeziorem te dobrze zachowane budynki przenosiły nas w magiczny świat bajek. I było tu zdecydowanie mniej ludzi. Jak dla mnie była to wisienka na torcie.

Wersal pomału zamykali. Byliśmy tu jakieś 5h. Czas zleciał z początku wolniej, potem szybciej ale w nogach czuliśmy te wystane minuty czy przechodzone kilometry. Na szczęście po Wersalu jeździ kolejka która odwiozła nas z samego końca ogrodów gdzie znajduje się Hamlet do wejście głównego. A jako ekstra atrakcję mogliśmy zobaczyć z kolejki inną część ogrodów i sławetny pokaz fontan.

Potem kolejnym pociągiem, tym razem większym i szybszym. Podjechaliśmy w rejony naszego hotelu. Dziś jemy nie daleko hotelu w restauracji Perlimpinpin. Restauracja ma ciekawy koncept… tatary. Wybierasz sobie jaką chcesz podstawę, opcja wegetariańska, wołowina czy łosoś. Oczywiście jak na tatar przystało wszystko surowe. I do tego wybierasz sobie styl. Na przykład grecki będzie mieć ser feta, oliwki itp. Wersja podstawowa, jajko, pietruszkę itp. Na koniec wybierasz wielkość michy i gotowe. A jak ktoś nie lubi surowego mięsa czy ryby to albo ma wersję wegetariańską albo może sobie zamówić porcję grillowanego mięsa. Pierwszy raz byliśmy w restauracji co miała taki wybór tatara ale jak przed wyjazdem szukałam restauracji to wygląda, że są one bardzo popularne w Paryżu.

Paryż żegnał nas deszczem… dziś ostania noc w tym mieście miłości (chyba już nie), stolicy świata (też już chyba stracili ten tytuł), miasto świateł (też raczej nie)… nie ważne jak się nazywa najważniejsze, że nadal ma swój urok. Trzeba tylko umieć go znaleźć. Fajnie było tu wrócić i odkryć kolejną warstwę tego pięknego miasta… miasta mostów, sztuki i pięknej architektury.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.29 Paryż, FR (dzień 5)

Paryż rocznie odwiedza 40 mln ludzi, wieżę Eiffel 7 mln. Średnio co piąta osoba która odwiedza Paryż odwiedza też wieżę Eiffel. My te statystyki zawyżymy bo z naszej ekipy 3 osoby pójdą zwiedzać wieżę a dwie wybiorą mniej oblegane ulice Paryża i eklerki w parku.

Kupienie biletów na wieżę Eiffel nie należy do łatwych. Parę miesięcy przed wyjazdem chciałam kupić bilety na wyjazd na samą górę. Niestety jedyna opcja wtedy była z szampanem i to po 80 EUR na osobę. Troszkę przesada zwłaszcza, że szampana będzie pewnie mało i nic godnego uwagi. Dlatego zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Tą co pojedzie na wieżę i tą co będzie biegać w kółko po Paryżu.

Ostatecznie udało się kupić tydzień przed wyjazdem bilety w normalnej cenie, bez śmiesznego szampana ale planów już nie zmienialiśmy i zostaliśmy przy dwóch grupach, dwóch planach.

Ja z mamą ruszyłam na odznaczanie budynków z książki 1001 budynków, i przypominanie sobie starych ścieżek. Ruszyłyśmy w kierunku rzeki Sekwany i w miarę szybko doszłyśmy do La Madeleine. Jest to kościół i sala koncertowa z XIX wieku. Szkoda, że nie można było akurat wejść do środka. Musiałyśmy się zadowolić podziwianiem tej potężnej budowli z zewnątrz.

Wcześniej to chyba do mnie nie dotarło ale Paryż jest pełen potężnych budowli które pokazują jak potężne było to miasto w XIX wieku. Aktualnie nie buduje się dużo wysokich biurowców w historycznej części miasta. Dlatego nawet mniej znane kościoły czy budowle odznaczają się swoją potęgą i wyniosłością.

La Madeleine jest niedaleko Galerii Lafayette czy Opery. My zakupów w galerii nie planowałyśmy ale się okazało, że w jednym z budynków galerii całe piętro poświęcone jest ciastkom więc nie obyło się bez tradycyjnych francuskich eklerków.

Eklerki zjadłyśmy dopiero w ogrodach Tuileries do których bardzo łatwo jest dojść przez plac Vendome. Jest to kolejny ważny punkt spaceru po Paryżu, przynajmniej dla mnie. Ostatnio słuchałam książki Mistress of the Ritz i zauroczyła mnie historia Blanche Auzello, i hotelu Ritz w którym od wieków zatrzymywały się największe sławy jak Coco Channel czy Princess Diana (niestety dla niej ta wizyta skończyła się tragicznie). Niestety w bluzach dresowych i bez podjechania jakimś Maserati ciężko jest wejść do środka. Ale nawet bycie na zewnątrz i obserwowanie porterów i ludzi wchodzących i wychodzących z Ritza jest magiczne przez umiejscowieniu akcji książki w rzeczywistości.

Ogrody Tuileries są piękne. Ciągną się od placu Concorde do muzeum Louvre. Idealnie przystrzyżona zieleń, rzeźby i fontanny w ogrodach a do tego cudowna wiosenna pogoda. Czego chcieć więcej. Człowiek od razu przenosi się w czasie do XVIII czy XIX wieku gdzie piękne bale, promenady i pikniki były codzienną okazją do świętowania.

Z Louvre przez wyspę Cite poszłyśmy w kierunku Pantheon’u. Do Pantheon’u można wejść tylko z biletem. My byłyśmy w środku parę lat temu i nie miałyśmy w planach odwiedzać go dziś. Jeśli jeszcze nie byliście w środku to polecam odwiedzić wnętrze, szczególnie, że nie ma tam kolejek jak się kupi bilet wcześniej na internecine. No i jak można odmówić odwiedzenia Marie Curie Skłodowskiej która jest tam pochowana. Francja była kiedyś pionierem. Język francuski słychać było na dworach nie tylko we Francji, dużo Polaków emigrowało do Francji w poszukiwaniu lepszego życia a także aby skorzystać z okazji studiowania na sławetnej Sorbonie. Ciekawe co się stało, że Francja z takiej potęgi kulturowej i naukowej stała się krajem który nie wiele ogarnia.

Do Paryża ściągali malarze, pisarze, naukowcy. W czasach gdzie Fitzgeraldowie, Hemingway i inni artyści spotykali się w Paryżu aby naprawiać świat popularną restauracją był Polidor. Założony w 1845 roku. Restauracja Polidor jest nadal otwarta i jest jednym z najstarszych bistro w Paryżu. Akcja filmu “O północy w Paryżu” działa się właśnie w tej restauracji. Weszłyśmy na małą przerwę aby napić się winka i odpocząć. Niestety nie była to północ i nie przeniosłyśmy się w czasie aby spotkać imprezową śmietankę Paryża z początków XX wieku ale i tak było miło. Kiedyś fajnie by było tu przyjść na kolację, zapamiętam na przyszłość.

Jeśli chodzi o sławne albo powinnam napisać unikatowe restauracje w Paryżu to Darek z rodzicami też znaleźli dość ciekawą miejscówkę. Renoma Cafe and Gallery. We wczesnych latach 2000 Maurice Renoma otworzył restaurację która łączy kawiarnię z galerią. Cały wystrój to jedna wielka galeria prac pana Renoma i troszkę Warhola. Jak dotarłyśmy tam, żeby spotkać się z resztą ekipy to było dość pustawo… chyba wczesne popołudnie to nie najbardziej popularna godzina dla Francuzów którzy restauracje otwierają dopiero o 19:00. A te co są otwarte wcześniej to albo mają gorsze recenzje, albo są droższe. Renoma jest ok… ale czy wrócimy tam kiedyś, chyba nie.

No chyba, że po wieży Eiffel jesteś spragniony i chcesz piwko dostać szybko to polecamy Renomę…. na koniec dowiedzieliśmy czemu piwo donosili w pięć minut… jak piwo kosztuje 14 EUR to prędkość dostawy jest wliczona w cenę.

W Renomie spotkaliśmy się całą ekipą. My z mamą byłyśmy zmęczone kilometrami jakie przeszłyśmy, Darek i jego rodzice staniem. Pomimo, że mieli bilety na wieżę Eiffel na konkretną godzinę to i tak ochrona, kolejki i wąskie przejścia sprawiły, że ponad godzinę przestali w kolejkach. Męczenie i bezczynność bardziej męczy niż bycie w ruchu więc nie dziwiłam się jak po nich zmęczenie było bardziej widoczne niż po nas.

Wieża jak zwykle okazała ale robią ją coraz mniej dostępną. I tak na przykład z nowości to cała wieża jest otoczona grubym murem ze szkła. Ma to zapobiegać terrorystom ale myślę też, że ludziom zaślepionym w Instagram. Niestety przez Instagram i inne portale społecznościowe jest łatwo zobaczyć piękne zdjęcie które potem chce się skopiować w rzeczywistości. I tak w 2018 roku widzieliśmy panienki przebierające sukienki, z balonikami i berecikami robiące sobie zdjęcia. Teraz z szybą w tle trochę im to utrudniono i już fani Instagramu muszą przenieść się w inny punk widokowy a nie pod samą wieżę.

Miasto z góry robi zawsze wrażenie. Choć ja osobiście wolę widok z Łuku Triumfalnego. Po pierwsze z łuku widzisz wieżę (duży plus), po drugie możesz popatrzeć na pięcio pasmowe rondo u podnóża łuku i pośmiać się troszkę z niedzielnych kierowców, a po trzecie mogłam zobaczyć tarasy mojego CEO , bo główna siedziba Publicis jest właśnie przy Łuku Triumfalnym. Same plusy nie?

Skoro tak to poszliśmy na łuk po zregenerowaniu sił w Renomie. Jakby mi i mamie było mało to skusiłyśmy się na schody i na samą górę wyszłyśmy na nogach. Tu nie było zwariowanych kolejek i ilość ludzi też wg. mnie była idealna. Tak, że spokojnie można było podziwiać widoki i obejść wszystko ile tylko razy się chciało.

Przy łuku zaczyna się jedna z najsławniejszych ulic w Paryżu, Pola Elizejskie. Z ciekawostek to w NY sławetna 5 AV też zaczyna się łukiem… tylko troszkę mniejszym bo i ulica węższa.

Pola Elizejskie to dość szeroka ulica, w końcu armia Napoleona musiała mieć miejsce do przemarszu. A szli kawałek, trochę ponad 2 km mieli do Placu Concorde choć pewnie szli nawet dalej. My na 2 km zakończyliśmy… przeszliśmy Polami Elizejskimi do placu Concorde i podziwiając ogrody Tuileries podjęliśmy decyzję aby wskoczyć w metro i podjechać do Czarnego Kota na kolację.

