
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2020.07.10 Grand Teton National Park, WY (dzień 7)
Na ten wyjazd mieli z nami jechać znajomi no i jak im wysłałam plan wyjazdu to się śmiali (pozytywnie), że każdy dzień u nas ma tytuł. No bo po części ma. Są dni spędzone w podróży i przemieszczaniu się z hotelu do hotelu. Mamy dni z długim trekkingiem i dni aklimatyzacyjne z mniejszym, lżejszym spacerkiem. Są też dni lenia albo dni rozrabiaka. Kategoryzowanie dni pomaga nam zaplanować wakacje, na których odpoczywamy aktywnie i nie mamy za dużo dni podróży a potem dużo luzu. Dziś przypadł dzień lenia. Po spędzeniu całego dnia wczoraj w aucie, późnego przyjazdu do hotelu i spaniu przez dwie ostatnie noce na nie wygodnym łóżku chcieliśmy się wreszcie wyspać. Dlatego dziś mieliśmy bardzo lekki dzień.
Pomimo, że mamy pokój w hotelu z kuchnią nie bardzo mieliśmy wczoraj szansę kupić coś na śniadanie więc stwierdziliśmy, że spróbujemy zjeść śniadanie w hotelu. Po części ciekawi byliśmy jak wygląda podejście hoteli do śniadań w dzisiejszych czasach. Nie było źle, choć jak ja to mówię jedzenie było papierowe. Czyli mrożone, odgrzewane, bez smaku. Jogurt, banan są jedynym bezpiecznym wyborem więc tak też zrobiliśmy. Widać było, że stolików jest dużo mniej i bufet nie jest dostępny dla wszystkich tylko podchodzisz i Pani ci podaje co sobie zażyczysz. Jutro chyba jednak zjemy śniadanie w pokoju.
Po nie do końca wspaniałym śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy zwiedzać Park Narodowy Grand Teton. Parę dni temu spędziliśmy parę dni w górach Tetons ale oficjalnie w parku jeszcze nie byliśmy.
Park narodowy Grand Teton został stworzony aby chronić pasmo górskie zwane Teton, oraz liczne jeziora które znajdują się w tych pięknych górach. Stworzenie parku zajęło dekady. Pierwsze kroki aby chronić te piękne tereny podjął kongres i w 1929 podjął decyzję o stworzeniu tu parku narodowego. Potem w roku 1943 Franklin D. Roosevelt dołożył więcej terenów (Jackson Hole National Monument) w 1949 John D. Rockefeller Jr też dołożył trochę ziemi i w końcu w 1950 roku kongres połączył te wszystkie ziemie i ogłosił ostateczny zasięg planu. Dodatkowo w 1972 roku powstała droga łącząca par Yellowstone z Grand Teton. Rzeczywiście trochę lat im zajęło ogarnięcie tego wszystkiego.
Zwiedzanie zaczęliśmy od góry Signal. Można na nią wyjechać autem i podobno jest z niej ładny widok. My spodziewaliśmy się widoku na pasmo górskie ale niestety taras widokowy jest na płaską polanę, która jest po wschodniej stronie parku. Nie mogliśmy się nadziwić jak to się dzieje, że przez tyle kilometrów ciągną się niesamowicie płaskie tereny aby potem „wyrosły” góry które mają nawet ponad 13tys feet (4 tys metrów). Góry można zobaczyć z drogi albo lepiej z nad jakiegoś jeziora.
Podobno taka rzeźba terenu powstała przez lodowiec, który 14 tysięcy lat temu wypełniał tą dolinę. Dzięki niemu powstały duże płaszczyzny i jeziora oraz potężne góry, które sprostały ogromnej masie lodowca.
Aktualnie ten płaskowyż jest domkiem dla wielu zwierząt. Spotkaliśmy nawet samochód z turystami wypatrującymi zwierzynę. Amerykanie też mają swoje safari. Co prawda nie widać, żeby wjeżdżali głęboko w łąki. Nadal trzymają się wyznaczonych dróg ale częściej zapuszczą się na jakieś off-road i może uda im się spotkać misia. My myśleliśmy przez chwilę o takiej wycieczce ale tylko przez chwilę. Chyba po afrykańskim safari byśmy się tylko rozczarowali. A poza tym przecież misie to myśmy już parę razy widzieli.
Po górze Signal pojechaliśmy nad jezioro Jackson. Zarówno w Yellowstone jak i Grand Teton sporty wodne są bardzo popularne. Ludzie pływają na łódkach, kajakach, łowią ryby ale też pływają. Muszę przyznać, że podziwiam im z tym pływaniem. W południe jak słońce przegrzeje to temperatura dochodzi do 80-90F (25-30C), ale często temperatura jest bliżej 70F (20C). Do tego temperatura wody jest dużo niższa. Pomimo tego wszystkiego ludzie nadal pływają w jeziorze i wylegują się na plaży.
My za sportami wodnymi nie jesteśmy więc zrobiliśmy sobie przerwę i przy piwku na ławeczce podziwialiśmy widoki. Piękne górskie jezioro wkomponowane w piękne góry. Do tego wiaterek, że trzeba siedzieć w bluzie dresowej w samo południe w środku lipca. Pięknie…..tak my nie lubimy upałów.
Z każdą minutą przybywało ludzi. Niektórzy przyjeżdżali na rowerach, inni z aut wyciągali grille i szykowali lunch, a inni rozkładali hamaki i relaksował się w cieniu. Jednym słowem każdy robi to co lubi najbardziej. A co Darek lubi najbardziej?
Darek najbardziej lubi nartki więc następny przystanek to musiał być słynny resort narciarski Jackson Hole. Rok temu na Czwartego Lipca, Darek jeździł na nartach. W tym roku zima była trochę słabsza a i też resorty pozamykali wcześniej, nie ubijali śniegu więc na trasach śniegu już nie ma i z nartek nici. Resort jednak trzeba sprawdzić i ocenić czy warto przylecieć tu w zimie.
Werdykt? Ciężko powiedzieć. Na pewno kiedyś przelecimy tu w zimie. Resort ten może nie jest w czołówce największych resortów w zachodnich Stanach. Słynie on natomiast z zaawansowanego terenu i stromych tras narciarskich. Tak więc jest to resort dla zaawansowanych narciarzy, którzy poszukują mocnych wrażeń. Pewnie dlatego w miasteczku Jackson jest drugi, mniejszy, bardziej rodzinny resort Snow King.
Jeśli jednak chodzi o miasteczko to Jackson Hole położone jest w miasteczku Teton Village, które to jest 20 min od Jackson. Teton Village nie jest miasteczkiem. Ma podstawowe zaplecze pod resort, to znaczy dużo hoteli, apartamentów pod wynajem, restauracji, barów i sklepów z pamiątkami czy podstawowymi rzeczami. Natomiast ogólnie jest to średniej wielkości, nie można tego porównać do Vail czy Whistler. Ale jest większe od Snowbird czy Squaw Valley. Nie mówiąc już o wschodnim wybrzeżu gdzie w ogóle nie ma miasteczek narciarskich...no może poza małym miasteczkiem w Stratton czy Stowe.
Zawsze można natomiast podjechać albo spać w Jackson, które to jest większe i jest odległe od Jackson Hole tylko 20 min. Ciekawe tylko ile się jedzie jak są korki po zamknięciu wyciągów. Myślę, że nadal bym wybrała nocleg w Teton Village w sezonie jak wszystko jest otwarte to powinno być tam wesoło a i też wybór restauracji powinien wystarczyć, żeby urozmaicić sobie posiłki.
My wyjechaliśmy gondolą na górę i przerwę spędziliśmy ze świstakami. Tylko jakieś takie nieśmiałe były i nie chciały zjeść z nami orzeszków. Żartuje - wiem, że nie wolno karmić dzikich zwierzątek….tak więc orzeszki zjedliśmy my a świstaki tylko latały po łąkach.
Pochodziliśmy troszkę po górze, pochodziliśmy po miasteczku, kupiliśmy największego miśka jakiego udało się znaleźć i poszliśmy na taras napić się piwka. A tu się okazało, że nawet w Jackson Hole Darek ma kolegę. Dopiero co poznany co prawda ale nasz kelner z wczorajszej pizzerii był naszym kelnerem w JH w barze… ups… jak to trzeba uważać z napiwkami, żeby potem ci szybko przynieśli zimne piwko.
Jak widzicie dzień mieliśmy bardzo na luzie. Nie za dużo w samochodzie, dużo na świeżym powietrzu i totalnie bez pośpiechu. Czasem tak trzeba….rozluźnić się i nabrać sił przed jutrzejszą wspinaczką.
Normalnie bym tu skończyła pisać, no bo czemu mam was zanudzać, że wróciliśmy do domu, zjedliśmy kolację, pisaliśmy bloga i poszliśmy spać….czyli po części standard. Mam jednak pewną uwagę jeśli chodzi o jedzenie. Dziś gotowaliśmy kolacje w pokoju. W zależności gdzie jedziemy to czasem staramy się sami gotować. Zwłaszcza jak jesteśmy w jakiś lasach gdzie jest niewielki wybór jedzenia. W supermarketach można kupić pół produkty ale staramy się tego unikać. Wolimy kupić świeżego kurczaka czy rybę i sami przyprawić. Proste nie? Dokładnie. Nie spodziewamy się po supermarketach super mięsa więc bierzemy to co jest bezpieczne. Jednak przykre jest, że nawet jak kupujesz zwykłą rybę to smakuje ona jak papier. My mamy szczęście mieszkać w dużym mieście gdzie można kupić kurczaka za $5 i za $15. Mamy szczęście, że możemy kupić produkty dobrej jakości, które mają smak i jakość. Żal mi jednak ludzi, którzy żyją w małych miasteczkach i dostęp mają tylko do byle jakiego, przetworzonego jedzenia…..chyba, że ja nie wiem gdzie robić zakupy. A często właśnie te małe miasteczka, żyją z rolnictwa i powinni mieć dostęp do dobrych lokalnych produktów...może ja naprawdę nie wiem gdzie kupować jedzenie poza NY. Mam nadzieję, że tak jest i każdy ma dostęp do jedzenia które ma smak...inny niż sól i cukier. Obawiam się jednak, że się mylę. Tak więc po naszej papierowej rybie, z watowym chlebkiem poszliśmy spać, śnić o dobrym sushi…
2020.07.09 Yellowstone National Park, WY (dzień 6)
Welcome to Silver Gate - dla nas to raczej pożegnanie. Nie do końca wyspani (bo materac był beznadziejny) ruszamy po raz kolejny do Yellowstone. Park Yellowstone można zwiedzić w trzy dni jak się chce tylko zobaczyć najważniejsze atrakcje turystyczne. Jeśli natomiast chcesz się zagłębić w lasy to jest też bardzo dużo szlaków górskich. W parku można też uprawiać różnego rodzaju sporty wodne a co mnie chyba najbardziej zdziwiło, można też łowić ryby.
Rzek i jezior to jest tu trochę - nie wiem natomiast jak to jest z rybami. Szkoda, że nie pojechał z nami kolega wędkarz bo byśmy pewnie mieli dobrą i świeżą kolację. My park Yellowstone zwiedzaliśmy jak zawodowi turyści czyli od punkty obserwacyjnego do punku. W Yellowstone nie ma wysokich gór ale za to jest dużo unikatowych gejzerów, gorących źródeł i innych geologicznych ciekawostek więc na tym się skupiliśmy. W górki to chętnie pójdziemy w parku Grand Teton.
Park Yellowstone można zwiedzić w 3 dni. Pierwszy dzień mieliśmy od punktu Maddison, przez Mammoth Hot Springs i Tower do Silver Gate. Drugi dzień skupiliśmy się na Maddison, Canyons i Lake Village. Natomiast na dziś został nam najbardziej popularny odcinek parku czyli od Maddison do Grant Village. Odcinek ten jest najbardziej popularny ze względu na Grand Prismatic Spring. Ale zanim tam dojedziemy musimy przejechać dolinę Lamar.
A tu jak zawsze dużo bizonów. Byliśmy przed 9 rano i potwierdziło się powiedzenie, że im wcześniej tym zwierzęta są bardziej aktywne. Bizony przebiegały przez drogę, chodziły, biegały, piły wodę - zupełnie inaczej niż w ciągu dnia gdzie wolą się nie ruszać.
