Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2020.02.28 Zermatt, Szwajcaria (dzień 7)
Niestety dotarliśmy do naszego ostatniego dnia na nartach w Zermatt. Wszystko co dobre szybko się kończy. Lubię tą wioskę i ten resort. Mam do niej sentyment i po części znam jej zakamarki, góry już też trochę ogarniam i wiem gdzie są ciekawe tereny. Oczywiście daleko mi do lokalnego, co zna każdy kamień, ale wiele razy udzielałem narciarzom porad i informacji gdzie jechać. W Zermatt byłem już parę razy i wiem gdzie są ciekawe tereny warte odwiedzenia i zjechania.
W końcu Zermatt dostał dużo śniegu i dzisiaj można było wiele z tych ciekawych rejonów odwiedzić.
Jak zwykle pociąg o ósmej rano nie wziął narciarzy. Znowu coś im nie pasowało. Już nie wiem czy to za dużo śniegu, czy wiatr, czy lawiny, czy po prostu ich lenistwo..... Coś było. Na szczęście o 8:30 już wszyscy siedzieliśmy grzecznie i jechaliśmy do góry.
Dzisiaj nie jechaliśmy do samej góry (Gornergrat), wysiedliśmy na Rifferlberg. Postanowiliśmy udać się od razu w Matterhorn Glacier Paradise. Z Rifferlberg w parę minut można zjechać do Furi i gondolą dojechać w tamten rejon.
W związku z tym, że w ciągu ostatnich dni ostro tutaj posypało i dzisiaj zapowiadała się słoneczna pogoda grzechem by było jechać po ubitych trasach, jak wszędzie wokół był dziewiczy puch. Tak jak wspomniałem, znam już troszkę ten rejon, więc ciekawym wąwozem dojechaliśmy do Furi gdzie zapakowaliśmy się w długą gondolę, która prowadzi aż do Trockener Steg.
Ciekawa jest ta gondola. Ma 6 przystanków i wywozi narciarzy z Zermatt aż na lodowiec, na wysokość 3000 metrów. Tutaj „małe” rozczarowanie. Wyciągi dalej w góry nie chodzą. Znaczy się gondole jadą, ale nie biorą narciarzy, bo trasy są nie ubite. Naprawdę?!? Pomyślałem. Jestem w Szwajcarii, gdzie większość ludzi umie jeździć na nartach i dalej mają z tym problem. Krzesełka nie jadą bo jest zbyt mocny wiatr, a orczyki to już sam nie wiem dlaczego nie jadą. Na szczęście znam ten rejon i mogłem coś fajnego wymyślić.
Jadąc do góry gondolą obserwowałem teren i wiedziałem gdzie będzie fajnie. Z Trockener Steg aż do Schwarzsee jest piękny otwarty teren i aż się prosi żeby nim zjechać. Wiadomo, mimo, że spadło pewnie ponad pół metra śniegu przez ostatnie 3 dni to dalej jest go za mało jak na Zermatt. Dalej dużo skał wystaje i trzeba uważać, ale już można zrobić ciekawe linie.
Super się jechało, tak to można się bawić. Znowu wzięliśmy tą samą gondolę na górę. Dalej w tym rejonie „rozgrzewali” wyciągi i nie można było na nie wsiadać. Pojechaliśmy w dół w inny rejon, w las.
Znajdują się tutaj dosyć strome zalesione tereny mało uczęszczane przez turystów. Można tu spotkać przewodników, którzy zabierają swoich klientów w te rejony, a także lokalnych co wiedzą gdzie jest dużo śniegu.
Wyżej w górach mocny wiatr zwiewa śnieg, który opada i zostaje w lesie. Powoduje to wspaniałe warunki do głębokiego szusowania po ciekawym terenie.
Rejon ten jest tak duży i tak mało odwiedzany przez narciarzy, że Zermatt postanowił to zmienić. Wybudował tu nowy wyciąg żeby przyciągnąć ich w te tereny. Nowiutkie 6-osobowe zamykane krzesła upiększają teraz teren wokół Matterhornu.
Resort Zermatt ma aplikacje na telefon, która mówi ci które wyciągi są otwarte, a które nie. Sprawdziliśmy i dowiedzieliśmy się, że krzesełka na lodowcu są już czynne. Wzięliśmy gondolę i wyjechaliśmy ponownie na lodowiec. Oczywiście dalej w góry gondola nie chodziła ze względu na duży wiatr, ale ludzi bez nart zabierała.
Kolejka nawet nie była zbyt duża i już po paru minutach jechaliśmy w górę, na granicę z Włochami. Wyciąg jechał na zwolnionych obrotach ze względu na duży wiatr panujący w wyższych partiach gór.
Z tymi wiatrami i wyciągami to mi coś tu nie gra. Ja rozumiem, że w wyższych partiach gór często są mocne wiatry. Często wyciągi są zamykane bo wieje. To dlaczego są budowane kolejne kolejki linowe, które nie są odporne na wiatr, zamiast wagoniki na dwóch linach którym wiatr nie przeszkadza. Tak jak w Kalifornii czy we Francji. Większość czasu jak tu jesteśmy to wszystkie górne wyciągi były zamknięte ze względu na wiatr. I tak ponoć mamy szczęście, bo przez poprzednie dwa tygodnie górne wyciągi w ogóle nie chodziły ze względu na wiatr. Po drugiej stronie jest Cervinia, gdzie jeszcze jest gorzej. Prawie cały czas jak tu jesteśmy w większości była zamknięta.
Na przełęczy trochę wiało, ale już 200 metrów niżej było prawie bezwietrznie.
Szerokie, łatwe, ubite tereny. Było miękko i bez lodu. Idealne na szybki carving. Dobry odpoczynek dla nóg i ochłoda.
Była już gdzieś godzina 13. Ilonka napisała, że już dużo zeszła góry i znalazła dobrą knajpkę na lunch. Myśmy w sumie też byli głodni, więc dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na dobry lunch trzeba sobie zapracować. Z lodowca wzięliśmy czarną trasę 62 do Furi. Była wąska, stroma i twarda. Nic specjalnego. Z Furi gondolę na Riffelberg i tam polanami w dół i już prawie byliśmy.
Górskie restauracje w Zermatt (i reszcie Alp) to coś wspaniałego. Wspaniałe i pyszne jedzenie zaraz przy trasach. W porównaniu do Stanów to bajka. Tutaj to dostaniesz jakiegoś mrożonego hamburgera a w Zermatt to wszystko co chcesz.
Szwajcarska kuchnia, tak jak i niemiecka nastawiona jest na mięso pod różnymi postaciami. Od tradycyjnych kiełbasek, poprzez wieprzowinę, wątróbki z różnych zwierzaków, do dziczyzny. Raj dla mnie. Do tego dobre wina albo innego rodzaju napoje. Aż się chce „stracić” godzinę narciarską i usiąść w słoneczku.
Jak zwykle pierwsze parę minut zeszło nam na rozmowach co i gdzie robiliśmy.
"Darek śmigał na nartach i odkrywał po części znane tereny a ja łaziłam po górkach i odkrywałam totalnie nowe terenu. Jak dwa dni temu schodziliśmy z Darkiem z Furii to zobaczyłam znak na Riffelalp. Pomyślałam wtedy, że tego rejonu jeszcze nie znam i trzeba by się tam przejść.
Z początku trasa idzie jak do Furii a potem koło kurczaka. Dopiero w wiosce Blatten odbija się w lewo i schodzi do doliny. WOW - tu mnie jeszcze nie było. I nawet nie zdawałam sobie sprawy, że w tych rejonach jest jakiś szlak. Zeszłam do doliny i zaczęło się wspinanie na górkę.
Prawie w ogóle nie było na tym szlaku ludzi. Niby jakieś ślady były, ale człowieka spotykałam tak raz na pół godziny. Muszę przyznać, że bardzo interesujący szlak. Po nie całej godzinie doszłam do Ritti. Kolejna wioska, kolejna restauracja i w sumie tyle. Poza jednym domkiem przerobionym na restaurację to nie bardzo jest tu cokolwiek innego. Tak więc załapałam oddech i dalej do góry.
Z tego miejsca miałam około godziny do Riffelalp. Nadal było pod górę ale już mniej stromo. Wcześniej wspinałam się zig-zakami. Teraz trasa na górołazów zaczynała się miejscami pokrywać albo przecinać trasy narciarskie więc i nachylenie zmalało.
W Riffelalp wyszłam prosto na knajpę w sumie mi się od razu spodobała ale ponieważ miałam jeszcze czas to postanowiłam iść dalej. Zwłaszcza, że nadal były znaki, że do przystanku kolejki jest jeszcze 15 min.
Weszłam w jakiś las i szłam przed siebie. Nie do końca jestem przekonana, że to była trasa ale szłam po w miarę wydeptanym więc było ok.
Szłam tak, zastanawiałam się gdzie wyjdę, słyszałam jakieś głosy nad sobą ale jakby powyżej mojego szlaku i dreptałam przed siebie....coś być musi do cholery za zakrętem....
A za zakrętem high-way. Szeroka droga, lampki, prawie odśnieżone. Normalnie cywilizacja. Okazało się, że wyszłam na drogę która łączy przystanek kolejki Gornergrat z hotelem w Riffelalp. Kolejka, hotel, restauracje, kościółek i nawet plac zabaw...nieźle. Ale musi być fajnie tak mieszkać w sercu gór.
Po obczajeniu okolicy doszłam do wniosku, że pierwsza restauracja (Chämi-Hitta Bergrestaurant Zermatt) była najlepsza i zeszłam do niej. Tym razem trasami narciarskimi dla odmiany.
Zajęłam stolik, oczywiście z widokiem na Matterhorn i oczywiście dymiący Matterhorn. Przy ładnej pogodzie często można zauważyć jak silny wiatr zdmuchuje śnieg i jak tworzą się chmury wokół Matterhorn'a. Jest to fascynujący widok. Jakby naprawdę dymił."
Po przepysznej uczcie (poleciała sarnina) bardzo nam się nie chciało wstawać od stołu. Był to nas ostatni dzień na nartach, więc nie mieliśmy za wiele do wyboru. Zapiąć narty i ruszyć w dół.
Następnie wyjechaliśmy gondolą do Riffelberg i potem dalej krzesłami prawie aż do Gornergrat. Nie było kolejek do wyciągów ani ludzi na trasach, więc szybkie karwingowanie było w modzie.
Na naszej liście 10 najlepszych après ski barów w Zermatt był też Iglu bar. Jest to hotel, bar, restauracja cała zrobiona z lodu i położona wysoko w górach (prawie 3000 metrów).
Obowiązkowo musieliśmy tam zajechać na góralską herbatkę. Fajna muzyka, ciekawy klimat, no i dobra herbatka. Nie wiem czy bym tam chciał spać w nocy (ponoć mają łóżka z ciepłymi śpiworami), ale herbatkę z przepięknymi widokami można było wypić.
Była już godzina 16, pomału trzeba było się zbierać z gór i jechać na dół do Ilonki, która już trzymała stolik w „kurczaku”.
Wzięliśmy po raz ostatni na tym wyjeździe wyciąg na górę i potem ruszyliśmy w dół. Ostatni zjazd chcieliśmy wykorzystać na maksa, ale też wiedzieliśmy, że nasze nogi są już bardzo zmęczone. Mimo wszystko udało się znaleźć ciekawe ale łatwe odcinki i koło godziny 17 zameldowaliśmy się w kurczaku.