Wskoczenie w metro jednak do łatwych nie należy. Niestety Francja jeszcze nie ogarnęła żeby płacić karta kredytową zaraz przy bramkach. Londyn, NY już to wprowadzili, a Paryż na coś czeka. Szkoda, że nie udało im się tego wdrożyć przed Olimpiadą. Na pewno by im to pomogło rozładować tłumy. Niestety bilety trzeba kupować, tylko jedna maszynka działa a do tego ich menu jest tak skomplikowane, że nawet nie wiadomo gdzie klikać. Chyba z 20 minut czekaliśmy, żeby kupić głupi bilet na metro. Już widzę jak te setki tysięcy turystów co ma przylecieć na olimpiadę stoi w kolejkach po bilet do jednej maszyny bo pozostałe 3 są zepsute.

Długi dzień, oj długi… ale zasłużyliśmy na nagrodę. Dziś na kolację wybraliśmy Le Chat Noir. Restauracja szczyci się swoimi powiązaniami z kabaretem Le Chat Noir. Niedaleko placu Pigalle w XIX wieku powstał i działał kabaret Le Chat Noir. Był to okres bohemy i kabarety powstawały jak grzyby po deszczu. Szczególnie upodobali sobie wzgórze Montmartre. Moulin Rouge i Le Chat Noir były chyba najsławniejszymi. Le Chat Noir (czarny kot) już nie działa ale do restauracji mam sentyment. Byłam tu za każdym razem jak jestem w Paryżu i za każdym razem Creme Brule smakuje wyśmienicie. I na tej właśnie słodkiej przyjemności zakończyliśmy cudowny dzień w Paryżu.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2024.04.28 Paryż, FR (dzień 4)

Angielska taksówka… zaliczona…

Londyn podobnie jak Nowy Jork ma specyficzne taksówki które stały się turystycznym symbolem miasta. Teraz przy Uber i innych podobnych firmach taksówki się zacierają ale nadal turyści chętnie dodają na swoją listę rzeczy do zobaczenia, żółte taksówki w NY czy czarne w Londynie. My też jak prawdziwi turyści chcieliśmy się przejechać typową angielską taksówką.

Angielska taksówka jest bardzo ciekawie zrobiona w środku. Ma 6 siedzących miejsc z czego trzy się składają i albo można rozciągnąć nogi, położyć walizki albo to i to. A gdzie taksówka nas zawozi? Na dworzec główny międzynarodowy.

Ogólnie z Darkiem zgadzamy się w 99%… jest jeden procent w którym mamy odrębne poglądy… w tym jednym procencie jest nasze podejście do podróży pociągami i samolotami. Ja zdecydowanie bardziej wolę samoloty, on pociągi. Ja pociągi uwielbiam ale te japońskie. Każde inne są ok ale jak ktoś mi daje wybór polecieć czy pojechać pociągiem z NY do DC, Bostonu czy Londyn-Paryż to zawsze stawiam na samoloty. W życiu kompromisy są jednak ważne więc do Paryża jedziemy pociągiem a wracamy samolotem.

Ja podróż do Paryża przespałam. Jakoś byłam dość zmęczona. Wcale nie poimprezowaliśmy wczoraj ale jednak nie całe 6h spania dały mi się odczuć. Tak, że jak tylko weszliśmy do pociągu to ja się wyłożyłam przy oknie i starałam się nadrobić minuty snu.

Darek za to poświęcił całą uwagę obserwowaniu ile na godzinę ma pociąg. Tak, że on może opisać coś więcej o doświadczeniu ze sławetnym pociągiem pod kanałem La Manche.

“No tak, czymś w końcu w podróżach musimy się różnić. Dobre pociągi nie są złe i potrafią przenieść cię z punktu A do B w miarę szybko i w lepszym komforcie niż  samolot.
Oczywiście, że na długie międzykontynentalne podróże samoloty wygrywają (jak narazie), ale na „krótsze” dystanse pociągi stają się wielką konkurencją dla samolotów. Rozpoczynają i kończą bieg w centrum miast, więc odpada czas i koszt podróży na lotniska. Nie ma tak wielkich restrykcji na bagaże i jest znacznie więcej miejsca.

Europa goni Azję jeśli chodzi o szybkość i komfort podróży. 300km/h już pociąg Londyn Paryż osiąga. Prawie jak japońskie bullet trains co jadą 320-350km/h.
Stany „trochę” zostają w tyle za Europą i ogólnie to nie ma pociągów. Ja wiem, że to duży kraj i pociąg z Nowego Yorku do Kalifornii by jechał za długo. Ale taki NY do Miami w 6 godzi to można by jechać. Nawet samolotem ciężko jest zrobić szybciej jak się wliczy podróż z centrum miast.

Jeszcze jak się dorzuci ochronę środowiska to już w ogóle jest interesujące. Pociąg zabiera 1000+ ludzi na pokład, a samolot może z 200 pomieści. Same plusy!
Pociąg Londyn - Paryż jedzie bez przystanków i średnio leci 16 składów dziennie w każdą stronę. Dużo tego, nie? Ludzie chyba coraz bardziej podróżują. Czas przejazdu to jakieś 2:15-2:20 z czego 50 km jest w tunelu pod kanałem La Manche.

Ilonka sobie smacznie spała, a ja albo oglądałem widoki przez okna, albo zwiedzałem pociąg. Znajduje się tu też wagon restauracyjny (nawet dwa). Można się posilić albo ugasić pragnienie obserwując jak wszystko zostaje w tyle!”

Dwie godzinki szybko zleciało i wjechaliśmy w Paryż.

Do Paryża pojechaliśmy, żeby spełnić marzenie Darka rodziców. Bardzo chcieli zobaczyć Paryż więc nie pozostało nic innego jak połączyć siły i zobaczyć trochę Paryża. Oboje z Darkiem znamy Paryż ale w sumie ciekawie jest wrócić do miasta po 6 latach i zobaczyć jak bardzo się zmieniło.

Spotkanie nastąpiło w hotelu Rendez-Vous Batignolles. I bardzo fajnie się rozpoczęło. Oczywiście każdy cieszył się ze spotkania ale najbardziej Darek cieszył się z niespodzianki, Pichingera. Dziękujemy bardzo!!!! Jak zawsze był najlepszy….ciekawe czy kiedyś dorównam ekspertce i zrobię podobny. Andruty już mam. Po powrocie będę się uczyć.

Jeśli chodzi o hotel to jest bardzo fajny zwłaszcza jeśli ktoś szuka podstawowych rzeczy w dogodnej cenie. Hotel jest blisko bazyliki Sacre Coeur a w sumie do Łuku Triumfalnego też nie ma daleko. Do tego blisko metro więc ogólnie to wszystko pod ręką.

Pierwszy dzień w Paryżu mamy spokojny. Skoro jesteśmy nie daleko Montmartre to nie pozostało nic innego jak przejść się dzielnicą artystów która stała się dzielnicą turystów, odwiedzić Sacre Coeur i zobaczyć Moulin Rough bez skrzydeł bo całkiem niedawno spadły.

W XV wieku Montmartre było wioską otoczoną winiarniami…. aż ciężko uwierzyć, że kiedyś Paryż ograniczał się do małego skrawka nad Sekwaną. Wioska Montmartre została przyłączona do Paryża dopiero w 1860 roku. A kilkadziesiąt lat później (1876-1919) wybudowano słynną na cały świat bazylikę Sacre Coeur.

Wzgórze Montmartre miało też duże znaczenie militarne. Teraz podziwiać można stąd piękną panoramę Paryża ale w XV - XVIII wieku był to strategiczny punkt obserwacyjny. W XIX wieku Montmartre zostało przyjęte do Paryża i upodobali sobie je artyści. Urbanizacja trochę trawa dlatego młyny i pola nadal często pojawiają się w sztuce artystów którzy tworzyli na wzgórzu Montmartre.

Wraz z artystami pojawiały się też kabarety które szybko zaadoptowały młyny do spotkań towarzyskich i rozwoju kabaretów. Słynne kabarety to La Chat Noir i oczywiście Moulin Rouge.

Moulin Rouge teoretycznie nie znajduje się w dzielnicy Montmartre ale szybko zdobył sławę. Założony w 1889 roku kabaret zasłynął z “opatentowania” tańca Kan-kan który szybko rozprzestrzenił się po całej Europie.

Dziś Montmartre jest dzielnicą turystyczną i schodzą tam tłumy. Niestety od jakiegoś 2018 roku widzę, że ilość turystów się zwiększyła. Wydaje mi się, że też turystyka stała się bardziej intensywna. Używanie publicznych środków transportu i Google Maps ułatwia poruszanie się po nowych miastach więc zamiast łażenia po miastach i odkrywania zakątków coraz więcej ludzi podróżuje na zasadzie… trzeba zobaczyć Montmartre, podjedźmy metrem, wysiądziemy, zrobimy zdjęcie i dalej do następnego punktu. My na szczęście tacy nie jesteśmy i z hotelu na Montmartre poszliśmy na nogach, wybierając te mniej oblegane uliczki aby dojść pod sławetne Sucre Coeur.

Sucre Coeur od początku robi na mnie niesamowite wrażenie i chętnie tam wracam. Ale jednak ilość ludzi mnie odstraszyła. Dobrze, że można wejść do środka i w miarę w ciszy podziwiać wnętrza ten przepięknej bazyliki.

Kolację postanowiliśmy zjeść na Montmartre skoro już tam byliśmy. Wybór padł na La Vache et le Cuisinier. Pomimo, że to nie był mój pierwszy raz we Francji to w sumie zastanawiałam się z czego słynie ich kuchnia. No bo to, że mają pyszne sery, wina i musztardę to wiem… że jedzą ślimaki i żabie udka też, ale co oni jedzą na co dzień. Szybko przekonaliśmy się, że ich kuchnia jest oparta na mięsie… ryby się pojawiają ale jednak różnego rodzaju steaki, jagnięcina, kaczki czy wieprzowina przejawiają się w każdym menu.

Restauracja bardzo kameralna, jak to we Francji, dość ciasno, mało stolików ale jedzonko przepyszne i obsługa też bardzo miła. Dobrze było usiąść i zapomnieć o tym tłumie co jest za oknem na pobocznych ulicach.

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.27 London, UK (dzień 3)

Przygodę z Londynem zakończyliśmy w stylu Churchilla, i James’a Bonda. Ostatnią atrakcją przewidzianą do zwiedzania w Londynie była kwatera główna Winstona Churchilla z której dowodził Drugą Wojną Światową.

Podziemia znajdują się w okolicy Parlamentu, zamku Buckingham i 10 Downing Street. Pomimo, że Churchill jak przystało na premiera mógł mieszkać na 10 Downing Street to ze względu na bezpieczeństwo i bliskość centrali dowodzenia przeprowadził się na dół do podziemi.

Teraz podziemne korytarze udostępnione są dla turystów. Więc czemu nie zaglądnąć zwłaszcza, że bardzo podobał nam się film Czas Mroku. Darek nawet oglądał go w samolocie w drodze do Londynu więc w ogóle miał świeżą historię w głowie. Skoro znaliśmy historię to czy nas coś zaskoczyło? Tak! Wielkość podziemi, ilość pomieszczeń, sypialni i innych pokoi oraz co za tym idzie ilość ludzi zaangażowanych w całą operację.

Wiadomo, wojna wymaga poświęceń i wiele ludzi spało w swoich mini gabinetach. Włącznie z Churchillem. On też wolał spać w gabinecie, blisko sztabu dowodzenia i prysznica niż chodzić ze swojej sypialni, codziennie rano i wieczorem, żeby wziąć prysznić.