Spełniło się Darka marzenie. Najpierw chciał zobaczyć w ogóle bizona, potem całe stado a na koniec stado przebiegające przez jezdnię. Obserwowalibyśmy i fotografowali dalej ale inny kierowca do nas zagadał i powiedział “dalej w dolinie jest całe stado wilków”. WOW - wilków to nam brakowało do kolekcji.
Przejechaliśmy dolinę ale wilków niestety nie widzieliśmy. Natomiast trochę dalej już w lesie zobaczyliśmy dużo samochodów zaparkowanych przy drodze. My też stanęliśmy, pytamy się co tam jest a tu misiu jest. Chodził sobie brązowy niedźwiedź. Na taką odległość mogłam go obserwować i robić mu zdjęcia. Szybko jednak uciekł ze słońca w chłodny busz więc i my wróciliśmy do auta i pojechaliśmy dalej.
Wilka udało nam się wypatrzyć troszkę dalej na bagnach. Ciekawe dlaczego był samotny. Wilki często występują w grupach ale może on tu czuje się bezpieczny i zdarzają się przypadki odizolowania. WOW - tyle zwierząt na jeden dzień. Na koniec się jeszcze kaczki załapały. A czemu nie?
Czas wrócić do zwiedzania gejzerów. Na początek odwiedziliśmy Fountain Paint Pots. Jest to obszar w parku, gdzie na trasie 1 km (0.5 miles) można zobaczyć prawie wszystkie termiczne zjawiska. Są tu gejzery, gorące źródła, fumarola i błotne wulkany (mudpots).
Wszystko było ciekawe choć “mudpots” najbardziej mnie zainteresowało. W błocie co jakiś czas pojawiała się bańka z powietrzem po czym pękała. I tak w kółko. Sprawiało to wrażenie jakiejś gry czy zabawy gdzie się jedno naciska a inne gdzie indziej wyskakuje.
Oczywiście były też piękne gorące źródła z niebieską wodą, i gejzery tryskające wodą z wnętrza ziemi. Jak tak się chodzi po tych deptakach, po tych terenach gdzie ciągle coś się gotuje, coś wypluwa, coś paruje to tylko sie człowiek zastanawia kiedy to wszystko wybuchnie. Dużo tego się nagromadziło pod ziemią i ciągle coś próbuje się wydostać.
W końcu dotarliśmy do Midway Geyser Basin ze słynnym i przepięknym kraterem Grand Prismatic Spring. Pewnie zdjęcie to wiele razy widzieliście w różnego rodzaju blogach i artykułach a dla mnie przyszedł czas wreszcie zobaczyć to na żywo.
Zanim jednak dojdzie się do Grand Prismatic to mija się Excelsior Geyser, kolejna “dziura” z przepiękną niebieską wodą i buchającą parą - niebieska woda znajduje się bardziej w szerokich, rozległych gejzerach, które wyglądają jak garnek z gotującą się wodą. Są też węższe gejzery i ze względu na mały otwór nie widać niebieskiej wody, za to wybuchają one częściej bo gotująca woda się podnosi i potrzebuje się wydostać na zewnątrz. Te węższe gejzery tryskają wodą nawet kilkanaście metrów do góry.
Rozległe gejzery nie plują wody do góry ale nadal z ziemi wydobywa się masa wody. Na przykład Grand Prismatic Spring „wypluwa” do rzeki około 5tys galonów (18 tys litrów) wody na minutę. Swoją sławę zdobył jednak nie przez wielkość czy moc ale przez wygląd. Jak to bywa w życiu wszystko jest oceniane po wyglądzie więc i Great Prismatic Spring zyskał sławę przez swoje kolory.
Podchodząc do niego przygotowanymi deptakami nie do końca widzi się jego kolory. Owszem jest dość kolorowo, ciekawa faktura ziemi no i oczywiście nieodłączny zapach siarki. Jednak jeśli naprawdę chce się zobaczyć to źródło w pełnej okazałości to polecam przejść się na pobliskie wzgórze. Trasa do wodospadu Mystic, przy czym w połowie odbija się na taras widokowy.
Dużo lepiej nie? A skąd w ogóle biorą się takie kolory? Wszystko dzięki słońcu. Dzięki minerałom zawartym w wodzie promienie słońca rozchodzą się po płaszczyźnie wody wydobywając z niej piękny niebieski kolor. Żółty kolor natomiast to bakterie. Różnego rodzaju bakterie i mikroorganizmy, które lubią ciepło (a wręcz nawet wrzątek), żyją na granicy gorącego źródła i ziemi. Często tworzą one swoisty krater i rozprzestrzeniają się na boki. Tak to właśnie natura tworzy najpiękniejsze kolory.
Grand Prismatic Spring jest jednym z tych obrazów, które chcesz zatrzymać w swojej pamięci na zawsze. Dobrze, że mamy aparaty i jest to możliwe. Następnym przystankiem na naszej trasie był gejzer Old Faithful. Jest to gejzer stożkowy i swoją sławę dostał dzięki regularności wybuchów. Tak naprawdę mógłby być tam zegar, który odlicza minuty do następnego wybuchu. Myśmy przyjechali dokładnie 5 minut przed jego wybuchem więc miejscówki w pierwszym rzędzie nie mieliśmy, ale za to nie musieliśmy czekać 1.5h. Czas pomiędzy wybuchami jest bowiem 90 minut a sam wybuch trwa niecałe pięć minut. Jednak w ciągu tych 5 minut gejzer może wypluć nawet do 32 tys litrów (8,400 galonów) wrzącej wody. Niesamowite ile energii jest we wnętrzu ziemi.
I na tym byśmy się pożegnali z parkiem Yellowstone. Teraz pora wrócić do Grand Teton, do jego oficjalnej części. Tym razem śpimy w Jackson, WY. Powrót do cywilizacji i miejmy nadzieję hotelu z lepszym materacem.
Udało się – dojechaliśmy do Jackson pod wieczór. Pokoik dużo większy niż nasza szopa w Silver Gate, miasteczko całkiem fajne – sześć ulic na krzyż ale na pizze można wyjść a i przejść się jest gdzie. My jednak potrzebowaliśmy spania. Po części ciągłe przebywanie na wysokości ok. 7tys feet (2100 m) robi swoje a po drugie mało snu w dwie poprzednie noce zrobiło swoje. Tak więc jutrzejszy dzień ma tytuł odsypianie – śpimy do 8 rano a potem na lajcie jakaś wycieczka nad jeziorko, gondolą na jakąś górkę i zleci. Trzeba nabrać sił na kolejny duży hike....ale to w sobotę!
2020.07.08 Yellowstone National Park, WY (dzień 5)
Jak często musisz w lipcu wstawać w środku nocy żeby podkręcić ogrzewanie? Śpiąc w Silver Gate, MT dosyć często. Mieścina położona jest wysoko w górach na wysokości 7,600 stóp (2,300 metrów), a w około są potężne, wysokie góry.
Spaliśmy w malutkim, drewnianym domku, który nie był dobrze izolowany. Zimne powietrze szybko ochłodziło pomieszczenie i żeby nie psikać w samolocie podczas epidemii Covid dodatkowe ogrzewanie było obowiązkowe.
Dzisiejszy dzień w większości spędziliśmy w samochodzie. Poranek w Montanie, a po południu w Parku Yellowstone w stanie Wyoming. Planując ten wyjazd wiele razy natknąłem się na ciekawe opisy drogi która dokładnie zaczyna się w miasteczku Silver Gate w którym właśnie śpimy.
Wielu z was na pewno słyszało o słynnej drodze #1 na Kalifornijskim wybrzeżu, albo o drodze #1 na Florydzie z Key Largo do Key West czy drogach w Acadia NP, albo Road To The Sun w Glacier NP. Nie wspomnę już o klasycznej drodze 66 z Chicago do Santa Monica w CA.
A kto z was zna albo przejechał Beartooth Highway na granicy Montany i Wyoming?
Mało znana i mało uczęszczana droga przez wielu jest uważana za jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Prowadzi przez malowniczy, górzysty teren z najwyższym punktem 10,947 stóp (3,337 metrów). Długość wynosi 68 mil (110 km.).
Rano zapakowaliśmy się do naszego malucha i ruszyliśmy w górę. Obydwoje zastanawiając się czy ten malutki samochodzik da radę po tych górach. Do pokonania dzisiaj mamy 285mil (460km.) w większości górzysty teren.
Z tym samochodem (Ford EcoSport) to też było ciekawie. Mieliśmy zarezerwowany duży, amerykański Pick-up z potężnym silnikiem w Salt Lake City. Niestety ze względu na Covid nasze plany musiały być zmienione w ostatniej chwili i wylądowaliśmy w Montanie gdzie już większość samochodów była wynajęta. Ogólnie samochód jest OK na dwie osoby, ale jak by ktoś musiał siedzieć z tyłu to by miał fajnie.
Na początku droga szła w miarę płasko i po paru milach dojechaliśmy do Cooke City. Jest to malutkie miasteczko podobnego do Silver Gate. Może troszkę większe, bo ma stację benzynową i parę więcej punktów turystycznych.
Od Cooke City droga jeszcze wiodła wzdłuż rzeki Lake Creek aby następnie pomału wspinać się do góry. Jeśli ktoś lubi wędkować w ciszy i spokoju to polecam ten rejon. Widzieliśmy dużo miejsc a także rybaków przy drodze. Trzeba tylko pamiętać, że w tym rejonie jest potężna ilość Grizzly, wilków i innych ciekawych zwierząt. Oddalając się od samochodu trzeba pamiętać o gazie pieprzowym. Misie też lubią rybki.
Nie będę opisywał każdego zakrętu, bo było ich trochę. Droga szła łagodnie do góry przez las iglasty. Niestety poza paroma sarenkami i łosiami to za wiele zwierzyny nie widzieliśmy.
Gdzieś od wysokości 9,000 stóp (2,700 metrów) las zaczął ustępować wysokogórskim polanom. Droga zaczęła ostrymi serpentynami wić się stromiej do góry. Widoki stawały się coraz to lepsze, a wiatr coraz to silniejszy.
Wiało tak mocno, że wysiadając z samochodu trzeba było dobrze drzwi trzymać bo by chyba urwało. Do tego niska temperatura jak na lipiec, gdzieś 8-10C powodowało „przyjemny” chłodek.
Wyjechaliśmy na przełęcz BearTooth. Najwyższy punkt na tej drodze. Dobrze tu wiało, do tego stopnia, że postanowiliśmy nie wychodzić z samochodu. Porobić parę zdjęć przez uchylone okna i chwilę podziwiać widoki.
Tą drogą można dalej jechać w głąb Montany aż do miasteczka Red Lodge i dalej. Nie pojechaliśmy dalej w dół, bo za bardzo nie było czasu. Przed nami jeszcze setki kilometrów do pokonania. Podjechaliśmy jeszcze kawałek aby zobaczyć resort narciarski Beartooth Basin Summer Ski Area, ciężko to nazwać resortem, bo posiada jeden wyciąg orczykowy.
Natomiast jest to miejsce gdzie na nartach można jeździć do lata. W tym roku zamknęli ten „resort” parę dni temu, 4 lipca. Wiedziałem o tym wcześniej dlatego też nie zabrałem ze sobą butów narciarskich, jak rok temu.
Śniegu jeszcze było wystarczająco dużo żeby zrobić trochę zakrętów, ale niestety trzeba by podchodzić do góry. Wspinaczka w głębokim i mokrym śniegu w butach narciarskich na tej wysokości to sama przyjemność, prawda? Ale raczej nie dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Wróciliśmy do samochodu i zawróciliśmy w kierunku Parku Yellowstone. Przejechaliśmy przez nasze miasteczko Silver Gate i wjechaliśmy do parku jego północno-wschodnim wjazdem.
Na zwiedzanie Yellowstone mamy przewidziane 3 dni. Ja wiem, że jest to za mało na zaglądniecie w każdy zakamarek, ale wystarczająco dużo żeby „coś tam” zobaczyć. Zresztą nie planujemy robić w Yellowstone żadnych większych hików. Nie są one tak ciekawe i interesujące jak w sąsiadującym od południa parku Grand Teton, w którym to zamierzamy zabawić 5 dni.