Ilonka już opisywała to miejsce wcześniej, więc nie będę się powtarzał. Jedno co tylko chcę dodać to, że jak kiedyś będziecie zimą w Zermatt to postarajcie się tutaj wstąpić na „jednego”. Hennu Stall wygrał jeden z pięciu najlepszych narciarskich barów w Europie. Polecam.
W fajnym miejscu czas szybko leci, tak więc gdzieś koło godziny 20 wyszliśmy na zewnątrz w poszukiwaniu nart.
Nie jest to takie proste, bo o tej porze wszystkie wyglądają podobnie. Na szczęście wiedząc o tym problemie nasz sprzęt stał wbity w śnieg w bezpiecznej odległości od reszty ludzi. Teraz został nam tylko paro minutowy zjazd po ciemku do Zermatt i już byliśmy w domu.
Może nie do końca w domu, bo na kolację wstąpiliśmy pożegnać się do najlepszej hamburgerowni w mieście (Brown Cow). A potem jeszcze musiał być obowiązkowy spacer po mieście na trawienie, oczywiście w wygodnych butach narciarskich.
Kupiłem sobie fajne podkładki pod buty narciarskie. Jest lekki problem z ich zakładaniem, ale jak już się uda to siedzą ba bucie i się nie niszczy podeszwy jak się chodzi. A także buty są znacznie mniej śliskie na lodzie czy śniegu.
2020.02.27 Zermatt, Szwajcaria (dzień 6)
Wczoraj w końcu przyszedł śnieg. Nie były to jakieś wielkie opady, ale w tak słabą zimę każdy centymetr się liczy. Jeździliśmy gdzie się dało, albo gdzie było można. Silny wiatr „pozamykał” większość górnych wyciągów.
W nocy też sypało, więc dzisiaj śniegu było jeszcze więcej w górach. Ponoć spadło go ponad 30cm i dalej sypie. Nie tracąc ani minuty wszyscy byliśmy już przed ósmą rano na stacji żeby wsiąść do pierwszego pociągu. Niestety nie udało się. Pierwszy pociąg nie bierze narciarzy. Drugi, o 8:30 raczej też nie. Dostali trochę śniegu i muszą „odśnieżyć” trasy.
Trochę to jest dla mnie nie zrozumiałe. Ja wiem, że jeżdżenie po nie ubitych trasach nie jest łatwe i wymaga pewnych umiejętności. Nie ma śniegu to niedobrze, za dużo śniegu też źle.
Parę tygodni temu byliśmy na nartach w Squaw Valley w Kalifornii i też w nocy spadło dużo śniegu. Rano żadna trasa nie była ubita, a wyciągi jakoś ruszyły. Przy wejściu na wyciąg postawili dużą tablicę informującą, że w górach są trudne warunki i trasy są tylko dla zaawansowanych narciarzy. Jak się chce to się da.
W Zermatt jakoś tego nie ogarnęli i drugi pociąg też nie brał narciarzy, natomiast ludzie bez nart mogli jechać. Lekko sfrustrowani poszliśmy na inny wyciąg. Wzięliśmy podziemną kolejkę i wyjechaliśmy na Sunnegga.
Tutaj też trasy nie były „przygotowane” dla narciarzy więc jedyną opcją jaką mieliśmy to zjechać na dół do Zermatt. Trasa nie była zła. Mało ludzi nią jeszcze dzisiaj jechało. Na rozgrzewkę zlecieliśmy na sam dół i tą samą kolejką wyjechaliśmy do Sunnegga ponownie.
Wyciągi w górę dalej były pozamykane. Ski patrol powiedział, że za 15-20 minut powinni zacząć wszystko otwierać. Nie chciało nam się znów zjeżdżać na sam dół i stać w kolejce, postanowiliśmy iść na ciacho i dobrą herbatkę.
Ciastko z jabłkami i herbatka ze specjalnym Jagertee poprawiła nam humory. Jeszcze więcej uśmiechu dostaliśmy po informacji, że wyciągi w góry zaczynają otwierać. Wyszliśmy na zewnątrz i po znalezieniu nart (były już przysypane) załadowaliśmy się na wyciąg.
Było zimno, jakieś -10 do -15C i lekki wiatr. Widoczność nie najlepsza i brak kontrastu. Gondolą wyjechaliśmy do Blauherd (2571 metrów). Tu już była fajna zima i dużo śniegu. Praktycznie byliśmy jedni z pierwszych narciarzy którzy tutaj wyjechali. Pierwszy zjazd był szybki i po trasach. Nie chcieliśmy stracić możliwości zjechania świeżo ubitymi trasami.
Natomiast drugi już nie był taki łatwy. Pojechaliśmy poza trasy.
W końcu poczułem się jak w Alpach. Dużo głębokiego śniegu, prawie brak śladów i możliwości jechania gdzie się podoba. Ten zjazd trwał znacznie dłużej niż pierwszy, ale w końcu można było dobrze zmęczyć nogi.
Na dole dowiedzieliśmy się, że na pociąg wpuszczają już narciarzy. Długo nie czekając wzięliśmy wyciąg do Breitboden (2514m). Stąd łatwą czerwoną trasą dojechaliśmy do stacji Riffelalp (2211m).
Pociąg był pełny, ale można było wsiąść. Chyba puścili na górę wszystkie pociągi jakie mieli, bo jechał jeden za drugim. Do Gornergrat mieliśmy jakieś 20 minut. Ponoć im wyżej tym więcej śniegu sypało. Widać było to po odśnieżarce jaką później mijaliśmy.
Pod szczytem „trochę” śniegu spadło. Pług rotacyjny miał tutaj dzisiaj trochę roboty.
Wyjechaliśmy na Gornergrat (3089m). Ostro tu wiało i była słaba widoczność. Śniegu było dużo, ale za bardzo nie można było wyjechać z tras, ani szybko zlatywać ubitymi. Ciężko było to robić w chmurach.
Pojeździliśmy tutaj aż do lunchu, na który zjechaliśmy do Grunsee (2300m). Uwielbiam to ich europejskie jedzenie w górach. Pyszne i szybko podane.
Warunki w górach zaczęły się poprawiać. Chmury się podniosły, wiatr zelżał i widoczność była znacznie lepsza. Postanowiliśmy pojechać na drugą stronę resortu i tam spróbować zjechać ciekawymi trasami.
Wychodzimy z restauracji, a tu miła niespodzianka. Nie było nas może 45 minut, a narty pokryła paro centymetrowa warstwa puszku. Tak to lubię. Zapiołem narty i ruszyłem w dół. Zjechaliśmy do Furi i stamtąd wzięliśmy gondolę do Schwarzsee (2583m).
Byłem tutaj dwa dni temu jak szedłem z Ilonką na hike. Idąc po górach zapamiętałem ciekawe miejsca gdzie można zjechać. Udało mi się trafić.
Ale było super. Tak jak by tutaj więcej śniegu nasypało. Stromo i w głębokim puchu, to lubię.
Jeździliśmy tutaj do końca dnia, aż wyciągi zamkną. Było tak fajnie i tak puchowo, że już nawet nie chcieliśmy szukać innych miejsc.
Na dodatek widoczność się poprawiła i już na 100% można było używać tych wspaniałych alpejskich terenów.
Jeździliśmy do ostatniego krzesełka. Około 17 zjechaliśmy na dół. Byliśmy za bardzo zmęczeni, żeby szukać jakiś fajnych knajp po nartach. Wróciliśmy do hotelu. Jutro zapowiada się jeden z lepszych dni na naszym wyjeździe. Słońce i dużo śniegu. Miejmy nadzieję, że to się sprawdzi i odwiedzimy najdalsze zakamarki tego wspaniałego resortu.
2020.02.26 Zermatt, Szwajcaria (dzień 5)
Dziś będzie troszkę o miasteczku Zermatt. Górki są piękne i można o nich pisać non-stop ale miasteczko Zermatt ma swoją historię, często zapomnianą albo nie docenianą.
Nazwa Zermatt wzięła się od niemieckiego słowa Zur Matte (na polanie). Zanim jednak język niemiecki stał się stałym elementem tego rejonu, osadnicy z doliny Aosty nazywali to miasto Praborno. Znaczenie jest to samo - “na polanie”, tylko język inny.
Zermatt rzeczywiście znajduje się na polanie u samego podnóża góry Matterhorn. To właśnie dzięki tej słynnej górze miasto to przeobraziło się z typowej rolniczej wioski w destynację turystyczną. Góra Matterhorn bowiem od dawna kusiła i przyciągała wędrowców. Ale dopiero w 1865 roku została ona po raz pierwszy zdobyta.
Przed XIX wiekiem Zermatt był jednak wioską rolniczą. Tłumaczy to dlaczego dużo domków jest położonych na stokach górskich. Stoki te były dość żyzne i ludzie budowali domy i spichlerze blisko pól uprawnych aby łatwiej zbierać plony.
Również w mieście Zermatt zachowało się parę domków z tamtego okresu. Wybudowane między XV a XVIII wiekiem spichlerze przetrwały do dziś i aktualnie składają się na część miasta zwaną Starym Zermattem. Rozciągają się one wzdłuż ulicy Hinterdorf (tylna wieś).
W dzielnicę tą trafiliśmy trochę przypadkiem. To znaczy widzieliśmy, że jakieś domki stare są w Zermatt ale jakoś nie wgłębialiśmy się w ich historię. Dopiero jak Darek zarządził, że dziś po nartach spotykamy się w barze Harry’s to natknęłam się na historię starego Zermatt.
W 1902 roku dziadek Harry’ego wybudował kurnik. Był to bowiem budynek, w którym głównie przechowywano kury i sporadycznie mieszkano. Lata później (dokładnie 112 lat później) miejscówka została przerobiona przez Harry’ego na bar. Jest to jedna z bardziej popularnych apres-ski. Widać, że tu lubią imprezować w kurnikach.
Bar bardzo przyjemny a do tego ma bardzo dobre ceny na piwo. Nie dziwię się, że pomimo, że nie można dojechać do niego na nartach (no chyba, że się jest Darkiem) to nadal przyciąga tłum narciarzy. No bo kto odmówi piwa za 5 franków.
Darek dziś wszędzie dojechał na nartach, nasypało trochę śniegu i Zermatt stał się w końcu miastem w którym poruszać się można tylko na nogach albo nartach. Tak się gdzieś reklamują - Zermatt, jako miasto w którym nie ma spalinowych samochodów reklamuje się, że wita cię cisza, świeże powietrze a wszędzie dostaniesz się na nartach lub nogach…. No i jest w tym dużo prawdy. Zwłaszcza w dni gdzie spadnie trochę śniegu.
Zanim dotarłam jednak do Harrys’a to poszwendałam się po zakamarkach starego miasta. Jest to coś unikatowego i zdecydowanie radość dla fotografa. Wreszcie coś starego, innego i unikatowego. Domki ciągną się między dwoma uliczkami i można wszędzie zaglądać i czasem nawet wyjść na drabinę. Zastanawiało mnie tylko dlaczego niektóre domki położone są jakby na palach ale doczytałam, że było to zabezpieczenie przed myszami. No tak, logiczne. Skoro trzymali tam zborze i inne plony to nikt nie chciał, żeby myszki zaglądnęły tam na ucztę.
Wyedukowana troszkę na temat historii o Zermatt spotkałam się z chłopakami w Harry’s Bar. Było wesoło, miło i można by tak siedzieć godzinami gdyby nie fakt, że dziś mamy w planie wypasioną kolację w knajpie która słynie z najlepszego raclette.