Pewnie są ludzie, którzy Chirchilla nie lubią, nie podziwiają, i są ludzie w nim zakochani. My nie należymy do żadnych choć zdecydowanie jest jednym z tych przywódców co odznaczali się inteligencją i starali się ją wykorzystać w dobrym celu i pokonania Hitlera.

W podziemiach można nie tylko zwiedzać pomieszczenia gdzie Chirchill negocjował z Roosevelt’em aby dali mu więcej czołgów. Nie zawsze negocjacje były delikatne, czasem rzucanie słuchawkami też było. No ale tak bywa, stawka była wysoka więc i zaangażowanie. W podziemiach można też zwiedzać wystawę poświęconą życiu Chirchill’a. Mnie jednak bardziej interesowały makiety które odzwierciedlały życie załogi podczas Drugiej Wojny Światowej.

Zaangażowanie było wśród całej ekipy Churchilla. Duże ilości godzin, zero weekendów i praca w podziemiach na pewno nie były łatwe ale kiedy wojna jest łatwa. Jednak podziw jaki załoga miała dla Churchill’a był duży i ułatwiał poświecenia. Jak to się mówi opuszcza się szefa a nie pracę.

Po Churchill’u chcieliśmy odwiedzić James’a Bond ale niestety internet zrobił swoje i nie udało się zdobyć stolika. W hotelu Dukes jest bar w którym od 1908 roku siedzieli słynni ludzie a nawet rodzina królewska. Ian Fleming też lubił tam przesiadywać i dlatego umieścił tam James’a Bonda który pił tu sławetne Martini, wstrząśnięte nie mieszane. Słynny drink Bonda to Vesper. Jest to troszkę ulepszona wersja martini. Vespera napić można się też w innych miejscach i dlatego my napiliśmy się go w naszym hotelu i też było super!

Nasz hotel też jest fajny i należy do tych sławniejszych… został on wybudowany pomiędzy 1924 a 1927 rokiem. W 1996 roku został on kupiony przez markę Sheraton…a potem już wiecie, Sheraton został kupiony przez Starwood, Starwood przez Marriott i takim oto sposobem my tam wylądowaliśmy. Podobno hotel ten jest dość popularny do kręcenia filmów i tak nakręcone były tu sceny do oryginalnego filmu Titanic, Złoty Kompas czy Johnny English. W sali balowej królowa uczyła się tańczyć a Nelson Mandela jak został zwolniony z więzienia to właśnie w Sheratonie spał podczas swojej pierwszej podróży do Londynu.

Na kolacje wybraliśmy dziś Mina, ciekawa śródziemnomorska restauracja w mniej turystycznej dzielnicy. Ciekawe tak po ukrywane knajpeczki po wąskich uliczkach.

A’propo wąskich uliczek to pochowane są tam nie tylko restauracje ale też angielskie puby. Pomimo, że padał deszcz (ale to chyba nie nowość w Anglii) to ludzie nadal stali na ulicy przed knajpą ze swoimi piwkami. Ciekawe rzeczy zaobserwowaliśmy w kulturze barowej w Londynie. O pipach z których polewają piwo pisałam wczoraj. To była pierwsza różnica, druga to że bardzo mało ludzi pije/stoi przy barze. W niektórych jest to nawet zabronione. Za to Anglicy uwielbiają stać na zewnątrz i pić piwo na stojąco. Po części pewnie dlatego, że palą papierosy a po części w barach jest stosunkowo ciasno więc lepiej na zewnątrz postać.

Oczywiście my też musieliśmy doświadczyć tego lokalnego rytuału. Ostatnią różnice jaką zauważyłam to, że bardzo mało ludzi (prawie nikt) piję cos innego niż piwo. No tak do pubu się chodzi na piwko….do baru na drinka. No to na zdrowie!

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.26 Londyn, UK (dzień 2)

Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje…piękne Polskie przysłowie. Chyba się sprawdza bo wstaliśmy dziś dość wcześnie i w ramach nagrody dostaliśmy piękną pogodę. W Londynie nie jest to gwarantowane a pogoda jest wybitnie w kratkę.

Dzień zaczęliśmy od typowego wakacyjnego śniadania czyli Darek omlet a ja jak najbardziej lokalnie. Może nie miałam wszystkich składników bo brakowało mi pomidorów, pieczarki i kiełbaski ale fasolka była. Fasolka zawsze była dla mnie najdziwniejszym wyborem jeśli chodzi o śniadania ale jak tak się jada to trzeba spróbować.

Dziś w planach mieliśmy Tower of London. Na nogach do Tower mamy z hotelu ponad godzinę ale spokojnie mieliśmy z czasem więc poszliśmy odkrywać kolejne zakątki miasta. Dobra rada - nie planuj więcej niż jednej atrakcji biletowej na dzień. Można połączyć Tower Bridge z Tower of London ale jest to dość męczące. Dwie atrakcje to góra. Więcej to już duża męczarnia.

Londyn ma to do siebie, że jak tylko wejdzie się w ulice poza tymi głównymi gdzie jest Big Ben, Parlament itp. to od razu nie ma ludzi. Czasem tylko przy wyjściach z metra się kotłują ale w miarę szybko się rozchodzą i znów można się cieszyć całą ulicą dla siebie.

Tak więc przeszliśmy przez China Town które tu zmieszało się z Korean Town, kościół St. Dunstan z ogrodami no i Barbacan (Barbican).

Barbakan zasługuje na osobny paragraf albo nawet dwa. Pewnie mało kto wie ale kiedyś marzyło mi się studiowanie architektury. Niestety moje umiejętności malarskie stanęły na drodze i skończyłam na zarządzaniu… W każdym razie zamiłowanie do architektury i podziwianie ciekawych projektów zostało mi. Kupiłam sobie nawet książkę 1001 budowli które musisz w życiu zobaczyć. No więc przed wyjazdem do Londynu kilka naniosłam na mapę. Wiem, że wszystkich nie zobaczę ale jak coś jest w miarę po drodze to czemu nie zerknąć. I takim właśnie budynkiem jest Barbican.

W miejscu gdzie teraz stoi Barbican w 1940 na powierzchni 35 akrów (14 ha) zniknęło wszystko. Oczywiście na skutek bombardowania. Po wojnie London County Council (LCC) zleciło architektom zaprojektowanie kompleksu z dużą przestrzenią i jak największą ilością mieszkań. Ciężkie do zrealizowania, nie? Nie było to łatwe. A do tego nadal mieli w okolicy stare mury miasta i inne ruiny które fajnie by było utrzymać. Architekci postanowili się wzorować na Wenecji i zrobić miasto pozimowe. Wyszło im to super. Z jednej strony masz przestrzeń, ogródki, kanały itp. Z drugiej masz mostki i duże wieżowce mieszkalne.

Z jednej strony przypomina mi to Nową Hutę, Ruczaj czy inne dzielnice Krakowa gdzie do wieżowców nie było fajnie wchodzić, z drugiej jest to arcydzieło architektoniczne. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się w tym Barbakanie wstąpić na jakąś przerwę na ochłodzenie ale niestety poza ławeczkami to nie mieli wiele do zaoferowania i może i dobrze bo przestrzeń ma służyć mieszkańcom a nie turystom szukających Instagramowych zdjęć.

Po Barbakanie uderzyliśmy w stronę Tamizy. Przecież przy rzece na pewno będzie jakiś fajny bar. W Anglii niestety nie jest tak łatwo z barami jakby się wydawała. Są ulice gdzie masz pub na pubie a potem głucha cisza. W okolicy zabytków jest z tym gorzej bo pewnie wszystko zabytkowe i nie można dotykać więc jak doszliśmy do Tower of London to nie mieliśmy dużego wyboru. Weszliśmy do jedynej miejscówki w okolicy, Gunpowder.

A co to za mały kufelek… fajny nie? Darek sobie zamówił normalne piwo a ja wiedziałam, że wolniej piję więc spytałam się czy mają coś mniejszego… no i mieli. Trochę mi to przypomniało trzęsienie ziemi w NY vs. trzęsienie ziemi w Kalifornii, takie mini mini.

Po przerwie ruszyliśmy na zwiedzanie Tower of London. Co to jest Tower of London to ciężko nazwać. Tak naprawdę to chyba było wszystko.

Wybudowane zostało jako pałac Wilhelma I Zdobywcy. Przez parę wieków pełnił taką funkcję. Pamiętajcie jednak, że w XI, XII wieku itp to pałac i stolica byli tam gdzie król. Królowie podróżowali wtedy dużo albo powinnam napisać długo. Ponieważ podróżowali ze wszystkim włącznie z meblami to ich poruszanie było ograniczone do parudziesięciu kilometrów na dzień. Tak więc pierwsi mieszkańcu Tower of London spędzali tam tylko ok 50-60 dni w roku.

Tower of London pełniło też rolę więzienia, miejsca egzekucji, arsenału, mennicy a teraz nawet sejfu dla klejnotów królewskich.

Co zapamiętałam z tego najbardziej? Ładny widok na Tower Bridge, przepiękne korony i insygnia królowej i misia polarnego na łańcuchu co łowił ryby w Tamizie.

W Tower of London przez długie lata przebywały dzikie zwierzęta. Królowie i władcy krajów bowiem dawali sobie w prezentach egzotyczne zwierzęta jako gest szacunku. I takim oto sposobem w Tower of London wylądowały małpy, lwy, węże, strusie i wiele innych ciekawych gatunków. Znalazł się też miś polarny. Aby jednak miś mógł nadal polować na ryby został przywiązany do muru łańcuchem i mógł sobie wskakiwać do rzeki kiedy tylko chciał. Masakra, czego to ludzie nie wymyślą a tym bardziej ludzie z kasą i władzą. Ostatnie dzikie zwierzę zostało oddane do Zoo w 1832 roku.

Tower of London nie miał najlepszego audio guide. Mieli parę ciekawych historii o więźniach których napisy w ścianach można oglądać do dziś, o klejnotach królewskich czy innych ciekawostkach z życia. Niestety jednak było to dość ciężko śledzić. Brakowało nam czegoś w stylu, naciśnij w tym miejscu 1 w tamtym 2 itp.

Troszkę czasu jednak zeszło w Tower of London. Jest to dość duży teren więc jak się chce zaglądnąć w każde miejsce to tak z 3h dobrze jest poświęcić. Do tego jak się chce zobaczyć korony i inne insygnia królewskie to trzeba postać w kolejce bo troszkę limitują liczbę ludzi. I dobrze, bo jakby na raz wszyscy się rzucili to by było nie ciekawie.

Jedyne na co mieliśmy czas po Tower of London to szybkie przekąszenie czegoś… a tym czymś okazało się tradycyjne angielskie fish and chips (ryba z frytkami). Bary angielskie mają swój klimat. Bardzo często są tu kominki, nie które jeszcze działają. Po drugie jedzenie mają barowo angielskie jak właśnie ryba z frytkami czy jakiś inny prosty specjał kuchni angielskiej. Ciężko natomiast spotkać skrzydełka z kurczaka, zapiekany ser itp. No i dobrze, nie wszystko musi być zamerykanizowane.