Yellowstone słynie z dwóch rzeczy, gejzerów i zwierząt. Te pierwsze są łatwe do zwiedzenia i zobaczenia. Znajdują się blisko drogi i nigdzie nie uciekną. Z tymi drugimi to jest różnie. Albo ma się szczęście i zwierzaki cię polubią i będą pozowały do zdjęć, albo będą siedzieć głęboko w lasach z dala od ludzi.
Żeby zwiększyć szanse na zobaczenie ciekawych okazów zaciągnęliśmy języka z internetu i od park rangera. Największe szanse w lato są w dwóch potężnych dolinach, Hayden i Lamar. Także pora dnia ma duży wpływ na ich aktywność. W ciągu dnia większość z nich jest leniwa i leży gdzieś w wysokich trawach, albo w zagajnikach i za bardzo ich nie widać. Rano i wieczorem, to są pory dnia w których zwierzęta migrują albo polują.
Oczywiście pora roku też ma ogromny wpływ. Zimą jest zupełnie odwrotnie niż latem. Dni są krótkie i bardzo zimne z dużą ilością śniegu. Cały Yellowstone jest położony na płaskowyżu powyżej 2,000 metrów. W ciągu dnia zwierzęta się nagrzewają w słońcu i wychodzą na polany gdzie jest je łatwo wypatrzeć. Także po śladach na śniegu można określić co i kiedy tędy przechodziło.
Oczywiście już planujemy przyjechać tutaj zimą. Obok jest wielki resort narciarski Big Sky Montana. Parę dni temu przejeżdżaliśmy obok niego. Imponująco ta górka wygląda. Zastanawiam się dlaczego jeszcze go nie odwiedziłem. Plany już są. Zakupiłem bilet narciarki na następny sezon, Ikon Pass. Big Sky Montana jest na nim. Nartki w Montanie i zwierzaki w Wyoming. Zapowiada się ciekawa zima. Ktoś chętny?
Wracając do zwierząt.....
W rejonie Mammoth Hot Springs lekko pobłądziliśmy i wylądowaliśmy na Łosiu. Łoś nie zważał na nic tylko zajadał kwiatki z drzewa. Nie czekaliśmy do końca, ale patrząc z jakim smakiem je jadł, to pewnie zjadł je wszystkie.
Posuwając się dalej na południe parku dojechaliśmy do Grand Canyon of Yellowstone. Punktów gdzie można się zatrzymać jest wiele. My wybraliśmy Artist Point. Ponoć jest najładniejsze i z tego miejsca dużo artystów maluje swoje dzieła.
Głębokość kanionu robi wrażenie. Wiadomo, nie jest to Grand Canyon z Arizony, ale warte odwiedzenia.
Z tego punktu też dobrze widać dolny wodospad na rzece Yellowstone. Mając więcej czasu polecane jest parę hików w tym rejonie. Niestety my mamy w planie wieczorem odwiedzić dolinę Lamar i poszukać zwierzaków.
Wyjeżdżając Bizon chciał się pożegnać i wyszedł na drogę. Był tak blisko, że można go było prawie pogłaskać. Oczywiście nie jest to polecane, bo zwierze może czuć się zagrożone i ono „troszkę” więcej waży niż człowiek.
Pożegnaliśmy się z lokalnym i ruszyliśmy w kierunku Lake Village. Po drodze jeszcze odwiedziliśmy wulkan błotny.
Może nie jest to najbardziej odwiedzane miejsce w parku, ale ciekawe. Wygląda jak wielki gar gęstej zupy która się gotuje na małym ogniu. Ogień pewnie nie jest mały, bo większość Yellowstone (9,000 km²) jest na nim podgrzewana.
Dojechaliśmy do jeziora Yellowstone. Potężne i wielkie to jezioro, 350 km². Jest to największe jezioro w Ameryce Północnej położone powyżej 2,000 metrów n.p.m. W zimie całe zamarza, a grubość lodu przekracza metr. Widać tutaj dużo samochodów z przyczepami na których są wielkie łodzie. Nasz mały samochodzik na pewno by nie uciągnął przyczepy po tych górach, więc zostało nam tylko oglądanie jeziora z brzegu.
Zbliżała się godzina 18. Głodni (tylko po śniadaniu) wstąpiliśmy do lokalnej knajpy w Lake Village. Jedzenie można tylko było zamówić na wynos. Dobrze się składało, bo taki też mieliśmy zamiar. Dobre hamburgery z lokalnej zwierzyny z chłodnym piwkiem z widokiem na jezioro i zwierzaki! Czego więcej oczekiwać...
Prawie wszystko dopisało....było chłodne piwko, piękny widok na jezioro, zwierzaki też przyszły... tylko z tymi dobrymi hamburgerami trochę przesadziłem. No cóż nie można mieć wszystkiego. Moje jeszcze jakoś smakowały, można powiedzieć, że lepsza wersja McDonald's. Natomiast Ilonka postawiła na kurczaka. Pisało, że naturalny... chyba naturalnie to on był sprasowany przez bizona. Bo kurczak wyglądał jak sprasowany papier i tak też smakował.
Po kolacji przyszedł czas na Lamar Valley. Do początku doliny, która się ciągnie ponad 30 kilometrów mieliśmy 110 kilometrów. Dobrze, że jest lipiec i jasno jest do minimum 21 godziny, więc mieliśmy akurat czas żeby tam dojechać.
Za szybko nie można było jechać. Po pierwsze już jest wieczór i zwierzęta wychodzą na drogę, a po drugie ciągle zwalniasz albo się zatrzymujesz żeby je oglądać.
Około 20:30 wjechaliśmy w dolinę Lamar która przywitała nas setkami bizonów. Takiej ilości ludzi z profesjonalnymi lornetkami i aparatami z obiektywami długości prawie mojej ręki to ja dawno nie widziałem.
Ilonka wyciągnęła swój sprzęt, ja moją kamerkę i zaczęliśmy się bawić. Spędziliśmy chyba dobre 30 minut obserwując bizony. Zwierzęta biegały, walczyły, bawiły się.... cokolwiek tylko chcieliśmy.
Kiedyś zrobimy album i film to wstawimy na bloga.
Do naszej malutkiej chatki w Silver Gate wróciliśmy jak już było ciemno. Niestety lokalny sklep który miał drzewo na ognisko już był zamknięty, a jakoś nie mieliśmy odwagi iść do pobliskiego lasu po patyki.
Zmęczeni po całym dniu wielkich wrażeń i setek kilometrów za kierownicą padliśmy do naszego krótkiego łóżka i szybko zasnęliśmy.
W nocy Ilonka mnie parę razy budziła i mówiła, że słyszy odgłosy na zewnątrz. Jakoś nie miałem odwagi wyjść na zewnątrz i sprawdzić. Chyba za mało whiskey wypiłem tego wieczoru.....
2020.07.07 Yellowstone National Park, WY (dzień 4)
Dzisiejszy dzień będzie pod tytułem “nigdy w życiu…”. Ile z was mówiło sobie... „ja to nigdy tego nie zrobię, ja to nigdy tam nie pojadę..”. Na pewno każdy ma coś takiego na swoim koncie. Ja już wiele razy przekonałam się i zrozumiałam powiedzenie „Nigdy nie mów nigdy...”.
Tak więc nigdy nie ciągnęło mnie do Montany, słyszałam, że jest to przepiękny stan, że ludzie żyją tu jakby się świat zatrzymał. Słyszałam też opowieści o tym jak najbliższy sąsiad jest parę kilometrów od ciebie a misiów to jest tu więcej niż przypadków COVID-a. Głównie przez te misie Montana nie była w czołówce stanów, które chciałam odwiedzić. Jednak od słowa do słowa właśnie siedzę w Montanie, w miasteczku Silver Gate, gdzie populacja to 140 ludzi (wg. Census 2000). „Miasteczko” ma dwie ulice na krzyż i na dzień dobry Pani w recepcji nam powiedziała: „Jak chcesz się przejść w około domku to jak najbardziej, chodź gdzie chcesz ale weź ze sobą spray na misie.” - Niezłe powitanie, nie?
Tak więc po takim przywitaniu, siedząc przy ognisku, pisząc bloga zastanawiam się kiedy odwiedzi nas miś i jak to się stało, że ja tu wylądowałam. W samym środku niczego... a może właśnie w samym środku wszystkiego.
A jak się tu znalazłam - jak zwykle jedna rzecz doprowadziła do kolejnej. Ja wymyśliłam wakacje w Grand Teton i Wyoming. Darek dodał do tego Yellowstone, bo przecież jesteśmy tak blisko. No to ja dodałam do tego nocleg zaraz przy bramie wjazdowej do parku, padło na Silver Gate. A na koniec Darek wybrał domek z miejscem na ognisko. Fajny domek mamy, nie?
Po spędzeniu trzech nocy w zachodniej części parku Grand Teton, postanowiliśmy zmienić lokalizację. Skoro nigdy nie byłam w najstarszym parku w stanach, Yellowstone, to okazja była sama w sobie. Do tego park Yellowstone jest bardzo blisko (w zasadzie to graniczy) z parkiem Grand Teton.
Takiej okazji nie można przegapić i po spakowaniu naszego „super” autka (amerykańskiej wersji Fiata 126p) ruszyliśmy w drogę na północ do miasteczka West Yellowstone. Oczywiście, żeby wjechać do parku trzeba mieć roczny pas na wszystkie parki albo jednorazową przepustkę, która jest na 7 dni. My zakupiliśmy roczny pas. Skoro wjazd do jednego parku to $35 a roczny pas to $80 to matematyka jest prosta i wychodzi, że przy dwóch parkach już się bardzo mało dopłaca. A skoro Europa mówi, że nie chce turystów z USA to my będziemy zwiedzać Stany więc kto wie co jeszcze się pojawi w naszych planach – może Oregon i Crater Lake we wrześniu...Ktoś chętny?
Kolejka do wjazdu była dość duża – a podobno nie wolno podróżować. Hmmm... chyba tylko Nowy Jork jest jakiś taki przeczulony. Kolejka do wjazdu, kolejki na parkingi a do tego rejestracje z całego kraju – jaki COVID???
Pani w informacji rozpisała nam atrakcje na trzy dni. W pierwszy dzień mieliśmy przejechać od West Yellowstone do Mammoth Hot Springs (gorących źródeł). Prawda jest taka, że mieliśmy przejechać dalej bo przecież mieszkamy w Silver Gate.
Park Yellowstone słynie z wulkanów i gejzerów, swoją geologię zawdzięcza, wulkanowi Yellowstone położonym oczywiście pod parkiem. Mega wulkany wybuchają co kilkaset tysięcy lat. Jeśli kiedyś dojdzie do tego wybuchu to nie dość, że cały park wybuchnie to ilość pyłu wulkanicznego będzie tak potężna, że zakryje słońce na kilka lat. A jak wiadomo człowiek bez słońca nie przeżyje.
Jak się jeździ po parku to non-stop coś dymi, coś pluje, coś bulgocze, coś się gotuje. A zapach siarki też nie jest niczym nowym. Tak więc naprawdę czuje się, że stąpamy po cienkim gruncie. Taki cienki grunt można znaleźć w Norris Geyser. Jest to najcieplejszy, najbardziej kwaskowy i najbardziej dynamiczny gejzer w Yellowstone.
Oczywiście jak przystało na Park Narodowy wszystko jest ładnie przygotowane i chodzi się po wyznaczonych deptakach. Szybko jednak można zapomnieć o cywilizacji i poczuć się jak na innej planecie. Jak to się dzieje, że świat jest tak różnoraki i różno kolorowy – piękny jest ten niebieski kolor nie?
A skąd się bierze ten niebieski kolor? Parę rzeczy się na to składa. Po pierwsze woda jest super gorąca więc żadne mikroorganizmy tam nie mieszkają więc woda jest idealnie czysta. Po drugie to słońce odbija się od tafli wody wydobywając piękny niebieski kolor - podobnie jak się dzieje, że niebo jest niebieskie.
Porcelain basin czyli mniej zarośniętą ale mniejszą nizinę można obejść w 20 minut. Nam oczywiście zajęło to ponad 30 minut bo trzeba było zrobić zdjęcie pod każdym kątem, każdej rzeczy. Idzie się bardzo przyjemnie i można iść w każdym wieku, bo trasa jest bardzo łatwa.