Czas zbierać się….nie jest jednak łatwo opuścić stare miasto. Jak się okazało Harry’s to nie jedyny bar w starym mieście. Idąc do hotelu Darek wypatrzył jeszcze jeden bar Z'alt Hischi. I sobie przypomniał, że jest on na jego liście. Ups…..oznacza to, że nie można przejść obojętnie. No więc weszliśmy - chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę w co się pakujemy. Bar wyglądał ciekawie ale był stary jak ten budynek. Poczuć się można jak u babci w kuchni. Zdecydowanie ma swój klimat.
Kolega zamówił herbatę z rumem i tak się potoczyło, że każdy przytaknął, że to dobry pomysł i poleciały trzy herbatki. Tylko, że to bardziej był rum z herbata niż herbata z rumem. Pan zdecydowanie nie żałował rumu a włożona torebka herbaty była tam tylko po to, żeby zabarwić wodę i może dodać delikatny smak.
Herbatka była super ale po pierwsze druga taka by nas zcięła z nóg a po drugie uratował nas brak gotówki, bowiem nadal tam płaci się tylko gotówką. Czasem dobrze nie mieć przy sobie gotówki. Opuściliśmy bar z obietnicą, że jeszcze tu wrócimy. Troszkę jesteśmy ciekawi czy później rozkręca się tu jakaś impreza bo jak my byliśmy to było dość cicho i mało ludzi.
Odstawiliśmy narty do hotelu i po małej przerwie ruszyliśmy znów na miasto do restauracji Schaferstube. Jak już wspominałam to słynie ona ze słynnego raclette. My nadal pamiętając nieziemskie raclette we Francji, mieliśmy nadzieję dostać coś podobnego w Zermatt.
Niestety pomimo, że mają tu podobną maszynkę to przynoszą raclette już ściągnięte na talerz. Było dobre ale nie ma tej otoczki, robienia wszystkiego samemu, nie można sera spalić/przypiec no i najważniejsze nie ma takiej frajdy. Dobrze, że przynajmniej fondue można nadal robić samemu... ciężko by było inaczej.
Ogólnie restauracja bardzo dobra. Mają jagnięcinę pod wieloma postaciami jak i mnóstwo serowych specjałów. Tak więc każdy znalazł coś dla siebie i wcinał, że aż mu się uszy trzęsły.
Darek oczywiście wybrał jagnięcinę. Ja się postanowiłam nie ograniczać i wzięłam raclette bez ograniczeń. Do tego na stole wylądowały hamburgery, foundue i włoskie wino. Mieszanka nieziemska ale w końcu raz się żyje. Trzeba cieszyć się, życiem zanim nas jakiś Coronavirus zje.
Było przepyszne! Po takim obżarstwie zostało nam tylko jedno do zrobienia - zrzucić kalorie poprzez taniec. Dobrze, że zaraz obok restauracji jest knajpa Papperla Pub gdzie mają muzykę na żywo i można tańczyć do nigdy nie zawodnych kawałków z lat 80-tych. Nie wiem jakim cudem znaleźliśmy jeszcze na to siłę, ale z godzinę jeszcze poskakaliśmy w rytm muzyki.
Jutro będą zakwasy - albo nie będą. Nie ma to większego znaczenia. Najważniejsze, że wszyscy się dobrze bawili i mieliśmy kolejny dzień pełen atrakcji i przygód.
2020.02.25 Zermatt, Szwajcaria (dzień 4)
Przerwa, po dwóch intensywnych dniach na nartach Darek stwierdził, że zrobi sobie przerwę. Przerwa jednak nie oznacza siedzenia w hotelu i spania… przerwa oznacza pobudkę o 6:30, śniadanie, nie ma czasu nie ma czasu i o 9 rano wskoczenie w gondole do Schwartzsee.
Tak, dziś Darek zrobił przerwę od nart ale nie od hiku. Wolny dzień też trzeba spędzić w górach tylko inny sport uprawiać.
Plan był dość ciekawy. Wyjechać kolejką w górę, zejść do doliny a potem iść doliną jak najdalej się da.
Schodziło się super choć ze względu na zdjęcia które pstrykaliśmy w koło, dość wolno. No ale sami przyznacie, że widoki niesamowite.
Nawet na tej wysokości, szlaki były bardzo dobrze oznaczone. Pomimo, że Darka ściągało na trasy narciarskie to musiał się mnie słuchać i chodzić za mną po trasach dla pieszych. Dziś bowiem byliśmy w moim królestwie.
Nie przeszkodziło mu to jednak wypatrzyć znaku do baru. Zanim jednak tam dojdziemy to minie trochę czasu bo hike najważniejszy. Po piwku ciężko by było sie zmobilizować na spacer.
Obeszliśmy Matterhorn prawie ze wszystkich stron. Czasem szliśmy blisko tras narciarskich a czasem wchodziliśmy w las i przez długi czas nikogo nie widywaliśmy.
Doszliśmy do Stafelalp. Knajpy, którą bardzo lubimy ze względu na fondue i super widok na Matterhorn. Tak jak jednak pisałam. To będzie później.
Obeszliśmy knajpę i poszliśmy w głąb doliny. Kawałek szliśmy drogą ale potem szlak zakręcił i tu już było nie odśnieżone.
Tutaj zaczął się prawdziwy, odludny hike. Nie było narciarzy, zapadaliśmy się co chwila bo śnieg był nie ubity.
Ale nie w takich śniegach się szło więc dawaliśmy radę. Potem tylko moje odciski powiedziały, że chyba to nie był najlepszy pomysł ale co tam….odciski się wyleczy i zostaną tylko zdjęcia i piękne wspomnienia.
Doszliśmy do miejsca gdzie bardzo ładnie widać lodowiec. Oczywiście tu musiała być przerwa. Siedzieliśmy przy piwku i dyskutowaliśmy o globalnym ociepleniu. I o tym jak za parę lat pewnie zniknie lodowiec z Matterhorn'a bo jest już dość skromny.
Już mieliśmy się zbierać kiedy na nartach biegowych podjechał do nas jakiś lokalny. Szkoda, że mówił mieszaną angielszczyzną bo ciekawa osobowość z niego. Podobno 6 razy wyszedł na Matterhorn. Też jego pierwsza reakcja, jak usłyszał, że jesteśmy z Polski świadczy, że kocha góry. Od razu wymienił naszych najlepszych himalaistów i podsumował, że Polacy są wyśmienitymi górołazami/himalaistami.
Porobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i ruszyliśmy w drogę powrotną. My na późny lunch a kolega pewnie do Bern bo stamtąd pochodzi.
Skoro byliśmy w tych rejonach to wybór restauracji był oczywisty. Stafelalp. Byliśmy tu pięć lat temu i jako powrót do przeszłości chcieliśmy znów tam wrócić. Niestety knajpa się spaliła dwa lata temu ale szybko ją odbudowali. Znów wszystko w drzewie ale mam nadzieję, że tym razem mają lepsze alarmy przeciwpożarowe, bo knajpa naprawdę super.
Tradycyjnie postawiliśmy na ziołowe fondue z winkiem. Było przepyszne. Objedliśmy się jak głupie świnki i wcale nam się nie chciało stąd wychodzić. Czekał nas jeszcze dość długi spacer powrotny. W Zermatt jest bardzo dużo poukrywanych restauracji w górach. Są one bardzo dobre - często nawet lepsze niż w mieście. Jest to plusem jak się jeździ na nartach albo idzie na długo w góry. Można zjeść pyszny obiadek a nie przepłacać za odgrzewanego w mikrofalówce hamburgera za $20 w Killington.
Wracaliśmy troszkę na około. Darkowi się tak podobały tutejsze szlaki, że wybrał trasę widokową. A przy trasie widokowej to i ławeczki są i polanki i dużo innych miejsc gdzie można odpocząć i podziwiać Matterhorn. Tak więc wcale nam się nie spieszyło do hotelu a wręcz przeciwnie, korzystaliśmy z każdej okazji, żeby podziwiać widoki.
Ściemniało się już jak wróciliśmy. Byliśmy dość zmęczeni i tak najedzeni serem, że nawet nie myśleliśmy o kolacji tylko prysznic i łóżeczko.
2020.02.24 Zermatt, Szwajcaria (dzień 3)
Dzisiaj ponoć ma być dzień z najlepszą pogodą w górach.
Co rozumiem mówiąc „najlepsza pogoda”? Dla mnie w skład najlepszej pogody wchodzą cztery rzeczy. Brak wiatru, słonecznie, -5C i dużo śniegu.
Pierwsze trzy się sprawdziły, ze śniegiem było gorzej. Lokalni mówili, że dawno nie pamiętali tak słabej zimy. Jak byłem tu pięć lat temu, to było znacznie więcej śniegu. Mogłem jeździć gdzie chciałem, a nie tylko po trasach.
Nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć co się ma. Niestety dzisiaj nie mogłem jechać pierwszym pociągiem, bo wczoraj oddałem narty do ostrzenia i dopiero o 8 rano otwierali sklep. 25 minut później wziąłem następny pociąg i o 9 byłem już na Gornergrat.
Dzisiaj góry znacznie lepiej się prezentowały niż wczoraj. Nie było żadnej chmurki na niebie. Idealna widoczność.
Zjechaliśmy dwa razy na rozgrzewkę i ruszyliśmy w dół do Furi skąd gondolą wyjechaliśmy aż na 3000 metrów do Trockener Steg. Inaczej zwanym „Matterhorn Glacier Paradise”. Jest to miejsce z którego zaczyna (a raczej kończy) się lodowiec.
Narciarz tutaj ma wiele możliwości. Jechać dalej w góry, albo zjeżdżać w dół. Wiedząc, że jest słaba zima i mało śniegu na dole, postanowiliśmy dalej jechać w góry. Z tego miejsca jest wiele rodzajów wyciągów, które wychodzą w różne miejsca. Można wziąć kolej linową albo gondole na szczyt (prawie 4000 metrów). Albo krzesłami lub orczykami dalej posuwać się w głąb lodowca.
Na start wyciągiem krzesełkowym wyjechaliśmy na przełęcz gdzie już dobrze wiało, natomiast widoki zapierały dech w piersiach.
Tutaj już się fajnie jeździło. Na trasach był ubity, ale miękki śnieg, bez lodu i muld. Natomiast poza trasami dalej było twardo i nie sprawiało to żadnej frajdy z jazdy.
Jeździliśmy tutaj przez jakąś godzinę i w końcu postanowiliśmy zaatakować szczyt.
Nowiutką 20+ osobową gondolą w niecałe 10 minut podnieśliśmy się o 1000 metrów. Wyjechaliśmy na szczyt (3883 metrów).
Obowiązkowe zdjęcia alpejskiej panoramy i do roboty. W tym rejonie znajduje się parę orczyków. Zjechaliśmy sobie parę razy. Na tej wysokości śnieg był już super. Pewnie było go parę metrów i dlatego tutaj można jeździć na nartach cały rok.
Jednak na bardziej stromych odcinkach dalej było twardo i lodowato, co oznaczało, że zima w tym roku jest słaba. Nie wiadomo kiedy nam się przytrafi taka dobra pogoda, więc wykorzystaliśmy ją na maksa i zjechaliśmy na drugą stronę. Wjechaliśmy do Włoch.
Po włoskiej stronie warunki były porównywalne do szwajcarskich. Mało śniegu i twardo. Często lód się pojawiał. Parę razy próbowałem wyjechać poza trasy ale nie było sensu. Super twardo z wybojami.
Część załogi postanowiła wracać na stronę szwajcarską, a ja pojechałem na sam dół, aż do miasteczka Cervinia.