Co mi się jeszcze podoba to świeżość piwa w Anglii. Używają oni troszkę innych pomp do polewania piwa. Tutaj też nie dali się zamerykanizować (zresztą oni są z tym amerykanizowaniem się oporni). Angielskie pompy są przeznaczone do lekkich piw typu lager. Angielski system sprawia, że piwo jest mniej gazowane. Dziwne bo wydawało mi się, że bardziej widziałam tańczące bąbelki w szklankach w Anglii ale może to tylko takie złudzenie. Amerykański system używa więcej CO2 do pompowania piwa z beczki przez co piwo staje się bardziej gazowane, ale połączenie między beczką a dystrybutorem (nalewakiem) może być dłuższe.

Dziś nie śpimy w Lodynie. Jedziemy na obrzeża do naszych przyjaciół. W Londynie jak i w Nowym Jorku mało ludzi, którzy mają dzieci mieszka centralnie w mieście. Większość wybiera obrzeża gdzie mogą mieć domek z ogródkiem, spokojniejsze życie a dzieci lepszą szkołę. Miasto oczywiście widzi potencjał w tym rozwoje i na szczęście wspomaga okoliczne miasteczka lepszymi połączeniami z centrum. Do tej pory do naszych przyjaciół jeździliśmy pociągiem. W tym roku jednak spotkała nas niespodzianka, pociągnęli do nich metro.

Wow… Linia Elizabeth jedzie od Lotniska aż do Shenfield i przecina centrum Londynu. Cała linia ma długość 118 km (73 mile) i jest stosunkowo nowa, otwarta w 2022 roku. Widać, że jest nowa. Perony są już fajnie zabudowane więc nikt przez przypadek nie wskoczy na tory. Pociągi są nowe, wygodne, szersze i długie. Do tego nie mają wagonów tylko co tak zwanym wężem czyli wszystko jest połączone. Aż dziw, że nie ma tam bezdomnych… ale nie ma. W metrze w Londynie nie spotkaliśmy bezdomnych… na ulicy się zdarzał. Mało ale bywali. Czyli da się mieć metro z mega długą trasą i bez bezdomnych… ciekawe kiedy NY dojdzie do takiego poziomu inteligencji. “Mind the gap” które jest taką samą atrakcją turystyczną jak szczury w Nowojorskim Subwayu nadal jest. Ciekawe, że nie potrafią ogarnąć, żeby przerwa, stopień i inne nierówności między podłogą pociagu a peronem zniknęły.

Read More
Anglia Ilona Anglia Ilona

2024.04.24-25 Londyn, UK (dzień 1)

Zatęskniło nam się za Europą. Lubimy Europę i raz do roku staramy się ją odwiedzić. Jakoś tak wyszło w zeszłym roku, że nam się nie udało spędzić ani jednej nocy w Europie (shh…Polska się nie liczy). Tak więc w tym roku trzeba to nadrobić. Tak mi się tęskniło za Europą, że co jakiś czas sprawdzałam bilety lotnicze i nagle bum…. 50tys punktów i możemy lecieć do Londynu. Wow… trzeba wykorzystać. No ale jak Londyn to może od razu Paryż bo po co latać tam i z powrotem przez ta dużą kałużę. Zwłaszcza, że Darka rodziców marzeniem było zobaczyć Paryż… a marzenia są po to żeby je spełniać.

Dla mnie Londyn jak dla Darka Paryż, dla Darka Londyn jak dla mnie Paryż. Tomato, tomato… ale tak serio… Darek był w Paryżu z 6 razy… dokładnie tyle ile ja byłam w Londynie. Natomiast on w Londynie był tylko dwa razy, dokładnie tyle ile ja byłam w Paryżu.

Pomimo, że oboje byliśmy w Londynie to nigdy tak naprawdę nie bawiliśmy się w turystów. Nigdy nie byliśmy na Tower Bridge, Tower of London…jedyną atrakcję turystyczną jaką zaliczyliśmy było London Eye, czyli młyńskie koło.

Tym razem, śpimy przy Hyde Park. Zakupiliśmy bilety na główne atrakcje i jesteśmy gotowi nadrobić zaległości. Już wiemy, że nie uda nam się odwiedzić króla (Buckingham Palace), parlamentu i wielkiego Bena (Big Ben). Te atrakcje są czynne głównie w lipcu jak wszyscy są na wakacjach w Szkocji. Kiedyś narobimy….polecimy do Londynu na parę dni a potem na północ do Szkocji albo na Wyspy Owcze.

Póki co jest jest 7pm a my siedzimy na lotnisku, podziwiamy samoloty i pijemy piwko…wakacje oficjanie rozpoczęte!

Udało się dolecieć bez problemów i opóźnień. Mam nadzieję, że nie zapeszę ale póki co rok nie ma najgorszych statystyk jeśli chodzi o opóźnienia.

Z lotniska do hotelu dojechaliśmy metrem. Rozważaliśmy różne opcje, ekspessowy pociąg (droższy i trzeba się przesiadać), uber/taxi (droższe a i tak stoi w korkach i jedzie tyle co metro. Tak więc stanęło na lokalnej tubie czyli underground (metro). Słowa subway nie można tu używać. Subway w Stanach to metro tu przejście podziemne. Choć o ile oznaczenia Subway widzialam dość często jakieś 15 lat temu tak teraz widzę, że zmienili to na underpass. Chyba za dużo Amerykanów tu przylatuje i się dezorientowali.

Jak Europejczyk przyjeżdża do Stanów to mówi jakie tu wszystko duże. Jak Amerykanin przylatuje do Europy to oczywiście mówi jakie to wszystko małe. Siedzieliśmy w tym ichniejszym metrze i się zastanawialiśmy jak oni ogarniają godziny szczytu. Pomyśleliśmy, że pewnie Londyn jest mniejszy niż NY….ale to nie prawda. Londyn ma ponad 1mln ludzi więcej (9.5 M vs 8.1 M). Natomiast jest trochę mniej zaludniony bo powierzvhniowo jest dwa razy wiekszy od NY.

No to zaskoczenie. Jak takie dość małe wagoniki przerzucą tyle ludzi do ich moejsc pracy o spowrotem. Pewnie chodzi o skoncentrowanie ludzi. No tak, w NY wszystko skoncentrowane jest na Manhattanie i 1.6M ludzi codziennie tam jedzie. W Londynie jest London City ale też biura są rozrzucone w innych częściach miasta. Tak więc do London City dojeżdża dziennie tylko 360tys ludzi.

To, że Londyn jest większy niż nam się wydawało, przekonaliśmy się idąc na naszą pierwszą atrakcję czyli Tower Bridge. Po krótkiej drzemce ok. 2h ruszyliśmy na miasto. Ambitnie myśleliśmy dojść tam na nogach. Przecież trzeba robić kroki. Niestety po przejściu 15 min zobaczyliśmy ze ciężko z tym przesuwaniem się na mapie i wskoczyliśmy w metro.

Metro było dobrym pomysłem bo oczywiście przywitała nas typowo angielska pogoda. Padało… i właśnie w tym deszczu musieliśmy stać w kolejce na Tower Bridge. Dobrze, że most jest zadaszony i całe zwiedzanie polega właśnie na wejściu to wież i przejściu góra, mostkiem łączącym dwie wieże.

Budowa mostu rozpoczęła się w 1886 i trwała 8 lat. Był to jeden z wiekszych i zaawansowanych mostów jakie wtedy istniały. Wyzwanie było stworzyć most który nie przeszkadzał w poruszaniu się statków po Tamizie a jednocześnie łączył dwa brzegi rzeki w celu transportu ludzi.

Połączenie dwóch wież na górze pierwotnie służyło ludziom. Miało na celu udostepnienie przejścia na drugą stronę nawet jak most jest podniesiony. Ze względu na małe zastosowanie przejście zostało zamknięte w 1910 roku. Teraz przejście na górze to jedna z większych atrakcji turystycznych. Zwłaszcza, jak zrobili szklaną podłogę i można oglądać przejeżdżające samochody.

Most jest podnoszony, żeby mogły pod nim przepływać statki. Aż do połowy XX wieku napędzany był parą. Nadal można zejść do podziemi i zobaczyć starą maszynerię.

Podobno maszyneria taka czysta była nawet w czasach używania. W przerwach między podnoszeniem mostu załoga czyściła o dbała o każdą część. W 1894 roku most był podnoszony 20-30 razy dziennie. W 1976 20-30 razy na tydzień.

Po moście nie spieszyliśmy się już nigdzie na żadną konkretną godzinę i w końcu mogliśmy się napić pierwszego piwka w Londynie w typowym barze z kominkiem.

Byliśmy dość daleko od hotelu, na szczęście przestało padać więc mogliśmy się powłóczyć i na nogach wrócić do hotelu. Włóczenie jest fajne bo zawsze można coś ciekawego zobaczyć, zwłaszcza jak robisz duże dystanse… jakieś 20tys kroków zrobiliśmy ale za to po drodze mogliśmy zobaczyć i Trafalga square, i Piccadilly Sqr … i parę innych ciekawych miejsc jak Graffiti Tunel.

Dzień nas zmęczył. Prawie nieprzespana noc, długi dzień pod kątem chodzenia i jet lag nas dołapał. Dlatego po kolacji meksykańskiej jak to się mowi grzecznie prysznic, paciorek i do łóżka. Dobranoc i do jutra!

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2024.04.08-09 Breckenridge, CO (dzień 3-4)

W Breckenridge i chyba ogólnie w Kolorado czuję się trochę jak w domu. Zresztą pewnie macie już to wrażenie po ilości wpisów jakie mamy z tego stanu a zwłaszcza z Denver i rejonu gór/resortów narciarskich.

Ponieważ pojechaliśmy większą grupą i dużo ludzi było w Breckenridge po raz pierwszy to naturalnie przypadła mi rola przewodnika. Nadal są miejsca które odkryłam dopiero na tym wyjeździe ale czasem warto się zgubić, żeby odkryć coś fajnego.

W niedzielę wzięłam ekipę gondolą do bazy narciarskiej Peak 8. Jest to baza położona troszkę wyżej niż miasteczko i można dostać się tam kolejką linową z miasteczka, za darmo.

Z Peak 8 są super widoki ale to co mnie zainteresowało to było pod kolejką zanim wyjechaliśmy na górę…

Pod gondolą były ślady, i byli ludzie. Okazał się, że tak zwane Nordic Trails (czyli trasy na narty biegowe i rakiety) znajdują się na zboczu góry i nad nimi przejeżdża kolejka. Aż się zdziwiłam, że widzę je pierwszy raz bo kolejkę już parę razy brałam. Ale pewnie wtedy bardziej podziwiałam widoki niż patrzyłam na dół. Teraz wypatrując zwierzaków znalazłam ludzi…

Nie dziwota, że zwierząt nie wypatrzyłam. Zwierzęta do baru poszły a ludzie do lasów. No tak natura troszkę wariuje i zwierzęta ciągną tam gdzie jest jedzenie, nawet jeśli jest przetworzone, ludzkie i nie zdrowe dla nich. Ale jest łatwo dostępne. Ten zając na szczęście nie przyszedł objadać się frytkami. Był ze swoim właścicielem, który hoduje zające. I tak właściciel zamiast psa przyszedł na piwo z zającem. Można i tak…

Ale wracając do tras… teren pod kolejką jest terenem chronionym ze względu na zwierzęta i ptaki. Nazywa się on Cucumber Gulch Wildlife Preserve. Jak tylko wyczaiłam, że jest tam sieć tras po których można się włóczyć to plan na poniedziałek już był. I tak w ostatni pełny dzień w tym górskim raju część ekipy poszła odkrywać te nowe tereny. Zwierząt nadal nie spotkaliśmy, ludzi też nie wiele ale spacerek był bardzo przyjemny.