Co jakiś czas wybuchają gejzery i plują wodą na każdego w okolicy. Nam się raz dostało wodą po twarzy. Gejzerów nie przewidzisz i akurat to co myśmy widzieli wybuchło w miarę blisko nas ale nie był to jakiś wysoki wybuch. Może jeszcze uda nam się zobaczyć wysokie wybuchy w innych częściach parku.
Będąc w gejzerze Norris można przejść się jeszcze wokół Back Basin. Ponieważ nizina ta jest bardziej porośnięta drzewami to nie widać tak efektownie gejzerów a bardziej wygląda to jak dymiąca ziemia, i tylko widać dym przebijający się między drzewami.
Jeśli jednak interesuje cię para wodna to polecam Roaring Mountain. Trzeba jednak mieć szczęście aby góra puściła dym. Przy nas nie chciała puścić pary ale podobno jak zaczyna dymić to góra wydaje dźwięk, który można słyszeć nawet cztery mile (6 km) dalej.
My nie doczekaliśmy się wybuchu ale bizony wyglądały jakby cały czas czekały. Koło Roaring Mountain spotkaliśmy dwa bizony siedzące sobie spokojnie w trawie. Były to nasze pierwsze bizony więc poświęciliśmy trochę czasu na obfotografowanie ich. Szybko się jednak przekonaliśmy, że bizony zwane też buffalo są tu dość popularne i można je spotkać prawie wszędzie. Czasem bliżej, czasem dalej ale non-stop jakiegoś się widzi.
Bizony były mało aktywne więc ruszyliśmy w drogę do następnej atrakcji – Mammoth Hot Springs. Formacja skalna powstała tysiące lat temu jak ciepła woda ochładzała się i zostawiała wapień budując tarasy skalne. Ciepła woda w Mommoth Hot Springs pochodzi z Norris Geyser i przepływa podziemnymi tunelami. Oczywiście stworzonymi przez naturę. Bardzo lubię parki które na każdym kroku mają coś nowego, unikatowego i jakby z kosmosu do zaoferowania. Tym razem deptakami obeszliśmy gorące źródła Mammoth. Nie myślcie, że można się w nich kąpać. Pomimo, że schodzą one prosto do miasteczka o tej samej nazwie a na dole jest hotel który przypomina sanatorium to wspomniane gorące źródła są bardziej geologiczną ciekawostką, niż dostępną przyjemnością.
Dla mnie przyjemność była bo znów można było fotografować coś nowego. Z jednej strony suche tereny pokryte solą i spalonymi drzewami a z drugiej parujące, gotujące się wody o idealnie niebieskim kolorze.
Tu już było dużo więcej ludzi i nawet się zastanawialiśmy skąd się oni wzięli. Na górze parking był dość mały a tu wyglądało jakby prawie autokary przyjeżdżały. Dopiero jak zjechaliśmy do miasteczka, zobaczyliśmy dużo większy parking, zastawiony po brzegi. Tak więc jak uda wam się znaleźć miejsce na górnym parkingu to zdecydowanie polecam. Bliżej do źródeł a i ludzi mniej.
Mammoth Hot Springs znajduje się w północno-zachodnim rogu parku. My natomiast śpimy koło północno-wschodniego wjazdu. Tak więc od Mammoth pojechaliśmy w kierunku doliny Lamar. Było nam to nawet na rękę bo podobno w dolinie tej jest dużo zwierząt więc mieliśmy nadzieję na fajne lokalne safari.
Udało nam się zobaczyć bizony i to nawet dość blisko. W większości przypadków były to samotne osobniki (prawdopodobnie samce), które przy drodze zajadały trawę. Podekscytowani, że widzimy największego ssaka lądowego pstrykaliśmy zdjęcia jak opętani.
Dolina sama w sobie też jest przepiękna. Niesamowite ile oni mają tu terenów. Tak sobie pomyślałam, że skoro misie i wilki mają tak ogromne tereny to po co mają się zbliżać do człowieka. Na wschodnim wybrzeżu, sprawa wygląda trochę inaczej bo mają limitowane tereny więc często są bliżej ludzi. Miejmy nadzieję, że moja teoria się sprawdzi i żadnego misia nie spotkam na tym wyjeździe.
W końcu po zrobieniu 200 mil (320 km) dojechaliśmy do Silver Gate. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w „szopie” jak to Darek nazywa. Wylądowaliśmy w małym domku gdzie musisz zginać kolana jak chcesz zobaczyć sie w lustrze, gdzie chleb chowamy do lodówki turystycznej, żeby myszki nie zjadły, gdzie łóżko było tak małe, że nogi nam spadały – nie mówiąc, że nie wygodne. Ale jednocześnie zajechaliśmy do chatki, która ma ognisko z pięknym widokiem na góry, gdzie podobno zwierzęta chodzą po okolicznych lasach i gajach, i gdzie widać miliony gwiazd podnosząc tylko wzrok do góry.
Samo miasteczko Silver Gate nie ma wiele do zaoferowania. Ale za to w około ma bardzo dużo do zaoferowania. Jest na granicy parku Yellowstone, jest przy wjeździe na jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach – Beartooth Highway, i otoczone jest pięknymi górkami. Życie w tym miasteczku nie jest do końca dla nas mieszczuchów, ale lokalni ludzie wyglądają tu na bardzo szczęśliwych. I tak właśnie wylądowałam przy ognisku, w środku Montany pośrodku wszystkiego.
2020.07.06 Grand Teton National Park, WY (dzień 3)
Ponad 90% ludzi odwiedzających Grand Teton National Park jedzie do jego wschodniej części i zwiedzanie tego parku rozpoczyna od miasteczka Jackson. My oczywiście tam też zamierzamy zajechać za parę dni, ale najpierw postanowiliśmy zwiedzić Teton od jego mało znanej zachodniej części.
Wczoraj była 9 milowa rozgrzewka, natomiast na dzisiaj zaplanowałem duży hike. Mamy zamiar wspiąć się na Table Mountain, 11,106 ft (3,385m). Na szczyt idą dwa szlaki. Pierwszy, Huckleberry idzie doliną, drugi, South Face prosto do góry. Decyzje jakim pójdziemy mieliśmy podjąć rano na parkingu.
Tak jak pisałem, w tej części parku jest bardzo mało ludzi, co z resztą było widać na parkingu. Ja wiem, że jest poniedziałek rano, ale żeby nie było nikogo? Trochę Ilonka się wystraszyła, bo miała nadzieję iść z jakąś grupą ludzi a nie samotnie ze mną wspinać się do góry.
Ze względu na dużą ilość czarnych i grizzly niedźwiedzi zalecane jest chodzenie minimum w 3 a lepiej w 4 osoby. Niestety nikt z naszych znajomych nie dał rady jechać z nami, więc nakupiliśmy więcej gazu pieprzowego na niedźwiedzie i to nam dało lepszy komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
Wybraliśmy trasę South Face. Dużo ludzi ją odradzało na internecie (nawet tabliczki na dole tak informowały) ze względu na strome podejście do góry. Myśmy jednak ją wybrali. Dlaczego? Parę powodów:
- jak sama nazwa wskazuje, południowa ściana czyli nasłoneczniona, czyli mniejsza ilość śniegu niż na trasie doliną. Tam ponoć dalej leżało dużo śniegu i często ludzie gubili szlak.
- krótsza o parę mil.
- stromo, ale rano nie ma na niej słońca, więc nie jest gorąco.
- mniejsza ilość niedźwiedzi niż w dolinach. Pewnie mają stromo i nie chce im się wspinać.
Ze względu na częste, letnie, popołudniowe burze ruszyliśmy już z parkingu o 8 rano. Zalecane jest opuszczenie szczytu nie później niż 1-2 po południu. Górny odcinek szlaku prowadzi granią, na której nie chcesz być jak jest burza i silny wiatr.
Byliśmy pierwsi na szlaku. Ze względu na dużą ilość dzikiej zwierzyny zalecane jest być głośno na hiku. Śpiewać piosenki, klaskać, głośno rozmawiać, stukać butami, gwizdać.... cokolwiek, byle wydawać głośne dźwięki, które mają odstraszyć zwierzaki. Nawet nie wiedzieliśmy, że tyle znamy piosenek.
Dogoniła nas cztero-osobowa grupa z Pensylwanii. Mieli super tempo. Jak się później okazało, oni pracują w parku i często chodzą tutaj po górach, widać to było po ich tempie i umięśnionych nogach. Chwilę z nimi pogadaliśmy, a potem oni ruszyli swoim tempem do góry a my znowu zostaliśmy sami.
Na początku szło się gęstym brzozowym lasem z wysokimi trawami. Później brzozy ustępowały drzewom iglastym. Temperatura do wspinaczki była idealna 8-10C i niska wilgotność powietrza.
Parking jest na 7,000 stóp. Szczyt ma ponad 11,000, czyli musimy się wznieść o ponad 4,000 stóp. To już jest trochę.
Gdzieś na wysokości 8,000 stóp zaczęły się piargi. Było dalej stromo, a sypkie podłoże nie ułatwiało wspinaczki.
Pomału, noga za nogą, piosenka za piosenką osiągnęliśmy 9,000 stóp. Od tej wysokości teren z lekka stawał się bardziej płaski, a gęsty las zamieniał się w polany.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, jakieś 15 minut. Ściągnięcie kolejnych ubrań, uzupełnienie kalorii i ogólny odpoczynek.
Siedząc tak i odpoczywając słyszymy, że kamienie się ruszają. Co to może być? Na pewno nie wiewiórka. Albo człowiek, albo jakieś większe zwierze. Siedząc tak, ze sprayem na misie w ręce, widzimy wyłaniającą się parę z zakrętu. Uffff... odetchnęliśmy....!
Para jest z Colorado i tak jak my zwiedza zachodnie, mniej uczęszczane Tetons. Teraz już raźniej w czwórkę szliśmy dalej.
Polany stawały się coraz to większe, ilość drzew ubywała, a śniegu przybywało. Doszliśmy gdzieś do 10,000 stóp, czyli do górnej granicy lasu w tym parku. Ponoć jeszcze dwa tygodnie temu było tu tyle śniegu, że bez raków by było ciężko.
Zafascynowani przepięknymi widokami i nie zwracając uwagi gdzie się idzie oczywiście zgubiliśmy szlak. Ciężko go było odnaleźć, bo większość terenu była przysypana śniegiem. A na dodatek nie wiem dlaczego, ale nigdzie nie był szlak namalowany. Na dole było łatwo, bo szło się po wydeptanej ścieżce. Tutaj na śniegu było wiele śladów w różnych kierunkach i nie wszystkie były człowieka.
Na szczęście mamy GPS i telefony z załadowanymi mapami, więc nawet szybko odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy dalej.
Im wyżej tym ładniejsze widoki. Byliśmy już ponad lasami, więc i wiatr zaczął o sobie dawać znać. Na szczęście nie był mocny jak na te wysokości i tylko nas przyjemnie ochładzał.
Tutaj gdzieś po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt, a zaraz za nim najwyższą górę w tym parku, Grand Teton 13,775 ft (4,199 m).
Do pokonania mieliśmy jeszcze trochę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom ubywało. Trochę nas śnieg przytrzymał. Już prawie pod szczytem natknęliśmy się na dosyć spory odcinek głębokiego śniegu. Nie jest łatwo na tej wysokości iść do góry po ciężkim i mokrym śniegu.
Pod sam koniec jeszcze troszkę wspinaczki po skałkach nam się dostało i około godziny 13 stanęliśmy na szczycie Table Mountain, 11,106 ft (3,385m).
Tu już dobrze wiało. Bluza windproof była bardzo potrzebna. Znaleźliśmy sobie zaciszne miejsce za skałami i chyba z godzinę tam spędziliśmy.
Była idealna, słoneczna pogoda. Całe pasmo górskie mieliśmy jak na dłoni. Table Mountain znajduje się tak jakby w środku gór. Panorama 360 stopni jest cudowna. Widzieliśmy też wschodnie Teton gdzie za parę dni mamy zamiar też tam troszkę połazić.
Siedziało by się tak godzinami, ale niestety przed nami jeszcze dużo roboty, trzeba zejść na dół.
Cały czas zastanawialiśmy się jakim szlakiem będziemy schodzić. Czy tym samym stromym co szliśmy na górę, czy wrócimy przez dolinę. Wybraliśmy stromy w dół. Po pierwsze już go znaliśmy (wcale nie był taki straszny), a po drugie ilość śniegu i wielkie strumyki w dolinie przez które nie ma mostków tylko trzeba buty ściągać jakoś nas nie zachęciły.