Pod koniec zjazdu było już cieplej i słoneczko zaczęło pomału roztapiać lód. W związku tym można się było zacząć troszkę bawić poza trasami. Niestety daleko było do raju jaki tu pamiętam sprzed paru lat.
Cervinie rozbudowali na maksa. Dużo nowych pensjonatów, hoteli i wyciągów. Za wiele nie miałem czasu żeby to schodzić, bo było już po godzinie 14, a ja jeszcze miałem trochę wyciągów do wzięcia żeby wrócić do Szwajcarii. Nie chciałem nocować we Włoszech.
O 15:30 wyjechałem na przełęcz. Znajomi już zjechali na dół do Ilonki, która już trzymała stolik w jednym z najlepszych barów w Zermatt. Nie spiesząc się, pomału zjeżdżałem na dół w promieniach zachodzącego słońca.
Zanim jednak zjechałem, musiałem jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Słynną ławeczkę.
Jest to miejsce, z którym mam miłe wspomnienia. Usiadłem sobie, otworzyłem piwko i w ciszy patrzyłem na Matterhorn i całą dolinę, w którą jutro wraz z Ilonką mamy iść na „spacer”.
Około 4:30 zjechałem do Furi, skąd w ciągu paru minut dojechałem do słynnego Hennu Stall, gdzie Ilonka wraz z resztą załogi brała już czynny udział w après-ski.
"Chyba Darkowi się dziś naprawdę dobrze jeździło, bo tylko wysyłał smsy, że będzie coraz później. Dziś miałam w planie pochodzić po drugiej stronie gór. Bardziej w rejonach Matterhorn Glacier Paradise. Z Zermatt można dojść do Furi gdzie normalnie dojeżdża kolejka. Ja na tym wyjeździe olewam kolejki. Stwierdziłam, że przecież chodzi o trening i chodzenie po górkach a nie wożenie tyłka kolejkami. Oszczędność kasy też jest jakąś tam mobilizacją więc same plusy.
Te części górą są chyba bardziej popularne. Jest to bowiem rejon najbliższy słynnej górze Matterhorn, która pomimo, że jest widoczna z każdego miejsca w Zermatt, w tym rejonie widok jest zdecydowanie najlepszy.
Podejście jest fajne i łatwe. Delikatnie, serpentynami do góry. Do tego jeszcze jest mało śniegu więc dużo ludzi, starszych, z wózkami wybrało się na spacer.
Wyjście do Furii nie zajęło mi długo (może 1.5h) i miałam się tam spotkać z Darkiem koło pierwszej godziny. I tak mniej więcej doszłam pod wyciągi. Darkowi się jednak dobrze jeździło więc dał mi tylko znać, że będzie bliżej drugiej. Spoko, godzinkę w słoneczku można poczekać. Niestety z godzinki, zrobiły się dwie godzinki a potem trzy.... tak więc po godzinie opalania się na leżaku stwierdziłam, że czas się ruszyć i poszłam na dół w kierunku miasta.
Okazało się jednak, że reszta załogi już ma dość jeżdżenia i zawołali mnie przez walki-talki. Ja byłam w bardzo „niebezpiecznym” miejscu bo blisko baru zwanego kurczak. Kurczak, czyli Hennu Stall, jest wiejskim domkiem położonym zaraz przy trasie zjazdowej z Furii do Zermatt. Domek został przerobiony na bar/dyskotekę i jest najlepszym apres-ski jakie w życiu widzieliśmy.
Przychodzą tam wszyscy od 16 latków (tak w Europie można pić alkohol od 16 lat) po 60 latków. Około czwartej przychodzi DJ i rozkręca imprezę. Stare, nigdy nie zawodne kawałki z lat 80-tych sprawiają, że każdy tam tańczy. Chyba nie widziałam osoby, która by nie tańczyła albo przynajmniej bujała się w rytm muzyki.
My nie byliśmy gorsi. W butach narciarskich czy hikowych przetańczyliśmy parę godzin. Człowiek się zastanawia jak po całym dniu na nartach ma się jeszcze siłę na tańczenie. Ale ma się – muzyka porywa i nikt nie potrafi usiedzieć.
Około 7 godzinie impreza cichnie i ludzie przenoszą się w inne miejsca. My jutro idziemy na hike więc przenieśliśmy się grzecznie do pokoju i tylko jakiegoś McDonald's skołowaliśmy do piwka w hotelu."
2020.02.23 Zermatt, Szwajcaria (dzień 2)
Górki wzywają więc trzeba iść. Darka tak wołały, że przez balkon chciał wyskakiwać.
Zanim jednak pojedziemy na cały dzień w góry to trzeba zjeść pożywne śniadanko. Opcja hotelu ze śniadaniem jest super. Zwłaszcza jak jedzie większa grupa. Po pierwsze każdy może zjeść śniadanko kiedy chce a po drugie jest to oszczędność czasu…. no chyba, że wyczai się maszynę do wyciskania świeżych pomarańczy… przerobienie dwóch dużych pudeł może trochę zająć ale nie ma to jak świeże pomarańcze i dzienna porcja witaminy C.
Mieszkamy bardzo blisko pociągu Gornergrat. O ile pociąg wywozi ludzi w góry o tyle jego minusem jest, że jeździ co 20 minut. W związku z tym Darek nie miał wyboru i musiał zdążyć i złapać kurs o 8 rano.
"Pociąg na Gornergrat to świetna sprawa. Otwierają go już o 8 rano i za 30 minut wywozi narciarzy z 1600 metrów na 3000. O 8:30 otwierają wszystkie inne wyciągi, a ty już jesteś na samej górze i masz parę pierwszych zjazdów po super ubitych trasach, albo bo świeżym puchu. Niestety w Zermatt już dawno nie sypało i puchu nie ma. Miejmy nadzieję, że wkrótce spadnie."
Ja wyszłam z domu niedługo po Darku i prosto do góry. W Zermatt mają super oznaczone trasy dla pieszych. Dość często, nawet w mieście pojawiają się różowe znaki pokazujące odległość do różnych wiosek. Nazywam to wioskami, ponieważ w górach są duże skupiska domków i bardzo często mają one swoją nazwę.
Takie same tabliczki pojawiają się w górach tak że zabłądzić ciężko. Czasem tylko człowiek może mieć dylemat. Na lewo do baru czy na prawo w górki.
Ja wybrałam na prawo, prosto do góry. W planie miałam wyjść do Sunnegga na 2288 m (Zermatt jest na 1620 m.). Bardzo lubię tą trasę. Sunnegga ma bardzo ładny widok na Matterhorn. Trasa przewidziana jest na 3h 45 min ale mi udało się wyjść w 2h 30 min. Nieźle. Czyli nie jest tak najgorzej z moją kondycją.
Trasa jest przeznaczona dla pieszych. Choć zima w tym roku jest bardzo słaba to zdarzają się lodowate odcinki. Na szczęście trasę posypali żwirem i raki musiałam ubierać dopiero pod sam koniec jak weszłam w rejon szlaków narciarskich. Przez cały czas włóczykije mają swoją wydzieloną trasę i nie zawracają głowy narciarzom. Za to właśnie kocham Zermatt.
Ogólnie mało spotkałam ludzi ale pojawiali się co jakiś czas. Oczywiście miłe Guten Morgen! i Shöner Tag! i każdy idzie we własną stronę.
Trasa obchodziła górę więc przez większość czasu za towarzyszy miałam tylko wiewiórki. A sprytne to wiewiórki - kradły jedzenie ptakom z karmnika….przyłapane na gorącym uczynku.
W końcu doszłam do domków. Wioska nazywa się Findeln. Zaczynają tu się bary i restauracje a każda obowiązkowo ma taras z widokiem na Matterhorn.
Stąd do Sunnegga jest tylko 30 minut. Trasa przechodzi między domkami i znów dobrze przygotowana, że nawet raków nie potrzeba.
No i doszłam. W Sunnegga krzyżuje się trochę wyciągów. Byłam w miarę wcześnie więc udało mi się skombinować fajny stolik z widokiem na Matterhorn. Mam nadzieję, że nie wygonią mnie zanim chłopaki dojadą.
Udało się spotkać z chłopakami i zaczęły się opowieści…
"Myśmy cały poranek jeździli w rejonie Gornergrat. Idealne miejsce na zaaklimatyzowanie się z tym regionem górskim. Jest to nasz pierwszy dzień na nartach, więc nie chcieliśmy za bardzo przekraczać 3000 metrów. Oprócz tego jest tu wiele łatwych i średnio-trudnych tras, które cię idealnie wprowadzają w atmosferę górską.
Próbowałem parę razy wyjechać z tras, ale niestety zima jest za ciepła w tym roku. Nawet na 3000 metrów dalej jest ciepło i śnieg się topi. W nocy zamarza i powstaje lodowa skorupa. Miejmy nadzieję, że jak jutro wyjedziemy na 4000 metrów to będzie inna sytuacja.
Ilonka była w Sunnegga. Musieliśmy wziąść parę wyciągów żeby do niej dojechać. Na górze już ostro wiało, w dolinach dalej było spokojnie. Wiedzieliśmy natomiast, że idą duże wiatry. Włoska strona była już cała zamknięta i powoli górne wyciągi w Zermatt też zaczynali zamykać."
Super się siedziało i obserwowało jak Matterhorn dymi. Niestety trzeba się ruszyć do roboty i pozjeżdżać trochę. Rozstaliśmy się po prawie godzinnym lunchu i każdy poszedł/pojechał w swoją drogę. Schodząc na dół mijałam już dużo więcej górołazów. Niektórzy to byli ewenementy w płaszczykach i butach Channel.
Myślę, że część ludzi wyjechała kolejką, zobaczyła znak Zermatt 1h 45min i stwierdziła, że zejdzie. Dobrze, że trasa jest w miarę posypana to przynajmniej nie połamią sobie nóg. Spotkałam, też polaków. Na szczęście wstydu nie przynieśli i widać, że mierzyli siły na zamiary.
Darek już na lunchu miał dużą ochotę usiąść przy starych domkach. Miejsce fajne tylko, że szkoda robić przerwę 15 min po przerwie. Tak więc zdziwiłam się jak po 30 minutach od rozstania usłyszałam "Dziubdziuk, dziubdziuk….masz jakąś miejscówkę bo będziemy koło ciebie za około 5 min.
Od razu wtedy pomyślałam o ławeczce, którą mijałam po drodze. Ja ją już przeszłam ale zawróciłam. W końcu mówią "ruch to zdrowie". Spotkaliśmy się więc ponownie i znów słuchałam opowieści o trasach a najbardziej o wiatrach, przez które pozamykane są prawie wszystkie kolejki.
"Tak, zaczęli wszystko zamykać. Udało nam się wyjechać na Rothorn (3103m), ale tak wiało, że jak otworzyli drzwi od kolejki na górze ludzie mieli problemy z jej opuszczeniem. Wdmuchiwało ich do środka. Za chwilę tą kolejkę też zamknęli i za bardzo nie było gdzie jeździć. Próbowaliśmy wyciągów krzesełkowych, ale albo jechały super powoli, albo były do nich ogromne kolejki.
Lepiej było zjechać trochę niżej (gdzie mniej wiało) i usiąść na ławeczce w słoneczku i napić się zimnego piwa!"
Miejscówka była tak fajna, że można by siedzieć tam godzinami. Niestety wiatr dochodził już w mniejsze partie gór i robiło się chłodno. Chłopaki zapięły narty, ja już raków od tego momentu nie potrzebuję więc nic nie musiałam zapinać i każdy poszedł w swoją stronę.