Rakiet ani raków nawet nie potrzebowaliśmy. Czasem troszkę się zapadałyśmy ale nie dużo. Trasy były podzielone na te dla nart biegowych i zwykłych łazików. Nasze trasy szły lasem, były węższe i przyjemniejsze. Dość dobre oznaczenia i mapa ściągnięta na telefon bez problemu pokazały nam jak mamy iść. Plan (zrealizowany) był dojść do 2 stacji kolejki (Peak 7) i stamtąd już drogą dojść do destynacji jaką znów jest Peak 8. Peak 8 to trochę takie nasze miejsce spotkań. Narciarze mają łatwy dojazd a do tego można posiedzieć na zewnątrz w słoneczku i podziwiać góry.

Oczywiście jeśli to słoneczko jest… co nie do końca było dziś gwarantowane. I nie chodzi tu o złą pogodę ani o zachmurzenie. Był to jeden z tych nie licznych dni kiedy można zaobserwować zaćmienie słońca.

Zaćmienie słońca nie jest czymś bardzo unikatowym. Tak naprawdę zaćmienie słońca jest raz, dwa razy w roku. Unikatowość polega, żeby akurat być w miejscu w którym jest zaćmienie. Oczywiście w Stanach robią z tego wielkie szaleństwo, festiwale “Solar Eclipse”, a ludzie podróżują masowo to rejonów przez które zaćmienie będzie przechodzić. To moje chyba drugie czy trzecie zaćmienie… jak widzicie nie przywiązujemy do tego większej uwagi… no chyba, że akurat popatrzymy w niebo i zobaczymy, że pół słońca nie ma.

Denver nie było na trajektorii całkowitego zaćmienia więc musieliśmy się zadowolić częściowym. Ale raban się zrobił, ludzie wymieniali się okularami i ogólnie krzyki WOW przekrzykiwały wszystko inne.

Aaa to jak już mówimy o panikujących ludziach to wspomnę o trzęsieniu ziemi… no mieliśmy jedno w NY. Kalifornia powie, że co to było… i w sumie ma rację. Tak było to dziwne uczucie, był to pierwszy raz kiedy świadomie zdałam sobie sprawę, że właśnie jest trzęsienie ziemi. Trochę się potrzęsło, potem ja się trochę trzęsłam bardziej z szoku niż czegokolwiek innego ale ogólnie obyło się bez zniszczeń czy strat. Natomiast, Nowojorczycy oczywiście zrobili z tego tragedię. No bo, że niby koniec świata, trzęsienie ziemi, zaćmienie słońca i jeszcze cykady nas czekają. Na koniec świata jeszcze musimy trochę poczekać więc póki co cieszmy się przygodami i każdym dniem.

Zaćmienie minęło i można było wrócić do kontynuacji dnia. Nie ma to jak przepyszny lunch na 3000 metrów (9950 ft). My lubimy mieć swój własny lunch ale na tym wyjeździe po raz pierwszy do zestawu lunchowego dołączył kręciołek. Czyli taki śmieszny nożyk co sprawia, że ser nie tylko ładnie wygląda (jak różyczka) ale też super smakuje. Rozpływa się jak masełko.

Po lunchu się rozeszliśmy. Chłopaki w swoją stronę, dziewczyny w swoją. To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górkach. Wszyscy zgodnie polubili BolD. To chyba nazywa się gastro bar… miejsce niby barowe ale z bardzo dobrym jedzeniem. Tak więc zarządzona została zbiórka na Happy Hours. Każdy doszedł w swoim tempie. Jedni spragnieni byli tam już przed czwartą, inni ledwo idąc przez zakwasy doszli troszkę później. Ale najważniejsze, że każdy miał uśmiech na twarzy i opalone twarze. Bo słoneczko towarzyszyło nam cały czas (no poza sobotą).

We wtorek przyszedł czas pożegnań. Darek oczywiście nie omieszkał pójść na narty. Syn naszych przyjaciół też dołączył do grupy zatwardziałych narciarzy i nie chciał zmarnować ostatniego dnia w tak pięknych górach. Nawet początkujący narciarze widzą różnicę między pięknymi i słonecznymi górami na zachodnim wybrzeżu a wschodem.

Mi w zadaniu przypadło pakowanie ale i tak udało mi się zrobić ponad 10tys kroków. W końcu noszenie walizek tam i z powrotem to też ćwiczenie. Żartuję nie było tak źle. Pudełeczko zostało rozdysponowane po wszystkich ludziach więc nie mieliśmy dużo do pakowania.

Droga na lotnisko minęła super. Zero korków, śnieżyc itp. Samolot o dziwo też o czasie i to jeszcze przyspieszył bo miał dobre wiatry. Myślę że to zasługa części naszej ekipy co wracała z nami do NY. Nasz talizman szczęścia. Bo tak szybkich i bezproblemowych samolotów to dawno nie mieliśmy. Super by było jakby tak już zostało i szczęście i wiatry nam sprzyjały.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.04.07-08 Breckenridge, CO (dzień 2-3)

Po sobotniej zimie, od niedzieli wróciła wiosna.

Jeszcze w niedzielę rano trochę wiało, ale to już było nic w porównaniu do soboty.

Do południa w niedzielę patrol jeszcze nie wpuszczał na szczyty. Wiatr i intensywne opady śniegu spowodowały wysokie zagrożenie lawinowe i musieli trochę pospuszczać lawin żeby bezpiecznie można było się bawić w najwyższych partiach.

Ale nie było tak źle. Niżej też było dużo puchu. Zwłaszcza w lasach, w które wiatr intensywnie całą noc wpychał śnieg.

Koło południa patrol otworzył wszystko! 5 szczytów otwartych! Prawie 200 tras, dużo terenów, słonecznie, mało ludzi…. co za raj.

Temperatura nadal była ujemna. Dzięki temu śnieg był idealny. Nie mokry ani nie zlodowaciały jak to czasami bywa na wiosnę.

Czasami na bardzo stromych i zmuldzonych odcinkach były wielkie zlodowaciałe muldy. Oczywiście między nimi był głęboki nieubity śnieg. Za bardzo nie wiem jak w takich warunkach jeździć. Nie uczyli tego w szkole życia.

Nie można jak po puchu, bo są zlodowaciałe muldy. Nie da się jak po muldach, bo jest głęboki śnieg między nimi. Zjechanie prosto na krechę też nie wchodzi w rachubę, bo jest za strono. Z reguły omijałem tego typu odcinki. Niestety czasami się pojawiały i nie dało się je ominąć. Trzeba było ostrożnie i pomału nimi zjechać.

Dużo czasu spędziłem w krańcowych częściach resortu. Szczyt 10 i 6. Często te rejony są zamknięte. Wymagana jest dobra zima z dużymi opadami śniegu. Nie za dużo bo znowu będzie zagrożenie lawinowe i zamkną.

Teraz wszystko było otwarte. Wielkie przestrzenie, bez ludzi i bez wiatru z wystarczającą ilością śniegu na fajną zabawę.

Była nas większa grupa, więc często spotykaliśmy się w różnych częściach resortu. A to na piwko, czy coś przegryź, czy nawet razem zjechać parę razy.

Poniedziałek i wtorek to już było naprawdę ciepło. Na górze jeszcze zimowe ubranie było potrzebne, ale w niższych partiach w słoneczku można było się opalać.

W niedzielę i poniedziałek były organizowane zawody dla dzieci i młodzieży. Freeride po ciekawych terenach staje się to coraz bardziej popularne i modne. Już się nie zjeżdża po trasach, organizatorzy wybierają niezalesione tereny wysoko w górach. Wywożą tam zawodników i każą jechać w dół. Im stromiej i więcej skał tym ciekawiej. Czas z jakim zjeżdżasz nie ma większego znaczenia. Bardziej liczy się którędy jedziesz i jak jedziesz. Im więcej skoków i obrotów tym wyższe miejsce na podium.  Często na start trzeba się dostać na nogach z najwyższych wyciągów. Ważniejsze zawody (te z większym budżetem) mają helikoptery do wywożenia zawodników i całego sprzętu.

Za bardzo nie  miałem „czasu” na branie udziału w tych zawodach, więc wybierałem spokojniejsze dolinki.

Natomiast na wyciągach można było spotkać organizatorów i trenerów tych zawodów. Ciekawe opowieści się słyszy.
Jak np. 12-to letnie dzieci są już szybsze i odważniejsze od dorosłych trenerów. Dzieci nie boją się niczego i dalej myślą, że nie mają kości tylko całe ich ciało jest z gumy zrobione. Nic się nie połamie. Ach ta młodzież….

Ja parę kości mam więc spokojniej, ale też w ciekawych terenach się bawiłem. Słoneczko, może -3C w górnych partiach, lekki wiaterek, dużo śniegu…. ach co za raj!

Końcem sezonu można ciekawych ludzi spotkać na wyciągach. Nie takich jak ja co nie lubią nart i tylko 20 dni w sezonie jeżdżą. Spotkałem np. narciarkę z Nowej Zelandii co przyjechała na narty na 6 miesięcy! Nie ma stałego pobytu w Stanach, więc nie mogła tu jeździć pół roku. Pierwsze 3 miesiące spędziła na nartach w Kanadzie (tam też jest gdzie jeździć) a kolejne 3 miesiące w Kolorado. To się nazywa zamiłowanie do sportów zimowych. A ja nawet nie mogę należeć do klubu 100+!

Był z nami kolego co jeździ na desce. Dobrze mu to wychodzi, więc trzeba było mu pokazać ciekawe zakamarki Breckenridge.

A że dobrze jeździ to można było w górnych partiach wyszukiwać interesujące rejony i próbować nimi zjechać.

Czasami się dobrze jechało, a czasami wpakowaliśmy się w ciężkie rejony i trzeba było się ochłodzić i dać nogom parę minut przerwy.

No bo kto by przypuszczał, że piękna, mało rozjeżdżona polana zakończy się stromym leśnym urwiskiem.  Teraz już wiemy dlaczego tak mało było na niej śladów.

Breck ma dwie główne i dwie pomocnicze bazy na dole. Nienarciarska część ekipy z reguły tam docierała w popołudniowych godzinach na wspólny zasłużone odpoczynek. 

Później każdy udawał się w swoim kierunku. Narciarze do góry a inni w dół. Popołudniami z reguły już łatwiej i wolniej się jeździ. Nogi zmęczone, śnieg nie taki dobry, gorsza widoczność, więc i o kontuzje łatwiej.

Mimo, że jest kwiecień to dalej zima panuje w górach w Kolorado. Resorty przedłużają datę zamknięcia. Już jest mowa o czerwcu a może i dalej. Rekord chyba jest gdzieś na połowę sierpnia!