Polanami to się prawie zbiegało. Później nastąpiło zwolnienie na piargach i na stromych leśnych odcinkach, ale w sumie w dwie godziny z lekkim hakiem zeszliśmy na dół.
Mięśnie nóg drżały ze zmęczenia, ale osoba która chodzi po górach i zna ten ból to wie, że jest to przyjemne zmęczenie. Udało się!!! Góra zdobyta!
W samochodzie już czekał na nas prezent. Najlepiej zainwestowana $18 na tym wyjeździe. Kupiliśmy lodówkę przenośną. Raczej jej nie zabierzemy ze sobą do NY, bo pewnie nadanie czy wysłanie by nas więcej wyniosło. Oddamy go chłopakom w wypożyczalni.
Lodówka spełniła swoje podstawowe zadanie i zaserwował nam zimne piweczko.... ale rarytas po takim dniu.
Nie chciało nam się za bardzo jeszcze wracać do mieszkanka, więc postanowiliśmy odwiedzić lokalny resort narciarski Grand Targhee.
Był to bardzo dobry wybór. Oczywiście nie ma już nart, ale w lato organizują rowery górskie. Była już godzina 18, więc wyciągi były zamknięte, towarzystwo przeniosło się do lokalnej knajpy gdzie podawali hamburgery i piwo.
Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na świeżym powietrzu, po wyczerpującym dniu bizon smakował wyśmienicie. A lokalne IPA ochładzało. Widać, że Idaho jest za rogiem, bo ziemniaków tu ładowali mnóstwo.
Na koniec przenieśliśmy się na wygodne drewniane leżanki, które nas prawie ukołysały do snu. Dobrze, że słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo inaczej pewnie byśmy tam zasnęli.
Spodobał nam się ten lokalny resort. Kiedyś jak będę jeździł w Jackson Hole, to postaram się tu na dzień (i pewnie wieczór) wstąpić. To tylko godzinka samochodem. Można jeździć wszędzie. Nawet są znaki na drodze o tym mówiące.
2020.07.05 Grand Teton National Park, WY (dzień 2)
Park Narodowy Grand Teton powstał w 1926 roku. Leży on na południe od słynnego Parku Yellowstone, który to z kolei powstał w 1872 i jest najstarszym parkiem narodowym w USA. Grand Teton nie jest może najbardziej popularnym parkiem i pewnie nie jest na pierwszym miejscu u wielu ludzi. Ale jak tylko wspominałam w pracy, że na Czwartego Lipca właśnie się tam wybieram to każdy mówił “podobno tam jest pięknie”. No i jest!
Jak tylko zobaczyłam kiedyś zdjęcie najwyższej góry (Grand Teton) w tym parku to od razu chciałam tam pojechać. Często Grand Teton NP kojarzy się z resortem narciarskim zwanym Jackson Hole. Nam się na narty nie udało tam jeszcze pojechać ale zdecydowaliśmy się odwiedzić ten park latem.
Nazwa parku jak już się zorientowaliście jest od najwyższej góry w tym parku (Grand Teton 4199m / 13,775ft). A czy samo Teton coś znaczy? Nie do końca można to przetłumaczyć, ale nazwa powstała dzięki trzem francuskim górołazom, zwanych "les trois tétons". Potem nazwa została zangielszczona i tak mamy teraz Grand Teton Park Narodowy.
My zwiedzanie tego wspaniałego parku zaczęliśmy od zachodniej strony. Oficjalnie nie jest to jeszcze park ale ma przepiękne szlaki które chcieliśmy zaliczyć. Na pierwszy dzień wybraliśmy lekki spacerek do Alaska Basin. Tak naprawdę nie jest to lekki szlak ale my nie planowaliśmy go zrobić w całości. Po pierwsze wczoraj poszliśmy dość późno spać więc dziś mieliśmy późny start a po drugie jutro czeka nas przepiękny i długi hike więc trzeba oszczędzać siły.
O 10 rano, pokonując wyboistą, żwirową drogę dotarliśmy na parking i od razu wskoczyliśmy w buty. Muszę przyznać, że trochę bałam się misiów. Podobno w Wyoming jest około 700 misiów grizzli, bardzo nie chciałam jakiego spotkać. Do tego dochodzą czarne misie których już nawet nie liczą. Zobaczyłam jednak tłum ludzi na parkingu i szlaku oraz biegające psy więc trochę się uspokoiłam. Przy takim ruchu to miś raczej ucieknie niż się zbliży do człowieka.
Alaska Basin Trail jest z początku dość łatwa. Delikatne podejścia, ładnie przygotowana trasa i przede wszystkim przepiękne widoki. Jak gdzieś po 30 minutach na szlaku zaczęliśmy rozmowę z jakąś Panią to powiedziała, że jest w niebie. I ma rację. Jeśli tak nie wygląda niebo to nie wiem co może być lepsze.
Dużo ludzi wychodzi tylko na polankę, żeby zobaczyć piękne widoki. Bardzo szybko na tym szlaku można dojść do pięknych widoków i to przy dość małym wysiłku fizycznym. My jednak chcieliśmy zobaczyć co jest dalej i dalej…
Im dalej się zapuszczaliśmy tym mniej ludzi było. W pewnym momencie nie spotkaliśmy nikogo chyba przez 45 minut. Czyli większość tych ludzi z parkingu robi tylko początkowe kilometry a potem zawraca.
My doszliśmy do jakiś 8700 ft.(2650 m). Widoki były przepiękne i w tym momencie doszliśmy do wniosku, że więcej nam dziś do szczęścia nie potrzeba.
Czas jednak mieliśmy dobry i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę podejdziemy. Przeszliśmy jakieś 20 minut, śniegu już dość mocno przybywało. Czasem nawet gubiliśmy szlak a na koniec stanęliśmy przed strumykiem i okazało się, że będzie ciężko. Zima w tym roku była duża i długa. Śnieg nadal jest w górach a rzeki są rwące i lodowate. Gdzieś w końcu muszą spłynąć te niesamowite pokłady śniegu. Woda, która płynęła naszą rzeką niestety zerwała mostek i utrudniła przejście na drugą stronę. Przejście w butach nie wchodziło w grę. Można było ściągać buty i coś kombinować, ale to by zeszło trochę czasu w obie strony i wcale daleko byśmy nie zaszli. Tak więc obliczyliśmy, że zrobiliśmy 1700 ft wysokości (500 m) i ok. 9 mil (14-15 km) więc spacerek wcale taki mały się nie okazał.
Wiedząc, że jutro mamy zaplanowaną dość dużą wspinaczkę na Table Mountain postanowiliśmy olać strumyk i zawrócić do naszej pięknej dolinki. Widoki w drugą stronę były równie piękne więc aparat nie miał nawet chwili odpoczynku.
Im bliżej parkingu tym więcej ludzi się pojawiało. Dużo ludzi szło z pieskami - tak po prostu wzięła pieska na popołudniowy spacer, część wspinała się po skałkach, a część uczyła dzieci o roślinkach. Jednym słowem każdy robił to co lubi i super bo aktywność na świeżym powietrzu jest potrzebna.
Doszliśmy do samochodziku i zagnijcie co nam się najbardziej chciało. Pomyśleliście piwo? Nie - zła odpowiedź. Najbardziej nam się chciało banana. Dobrze, że Darek wrzucił parę do lodówki turystycznej i mogliśmy naładować kalorie, zimnym, miękkim i słodkim bananem.
Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić miasto Driggs. Największe miasto w naszej okolicy. Chcieliśmy obczaić czy mają jakąś pizzerię otwartą, żeby jutro po wspinaczce podjechać i odebrać coś na kolacje. Niestety miasteczko jest dość małe i nie ma wiele do zaoferowania - no nic będą resztki z wczoraj na kolację.
Na koniec wrzucę wam zdjęcie mlecza - niby nic dziwnego ale był to największy dmuchawiec jaki w życiu widziałam. A teraz można iść spać. Jutro wcześnie idziemy w góry - pobudka o 5:30 rano. Tak więc nie zastanawiając się długo po kolacji od razu wskakujemy do łóżka. Jutro zapowiada się wspaniały dzień.
2020.07.04 Grand Teton National Park, WY (dzień 1)
Lecimy… po wielu zmianach planów, po wielu rozmowach i wahaniach stwierdziliśmy, że za parę miesięcy będziemy żałować, że przesiedzieliśmy cały czas w domu więc postanowiliśmy wsiąść w samolot. Poza tym marzeniom trzeba pomagać i nie dać się zakazom tylko znaleźć sposób aby je obejść. Najpierw mieliśmy lecieć do Kalifornii w czerwcu, potem przesunęliśmy Kalifornię na lipiec, potem zmieniliśmy ją na Salt Lake City, aby na koniec wylądować w samolocie lecącym do Minnesoty…
Minesota… pomyślicie, że już totalnie to odizolowanie od świata na mózg nam się rzuciło. Nie martwcie się Minneapolis to tylko przesiadka. Docelowo lecimy do Bozeman, MT. W planie mamy dwa parki narodowe Grand Teton & Yellowstone.
Muszę pochwalić Deltę za obsługę klienta. W pewnym momencie naszego planowania wakacji mieliśmy bilet do Salt Lake City w Utach. Niestety (choć pewnie dobrze) nasz gubernator wprowadził kwarantannę dla ludzi którzy przylatują z UT. Mi to tam obojętne bo i tak siedzę w domu, ale Darek jednak musi jeździć do pracy więc 2 tyg. kwarantanny nie były nam na rękę. Zaczęłam kombinować z innymi lotniskami i wyszło, że Montana wygląda sensownie. Tylko bilet jest dwa razy droższy. Delta jednak zrozumiała sytuację i wymienili mi bilet bez żadnej dopłaty. Chyba właśnie wygrali klienta na życie… a przynajmniej na parę najbliższych lat.
Zawsze jak się podróżuje to jest doza niespodzianek. Zawsze coś może pójść nie tak, zawsze może się zdarzyć, że choroba czy pogoda pokrzyżuje plany. Do tej pory mieliśmy kilka przygód ale ze wszystkich wyszliśmy bez problemów. Czasem tylko trzeba było pracować z lotniska albo szybko lecieć do sklepu bo zgubili bagaż. Teraz dochodzi element wirusa i restrykcji ma podróżowanie. Nie chcąc zachorować w podróży zaopatrzyliśmy się we wszystko co udało się kupić…..rękawiczki, ściereczki antybakteryjne, lekarstwa na zbicie temperatury itp. Jak to się mówi, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Przed tym wyjazdem wahaliśmy się trochę. Czy warto, czy powinniśmy, czy na pewno nie igramy z ogniem... ale kiedy znów uniosłam się w chmury, puściłam sobie ulubioną muzykę i obserwowałam jak wszystko znika w dole to stwierdziłam, że tego nam trzeba. Możesz się relaksować czytając książki, pijąc wino, biegając czy uprawiając inny sport. Ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje zmiany otoczenia. Potrzebuje odkryć coś nowego, zobaczyć inne widoki przez okno i przejść się innymi szlakami. Wtedy czujesz się znów wolny, czujesz żyjesz i że możesz wiele.
Zanim jednak znaleźliśmy się w samolocie to musieliśmy przejść przez lotnisko - jak wygląda latanie w czasach pandemii? Super :)
Lecieliśmy z LGA do której zawsze mamy blisko ale po ostatnich przygodach jak na Lyft czekaliśmy 1h, stwierdziliśmy, że wyjedziemy wcześniej. A przynajmniej zamówimy taksówkę tak, że jak nie przyjedzie to nadal zdążymy coś wymyślić. Wszystko jednak poszło na czas i w 15 minut zajechaliśmy na lotnisko. Po drugie ilość samolotów jest ograniczona więc w ogóle nie ma kolejek. Słyszeliśmy, że czasem są kolejki na zewnątrz bo jak trzeba zachować odległość to i kolejka się wydłuży. Nic takiego nie było bo i kolejki nie było. Czytaliśmy, że trzeba wyciągać jedzenie itp ale jak się spytałam pana czy muszę wyciągać machnął ręką i powiedział przechodź - pewnie dlatego, że mamy TSA Pre. Także wszystko przeszło sprawnie, bez żadnych dodatkowych kontroli. No poza tym, że Pan który sprawdzał mój dowód poprosił o ściągnięcie maski, żeby stwierdził, że ja to ja.