Z góry zleciało się szybko. Śnieg i lód się roztopił i został tylko żwir i błotko. Tak, że szło się fajnie i szybko i już po godzinie byłam przy ulicach Zermatt. Tym razem Darek zajął się wyszukiwaniem knajp. Zrobił listę około 10 barów które trzeba odwiedzić. Oczywiście znalazł się na liście kurczak "Hennu Stall". Znalazło się też Cervo. Podobno kurczak dla starszych ludzi… hmm… chyba już podchodzimy pod starszych ludzi więc obczailiśmy tą knajpę. Znajduje się ona przy kolejce na Sunnegga. Z dolnej stacji kolejki trzeba wziąć windę na górę i jest się przed samą knajpą. Można tam też zjechać trasą Riedweg. Okazało się, że można tam też dojść na nogach i w sumie to koło niej przechodziłam jak szłam na górę. Tak więc cofnęłam się trochę i doszłam tam na nóżkach.
Cervo jest podobne do kurczaka. Jest większe. Ma bardziej fancy siedzenia, ma część restauracyjną, bar gdzie ludzie tańczą w butach narciarskich i górny poziom gdzie można usiąść na wyciągu posłuchać muzyki ale też poopowiadać wrażenia z dnia albo po prostu pogadać. Tak więc Darek zaczął swoje opowieści dziwnej treści…
"Nie takie znowu dziwne. Po przerwie jeszcze parę razy zjechaliśmy w górkach i trzeba było wracać na dół, bo już wyciągi zamykali. Z Sunnegga można zjechać podziemną kolejką do Zermatt, albo na nartach. Oczywiście wybraliśmy opcję łatwiejszą czyli narty.
Dla narciarzy, którzy nigdy nie jeździli w Alpach raczej nie wyobrażają sobie jakie tu są odległości. Kilometrami się jedzie, żeby zjechać na dół. A po drodze same pułapki. Koło tras narciarskich co chwilę jakaś knajpa czy bar z fajną muzyką, wygodnymi siedzeniami i super widokiem.
Wiedząc, że Ilonka już jest na dole, to na szczęście troszkę się spieszyliśmy. Tylko raz nas wciągnęło na piwko, ale to był ciepły, wiosenny las, a nie bar."
Słoneczko zachodziło i robiło się chłodno. Kolektywnie stwierdziliśmy, że trzeba zmienić lokalizację a potem kolektywnie doszliśmy do wniosku, że na kolacje to bez butów narciarskich więc ruszyliśmy do hotelu, szybkie przeorganizowanie się i znów w miasto na kolacje. Ja miałam ochotę na raclette. Grupa potwierdziła, że może być więc spacerkiem poszliśmy na drugi koniec miasta do restauracji zwanej Schäferstube. Pachniało serem na maksa. Niestety pytanie "czy mamy rezerwację" popsuło nam plany. Bez rezerwacji nie ma szans. Zwłaszcza grupa 5 osób. Zrobiliśmy więc rezerwację na środę ale dopiero 21:00 była wolna...chyba restauracja musi być dobra skoro jest tak oblegana.
Skończyliśmy więc u Włocha na pizzy z piece. Pizza tak pysznie wyglądała i smakowała, że jak zjedliśmy całą to sobie przypomnieliśmy, że przecież bloga piszemy i pasowałoby zdjęcie… no więc macie zdjęcie deseru.
Niestety - stety - kolacja była bardzo blisko baru Papperla Pub. Miejsce to znamy bardzo dobrze z naszego wcześniejszego pobytu bo było akurat pod naszym domkiem. Jest to miejsce dość sławne, ze względu na live music, które mają codziennie. Teoretycznie mają codziennie od 5-7 ale potem też od 10 do 11. Było przed 10 więc mieliśmy nadzieję, że się załapiemy ale pomału zamykali. Wystawili znak Exit i niby nikogo nie wyganiali ale o 10:30 jak nie było muzyki tak nie było.
Ostatnim przystankiem zanim się rozeszliśmy, każdy do swojego hotelu był Snowboat. Tutaj kelnerzy wygrali konkurs na najbardziej rozrywkowych kelnerów. Niedobitki nadal siedzieli w barze, czasem jakiś niedopity turysta się pojawił ale kelnerzy śpiewali piosenki ma całego (czasem udawali, że śpiewają). Było wesoło!
Nie można imprezować za długo bo jutro podobno ma być piękna pogoda w górach. Miejmy nadzieję, że wszystko będzie pootwierane. A póki co….dobranoc!
2020.02.22 Zermatt, Szwajcaria (dzień 1)
Oglądaliście "Pewnego razu w Hollywood" (Once upon time in Hollywood)? Jest tam scena w samolocie… w tamtych czasach to były samoloty. Dużo miejsca, wygodne fotele, tańczyć nawet można było, no i białe obrusy!
Jakie zaskoczenie pojawiło się na twarzy Darka kiedy Pani przyniosła mu jedzenie ale wcześniej na stoliku rozłożyła biały obrus.
Tak to można lecieć…. ceny biletów ekonomy tanieją. Już za $500-$600 można spokojnie polecieć do Europy. Czasem nawet taniej. Jeszcze jakieś 10 lat temu płaciło się koło tysiąca. Teraz za tysiąc można mieć lepszą klasę. Pojawia się tylko pytanie czy latać częściej i taniej czy lepiej i rzadziej? Nam już się nie chce latać na weekend do Europy więc wybieramy rzadziej a lepiej.
A właściwie to gdzie lecimy? Na nartki do Zermatt. Ostatni raz byliśmy tam 5 lat temu. Najwyższy czas wrócić do tego resortu.
Lecieliśmy Deltą i o ile klasa ekonomy jest dość ciasna na długie dystanse to premium już im lepiej wyszła. Podobno jest to nowa klasa na lotach międzynarodowych w Delcie i trzeba przyznać, że dobry pomysł.
Po samolocie przesiedliśmy się na pociąg. Tutaj klasa juz jest jak typowe bydło. Jak pięć lat temu narzekaliśmy na pociągi Szwajcarskie tak i teraz. Zacznijmy od biletów. Tak skomplikowali system biletów i wprowadzili jakieś karty zniżkowe, że się nie idzie w tym połapać. Jak już jakoś to zrozumieliśmy to się okazało, że na żadną zniżkę się nie kwalifikujemy i trzeba zapłacić $250 za osobę za bilet w dwie strony.
Chcieliśmy kupić bilety na internecie i zarezerwować sobie miejsca ale niestety coś nasze karty kredytowe nie przechodziły. Dziwni są. Skoro się nie da to się nie da i kupiliśmy bilety dopiero na dworcu w automacie….o rezerwacji siedzeń mogliśmy zapomnieć.
Nie rozumiem tego. Wiedzą, że ludzie podróżują z bagażami a miejsca na walizki jest jak na lekarstwo. Ludzie z nartami się przeciskają, upychają bagaże po kątach a korytarze i przejścia są tak ciasne, że dwie osoby się nie miną. Gdzie te słynne wspaniałe koleje szwajcarskie….
Do Zermatt można dojechać tylko pociągiem. Jest to miasto wolne od samochodów. Tylko małe elektryczne autka są dozwolone. Niestety nie ma bezpośredniego pociągu z Zurich do Zermatt i trzeba się przesiąść w Visp na lokalny pociąg. Tam też jest walka o miejsca choć mamy nadzieję, że skoro nie jedziemy tam rano to może nie będzie aż tyle narciarzy.
Ops….pomyliliśmy się. Niestety prawie cały ekspres z Zurich wpakował się do tego małego lokalnego pociągu. To co się działo to masakra. Ludzie się przepychali, lecieli przez peron z walizkami w górze. Dobrze, że okna się tu w pociągach otwierają tylko na szparkę bo by się działo to co w latach 70-80-tych w Polskich pociągach.
Jednym słowem masakra….znów siedzenie na podłodze i wspominanie jakie to fajne pociągi są w Japonii.
Akurat znajomi, którzy z nami pojechali byli niedawno w Japonii. Ich syn skomentował to krótko: czym się różni pociąg w Japonii od pociągu w Szwajcarii. W Japonii masz siedzenie!
Ufff…..udało się. Dotarliśmy. Dawno tak mi się nie chciało prysznica niż po tej podróży. Dobrze, że Szwajcaria jest czysta i można siedzieć na schodach w pociągach a nie jest to NY metro.
Śpimy w Arca Hotelu, blisko stacji kolejowej, na obrzeżach miasteczka ale i tak w sumie blisko wszędzie. Tak więc po prysznicu i drzemce ruszyliśmy na najlepsze hamburgery w mieście. Wg. nas są one w Brown Cow przy Bahnhofstrasse. Tak nam smakowały jak byliśmy tam ostatnim razem, że ich smak pamiętamy do dziś. Nie mogło się obejść bez Stinky hamburger (dla stinky person) i Swiss burger dla Swiss person - pierwsze to słowa Darka, drugie dopowiedział kelner. Nie zawiedliśmy się! Smak był taki jaki zapamiętaliśmy - wspomnienia wróciły!
Pomimo drzemki jet lag nas dopadł więc rozrabiania dziś nie będzie. Jutro ostro ruszamy w górki. Nie ma łatwo. Główna pogodynka powiedziała, że ładna pogoda będzie tylko do połowy wtorku - nie ma więc, że boli i pierwsze dni trzeba wykorzystać na maksa. Ciekawe czy nasza aklimatyzacja pozwoli nam rzeczywiście wykorzystać te góry na maksa.
2020.02.08-09 Sugarbush, VT
Przestaliśmy już pisać bloga z narciarskich wyjazdów na wschodnie wybrzeże. Po pierwsze nie chcemy się powtarzać, a po drugie cóż takiego fajnego może się tutaj wydarzyć żeby warte było wrzucenia do sieci.
Wyjątkiem są nowe resorty, albo jakieś fantastyczne warunki. Tym razem obie rzeczy dopisały. Wyruszyliśmy na weekend do nowego resortu, do Sugarbush. Zima też dopisała, w piątek spadło 20-25 cm śniegu. Może nie jest to jakieś wielkie WOW, ale w czasach zwariowanej pogody każdy centymetr białego złota jest bezcenny.
Sugarbush jest położony w centralno-północnej części stanu Vermont. Byliśmy w nim jakieś 10 lat temu, więc nie wiele z niego pamiętamy. Były to czasy kiedy nasz blog jeszcze nie istniał, więc obowiązkiem jest napisać o nim parę słów.
Niestety śnieg nie sypał tylko w górach, sypał też na drogach. Władze stanu Vermont postanowili utrzymać drogi na biało, nawet autostrady. Dawno nie widziałem takiej ilości samochodów w przydrożnych zaspach. Pomału, ostrożnie dojechaliśmy na miejsce.
Sugarbusz składa się z dwóch resortów połączonych najdłuższy wyciągiem krzesełkowym na świecie! Długość wynosi ponad 3km.
Niestety nie byliśmy jedyni którzy chcieli wykorzystać piękny weekend na nartach. Wyjechaliśmy z NY w nocy i w sobotę rano przyjechaliśmy już na super-pełny parking. Nie spodziewałem się tak ogromnej ilości ludzi w tym resorcie. Nie jest on tak bardzo popularny jak Killington czy Okemo. Nawet temperatura (-20C) na dole nie wystraszyła zatwardziałych narciarzy.
Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy w góry. Na dole były nawet spore kolejki do wyciągów (jakieś 10 minut), ale już wyżej było znacznie lepiej. Praktycznie bez kolejek, może 3-5 minut trzeba było czekać.