Fajnie tak, nie? Przerwa w nartach na 3 miesiące i od października znowu można zaczynać.
Ja niestety na tym wyjeździe będę kończył mój sezon. A szkoda, bo jeszcze  spokojnie z 2-3 miesiące można by pojeździć. Widocznie nie kocham nart tak jak niektórzy prawdziwi narciarze.
Koniec nart na ten sezon!
Do następnego….

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.04.06 Breckenridge, CO (dzień 1)

Trzeba jakoś ciekawie zakończyć ten sezon narciarski. Cały marzec nie byłem nigdzie na nartach, ale niestety tak jakoś dziwnie się to wszystko poukładało. Nie jest tak źle i w planie mamy spędzić 4 dni na nartach w Breckenridge w stanie Kolorado.

W kwietniu z reguły są wiosenne narty. Ciepło, słoneczko, miękki śnieg i dużo chłodnych napojów. Niestety (albo na szczęście) zima w tym roku się przeciąga i wszędzie dalej są intensywne opady śniegu. Nawet u nas, na wschodzie w górach dalej ostro sypie i resorty przedłużają zakończenie sezonu. Chyba w tym roku ocieplanie klimatu zaspało, przynajmniej w Stanach.

Dalej niestety nie mieszkamy w Denver, więc lotnisko LGA w NYC trzeba było odwiedzić w sobotę super wcześnie rano. Ale jak się chce w sobotę już jeździć na nartach to trzeba się poświęcić.
Nie jest źle, lotnisko mamy 12 minut od domu.

LGA należy do nowoczesnych lotnisk (mieli wielki remont przez ostatnie parę lat) w związku z tym z reguły wszystko idzie logicznie i sprawnie i już o 7 rano byliśmy w samolocie. Niewiele później nad chmurami śniadanko i za chwilę śniliśmy o pięknych zaśnieżonych górach skalistych.

Lecąc na zachód goni się czas. W naszym przypadku nadrabiamy dwie godziny, a do tego kapitan powiedział, że ma pomyślne wiatry i nadrobił dodatkową godzinkę. Tym o to sposobem parę minut po 9 rano wylądowaliśmy już w Denver. Tak powinno być zawsze. Niestety nie jest. Czasami nic nie idzie z planem i aż się nie chce latać. Widać, ze tym razem mieliśmy pozytywne moce na pokładzie i wszystko szło sprawnie. Tak, trochę większa grupa leciała z nami.

Ilonka zajęła się bagażami, a ja samochodem. Tu znowu wszystko się zgrało i niewiele później wznosiliśmy się autostradą 70 w góry.

Dzisiaj niestety nie ma wiosny w Kolorado tylko pełnia zimy z potężnym wiatrem. W wyższych partiach gór śniegu zaczęło przybywać, nawet na drodze. W związku tym wszystkie ciężarówki musiało założyć łańcuchy na koła, co oczywiście spowodowało korki.

Na szczęście nie było tak żle i już koło południa byliśmy w Breckenridge. 

Tak jak przypuszczałem, dzisiejsze nartki nie należały do idealnych. Potężny wiatr, opady śniegu i chmury. Wszystkie górne wyciągi były zamknięte.

Oczywiście nie odbierajcie mnie źle. Dalej było fajnie, tylko ciekawiej. Poza górnymi partiami resortu wszystko było czynne.

Pogoda wygoniła dużo ludzi do barów, więc mimo tego, że była sobota to można było bez kolejek jeździć non-stop.

Ale chciało mi się jeździć. Paru lokalnych podpowiedziało mi gdzie w taką pogodę najlepiej jeździć żeby uchronić się od wiatru. Bardziej zalesione i północna stoki były najlepszą opcją.

Ogólnie było ok. Widoczność nie była najlepsza, ale za to śnieg był super. Coraz więcej go przybywało i można było w kwietniu w puszku czasami się bawić. Pod warunkiem, że wiatr nie zwiał wszystkiego.

Na jednym z wyciągów spotkałem ładnie opalonego gościa. Myślałem, że pewnie z Miami jest. Jak się okazało jeździł tu wczoraj i dzień wcześniej. Było zupełnie inaczej, tak wiosennie. 15-20C, słonecznie i bez wiatru!

Miejmy nadzieję, że wiosna tutaj wróci w najbliższych dniach.

Jeździłem do samego końca. Gdzieś o 16:15 zjechałem na sam dół i zacząłem szukać reszty ekipy.

Większość ich znalazłem w naszym ulubionym barze BoLd. Z reguły w kwietniu après ski odbywa się na zewnątrz w słoneczku i przy fajnej muzyce. Tym razem pogoda wygoniła wszystkich do środka.

Na ten wyjazd miało nas pojechać 12 osób. Niestety życie płata ludziom różne figle i pojechało tylko 7 ludzi. Dodatkowo była to też urodzinowa niespodzianka, więc było bardzo wesoło i smacznie.

Po kolacji spacer zaśnieżonymi uliczkami Breckenridge był bardzo wskazany. Mimo mrozu i wiatru każdy potrzebował przetrawić posiłek i dalej się aklimatyzować z wysokością. 

Aklimatyzację zakończyliśmy w naszym hotelu obserwując z okna co tam się wyprawia. Potężny wiatr z dużą ilością opadu śniegu!
Miejmy nadzieję, że do jutra się wypogodzi i będzie można w pięknym puszku ze szczytów uprawiać białe szaleństwo.
Przecież jest wiosna, nie?

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2024.02.24-25 Catamount, NY

Po wakacjach w cudownym Vail przyszła kolej na lokalny wyjazd na granicę stanu Nowy Jork i Massachusetts. Normalnie Darek opisuje dni narciarskie ale tym razem chyba więcej do opowiadania jest z perspektywy osoby która przesiedziała cały czas w barze.

Catamount to mały resort narciarski który jest uwielbiany przez rodziny z dziećmi. Ludzie którzy mają rodziny często mieszkają na obrzeżach NYC więc mają stosunkowo blisko resorty jak Catamount. Resort ten ma też zwolenników wśród ludzi którzy traktują to jak siłownię i zamiast iść do dusznej siłowni wolą podjechać na parę zjazdów i spędzić dzień na świeżym powietrzu.

No więc pierwsze co uderza w oczy to ilość ludzi z czapeczkami, koszulkami z dużych resortów narciarskich w Kolorado czy Kalifornii. Pomyślisz ale czemu oni tu są? Pewnie z tego samego powodu co i my. Żeby spędzić czas rodzinnie, podszkolić dzieciaki jazdy na nartach albo po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wszyscy jednak z tego powietrza korzystają. Część ludzi jak ja siedziała w tak zwanej świetlicy komputerowej. W Catamount są dwie sale gdzie można usiąść i odpocząć, albo popracować. Jedna ma muzykę na żywo, bar i jest zdecydowanie nastawiona na przerwę. Druga jest cichsza, bez baru ale za to uwielbiana przez ludzi z laptopami. No tak dzieciaki na narty z jednym rodzicem a drugi musi zarabiać, żeby ktoś się mógł bawić. U nas było podobnie przy czym mnie akurat podatki dojechały i musiałam przygotować dużo dokumentów do rozliczenia.

Na szczęście szybko się uwinęłam i zanim chłopaki zjechali na drugą przerwę to przeniosłam się do tej bardziej imprezowej części… a tam były ciekawe wynalazki.

Zacznijmy od jedzenia. Ja rozumiem, że na nartach spala się kalorie i, że było południe więc czas coś przekąsić. My też mieliśmy swoje kabanosy, serki i Delicje. Ale byli ludzie którzy nas pobili… całe pojemniki, garczki i termosy przytachali z jedzeniem i piciem. Zaznaczę, że tu można kupić jedzenie i picie. Niby własne lepsze… ale żeby aż takie termosy dźwigać. Interesujące…

No nic różne są kultury i ciężko zrozumieć niektórych. Jak na przykład kolejną parę która siedziała przez ok godzinę… godzinę przy mnie choć oni już byli jak przyszłam. Siedzieli na przeciwko siebie, pomiędzy nimi pusty plastikowy kubek, na głowie kask i całe przygotowanie żeby iść na narty ale oni siedzieli… jak w jakimś transie bo nawet nie rozmawiali ze sobą. To nam trochę przeszkadzało bo akurat chłopaki przyjechały na drugą przerwę i chcieliśmy usiąść przy stoliku a tu wszystkie zajęte. Jak jesteście ciekawi to tak… w końcu poszli na te narty ale zajęło im to naprawdę długo, żeby się zebrać.

Jak już przechwyciliśmy stolik to mogliśmy zagrać w karty (Go Fish), zjeść kabanosa i pogadać o dniu na nartach. Pogoda dopisywała więc chłopaki się nawet wyjeździli. Jak na jeden dzień to resort jest fajny. Chłopaki po lunchu poszli na ostatnie zjazdy a ja przesiadłam się do baru… akurat leciał hokey. Zaczęłam oglądać bo stwierdziłam, że w sumie to ciekawa gra. Wywijać na tych łyżwach, trafić w taką małą bramkę z bramkarzem ubranym tak, że podwaja swoją objętość to nie jest łatwo. No i tak już moje zaciekawienie tym sportem wzrastało aż się zaczęli bić. Ale tak dość mocno, a sędzia nic tylko patrzy. Dopiero jak się położyli na łopatki to sędzia ich rozdzielił i wyprosił z boiska…. hmmm. …. jakoś nie kojarzyłam, że hokej połączyli z boksem i teraz masz dwie konkurencje sportowe w jednym.

Moje zauroczeniem hokejem było szybkie, prawie tak szybkie jak chłopaków druga połowa dnia. Niestety słoneczko zachodziło i robiło się dość zimno więc około 3 pm zjechali do bazy na pożegnalne piwko i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. My z Darkiem postanowiliśmy zostać w okolicy i wynajęliśmy sobie hotel w miasteczku Hudson.

Hotel The Wick (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) należy do sieci Marriotta i dlatego go wybraliśmy. Dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że hotel znajduje się w budynku starej fabryki świeczek i mydeł. Lubię jak zaadoptują stare fabryki czy inne budynki na biura, hotele czy apartamenty. Google jest w tym mistrzem i prawie wszystkie jego biurowce to albo stary terminal kolejowy (St. John’s Terminal) albo fabryka ciastek (Chelsea Market). Tym razem nie Google a Marriott przejął fabrykę i zrobił bardzo fajny hotel. Dostaliśmy nawet upgrade do większego pokoju więc mieliśmy apartament na jakieś 50 metrów kwadratowych z super wysokimi sufitami.

Niestety potężne okna, duży metraż i wysokie sufity nie były przez nas chwalone jak się obudziliśmy na drugi dzień ale to za chwilę. Póki co cieszyliśmy się, że mamy fajny hotelik i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miałam parę restauracji na uwadze ale niestety te fajniejsze były pełne. Jednak trochę turystów się tu zjechało. A nie dziwię się. Hudson to bardzo urocze, małe miasteczko blisko gór. Może nie jest centralnie w górach położone ale do Catamount jest jakieś 20 min i podobnie w góry Catskills. My poszliśmy do restauracji która była 3 na mojej liście i się okazała ok. Pewnie dlatego też dostaliśmy stolik bez problemu. Co ten internet robi ze światem. Ale nie ma co narzekać, jedzenie było dobre.