Oczywiście wszyscy mają maski ale przy tak małej ilości podróżujących to i tak prawie w ogóle nie ma się kontaktu z innymi ludźmi więc spoko. Do tego bary i restauracje zamknięte, a ludzie starają się nie siadać jeden na drugim. Nadal wodę i przekąskę można kupić.
No i skoro mało ludzi to i upgrade łatwo dostać, tak więc Delta znów zaplusowała wsadzając nas do Business Class - fajnie mieć status. Szkoda tylko, że teraz nie latam dużo służbowo. Co do samolotu to było wiele wynalazków. Z jednej strony normalni ludzi którzy podchodzili do tego normalnie i tylko maskę mieli. Inni tacy jak my co wyglądali normalnie ale pierwsze co zrobili to przetarli wszystko ściereczkami dezynfekującymi, no i ostatni, którzy wygrali konkurs. Byli w całych skafandrach, bardziej to wyglądało jak przeciwdeszczowy kombinezon. Pewnie potem ściągają i wyrzucają ale trochę śmiesznie to wyglądało - nie przesadzajmy już aż tak. My tam wolimy po prostu się przebrać po samolocie a przynajmniej zmienić bluzę - zresztą to i tak zawsze robimy.
Mało spaliśmy tej nocy więc lot postanowiliśmy cały przespać. Jednak tak po 30 minutach obudziło nas przeraźliwe zimno. W samolotach ogólnie jest dość chłodno ale jak już Darek powiedział, że było zimno to musiała temperatura spaść do 10C. Z początku myślałam, że chodzi o małą ilość ludzi w samolocie a co za tym idzie, mało ludzi którzy zagrzewają powietrze. Darek jednak przypomniał mi, że w ramach walki z COVID-19 Delta nie tylko ma filtry HEPA, które wszystko wyłapują ale jeszcze co 3 minuty totalnie wymienia powietrze w samolocie - WOW! Tylko jak oni robią to co 3 minuty to powietrze nie zdąży się zagrzać. A skoro na zewnątrz jest super zimno to i powietrze które wpływa jest zimne. Tak, Delta to jakoś ogarnia. Na dzień dobry dają każdemu chusteczki dezynfekujące, wymieniają powietrze, mają filtry, blokują środkowe siedzenie i ogólnie dbają o zdrowie pasażerów.
Zmarznięci ale szczęśliwi wylądowaliśmy w Minessocie. A tam wolna amerykanka, ludzie niby chodzą w maskach ale już trochę mniej, częściej im się "osuwa" na brodę. Bar otwarty gdzie można śniadanie zjeść i napić się piwka i sklepy z ciuchami i pamiątkami pootwierane. My nadal przestrzegaliśmy podstawowych zasad rozsądku ale z piwka nie zrezygnowaliśmy.
Fajnie było się zresetować i poczuć jakby świat był znów normalny. Wiemy jednak, że nie jest więc znów założyliśmy maski i wsiedliśmy w kolejny samolot. Kolejne dwie godziny i wylądowaliśmy w Bozeman, Montana. Nie wielkie lotnisko położone w samych górach, które obsługuje dwie największe atrakcje - Park Narodowy Yellowstone i słynny resort narciarski Big Sky Montana. Zanim jednak pozwolili nam opuścić lotnisko to zmierzyli nam temperaturę. Montana - dobra robota. Stan Montana, ma najmniej przypadków wirusa jeśli chodzi o kontynentalne stany (poza Hawajami i Alaską). No i dobrze. Sprawdzenie temperatury nic nie kosztuje a zawsze to dodatkowa ochrona. Ciekawe co by się stało jakbyśmy mieli temperaturę - bo do domu daleko.
Przeżyliśmy wszystkie samoloty, wpuścili nas do Montany więc wakacje można uznać za rozpoczęte. Pozostało tylko wynajęcie samochodu. Ostatnio w San Francisco Sixt nam podpadł więc dziś próbujemy nową wypożyczalnię - National. Dzięki karcie Chase Saphire od razu masz lepszy status więc i ceny samochodów mają jakąś zniżkę. Pan na dzień dobry powiedział magiczne słowo, że mamy upgrade - i dostajemy SUV. Ucieszyliśmy się - dopóki nie zobaczyliśmy autka. Ford Eco Sport - Darek stwierdził, że on rozumie, że w Europie mają małe autka ale w Stanach też? Chyba za późno rezerwowaliśmy bo wszystkie fajne były już wypożyczone i został nam ten mały wypierdek.
Dobrze, że sami pojechaliśmy bo jak doszły zakupy z Walmarta to już nawet szpilki nie dało się wcisnąć w tym aucie. Jedynym plusem był przebieg, bo go nie było. Auto było nowe a my byliśmy pierwszymi pasażerami. Nawet poprawnej rejestracji jeszcze nie zdążyli mu dać tylko jakiś papierek.
Auto to auto - najważniejsze, że jeździ. Zapakowani po dach, po zakupach jedzenia i odebraniu spreja na misie, ruszyliśmy do Driggs. Do przejechania mieliśmy jakieś 3.5h i droga była przepiękna. Wzdłuż gór i strumyków, trochę przez park Yellowstone, trochę przez małe miasteczka. Jak to się mówi, sama droga czasem jest przygodą, i tak było tym razem.
Mijaliśmy też małe miasteczka gdzie ludzie się szykowali na fajerwerki. 4 Lipca to Święto Niepodległości w Stanach. Święto w którym spala się najwięcej fajerwerków. Patrząc na kolejki jakie są do budek z fajerwerkami się śmieję, że Amerykanie palą czeki które od prezydenta dostali. Pewnie coś w tym jest. Trump dał prawie każdemu obywatelowi $1200 więc akurat można wydać na fajerwerki.
Około 20:30 dojechaliśmy do naszego “domku”. Mamy bardzo fajny domek w resorcie Grand Teton. Jest to kompleks niskich budynków mieszkalnych z osobnymi apartamentami. Nasz apartament jest olbrzymi. Niby tylko mamy jedną sypialnię ale widać, że pozostałe dwie sypialnie są zamknięte i pewnie właściciel ma tam swoje rzeczy i używa jak nie wynajmuje. Za to salon, dwie łazienki, kuchnia i balkon robią wrażenie. A do tego wszystko otoczone jest strumykiem i lasem. W sumie to mogłabym przesiedzieć na balkonie cały dzień a nie iść w góry - żartuję, w góry trzeba jutro iść. Dlatego po szybkiej kolacji, zmęczeni po podróży padliśmy od razu do spania. Jutro Darek zaplanował spacerek w góry - mówi, że mały na rozgrzewkę ale kto by mu tam wierzył.
2020.05.25 góry Adirondack, NY (dzień 3)
Stęsknieni wyjazdu gdziekolwiek postanowiliśmy przedłużyć sobie i tak długi weekend. W tym roku i tak nie zdążymy wybrać 25-30 dni wolnych więc dodać dzień wolny tu i tam zawsze można no i warto. Normalnie byśmy musieli dziś już wracać do domku a tak to mogliśmy mieć leniwe śniadanko na ganku a potem pozwiedzać park Adirondacks.
Darek już wspominał, że park Adirondack jest ogromy. Ale czy wiecie że zajmuje on aż ⅓ całej powierzchni stanu NY? My zazwyczaj w Adirondack jeździmy w rejon High Peaks i idziemy w górki. Jest też rejon Lake George które to jest dość sławne wśród Nowojorczyków jako destynacja wakacyjna. My przez Lake George przejeżdżamy często i czasem się tam zatrzymujemy na późny lunch czy na rozprostowanie nóg przed dalszą podróżą.
Tym razem jednak postanowiliśmy pojechać w zachodnią część parku. Zamiast autostrady wybraliśmy lokalne dróżki i szukaliśmy tylko na Google Maps gdzie jest coś ciekawego i gdzie można się zatrzymać. Na pierwszy przystanek wybraliśmy Gore Mountain. Gore Mountain jest resortem narciarskim. Osobiście nigdy tam nie byłam bo jakoś zawsze wybieraliśmy Whiteface albo resorty w Vermont. Gore jakoś nigdy nie było nam po drodze i dlatego teraz postanowiliśmy to zmienić. Niestety pandemia jest pandemia i nawet nie można podjechać pod stoki. Wszystko zamknięte na dziesiąte spusty.
Pomyśleliśmy, że więcej szczęścia będziemy mieć z jeziorami. Przecież one nie powinny być zamknięte, zwłaszcza, że w NY na ten weekend wszystkie plaże otwarli. Indian Lake - nasz następny przystanek. Tutaj znaleźliśmy co chcieliśmy - no prawie. Znaleźliśmy jeziorko, fajną plażę, kamyczki na których można wypić piwko. I prawie zero ludzi. Idealne miejsce na przerwę i podziwianie natury.
Niestety, dość szybko przekonaliśmy się, dlaczego prawie nikogo nie ma nad jeziorem. Muszki majówki nas obleciały. Było ich multum i z każdą minutą jakby się zwoływały na jakąś imprezę ich coraz więcej przylatywało. Było chłodno więc założyliśmy bluzy i kaptury ale to i tak nie wiele pomagało. Maj jest jednak najgorszym miesiącem w górach bo muszek jest pełno. Budzą się do życia i latają bez większego pomysłu wpadając do oczów, ust i uszów.
Poddaliśmy się, wskoczyliśmy z powrotem do autka i pojechaliśmy dalej drogą 28 a potem 30 w kierunku Tupper Lake. Tutaj też jest plaża i można się poopalać i popływać. Ciągnie się kilometrami i do tego woda przeplata się w trawą, drzewkami i inna roślinnością. Polecam tędy się przejechać jak chcesz zobaczyć totalnie inną a równie piękną stronę Adirodndacks. Samo miasteczko Tupper Lake ma parę atrakcji do zaoferowania. W czasach gdzie więcej biznesów może być otwartych na pewno jest tu wiele do roboty. Można popływać po rzekach i jeziorach, można odwiedzić obserwatorium i się przejść chodnikami między koronami drzew, albo po prostu można iść na lody.
Jadąc dalej drogą 30 dojechaliśmy do Serenac Lake. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam gdzie tak naprawdę jest Serenac Lake ale zdziwiła się, że jest tak blisko Lake Placid. Kolejne miasteczko idealne na weekendowy albo wakacyjny wypad z rodziną. Może nie zawsze warto przepłacać za nocleg w Lake Placid. Serenac Lake czy Tupper Lake też ma wiele do zaoferowania.
My mamy sentyment do Lake Placid więc tam skończyliśmy naszą wycieczkę. Po raz pierwszy też przejechaliśmy Mirror Lake i to tylko dlatego, że za późno powiedziałam kierowcy żeby skręcił i zawrócił. Czasem takie przypadkowe “zabłądzenie” może doprowadzić do nowych odkryć. I tak właśnie znaleźliśmy gdzie w Lake Placid można dojść do jeziora.
Na tym skończyliśmy naszą wycieczkę krajoznawczą. Z Lake Placid zaopatrzeni w piwko w lokalnego browaru ruszyliśmy już prosto autostradą do naszego małego domku. Trochę też zgłodnieliśmy. Bo w czasach pandemii ciężko jest się zatrzymać na loda czy ciacho z kawą. Jak nie ma się orzeszków w samochodzie to trzeba głodować. Dobrze, że w domku czekała na nas przepyszna kolacja. Najlepsze zostawiliśmy na koniec - jagnięcina musiała być i jak zawsze była przepyszna.
A po kolacji standardowo ognisko - no bo jak mogłoby być inaczej. Jutro już czas wracać. Właściciele pozwolili nam zostać nawet do 3-4 po południu bo nikt po nas nie przyjeżdża. Tak więc możemy spać do 10, na spokojnie zjemy śniadanko, wypijemy kawę i ruszymy w kierunku domku.
2020.05.24 szczyt Sawteeth, Adirondack Mountains, NY (dzień 2)
Wczoraj za długo nie siedzieliśmy przy ognisku. Mimo, że na maksa byliśmy spragnieni przebywania na zewnątrz to „niestety” na dzisiaj był zaplanowany duży hike i wczesna pobudka była wskazana.