Już przy pierwszym zjeździe można było wyczuć, że coś tutaj posypało. Brak lodu i ciche zakręty w śniegu, prawie jak na zachodzie. Od razu też można było zauważyć, że jest to resort dla bardziej zaawansowanych narciarzy. Stromsze, mało ubijane trasy, mniej uczących się narciarzy, mało snowbordzistów.... ogólnie lokalna górka dla lokalnych.
W tym czasie Ilonka poszła odkrywać okolicę....
"Tak, głupio jest być w górach i nie iść na spacer. Najpierw Sugarbush mnie zdenerwowało. Weszłam na stronę i szukałam co i jak i....stwierdziłam, że masakra. Chodzić tylko można po zamknięciu tras i przed otwarciem, ale nie jak wszyscy jeżdżą. Dopiero jak poszłam do informacji to się dowiedziałam, że mają trasy na rakiety. Podeszłam do tego mega sceptycznie ale wybrałam trasę najtrudniejszą. I muszę przyznać, że mnie pozytywnie zaskoczyli. Szlak szedł ładnie do góry. Honor zwracam bo trasa szła lasem między trasami narciarskimi. Miała odcinki do góry i na dół. Tak, że bardzo mi się podobała i w jakąś godzinę doszłam na szczyt.
Śniegu tu trochę nasypało i niestety zapadałam czasem po kolana ale zapadanie to część ćwiczeń więc nie narzekałam tylko maszerowałam na górę. Zejście po moich śladach było już dużo łatwiejsze i o ile do góry szłam trochę ponad godzinę o tyle na dół zleciałam w pół godziny. Prosto do bazy i do baru na ciepłe Hot Toddy."
Nam zimno nie było. W ciągu dnia temperatura się podniosła, wiatr zelżał i po prostu było idealnie. Rozgrzani pojechaliśmy w ciekawe rejony. Wyciągiem Castlerock wyjechaliśmy na górę i tutaj już nie było za wiele opcji.
Jednak tutaj dalej można było wyczuć wschodnie wybrzeże. Wąskie, strome trasy z potężnymi i oblodzonymi muldami.
Nie było wyjścia tylko zjechać na dół i znowu wyjechać na górę, a potem ochłodzić się w barze. I tak była już 16 więc wyciągi zamknęli. Kolejny dowód, że ta górka jest w większości dla lokalnych. W barze dużo ludzi się znała i pewnie dlatego były tu potężne tłumy. Dzisiaj mogłem w 100% brać czynny udział w àpres ski. Nie musiałem prowadzić samochodu. Kolega nas zabrał swoim potężnym pick-upem.
Oczywiście jak po barze poszedłem po narty, to już tylko moje zostały. To się nazywa aktywne barowanie. Do hotelu mieliśmy daleko. Prawie godzinę samochodem. Niestety północne VT jest mało rozwinięte i infrastruktura hotelowa jeszcze tam nie doszła. Spaliśmy w największym mieście stanu Vermont, Burlington w przyjemnym hotelu Marriotta Delta. Hotelik czysty, dobre jedzenie, ale niestety daleko. W sumie to nic bliżej nie można było dostać. Wszystko zajęte, albo wymagali minimum dwie noce. Największe miasto tego stanu, a ludność nie przekracza 50,000.
W niedzielę rano też mieliśmy słoneczną pogodę. Natomiast gdzieś od południa chmury zaczęły nadciągać i około 13 idealnie pokryły całe góry.
Ludzi było znacznie mniej niż wczoraj, więc praktycznie bez przerw znowu zjeździliśmy cały resort. Nogi na maksa bolały, ale był to też dobry trening przed następnymi nartami. Za dwa tygodnie lecimy w duże góry. Miejmy nadzieję, że Zermatt w Szwajcarii przywita nas obfitymi opadami śniegu i przyjemnym klimatem.
Podoba mi się Sugarbush. Godzinka dalej niż Killington, ale jak jesteś dobrym narciarzem to opłaca się jechać. Obok jest Stowe, kolejny świetny resort. Chyba nawet lepszy niż Sugarbush. Niestety w tym roku Stowe nie jest na moim sezonowym bilecie, więc „musiałem” bawić się w Sugarbush.
Oczywiście powrót do NY też nie należał do łatwych. Dalej lokalne drogi były pokryte śniegiem/ lodem. Dopiero autostrada była czarna. Za bardzo nie znamy tego rejonu VT, więc zdaliśmy się na Google. Nie lubimy tego robić, ale nie mieliśmy wyjścia. Google jak każdy moloch-korporacja nie ogarnia wielu rzeczy i prowadził nas po nieasfaltowych bezdrożach.
Dobrze, że kumpel ma prawdziwy, wielki, amerykański samochód z potężnymi kołami który idealnie tłumił wielkie wyboje.
2020.01.28 Squaw Valley, CA (dzień 4)
Dużo ludzi narzeka na pracę w korporacji. Mówi się, że wyzysk, że wyścig szczurów, że liczą się numerki a nie ludzie. Może jestem corporate rat a może ludzie którzy najbardziej komentują nigdy nie spróbowali albo może wolą inną drogę kariery. Prawda jest taka, że ja to lubię, odnajduję się w tym i nawet jak czasem po 12h w pracy mam wszystkiego dość to potem sobie przypominam, że mogę nastawić budzik na 9 rano i pojawić się w pracy o 11 rano.
Właśnie za tą dowolność, elastyczność i łączność lubię korporacje. Ja mogę sobie pracować z resortu, budzić się i patrzyć na piękny wschód słońca albo wieczorem cieszyć się z innymi pijąc drinka na patio. Są też inne plusy, nie limitowane wakacje, które pozawalają mi wziąć 30 dni wolnego w roku. Wiem dla Europejczyków to prawie standard ale uwierzcie mi - amerykanie jak wykorzystają 20 dni to jest cud.
Ale co to wszystko ma wspólnego ze Squaw Valley? Dużo…. Po pierwsze nie ma większej różnicy czy jedziemy na sobota - niedziela na wschodnie wybrzeże, czy na sobota - wtorek na zachodnie. Po drugie rano muszę się wdzwonić w jakieś konferencje ale potem mogę poświęcić czas na pakowanie, spacer w górach czy piwko z widokiem na góry.
Tak własnie zaczęłam dzisiejszy dzień, konferencja przez telefon, spakowanie bagażu do auta, spacer po lesie i na koniec piwko...nie do końca na tarasie. Dziś już niestety musimy wracać. Samolot mamy dopiero koło 10 w nocy więc chłopaki jeszcze poszły poszaleć na nartach. Ja po spakowaniu samochodu poszłam się przejść do Shirley Canyon. Jest to szlak górski, który dochodzi do górnej stacji kolejki. Szlak jest super w lecie. W zimie - zwłaszcza teraz po zwiększonych opadach jest tam trochę dużo śniegu. Tak więc przeszłam się tylko kawałek. Super jest być w lesie i oglądać tą dziewiczą zimę.
Początek trasy widać, że jest często odwiedzany przez ludzi z psami więc nawet bez sprzętu można było iść. Natomiast im wyżej tym trasa była mniej przetarta a i śniegu przybywało. Tak więc po 30 minutach zawróciłam i podreptałam do miasteczka. Darek nie zmordowany dalej jeździł i korzystał z każdej minuty. Tak więc na przerwę spotkaliśmy się dopiero koło pierwszej.
"Trzeci dzień na nartach w Squaw Valley, niestety ostatni. Dzisiaj musieliśmy zjechać z gór najpóźniej o godzinie 14 żeby zdążyć na samolot.
Pogoda dzisiaj była różna. Rano było nawet jeszcze ok, słońce przebijało się przez chmury. Niestety później chmury wygrały i zeszły bardzo nisko, zasłaniając wszystko.
Na dodatek zerwał się potężny wiatr i czasami zaczął sypać śnieg. Nie są to idealne warunki do narciarstwa, ale na to niestety nie mamy wpływu. Zapięliśmy kurtki po samą szyję i kontynuowaliśmy białe szaleństwo.
Dzisiaj tak jak i wczoraj praktycznie nie było nikogo w górach. Dalej większość tras była otwarta, za wyjątkiem tych które wymagały podejścia wyżej, albo wyjechania poza resort. Patrol obawiał się, że jest słaba widoczność i ludzie pobłądzą w górach.
Jest to nasz trzeci dzień w tym resorcie, więc coś tam go już znamy. Jeździliśmy gdzie nas oczy (a raczej narty poniosą). W nocy chyba wyżej w górach spadło trochę śniegu, bo można było znaleźć nawet puszyste odcinki.
Później zerwał się już naprawdę potężny wiatr. Niektóre wyciągi pozamykali, ale dalej dużo było jeszcze czynnych. Widzę, że na zachodzie mniej się przejmują przepisami czy bezpieczeństwem niż na wschodzie. Czasami ostro krzesełkami huśtało, aż się trzeba było trzymać.
Mi jednak pogoda nie straszna i po krótkiej przerwie zrobiłem jeszcze kilka zjazdów, żeby spalić co wypiłem i zjechałem do auta. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy."
Ruszyliśmy w kierunku San Francisco. Po drodze podrzuciliśmy kolegę do Truckee. Z miasteczka Truckee do Reno jedzie pociąg i jest to podobno najbardziej widokowa trasa kolejowa w Stanach. Ciekawe… Przebiega ona przez góry Sierra Nevada więc pewnie widoki ma ładne ale, że aż najładniejsza? Trzeba to kiedyś sprawdzić. Niestety nie da się objechać nią w jeden dzień tam i z powrotem (trzeba nocować w Reno) albo przejechać tylko one way. Nam Reno jednak nie jest do niczego potrzebne więc ograniczyliśmy się tylko do zjedzenia lunchu w tym miasteczku.
Jak tylko wjechaliśmy do miasteczka Truckee to przypomniała mi się książka, którą ostatnio czytam o Whiskey i dzikim zachodzie. Pisało w niej dużo o miastach które powstawały tylko dlatego, że odkryto tam złoto albo tworzyła się sieć kolejowa. Truckee nie jest miastem widmem (ghost town) ale zabudowę z lat 1800 jeszcze ma. Miasto bowiem powstało dzięki kolei i nadal jest węzłem komunikacyjnym dla pobliskiego resortu Squaw Valley.
Miasteczko malutkie, jedna ulica, parę budynków na krzyż. Ale knajpkę (1882 Bar and Grill) z lokalnym BBQ nawet mieli nie najgorszą. Co prawda byliśmy tam jedynymi gośćmi ale zakładamy, że to ze względu na porę bo jedzenie naprawdę mieli dobre.
Niestety czas nas gonił. Musieliśmy zdążyć na samolot a w Kalifornii nigdy nie wiadomo jak będzie z korkami. No i były korki - na szczęście nie w naszym kierunku. Coś się rozwaliło i 4 pasy stały kilometrami. Ciężarówki to już nawet nie stały w korku tylko się na poboczu poustawiały pewnie, żeby sobie odpocząć.
Nasze pasy na szczęście szły płynnie i zamiast wkurzać się na korki mogliśmy podziwiać chmury i zachody słońca.
Dobranoc Kalifornia - do następnego razu. My też wskakujemy w samolot i idziemy spać, żeby za 5h obudzić się po drugiej stronie kontynentu. Nie ma to jak iść do pracy z myślą, że teoretycznie jeszcze dziś było się w Kalifornii.