Po kolacji spacer jest wskazany więc przez jakieś łąki poszliśmy w kierunku jakiś baraków gdzie miał być browar… no i był. Siedliśmy przy barze w części dla turystów jak się potem okazało. Bar był długi i bliżej drzwi wybitnie siedzieli turyści którzy się bali wejść dalej (tak jak my) a dalej w głąb sali lokalni rozrabiali i wraz z barmanami bawili się w DJ-ów. Ale dobrze im to wychodziło bo akurat puszczali nasze standardy z lat 80-90s.

Nie siedzieliśmy długo bo i zmęczenie nas dopadało i chcieliśmy się wyspać po ciężkim tygodniu pracy i przygotować na hike na drugi dzień. Wróciliśmy do hotelu i jakoś tak było zimno… ale stwierdziliśmy, że ustawimy grzanie na więcej i się zagrzeje.. no właśnie ale 50 metrów kwadratowych z mega wysokimi sufitami łatwo się nie grzeje. Zadziałała zasada, że najlepiej śpi się w chłodzie więc my noc przespaliśmy, ale jak się obudziliśmy rano ze zgrzytaniem zębów i zobaczyliśmy, że na termostacie jest tylko 13C to bardzo szybko się ubieraliśmy i lecieliśmy na ciepłą kawę.

Niestety okazało się, że hotel miał awarię ogrzewania. Nie jest to najfajniejsza rzecz w środku zimy. Nie tylko nasz pokój złożył skargę i na szczęście się zreflektowali i dali nam zniżkę. Powinni w ogóle dać pokój za darmo no ale cóż… może zarobią na lepsze ogrzewanie.

Zimno wygoniło nas z hotelu do samochodu i dalej na szlak w góry. Na dziś wybraliśmy Overlook Mountain. Podobno fajny spacerek w lesie, taki na 3-4 godzinki z widokami. Można tam podobno też spotkać resztki samolotu który kiedyś się tu rozbił i ruiny hotelu. Brzmiało super więc wpisaliśmy w GPS destynację i ruszyliśmy z kopyta…

Jechaliśmy do góry i jechaliśmy aż się nie zorientowaliśmy kiedy dojechaliśmy w Himalaje. A mówią, że na wschodzie nie ma wysokich gór.

Wg. Google zaraz na przeciwko szlaku jest Tybetańsko-Buddyjska księgarnia. Mi to wygląda na trochę więcej niż tylko księgarnię. Pewnie jest to cały kompleks a księgarnia to tylko mały dodatek i jedyna rzecz dostępna dla zwykłych ludzi z ulicy.

My na Tybet jeszcze siły nie mamy więc skromnie ruszyliśmy w kierunku szlaku na górę o miłej nazwie Overlook (Widok). Wzięliśmy ze sobą raczki bo wyczytaliśmy, że mogą być połacie lodu. I tak w sumie było od samego początku. Śnieg i lód na przemian z ziemią a potem już tylko śnieg i lód. Widać od razu gdzie słońce przyświeca a gdzie nie.

Szło się bardzo przyjemnie. Trasa dość szeroka delikatnie wspinała się do góry. Pewnie to była stara droga do hotelu. Na trasie mijaliśmy nawet trochę ludzi. Nie dziwne, słoneczny dzień zachęca aby wyjść na spacer przed obiadkiem.

Wraku samolotu niestety nie znaleźliśmy ale hotel jak najbardziej był na naszej trasie.

W początkach XIX wieku rejon Catskill był bardzo popularny wśród arystokracji. Piękne widoki na rzekę Hudson, lasy, górki i chłodniejszy klimat zachęcały arystokrację do spędzania tu letnich miesięcy. Napływ turystów, jak to zazwyczaj bywa, przyciągnął inwestorów i tak w 1833 powstał tu hotelik. W 1871 rozbudowano go i powstał hotel z 300 pokojami. Niestety cztery lata później spłonął w pożarze. W 1878 ponownie go odbudowano. Dość duża konkurencja jednak sprawiła, że hotel przeszedł w ręce innego właściciela który postanowił go przebudować. W 1917 roku Morris Newgold przebudował hotel i niestety historia się znów powtórzyła i po czterech latach znów się spalił. W trzeciej próbie odbudowy Morris użył więcej betonu/cementu aby zredukować prawdopodobieństwo pożaru. Dodał on również stadninę koni i osobny domek dla siebie i rodziny. Niestety ze względu na brak budżetu hotel nigdy nie został ukończony. Ruiny hotelu teraz po mały przejmują drzewa i rośliny a górołazy mogą tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do początków XX wieku kiedy to miejsce tętniło życiem.

Hotel znajduje się mniej więcej w 3/4 szlaku do szczytu. Na szczycie jest wieża pożarowa która nie wiem w którym roku była wybudowana ale jak w XIX wieku to za bardzo nie uchroniła hotelu przed spaleniem. Ze szczytu widoków za bardzo nie ma bo jest zadrzewiony ale wyjście na wieżę pozwala podziwiać połoniny Catskill.

Zejście nie zajęło nam długo. W sumie cały szlak tam i z powrotem zajął nam nie całe 3h. Ale fajnie tak było rozprostować kości i dotlenić się. Zanim wjechaliśmy na autostradę, wiedząc, że pewnie czekają nas korki postanowiliśmy zjeść lunch w miasteczku Woodstock.

My w Woodstock byliśmy paręnaście lat temu więc teraz nie chodziliśmy po miasteczku ale tak, to jest to słynne miasteczko od festiwalu muzycznego z 1969 roku. Co prawda sam festival był na farmie w Bethel, oddalonej 69 mil od Woodstock to nazwa Woodstock przyjęła się, i każdy ma tylko jedno skojarzenie.

Przy takiej historii nie pozostaje im nic innego jak rozwijać muzykę i utrzymywać muzyczny klimat miasteczka. Kiedyś były tam porozstawiane gitary, teraz gitar nie widzieliśmy ale widać, że muzyka nadal gra tu w duszy każdego i brunch zjedliśmy przy miłej muzyce na żywo.

Pearl Moon to restauracja którą polecamy w Woodstock. Fajne jedzonko, muzyczka i ogólnie miła atmosfera. Najedzeni byliśmy gotowi na korki w kierunku NYC których się spodziewaliśmy. Nie było nawet tak źle i koło czwartej byliśmy już na Manhattanie oddając auto.

Rzadko widuje się ludzi z nartami w metrze. Ale Darek lubi być ten pierwszy więc po oddaniu auta jak każdy Nowojorczyk poszliśmy na metro i w 30 minut później byliśmy już na bez śnieżnej Astorii. Zapomnieliśmy już, że małe miasteczka na wschodnim wybrzeżu też mają swój klimat i historię. Tak więc to był miły weekend, żeby sobie przypomnieć, że na własnym podwórku też może być fajnie, inaczej ale fajnie.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2024.02.12-16 Vail, CO

Czy różnią się dni na nartach jak się jest tydzień w resorcie?

Nie narciarz powie, że raczej nie. Rano wstajesz idziesz na narty, wyjeżdżasz wyciągiem w górę i zjeżdżasz w dół na nartach. I tak cały dzień, cały tydzień. Nudne, nie?

Narciarz powie, że tak, każdy zjazd, każdy dzień jest inny.

Ja powiem, że raczej tak. W malutkim resorcie gdzie jest tylko parę wyciągów i parę tras to pewnie przez tydzień bym się nudził. W resortach z kilkudziesięcioma wyciągami, kilkuset trasami i praktycznie nielimitowaną przestrzenią ciężko się nudzić.

Do tego dochodzą zmiany pogody, różny śnieg i teren, odkrywanie nowych miejsc, ciekawi ludzie na krzesełkach…. jest tego trochę.

Nie będę opisywał każdego dnia, bo to raczej nie ma sensu. Pewnie by brakło miejsca w internecie.

Vail należy do drogich resortów, a nawet do bardzo drogich. Na szczęście nie jest tak źle jak się dobrze wszystko zaplanuje.

Cena biletu na wyciągi na dzień kosztuje prawie $300. Dużo, nie? Bardzo dużo bym powiedział. Na szczęście Vail jest na moim Epic bilecie który kosztuje $800 na cały sezon (pół roku +) i też działa na wiele innych wielkich resortów na 4 kontynentach.

Ceny za noclegi w Vail spokojnie dochodzą do $1,000 za noc. Na szczęście Vail jest duże i można spać dalej od centrum znacznie taniej.

Parkingi też są drogie. Spokojnie z $50 na dzień. Ale po co jechać samochodem na narty jak spod naszego mieszkania co 15 minut jedzie autobus i w 12 minut dowozi cię do centrum. Wszystkie autobusy w Vail są za darmo.

Vail posiada trzy dolne bazy. Lions Head, Vail Village and Golden Peak. Nasz autobus z East Vail przyjeżdża do Vail Village, wiec z reguły tam rozpoczynaliśmy nasz narciarki dzień.

Jak to zwykle w górach pogoda jest nieprzewidywalna, więc trzeba było być przygotowanym na wszystkie możliwości. Mieliśmy ciepłe prawie wiosenne dni, a także wiatry, chmury, śnieżyce…

Śnieg też był różny jak to w wielkich resortach.

Od idealnie ubitych tras, przez muldy, gdzieniegdzie puch, głębszy w lasach, do niestety zbitego śniegu na dole w głównej części resortu.

Tak jak pisałem, Vail jest ogromny, wiec staraliśmy się nie jechać dwa razy tą samą trasą w ciągu jednego dnia. Wiadomo, każdy ma swoje ulubione trasy, więc następnego dnia trzeba było raz nią zjechać. W Back Bowls praktycznie nie ma tras, więc tam nie było tego problemu.

Przerwy na lunch zależały od pogody albo od rejonu w którym się znajdowaliśmy. Była to albo kanapeczka na śniegu, albo grillowana przez nas kiełbaska na jednym ze szczytów, albo bardziej cywilizowana przerwa gdzieś na dole w knajpie z nienarciarską częścią grupy.

W Vail poza paroma na dole dla dzieci wszystkie wyciągi są ekspresowe. Ogólnie to dobrze, nie? Prawie. Nie ma za bardzo kiedy odpoczywać. Na wolnych wyciągach to się siedzi po 10 minut i nogi odpoczywają. Tutaj w ciągu paru minut znowu jesteś na górze i znowu trzeba jechać w dół.

Dlatego, po lunchu to raczej staraliśmy się łatwiejszymi trasami zjeżdżać, żeby na następny dzień coś tej siły zostało.

Vail ma fajne, takie europejskie miasteczko. Dużo sklepów, barów, kafejek, restauracji.

Dlatego grzechem by było tak po nartach wsiąść do autobusu i pojechać do nas na wioskę czyli East Vail.

Après ski czyli piwko po nartach obowiązkowe. Wydawałoby się, że to proste jak jest tutaj tyle barów. Niestety nie takie proste. Ilość ludzi którzy chcą piwka po nartach jest tak duża, że bez rezerwacji jest ciężko. Chyba, że chcesz stać gdzieś w kącie w głośnym i zatłoczonym barze.

Na szczęście Ilonka albo robiła rezerwacje, albo już wcześniej była w barze i trzymała miejsca.

Tym to sposobem można było odpocząć, napić się chłodnego, lokalnego i podzielić się wrażeniami z minionego dnia.