O 6 rano budzik powiedział że wystarczy już tego wylegiwania się i trzeba wstawać. A szkoda, bo mimo, że może to nie był najlepszy materac na jakim spałem to i tak o wiele wygodniejszy od karimaty w namiocie. Traktujemy ten wyjazd jak campingowy wypad za miasto, tylko, że można się wyspać w domku na kołach.
Mieszkamy w największym parku stanowym w całych Stanach, w Adirondack Park. 6 milionów akrów (2.5 milionów hektarów). Jak już pewnie wiecie, w tym parku robimy 46 najwyższych szczytów. Mamy już na koncie 29. Dzisiaj przyszedł czas na 30 szczyt, na Sawteeth.
Z tym szczytem nie mamy najlepszych wspomnień. Mieliśmy już dwie próby zdobycia go, niestety dwie nieudane próby.
Pierwsza była 7 lat temu, na moje urodziny. Wraz z moim tatą końcem października rano wyjechaliśmy z deszczowego Lake Placid i w pół godziny dojechaliśmy na parking i ruszyliśmy w góry. Na parkingu jeszcze padał deszcz, ale wraz z nabieraniem wysokości deszcz zmienił się w lód, a następnie w śnieg. Śniegu przybywało, robiło się stromiej i niebezpieczniej. Musieliśmy zawrócić.
Październik 2013
Drugi raz, już tylko z Ilonką parę lat temu też chcieliśmy go zdobyć. Szliśmy na parę innych szczytów: Gothics i Pyramid, a Sawteeth miał być ostatni na liście. Niestety brakło czasu i z obawy przed letnimi, popołudniowymi burzami, a także powrotem po ciemku, Sawteeth też nie został zdobyty.
Maj 2014
Miejmy nadzieję, że dzisiaj przełamiemy złą passę i staniemy na szczycie Sawteeth, wysokość 4,150 stóp (1,265 metrów).
W ciągu godziny dojechaliśmy na parking, a tu pierwsza niespodzianka. Przy wjeździe stoi w masce park ranger i nie pozwala wjeżdżać. Niestety z obawy przed wirusem parking w połowie jest zamknięty, więc już był pełny.
Na szczęście w tym rejonie jest wiele miejsc gdzie można parkować, także kilkaset metrów od parkingu udało nam się zostawić samochód.
Wydłużyło nam to hike o jakiś kilometr (500 metrów w każdą stronę), ale czego nie robi się dla zdobycia kolejnego szczytu w Adirondack. Z 21km zrobiło się 22km.
Drogą asfaltową doszliśmy do głównego parkingu gdzie ten sam strażnik parku pożyczył nam dobrego dnia i ruszyliśmy w góry.
Pierwsze parę kilometrów idzie się szeroką drogą z niewielkim nachyleniem. Po około 1.5 godziny doszliśmy do jeziora Lower Ausable.
Z tego miejsca zaczyna się wiele ciekawych szlaków. Nas oczywiście dalej interesuje trasa na Sawteeth.
Po małej przerwie na uzupełnienie kalorii i nasmarowaniu się kremem przeciwsłonecznym ruszyliśmy w górę.
Do jeziora szło się cały czas w cieniu drzew i wzdłuż strumyka, więc nie było nam gorąco. Tutaj jednak zaczęła się poważniejsza sprawa.
Szlak szedł znacznie stromiej i oczywiście południowym stokiem. Od razu to poczuliśmy. Stromo do góry w słońcu. Była gdzieś godzina 11 rano, czyli słoneczko dobrze w plecy świeciło.
Po ostatnich spacerach wprowadziliśmy zasadę, że za bardzo nie chce nam się chodzić w miesiące letnie po górach poniżej 7,000 stóp (2,000) metrów. Niestety w związku z epidemią wirusa Covid ciężko jest nam lecieć samolotem w inne góry i musimy się „męczyć” na wschodzie w upale i z tymi przeklętymi muszkami.
Oczywiście dalej wolimy spacer w cieple do góry niż siedzenie w domu z klimą.
Zdziwiło nas bardzo jak od około 3,000 stóp wysokości zaczął pojawiać się lód, a potem śnieg na trasie. Przecież jest pewnie z 25C a tu śnieg i lód
Im dalej posuwaliśmy się w górę tym robiło się chłodniej i śniegu przybywało. Doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Jest to przełęcz pomiędzy Gothics a Sawteeth. Tutaj już była prawie zima.
Do szczytu mieliśmy jakieś 800 metrów. Nie jest to dużo, ale w takich warunkach i to bez raków/raczków każdy metr to dużo.
Tak, zapomnieliśmy wziąć raków ze sobą! Wszystko przez ten wirus. W normalnych czasach to ja jeżdżę na nartach w tych górach do kwietnia a nawet do maja. W tym roku niestety ze względu na zamknięcie resortów zakończyłem sezon końcem lutego. Czyli przez 3 miesiące nie byłem w górach. Dlatego nawet nie myślałem, że może być tutaj tyle śniegu.
Postanowiliśmy iść na szczyt, ale zawrócić jak sytuacja będzie stawała się niebezpieczna. Mieliśmy w sumie do podniesienia się jeszcze jakieś 200 metrów.
Na początku nawet szło się po w miarę płaskim terenie. Z jednej strony to dobrze, ale wiedzieliśmy, że gdzieś o te 200 metrów trzeba się będzie podnieść.
Gdzieś tak w połowie tego odcinka się zaczęło. Ostro pod gorę!
Jeszcze na początku ludzie zrobili schody w zmrożonym śniegu, ale później już nawet tego nie było.
Niestety zawróciliśmy. Do szczytu zostało nam może 200 metrów. Jeszcze do góry może i by się jakoś wyszło, ale na dół mogło to być niebezpieczne.
Szkoda, bo było to już nasze trzecie podejście na ten szczyt. No coż, tak widocznie musi być. Wygrał zdrowy rozsądek. Góra nigdzie nie pójdzie, będzie tu nadal na nas czekała. O wypadek w takich warunkach nie trudno.
Ostrożnie wróciliśmy do skrzyżowania szlaków i zrobiliśmy sobie przerwę. Smutno nam było z nieosiągnięcia zamierzonego celu. Brawura i brak rozwagi w górach często prowadzi do wypadków, o które nie jest trudno. Przybiliśmy sobie piątkę i obiecaliśmy, że tu na pewno wrócimy bardziej przygotowani.
Ruszyliśmy w dół. Na początku też powoli i ostrożnie po lodzie i śniegu. Poniżej 3,000 stóp utrudnienia w postaci zamrożonej wody się skończyły i już praktycznie zlecieliśmy na dół.
Do samochodu wróciliśmy inną trasą. Nie chciało nam się iść znowu tą nudną drogą. Po drugiej stronie Ausable rzeki jest fajny, mało uczęszczany szlak. Jest trudniejszy niż droga, ale przynajmniej ciekawy.
Odwiedziliśmy jeszcze Beaver Meadow Falls, który to odkryliśmy na wcześniejszych hikach i około godziny 18 wróciliśmy na dalej w sumie pełny parking. Widzieliśmy trochę ludzi w górach z dużymi plecakami, więc pewnie zostają tutaj na noc.
Obfity i wyczerpujący dzień zakończyliśmy pyszną kolacją i oczywiście ogniskiem.
Wczoraj były steaki, wiec dzisiaj też był steak ale z ryby. Na ruszta wrzuciliśmy Tuńczyka. Z dobrym nowozelandzkim winem Pinot Noir (Burn Cottage) smakował wyśmienicie.
2020.05.23 góry Adirondack, NY (dzień 1)
COVID-19…….nie ważne jaką masz opinię o tej całej sytuacji to nie możesz zaprzeczyć, że Twoje życie się nie zmieniło. Każdy na każdej szerokości geograficznej w jakiś sposób odczuł decyzje rządu, zamknięcia i ograniczenia różnych biznesów. My przez COVID-19 musieliśmy odwołać 3 wyjazdy (Snowbird, Miami i Europę) ...jakoś to zaakceptowaliśmy - z trudem ale zaakceptowaliśmy, w końcu zawsze mogły się gorsze rzeczy stać.
Jednak Memorial weekend - nasza 10 rocznica drugiej pierwszej randki nie mogła być w domu. Nasza (i nie tylko nasza) cierpliwość się już skończyła. Podeszłam do tego całego wyjazdu analitycznie. Nie można jechać do innego stanu - nikt nie lubi Nowojorczyków. Nie można jechać na biwak - wszystkie pola namiotowe są zamknięte. Nie można jechać większą ilością ludzi (niestety), bo trzeba zachować dystans. Tak więc stanęło na wynajęciu domku w górkach w stanie Nowy York, stanęło na Adirondack. Im bardziej na północ tym podobno chłodniej.
Znaleźliśmy mały, kameralny domek z miejscem na ognisko. Napisaliśmy grzecznie do właścicieli, że my z królestwa koronowirusa, ale my grzecznie z domku pracujemy przez ostatnie 2.5 miesiąca. Właściciele nas zaprosili więc w sobotę w południe pełni radości, że wreszcie wyruszamy na jakieś “wakacje” zapakowaliśmy nasze Subaru (jeszcze nasze….) i ruszyliśmy na północ.
NYC pożegnał nas ulewą ale nic nie było w stanie zepsuć nam humoru. Muzyka na maksa, GPS ustawiony i w drogę... byleby dalej! Byleby do browaru….
“Pandemia” nauczyła nas jednego - nie ma czasu na picie beznadziejnego (przemysłowego) piwa. Ostatnio lubimy dopłacić do puszki piwa ale wypić piwo a nie masową produkcję jak Heineken czy Stella. Tak więc po drodze miałam zadanie znaleźć jakiś browar. Okazało się, że dobrze znany nam Singlecut z Astorii ma też swoją lokalizację za Albany.
Jak tylko Darek zobaczył ludzików na stołeczkach pod parasolami, pijącymi piwko to, aż mu się oczka zaświeciły i powiedział “Ja też, ja też, ja też mam stołeczki…” Dlatego nie pozostało nam nic innego niż w słoneczku wypić piwko przed dalszą drogą. A do domku mieliśmy już i tak nie daleko. Czasem fajnie jest tak wyjechać w ciągu dnia i sprawić, że droga jest przygodą samą w sobie.
W końcu dojechaliśmy do naszego domku. Nie do końca naszego ale naszego na najbliższe 4 dni. Jak tylko zaparkowaliśmy to już się pojawili właściciele - nie zły monitoring sąsiedzki tu działa. Przynieśli nam gazety, zaopatrzyli w drzewo (tego to chyba nawet Grześ nie spali!) i powiedzieli, że możemy chodzić gdzie chcemy i robić co chcemy ale serwisu na telefon tu nie ma. Yupiiieee!!!! Wreszcie odpoczniemy od ciągłego pi-pi-pi…
Tiny house - tak nazwali ten domek właściciele jest naprawdę malutki. Jak się uprzesz to załadujesz domek na hak i przewieziesz gdzie tylko chcesz. Fajny domek - dużo lepsze to niż pole namiotowe a i tak można zapalić ognisko i ogólnie czujesz jakbyś był na biwaku tylko masz dach nad głową na wypadek deszczu, lodówkę na zimne piwo i trochę wygodniejsze łóżko niż karimata. Żyć nie umierać!
Domek obeszliśmy w 3 minuty. Ciężko uwierzyć ale ten domeczek ma nawet strych… Strych to trochę dużo powiedziane ale na czworaka można się tam wczołgać i wylądować prosto na materacu. Tak więc wygląda, że jak nie ma się klaustrofobii to nawet 4 osoby mogą spać w tym domku. Natomiast żeby obejść teren w okół domku to 20 minut może być mało. Sama łąka przed naszym domkiem spokojnie pomieści z trzy namioty i jeszcze będzie dużo miejsca, żeby ludzie nie słyszeli nawzajem swojego chrapania.
Nas zainteresowały koniki. Rancho na którym postawiony jest domeczek ma stadninę koni i można nawet na nich pojeździć. Jak kiedyś przyleci do mnie moja chrześnica to już wiem gdzie ją zabiorę. Wszyscy będą szczęśliwi. Ona bo ma koniki, Darek bo ma ognisko a ja bo mam świeże powietrze i dużo zieleni. Niestety przez wirusa biznes musieli zamknąć i my mogliśmy tylko podziwiać koniki zza płotu.