2020.01.27 Squaw Valley, CA (dzień 3)
Po wczorajszej śnieżycy dzisiaj mieliśmy dzień z „normalniejszą” pogodą.Czasami było słonecznie i bez wiatru, a za parę minut wpadały chmury i wiało, tylko po to żeby za chwilę zniknąć i pozwolić słoneczku poświecić przez jakiś czas.
Widoczność była znacznie lepsza od wczorajszej, więc od razu zabraliśmy się za zwiedzanie terenów, tych których wczoraj ze względu na brak widoczności baliśmy się zjechać. Nie chcieliśmy się zgubić w tych potężnych górach.
Jest poniedziałek, więc ilość ludzi w górach jest wyjątkowo niska. Praktycznie czasami przez 5-10 minut nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy żadnego innego narciarza. Do wszystkich wyciągów były zerowe kolejki. Tak to można jeździć. Dalej było dużo świeżego śniegu w górach po wczorajszych opadach.
Chyba całe Reno, San Francisco czy Los Angeles wróciło do pracy i w górach zostali sami lokalni. Do tego stopnia, że już o 10 rano obsługa wyciągów z piwem w ręce nas witała i oferowała. My jeździmy z plecakami i też coś tam mamy, ale jednak było na te przyjemności za wcześnie.
Około 10 rano byliśmy już po paru łatwiejszych zjazdach, więc byliśmy rozgrzani i gotowi na zwiedzanie ciekawszych terenów.
Nawet z niektórych przełęczy i szczytów widać było kawałek ogromnego jeziora Tahoe.
Na zdjęciu może tego tak nie widać, ale to jezioro jest wielkie i głębokie. Badacze obliczyli, że jakby rozlać wodę z jeziora Tahoe na stan California, to pokryła by cały stan grubością 14 cali (35 cm) Stan California jest wielki, o 36% większy niż Polska.
Praktycznie, poza rejonem Silverado wszystko było otwarte. Patrol pozwolił narciarzom wjeżdżać i się wspinać we wszystkie możliwe miejsca. Nawet słynne Palisades zostały otwarte. Jest to miejsce do którego trzeba się wspinać gdzieś przez 20 minut z górnej stacji wyciągu Siberia. Potem bardzo stromymi i wąskimi wąwozami zlecieć w dół.
Lokalni i bardzo dobrzy, odważni narciarze, którzy znają każdy kamień w tych górach wychodzą tam po to żeby sobie po prostu zjechać i potem wystawić filmek na YouTube. Nam oczywiście życie jest nadal miłe, więc my tylko z dołu popatrzyliśmy jak to wszystko wygląda i pojechaliśmy dalej.
Przy dobrej widoczności wszystko znacznie lepiej widać. Jadąc jednym z wyciągów zobaczyłem polanę wysoko w górach i tylko 4 ślady na niej. Stanowczo za mało, przynajmniej powinno być 6 śladów. Szybko wymyśliłem jak tam się dostać i udaliśmy się w tamtym kierunku. Wyciągiem Emigrant na samą górę i potem w lewo. Troszkę trzeba podejść w miarę płaskim terenem i już prawie jest się na miejscu. Napisałem prawie, bo jednak tutaj przekonaliśmy się dlaczego są tylko 4 ślady. Żeby tam wjechać to trzeba skoczyć ze skarpy. Nie jest może tak wysoko, jakieś dwie długości nart (3-4 metrów), ale lądowanie jest na bardzo stromym terenie. Wiedząc, że za 3 tygodnie lecimy do Szwajcarii na narty to nie chcieliśmy się uszkodzić. Polak zawsze coś wymyśli i nam też się udało tam dostać. Trochę trzeba było podejść do góry, skoczyć z mniejszej skarpy (tylko jedna długość nart) i już byliśmy na szczycie polanki.
Nie była to jakaś długa polana, ale nawet dla paru zakrętów w dziewiczym puchu warto było się tu wybrać.
Było tak fajnie, że zaciągnęliśmy języka gdzie jeszcze można takie tereny dzisiaj znaleźć. Lokalni powiedzieli żeby odwiedzić Sun Bowl.
Żeby dostać się do Sun Bowl trzeba wyjechać wyciągiem Headwall i potem podążać za znakami.
Przed wjazdem do doliny oczywiście była tabliczka z napisem, że te rejony są dla ekspertów. Była dobra widoczność i patrol już dzisiaj rano sprawdził zagrożenie lawinowe. Uznał, że nie powinno nic się wydarzyć, więc wpuścili narciarzy. Im dalej w głąb się wjechało tym było mniej śladów. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo znowu trzeba będzie podchodzić jak wczoraj.
Rzeczywiście było super. Cisza, dużo śniegu i oczywiście prawie nie było nikogo. Było już tutaj trochę narciarzy przed nami, więc śnieg był lekko rozjeżdżony, ale i tak wciąż można było znaleźć ciekawe odcinki.
Po tych zabawach nogi powiedziały dosyć i musieliśmy zjechać na dół odpocząć i się ochłodzić. Dobrze się złożyło, bo Ilonka też w tym samym czasie znalazła się w wiosce, co spowodowało, że przerwa się lekko przedłużyła. Wszyscy zasługiwaliśmy na parę piwek i odpoczynek.
Parę minut przed 15 słonko wyszło zza chmur i zrobiło się przyjemnie, za przyjemnie. Bardzo nie chciało nam się wstawać, ale szkoda marnować czasu. Pojechaliśmy w jedno z ciekawszych i jeszcze przez nas nie odkrytych miejsc.
Jest to trudny rejon z przepięknymi widokami. Lokalni polecają to miejsce tylko podczas dobrej widoczności i bezwiecznej pogody. Żeby tam się dostać trzeba wyjechać wyciągiem KT22 i na górze skręcić w lewo. Minąć ostrzegawczą tablicę mówiącą, że ten rejon jest tylko zaawansowanych narciarzy i już się jest na miejscu.
Na początku jedzie się płaską granią, która kończy się ostrym urwiskiem. Widoki po obu stronach są wspaniałe. Dobrze, że nie ma wiatru bo pewnie jak tutaj zawieje to musi być ciekawie.
Po lewej stronie widać cały resort Squaw Valley a po prawej jest inny resort narciarski, Alpine Meadows. Aktualnie te resorty jeszcze nie są połączone ze sobą, ale już są plany którędy ma przebiegać gondola która je złączy. Powstanie dosyć spory Mega Resort.
Jak na razie w prawo nie można jechać, więc musieliśmy skręcić w lewo do Squaw Valley. Nie ma tutaj wyznaczonych tras. Po prostu trzeba znaleźć miejsce gdzie będzie ciekawie zjechać i się bawić. Tak jak pisało na tabliczce, że nie będzie łatwo i nie było.
Ostro i stromo w dół. Trochę lasami, czasami polanami. Dobrze, że dalej było dużo śniegu to narty nas łatwo utrzymywały na ścianie. W promieniach zachodzącego słońca ładnie to wszystko wyglądało i nawet nie zauważyliśmy jak zjechaliśmy na dół. Było parę minut przed godziną 16 także załapałem się prawie na ostatnie krzesełko. Kolegę chyba ten zjazd za bardzo zmęczył i już sobie odpuścił.
Chyba już nikt nie jechał na wyciągu, ani też praktycznie nikogo nie spotkałem w górach.
Samotnie, bez pośpiechu w promieniach zachodzącego słońca przemierzałem opustoszałe góry. Była taka cisza i spokój, że aż „musiałem” się często zatrzymywać i robiłem zdjęcia.
Była już chyba 16:30 jak zjechałem do wioski i prosto na nartach dojechałem do baru gdzie już Ilonka z kolegą „odpoczywali”. Dołączyłem do nich i wspólnie przy dobrym hamburgerze wspominaliśmy kolejny udany dzień w górach.
Trochę nam tam zeszło. Potem oczywiście musieliśmy sobie troszkę pospacerować po miasteczku w poszukiwaniu ogniska. Znaleźliśmy.
Tam też troszkę zabawiliśmy ogrzewając buty narciarskie przy ognisku.
Dzień zakończyliśmy w kondominium próbując szczęścia w grę planszową „The National Park”. Ilonka wygrała.
Jutro już niestety wracamy na wschód, do NY. Nie tak do końca szybko wracamy, bo praktycznie cały dzień jeszcze jeździmy na nartach i dopiero koło 14 - 14:30 zjeżdżamy z gór i jedziemy do San Francisco.
Po tym i wielu innych pobytach na zachodzie Stanów utwierdzam się w przekonaniu, że narciarstwo na zachodzie to zupełnie inna bajka niż wschodnie Stany. Nawet nie ma co porównywać i punktować różnice. Nie ma sensu. Po prostu będziemy starali się w miarę możliwości więcej czasu spędzać w zachodnich górach. Mój bilet na narty tam też działa w większości resortów, a i bilety lotnicze stają się tańsze jak się więcej lata.
No i jeszcze pogoda zaczyna świrować. Coraz częściej na wschodzie w zimie w górach mamy deszcz zamiast śniegu. Gdzie w wyższych, zachodnich górach jak pada deszcze w dolinach to bierzesz kolejne wyciągi i jedziesz dalej, wyżej w góry. Ach ten zachód......!!!
2020.01.26 Squaw Valley, CA (dzień 2)
Narciarstwo ma wady. Jedną z nich niewątpliwie jest wczesne wstawanie. Jesteś na upragnionych wakacjach i zamiast wylegiwać się do południa musisz wstawać około 7 rano. Każdy narciarz wie, że nie ma to jak ranne jeżdżenie po jeszcze nie rozjeżdżonych stokach, więc wstawanie jest niestety konieczne.
Na szczęście dzisiaj rano nie obudził nas dźwięk budzików, tylko dobrze znane odgłosy wysokogórskich resortów. Huki, które mówią, wstawaj zapowiada się wspaniały dzień.
Mowa tu oczywiście o ładunkach wybuchowych które są zrzucane na strome tereny i wywołują lawiny śnieżne. Jest to konieczne, aby lawiny nie spadały potem na narciarzy. Dużo lepiej i bezpieczniej jest zrobić kontrolowane lawiny przed otwarciem wyciągów, niż jakby potem coś się obsunęło prosto na ludzi. Huki trwały przez prawie dwie godziny. Widać, że patrol chce mieć pewność, że lawiny nie polecą w ciągu dnia, jak w górach są tysiące narciarzy. Oczywiście pewności nigdy nie ma, ale na pewno zmniejsza to niebezpieczeństwo. Niestety tydzień temu nie wszystkie lawiny przewidziano i zginęły tutaj dwie osoby, zostały zmiecione przez lawinę w Alpine Meadows.
Huki też oznaczają jedno, w górach spadło dużo śniegu. Raporty mówią o 20+ cm i dalej sypie! Nie mogliśmy się doczekać kiedy wyjdziemy z hotelu i zapniemy nartki.
Ilonka jak zwykle świetnie ogarnęła położenie hotelu i parę minut po 8 byliśmy już pod wyciągami. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Nad naszym hotelem jeżdżą gondole i kolejki górskie. Dobra robota Dziubdziuk!
Ze względu na zagrożenie lawinowe wyciągi dzisiaj dopiero otwierają o 9 a nie o 8:30. Mieliśmy jakieś 30 minut do zabicia, wykorzystaliśmy to do zwiedzania miasteczka i obserwacji jak resort narciarski budzi się do kolejnego dnia.
O 8:45 ustawiliśmy się w kolejce do jednego z wyciągów (słynnego KT22, który to podczas olimpiady w 1960 obsługiwał większość zawodów) i punktualnie o 9 rano zaczęli wpuszczać ludzi. Dobrze, że byliśmy wcześniej, bo była już spora kolejka.