Vail może też się poszczycić wspaniałymi restauracjami. Prawie na każdym rogu jest jakaś fajna knajpeczka.

Niestety rezerwacje do nich są wymagane, najlepiej z paro-tygodniowym wyprzedzeniem. Im lepsza restauracja tym wcześniej trzeba robić rezerwacje. Szefowie kuchni prześcigają się z pomysłami żeby przyciągnąć klientów.

Jedzenie oczywiście jest pyszne i ładnie podane. Z reguły są to lokalne dania z pastwisk czy rzek i jezior. Przoduje jagnięcina, steaki czy rybki z górskich potoków. Serwis na najwyższym poziomie i interesujące menu.

Oczywiście żeby docenić taki poziom restauracji trzeba czasami na kolację zjeść kiełbaskę upieczoną w kominku, czy żeberka odchodzące od kostek. Też pyszne!

Tak jak pisałem w poprzednich wpisach, dawno nie byłem na tygodniowych nartach w Vail. Wiadomo, jest tyle resortów, że ciężko jest wybrać ten jeden i ciągle do niego jeździć. Ale powiem szczerze, że Vail dla mnie jest w samej czołówce najlepszych resortów w Północnej Ameryce.

Jeśli bym musiał wybrać 3 najlepsze resorty to pewnie Vail, Big Sky i Whistler znalazły by się na mojej liście.

Przez cały tydzień nie mieliśmy jakiś większych opadów śniegu. Wiadomo, coś tam sypało od czasu do czasu, ale nic wielkiego.

5-10cm spadało, ale nie jakieś wielkie opady.

Oczywiście wieczorem, w dzień przed wyjazdem zaczęło sypać.  I to nawet ostro sypać.

Co godzinę sprawdzaliśmy stan dróg do Denver. Cały czas były przejezdne, ale śniegu na nich przybywało. Pługi non stop jeździły i próbowały utrzymywać główną drogę przejezdną. Nawet im się to udawało.

Normalnie mieliśmy wyjechać o 8 rano na lotnisko, ale wiedzieliśmy, że droga będzie ciężka i wyjechaliśmy o 6 rano. Oczywiście śnieg fajnie sobie sypał.

Żeby wydostać się z Vail trzeba autostradą 70 wyjechać na przełęcz Vail, na wysokość 10,662 stóp (3,250m).. Potem zjechać w dół, gdzie znajduje się kolejnych parę resortów. Następnie wyjechać jeszcze wyżej na kolejną przełęcz i potem już cały czas z górki przez 50 mil (80km) aż do Denver.

Jak tylko wjechaliśmy na autostradę to już widzieliśmy, że nie będzie łatwo. Wszystkie ciężarówki miały obowiązkowo zakładać łańcuchy. Bardzo dobrze, bo one są największym zagrożeniem. Zaczną się ślizgać pod górę i zablokują całą drogę.

Śnieg ostro sypał. Było ciemno i pusto. Mieliśmy prawie nowy samochód z napędem na 4 koła. Przejechane niecałe 1000 mil, więc opony jeszcze miały dobry bieżnik i przyczepność.

Pomału do przodu, kilometr po kilometrze posuwaliśmy się w stronę Denver. Gdzieś tak w połowie podjazdu na przełęcz dogoniliśmy pługi.

Pługi jechały wolno! Jakieś 25 mil na godzinę (40 km/h). Może i wolno, ale lepiej wolniej niż wcale.

Dzięki nim droga była dalej przejezdna. Oni mają też system blokowania przed idiotami. Jadą koło siebie i nie ma możliwości ich wyprzedzić. Wiadomo, nikt nie chce jechać przed pługiem w śnieżycy, ale zdarzają się piraci drogowi.  Niektórzy myślą, że jak mają wielkie samochody SUV to już mogą wszystko na drodze. Prawa fizyki ich niestety dotyczą i potem wpadają w poślizg i blokują całą autostradę.

Wyjechaliśmy na przełęcz. Zaczęło się rozwidniać. Niestety na przełęczy jest też zmiana hrabstwa. Wyjechaliśmy z Eagle i wjechaliśmy do Summit. Niestety pługi zawróciły. Inne hrabstwo, inne pieniądze. Coś jak drogi rejonowe w Polsce. Tu są dziury a za chwilę ich nie ma.

Nie czekaliśmy na pługi z hrabstwa Summit tylko pomału ruszyliśmy w dół. Z góry się trudniej zjeżdża niż do góry wyjeżdża. Droga hamowania jest znacznie dłuższa. Najlepiej nie hamować tylko z jednostajną prędkością zjeżdżać.

Spokojnie dojechaliśmy w rejony Silverthorne. Tutaj znajduje się wiele dużych resortów takich jak Breckenridge czy Copper. Zwiększyła się też ilość samochodów na drodze, ale dalej nie było korków. Nawet lepiej, bo droga była czarna mino -5C.

Wyjazd na kolejną przełęcz nie sprawił żadnego problemu. Potem tylko 80km w dół i już byliśmy w Denver. Samochód oddaliśmy i w końcu można było odpocząć.

Byliśmy prawie dwie godziny za wcześnie. Ale lepiej było wyjechać wcześniej niż później stać w potężnych korkach (jak miesiąc temu) i nie zdążyć na samolot.

Na szczęście na lotnisku jest fajny hotel Marriott Westin i podają dobre śniadania. My przecież prawie o głodzie jesteśmy. O 5 rano nikomu nie chciało się jeść.

W Denver na lotnisku jest wielki plac budowy. Cały port lotniczy jest rozbudowywany na maxa. Spodziewają się coraz więcej pasażerów. Nie dziwię się, pięknie jest w Kolorado.

Ogólnie to dobrze, ale okres budowy nie jest ciekawy. Jest wiele utrudnień i opóźnień. Mają zakończyć wszystko do końca 2025. Pożyjemy zobaczymy. Życzę in powodzenia!

Wiedząc o tym wyszliśmy wcześniej z hotelu i odstali swoje w kolejkach do odprawy. Wszystko przebiegło sprawnie (jak na wielką budowę) i już godzinę później siedzieliśmy w samolocie do Nowego Yorku.

Tym razem lot był bezproblemowy i 3h póżniej przywitał nas lekko zaśnieżony NYC.

Niestety będę miał przerwę od fajnych nartek aż do kwietnia. Takie życie. Ale jak wszystko się uda to może w lato nadrobię zaległości narciarskie.

✈️🌴🌵🌁❄️⛷🍷

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2024.02.14 Vail, CO

Darek zadał mi dziś pytanie czy wolę Vail czy Breckenridge jako miasteczko, czy destynację dla nie narciarzy. Większość przemawia za Vail i tylko do jednego mogę się przyczepić. W końcu nic nie jest idealne. Vail jest bardziej ekskluzywne niż Breckenridge, głównie jeśli chodzi o restauracje.

Są tu tanie miejscówki jak meksykańska restauracja czy bar irlandzki ale głównie to raczej lepsze restauracje z białymi obrusami i przepysznym ale nie za tanim jedzeniem. W Breckenridge mamy swoje miejscówki jak BoLD czy Gravity House które są lepsze niż zwykły bar z hamburgerem a jeszcze nie fancy, że człowiek musi się zastanawiać który widelec użyć.

Miasteczko jednak powinno się przede wszystkim oceniać po ilości rzeczy dla nie narciarzy. I tu zdecydowanie przoduje Vail. Po pierwsze ma autobusy które dowiozą cię na szlaki górskie, np. Bighorn Trailhead, Pitkin Trailhead etc. Większość tras zaczyna się w East Vail (wschodnie Vail), dokładnie tam gdzie mieszkamy.

Parę tych tras robiłam w 2012 i 2013 roku. Był to koniec marca więc i słoneczko dopisywało i śniegu nie było już tyle na trasach. Miałam też fajnych towarzyszy do wspinaczki, i motywowaliśmy się aby iść wyżej pomimo śniegu i śladów kuguarów. Tym razem w połowie lutego i po dość dużych opadach śniegu jakie były w weekend i w środę stwierdziłam, że nawet nie ma co się tam wybierać na szlak bez rakiet (które tym razem nie poleciały z nami).

Kroki i mile trzeba było jednak zrobić. Znalazłam super trasy które w zależności jak szybko i jak daleko się pójdzie mogą być dla początkujących piechurów jak i dla tych co idą na ilość i długość.

Gore Valley Trail przechodzi przez cały Vail. W lecie jest to trasa rowerowa która ciągnie się od miasteczka Minturn (rejon West Vail) do East Vail. Tam trasa łączy się z trasą Ten Mile Canyon, która przez Vail Pass (prawie 11tys ft wysokości) idzie przez Copper (inny resort narciarski) aż do Frisco. Jak jakimś cudem człowiek ma jeszcze siłę to z Frisco może pociągnąć do Breckenridge ale to już będzie spory wyczyn. Chyba nawet nie realny w jeden dzień na rowerze. Obszar tras rowerowych pokazuje jednak, że nie ważne w którym resorcie jesteś Copper, Vail czy Breckenridge to znajdziesz trasę do zimowych spacerów.

Gore Valley to nie tylko nazwa doliny w której położone jest Vail. Dawno temu była tu wioska która właśnie nazywała się Gore Valley. Niestety ciężkie warunki atmosferyczne zmusiły ludzi do przeniesienia się w inne rejony Kolorado. Tereny jednak nie pozostały zapomniane i w 1962 powstał tu resort narciarski.

W pierwszy dzień stwierdziłam, że przejdę się trasą Gore Vally trail na odcinku East Vail do centrum. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak fajnie to zrobili. Na odcinku ok 4-5 mil (6-8km) zrobili szlaki dla łazików, nart biegowych i rowerów na grubych kołach tzw. fat tire. Każdy ma swój wydzielony szlak i tylko czasem szlaki się przecinają aby dalej iść w kierunku miasteczka. Spacer wg. Google zajmuje prawie 2h. Przy dobrym marszu 1.5h jest idealne. I ponad 10tys kroków zaliczone lekko.

W środę planowałam pójść w przeciwnych kierunku i dojść do trasy Ten Miles Canyon. Niestety pogoda się zmieniła i zaczął padać śnieg. Przy większych opadach śniegu nie było sensu wspinać się wyżej gdzie na pewno będzie coraz bardziej sypać z każdym metrem wysokości. Po raz kolejny wybrałam Gore Valley Trail ale tym razem poszłam dalej i odkryłam drugą trasę, Północną (North Recreational Trail). To był bardziej chodnik niż łąki ale też się super szło a licznik nabijał kilometry.

Nie zawsze trzeba zdobywać szczyty. Jeśli o mnie chodzi to samo spacerowanie w szybkim tempie na długie dystanse też jest przyjemne. Czasem słuchałam sobie książek, czasem ptaszków i natury, czasem podziwiam przyrodę a czasem wpadnę po kolana w śnieg i stracę całą energię na wygramolenie się z niego. Piękno gór nie jest tylko w najwyższych partiach i szczytach ale też w dolnych partiach w dolinach, strumykach itp.

A jak już człowiek się zmęczy to zawsze może wstąpić i ochłodzić się przy piwku w jakimś barze w miasteczku albo wsiąść do autobusy i przy kominku zagrzać się w domku.

Read More