Na dole było bezwietrznie i z opadami śniegu, natomiast na górze było zupełnie inaczej. Mgła, wiatr i o wiele więcej śniegu. Za wiele nie znam tego resortu i byliśmy też jedni z pierwszych narciarzy na górze, więc za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać.
Ruszyliśmy za lokalnymi którzy i tak za chwilę rozjechali się w swoich kierunkach. Tutaj raczej nie jeździ się po trasach, a zwłaszcza nie w dni kiedy spadł śnieg.
Polanami i lasami jechaliśmy w dół. Widoczność była kiepska, natomiast warunki śnieżne wspaniałe. Mięciutko i cicho. Żadnego skrobania nartami po lodzie. Czasami ciszę przerywały radosne okrzyki narciarzy, którzy cieszyli się z warunków jakie tutaj panowały.
Zjechaliśmy na dół i kolejnym wyciągiem wyjechaliśmy w inną część gór. Postanowiliśmy odwiedzić Gold Coast. Jest to miejsce gdzie dojeżdża Funitel. Kolejka ta zabiera narciarzy z miasteczka i zawozi ich w góry. Coś w rodzaju gondoli tylko że większa i na dwóch linach. Każdy wagonik może zapakować do 30 narciarzy i dzięki dwóm liną może jechać w góry nawet podczas wielkiej wichury.
Z Gold Coast narciarz ma wiele opcji. Może iść do baru, może zjechać na dół, albo może wsiąść na kolejne wyciągi i jechać dalej. Myśmy oczywiście wybrali kolejny wyciąg i pojechaliśmy dalej w góry.
Tak jak przypuszczaliśmy im wyżej tym było gorzej z widocznością. Na górze już nic nie było widać, a na dodatek dalej były intensywne opady śniegu. Ale na co tu narzekać jak w około pełno miękkiego i świeżego śniegu.
Zjechaliśmy parę razy. W Squaw Valley mają zasadę, że jak jest świeży śnieg to nie wolno go ubijać. Także wszystkie trasy miały głęboki, po części rozjeżdżony śnieg, ale nadal można było się w nim głęboko zanurzać.
Po paru męczących zjazdach postanowiliśmy się dalej zapuścić i pojechaliśmy do Silverado/Granite Chief rejon. Tu już prawie nikogo nie było. Puste, leśne tereny i ogromne ilości śniegu. Widoczność była trochę lepsza.
Wyszukiwaliśmy zjazdów w lasach i cieszyliśmy się każdym udanym zakrętem w tych pustkowiach. Ciekawość nowych terenów poniosła nas „lekko” za daleko i niestety musieliśmy za to zapłacić.
Zajechaliśmy za daleko i musieliśmy trochę podejść do dolnej stacji kolejki. W głębokim śniegu i na tej wysokości nie należy to do łatwych zadań, no ale czego się nie robi dla przyjemności.
Zrobiliśmy jeszcze parę zjazdów i wróciliśmy do głównej części resortu.
Ilonka wyjechała do High Camp i chciała nam porobić trochę zdjęć. Niestety pogoda na maksa się załamała i nie było sensu się w to bawić. Weszliśmy do środka i przy piwku regenerowaliśmy siły.
"Niestety w Squaw Valley nie można chodzić po szlakach narciarskich. Zaczyna to być typowe dla dużych gór. Pewnie się boją, że jakiś włóczykij się zapląta i zajdzie gdzie nie powinien. Albo obawiają się za dużo nowicjuszy. Te góry to jednak nie przelewki. Można za to wyjechać kolejką. Zdziercy chcieli $50 za wyjazd no ale cóż, pewnie szybko tu znów nie będę więc bez większego marudzenia kupiłam bilet i wyjechałam na górę. Miałam szczęście, że akurat chmury przegonił wiatr i mogłam porobić jakieś zdjęcia.
Niestety w górach pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie więc trzeba korzystać póki można. Zanim chłopaki dojechały to już wszystko pokryte było chmurami i mgłą. Nawet przerwa nie pomogła i chmury pokryły całą górę. Tak więc wskoczyłam do kolejki i już po 8 minutach byłam na dole. A na dole piękne słoneczko i można się na tarasie opalać."
Po przerwie wróciliśmy na narty. Pogoda już na maksa nie współpracowała. Niskie chmury, wiatr i gęste opady śniegu. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w kontynuowaniu narciarstwa do zamknięcia wyciągów. Niestety nie zawsze mamy okazję jeździć w głębokim śniegu.
Później nawet się rozpogodziło, widoczność się poprawiła i można było większymi prędkościami pokonywać te wspaniałe tereny.
O 16 zamknęli wyciągi. Mniej więcej w tym samym czasie dostaliśmy wiadomość od Ilonki gdzie jest najlepsza impreza w mieście po nartach i tam też się udaliśmy.
Le Chamois, to jest bar gdzie większość lokalnych po nartach wstępuje na piwko i opowiada co dzisiaj ciekawego zrobili w górach. Fajny klimat, dobre piwko i ciekawa muzyka, czego trzeba więcej...
Na koniec odwiedziliśmy Meksykanką restaurację aby uzupełnić kalorie. Niestety jedzenie było pyszne, a porcje tak wielkie, że po kolacji udaliśmy się do hotelu i padliśmy do łóżek. Dzień był intensywny i wyczerpujący.
Jutro mamy kolejny dzień przygód i niespodzianek.
2020.01.25 Squaw Valley, CA (dzień 1)
"Dziubdziuk, dziubdziuk, patrz… tu każdy ma narty! Co tu się dzieje?"
"Dziubdziuk, dziubdziuk, pośpiesz się bo w okienku gdzie nadaje się narty nie ma już miejsca."
Ilość narciarzy w kolejce do odprawy Delty przerosła nasze oczekiwania. Dobrze, że my też mieliśmy narty, bo Darek by chyba mnie zwolnił jakby musiał lecieć na Florydę kiedy w koło tylu narciarzy.
"Dziubdziuk, dziubdziuk, czy już nikt nie jeździ na nartach na wschodnim wybrzeżu?"
No chyba nie…..resorty na wschodnim wybrzeżu niestety nigdy nie mogły konkurować z resortami w Sierra Nevada, Alpach czy innych wysokich górach. Niestety ostatnio pogoda wariuje i albo jest -15C albo na drugi dzień +15C. Niestety te wahania powodują, że robi się lodowisko. Deszcz, przymrozek i lód gotowy. Dlatego i my postanowiliśmy uciec od deszczowego Nowego Jorku do śnieżnej Kalifornii.
"Ladies and gentlemen the flight number DL123 to Jackson Hole is ready to board…."
[Panie i Panowie, samolot linii lotniczych Delta o numerze DL123 do Jackson Hole jest gotowy do przyjęcia Państwa na pokład..."]
"Dziubdziuk, dziubdziuk….to nasz samolot." - Darek gotowy był do wejścia na pokład.
Niestety to nie nasz samolot. Tym razem lecimy do San Francisco a stamtąd jedziemy ok. 4h do Squaw Valley. Samolot do Jackson Hole jednak zabrzmiał kusząco. Jest to bowiem bardzo fajny resort narciarski, który nie ma (a raczej nie miał) połączenia non-stop z NY. Hmmmm… dało nam to do myślenia.
Lot minął spokojnie. Prawda jest taka, że dużo bardziej wolimy lecieć niż spędzić 6-7h jadąc do jakiegoś resortu w New England. Pomyślicie, że w głowach się poprzewracało ale nie do końca. Mając TSA pre, dostęp do lounge na lotnisku i upgrade do lepszych siedzeń z większym miejscem na nogi latanie to nawet przyjemność. Można się wyspać, film oglądnąć albo książkę poczytać. Dużo lepiej niż jechać tą samą drogą gdzie zna się każdy zakręt.
W Kalifornii też musimy trochę jechać samochodem ale droga jest nowa i ciekawsza.
San Francisco - good to be back (dobrze być tu znowu). Niestety dziś nie mamy czas ani planów uderzyć na miasto ale i tak podstawowe elementy wizyty w SF zostały zaliczone. Mgła i In-n-out. Oczywiście Golden Gate też jest typowy dla SF. My jednak nie przejechaliśmy słynnym mostem tylko odbiliśmy w bok na Sacramento. Nie jest to Golden Gate ale most też nie głupi. Natomiast mgła przywitała nas od razu. SF bez mgły to jak Kalifornia bez In-n-out.
In-n-out jak już parę razy pisaliśmy to słynna sieć hamburgerów. Nie weszli oni na wschodnie wybrzeże więc jemy je tylko jak jesteśmy w Kalifornii albo Nevadzie. Tak więc jak zobaczyliśmy palmy, zjedliśmy in-n-out i ściągnęliśmy bluzy dresowe (t-shirt wystarczył na tą pogodę) to poczuliśmy się jak w ciepłej, słonecznej Kalifornii. Tylko nasze zimowe buty świadczyły, że chyba jedziemy w głąb stanu w poszukiwaniu śniegu.
Jakieś dwie godziny, może dwie i pół i wyjechanie na jakieś 6000 ft (1800 m) doprowadziło nas do pierwszego śniegu. Górki zaczęły się wynurzać za każdym zakrętem a droga stawała się ciekawsza z każdym kilometrem.
Do resortu Squaw Valley dojechaliśmy niestety jak już się ściemniało i zamykali wyciągi. Musimy przyznać, że nasz kolega lepiej obczaił samoloty. Do Squaw Valley można dojechać w godzinę z lotniska Reno. Co prawda trzeba się przesiąść ale z przesiadkami (jeśli żaden samolot się nie opóźni) to do 7h można już być w resorcie. Przy wylocie o 6 rano i trzy godzinnej zmianie czasu można w resorcie już być w południe i załapać się na parę zjazdów. No nic… trzeba będzie nadrobić jutro i wsiąść na pierwsze krzesełko.
Squaw Valley może nie jest największym resortem w USA (6 miejsce) ale jest zdecydowanie większe niż jakikolwiek resort na wschodnim wybrzeżu. Ale o ogromie Squaw Valley świadczyła ilość samochodów wyjeżdżających z resortu. Normalnie wyciągi są czynne do 4 pm. Więc jak myśmy wjeżdżali koło 5 pm to akurat wszyscy opuszczali resort. Koreczek niezły - chyba lepiej przeczekać przy piwku czy kawie i wyjechać o 6 - 7 bo na to samo wychodzi.
Dojechaliśmy - i pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy od naszego kolegi to: “Ale tu fajnie, ale to duże, ale tu mięciutko, ale tu jest dużo barów….”
No tak wszystko się zgadza. Pięknie tu, wysokie górki, dużo terenów do jeżdżenia, mięciutki śnieg no i infrastruktura. Na narty było za późno ale... po długiej podróży albo po ciężkim dniu na nartach nie ma nic lepszego niż zimne lokalne piwko…
Nadal Stany to nie Europa i miasteczka tu są dość małe w porównaniu do Zermatt czy Meribel, Trzech Dolin itp. Ale Resorty jak Squaw, Vail, Park City, ogarniają to i wiedzą, że kasę robi się nie tylko na bilecie na narty ale też na całej otoczce. Około ósmej zaczęło padać - w miasteczku deszczem ale w górach wiedzieliśmy, że sypie piękny śnieg. Tak więc szkoda było marnować siły i czas w barach - lepiej się wyspać i jutro z samego rana uderzyć na stok. Tak więc jak grzeczne dzieci po kolacji do domku i do łóżeczka. Jutro będzie piękny, “biały” dzień!