Domek ma też jeszcze jeden plus. Mają grilla. To nie jest coś nadzwyczajnego ale nie często się zdarza, że grill jest dobry i w miarę nowy. Ogólnie ten domek jest w miarę nowy. Właściciele powiedzieli, że to ich drugi sezon jak wynajmują a w tym roku to w ogóle my jesteśmy pierwsi. Tak więc wszystko jest w miarę nowe i jeszcze nie zniszczone. Na takim grillu to grzech byłoby nie zrobić steaków. Na szczęście właśnie takie mieliśmy plany na kolację więc wszystko pięknie się złożyło.
Niestety komary atakowały na maksa, ale tu znów plus, że kolację można zjeść w domku a nie dzielić się nią z robakami. Nie przyjechaliśmy jednak tu by siedzieć tylko w domku. Chcąc siedzieć na zewnątrz i nie narzekać na komary “musieliśmy” rozpalić ognisko. Nie żeby ten plan nam się jakoś specjalnie nie podobał. Ogniska to my kochamy więc nie tracąc czasu rozpaliliśmy ognisko, rozłożyliśmy krzesełka i moglibyśmy tak siedzieć całą noc. Brakowało tylko kogoś z gitarą. Całą noc nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas wspinaczka na szczyt Sawteeth. Adirondack zawsze cię czymś zaskoczy więc lepiej być w dobrej formie jak się chce zdobyć ten szczyt.
Posiedzieliśmy parę godzin, spaliliśmy trochę drzewa i cieszyliśmy się, że wreszcie wyrwaliśmy się z miasta. Małe rzeczy a cieszą. Jutro znów będzie dzień i miejmy nadzieję, że znów będzie piękna gwiaździsta noc przy ognisku.
2020.02.29-03.01 Zermatt & Zurich, Szwajcaria (dzień 8-9)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. W Zermatt było cudownie, piękne górki, nie taka znów mała wioska, świeże powietrze i mało aut. Tak, raj na ziemi. Niestety aby miasteczko to zachowało swój klimat nie można wprowadzać tam aut. No i super. Do Zermatt można dostać się tylko pociągiem.
Czy na pewno tak super? Przez 7 dni było super, natomiast dzień przyjazdu i wyjazdu nie należy do najbardziej relaksujących dni. Tym razem, trochę obeznani z kolejami mieliśmy plan - nie zawodny plan. Po pierwsze zarezerwowaliśmy miejsca w pociągu. Uda się - tym razem będziemy siedzieć. Po drugie zrobiliśmy sobie więcej czasu na przesiadkę i wzieliśmy wcześniejszy pociąg z Zermatt do Visp.
To było dobre posunięcie. Pociąg nie był oblegany, znalazło się miejsce siedzące i miejsce na bagaże. Udało też się być wcześniej w Visp więc mieliśmy czas na obczajenie gdzie powinniśmy stać, żeby wsiąść do wagonu number pięć. Obserwacja innych pociągów, rozmowa z panem z informacji i mamy miejsce gdzie powinien zatrzymać się wagon numer pięć.
Niestety, znów Szwajcaria to nie Japonia i niestety nie ma jasno tego rozpisanego na platformie czy na wyświetlaczu. Trzeba tylko ufać panu, który mówi - to gdzieś tu będzie. No dobra - czekamy. Zbliża się godzina odjazdu naszego pociągu do Zurichu a pociągu jak nie ma tak nie było - czyli nie podstawią wcześniej. W między czasie przyjechał następny pociąg z Zermatt i jak dowaliło ludzi to już na peronie nie było fajnie i przestronnie. No nic - my podobno stoimy w dobrym miejscu.
W końcu doczekaliśmy się na pociąg. Wjechał, numerków wagonów nie można za bardzo zobaczyć bo takie małe więc liczymy. No przecież od chyba rozsądne, że pierwszy wagon jest zaraz za lokomotywą - ups….no nie jest. Wg liczenia przy nas zatrzymał się wagon 8, no to w nogi i lecimy do przodu. A tu numery w górę idą no to zawrót i w drugą stronę. Ufff…..udało się, znaleźliśmy wagon, znaleźliśmy siedzenia ułożyliśmy bagaże. Nie ma ławo ale uff….dobrze, że przynajmniej miejsca mamy.
Teraz tylko jeszcze z 3h jazdy i podziwiania widoków - podziwiania jak podziwiania. Nam się trafiło okno zamalowane graffiti więc podziwiać mogliśmy tylko filmy i seriale na Netflixie, własne zmęczone twarze albo studiować etykietki piwa. Udało się, dojechaliśmy na lotnisko. Zarezerwowaliśmy hotel zaraz na lotnisku - dosłownie na lotnisku. Stwierdziliśmy, że z bagażami (a trochę ich było) bez sensu się tłuc taksówkami czy podmiejskimi pociągami. Lepiej wziąć hotel na lotnisku. Zostawić bagaże w pokoju i ruszyć na miasto. To było bardzo dobre posunięcie.
Raddison Blu jest jedynym hotelem który jest rzeczywiście na lotnisku i wózkiem na bagaże z dworca można wjechać do pokoju i jutro można wziąć ten sam wózek prosto pod check-in Delty. Idealne rozwiązanie.
Podróżowanie w czasach coronovirusa - mam nadzieję, że kiedyś będziemy się z tego śmiać. Niestety słynna bakteria COVID-19 dotarła też do Europy. W Poniedziałek wykryli pierwsze przypadki we Włoszech. Pięć dni później już wszyscy o tym mówią. Nie widać jednak, żadnych zaoszczeń ale na wszelki wypadek kupiliśmy sobie sok ze świeżo wyciskanego imbiru. Nie wiem czy to pomoże ale nigdy nie zaszkodzi - lepiej, żeby organizm był odporny. Nie wiadomo jakie cholerstwo złapiemy w tych pociągach i samolotach, które łączą Milan z Zurichem.
Lotnisku jak to lotnisku jest na uboczu. Można wsiąść pociąg do centrum miasta i już po 20 minutach być na dworcu głównym w Zurychu. Cena taka sobie - 6 CHF od osoby ale taksówka na 5 osób i tak by więcej wyszła. Pociągiem bez bagażu to aż marzenie podróżować.
Dobrze, że coś mnie tknęło, że jest nas większa grupa i pasuje zarezerwować miejsce w restauracji. Niestety w dzisiejszych czasach, wszędzie jest tyle ludzi w restauracjach, że bez rezerwacji ani rusz. Wybór padł na Zeughausekeller.
Muszę się pochwalić, że wybór znakomity. Duża sala, jak w tradycyjnej niemieckiej pijalni piwa. W menu jest tutaj ważone piwo i przysmaki kuchni Europejskiej. Dużo mięsa pod różnymi postaciami. Ludzie na około mlaskali a my nie mogliśmy się zdecydować co zamówić.
Ja postawiłam na Kalbsgeschnetzeltes nach Zurcher Art. Tak to jest nazwa potrawy. Podobno koniecznie trzeba ją zjeść jak się jest w Zurichu. Jest to podsmażana polędwica w sosie z kremowym z białego wina i pieczarkami. No to lecimy. Darek wybrał bardziej tradycyjną opcję i poszła golonka. Pychota!
Jak już przynieśli to przez parę minut nikt nic nie mówił tylko zajadał, aż się uszy trzęsły - takie to dobre. Sama knajpa też bardzo sympatyczna. Zeughaus (w tłumaczeniu zbrojownia) powstał w 1487 roku - nawet przed tym jak Kolumb odkrył Amerykę. Jak sama nazwa mówi, składowało się tu dużo broni ale ponieważ w latach średniowiecznych w Szwajcarii było więcej wojen niż pokoju to nie wiele z tej broni zostało. Od 1926 roku "zbrojownia" przerobiona jest na pokojowe miejsce spotkań a broń jest tylko nieodzowną dekoracją.
Fajnie by było tu jeszcze kiedyś wrócić - może w maju?
Po kolacji, obowiązkowy spacerek po mieście. Zurych położony jest nad rzeką Limmat, która wpływa do jeziora Zuryskiego. Tak więc spacerek nad wodą po tak pysznej kolacji był super. Miasteczka Europejskie mają swój urok, zwłaszcza takie małe uliczki, kostka brukowa na chodnikach i te małe kafejki i bary.
Niestety zaczęło padać więc wskoczyliśmy do pobliskiego baru irlandzkiego. A tu akcja. Przed barem pełno policji, trawką na ulicy śmierdzi i trzech wyrostków pod ścianą stoi. WOW - widzę, że porządek musi być. No nic - my nic nie legalnego nie mamy więc grzecznie na drinka wchodzimy a tu nagle kolega stanął jak wryty. Patrzymy o co chodzi a tu nad wejściem napis:
“Unter 18 Jahren kein Zutritt”
Co tam, że mamy małoletniego z nami - udaliśmy, że na językach się nie znamy, napisu nie rozumiemy i takim oto sposobem zaraz na oczach policji złamaliśmy zakaz. Zawsze lepiej prosić o wybaczenie niż pozwolenie. Grzeczni jednak byliśmy więc nikt się na nie czepiał.
Niestety rozlało się na maksa więc nie pozostało nam nic innego tylko dobiec na dworzec główny. Dobiegliśmy, ale przemoczeni na maksa, dobrze - jak nas będzie kichać po Szwajcarii to przynajmniej będziemy wiedzieć, że to z przemoczenia a nie jakiś COVID-19.
Na szczęście się nie przeziębiliśmy i na lotnisku nie kichaliśmy. Nie bardzo chcieliśmy być odłączeni od grupy i iść na jakieś badania czy kwarantannę. Wiadomo jak trzeba to trzeba ale lepiej unikać tłumów i się nie rzucać w oczy psikając czy kaszląc. W ramach unikania ludzi zaszyliśmy się w lounge na lotnisku i przeczekaliśmy aż przyszła godzina zapakowania się na pokład.
Lecieliśmy tą samą klasą co do Zurichu więc już wiedzieliśmy czego mogliśmy się spodziewać. Zastanawialiśmy się tylko czy załoga będzie w maskach i jakie będą nastroje ale ogólnie spoko. Wszystko przebiegało jakby nigdy nic i jak już myśleliśmy, że nic nas nie zaskoczy to jednak jak Darek dostał menu co serwują w samolocie to aż przecierał oczy z niedowierzania.
Na obiad jedna z opcji był tatar z łososia i steak. Z tatarem to różnie bywa i trzeba uważać ale i tak Darek się odważył. Na szczęście nic mu nie zaszkodziło i mógł się delektować daniem głównym czyli steak'iem.
No no Delta....muszę przyznać, że tym razem się popisałaś i dostałaś plusika.
Lot przeleciał nam spokojnie. Nie było, żadnych problemów, nic nie sprawdzali na JFK i ogólnie to wygląda, że nikt się niczym nie przejmuje. No ale cóż, kiedyś ta epidemia przyjdzie do Stanów - miejmy tylko nadzieję, że to nie my ją przywieziemy.
2020.02.28 Zermatt, Szwajcaria (dzień 7)
Niestety dotarliśmy do naszego ostatniego dnia na nartach w Zermatt. Wszystko co dobre szybko się kończy. Lubię tą wioskę i ten resort. Mam do niej sentyment i po części znam jej zakamarki, góry już też trochę ogarniam i wiem gdzie są ciekawe tereny. Oczywiście daleko mi do lokalnego, co zna każdy kamień, ale wiele razy udzielałem narciarzom porad i informacji gdzie jechać. W Zermatt byłem już parę razy i wiem gdzie są ciekawe tereny warte odwiedzenia i zjechania.
W końcu Zermatt dostał dużo śniegu i dzisiaj można było wiele z tych ciekawych rejonów odwiedzić.
Jak zwykle pociąg o ósmej rano nie wziął narciarzy. Znowu coś im nie pasowało. Już nie wiem czy to za dużo śniegu, czy wiatr, czy lawiny, czy po prostu ich lenistwo..... Coś było. Na szczęście o 8:30 już wszyscy siedzieliśmy grzecznie i jechaliśmy do góry.
Dzisiaj nie jechaliśmy do samej góry (Gornergrat), wysiedliśmy na Rifferlberg. Postanowiliśmy udać się od razu w Matterhorn Glacier Paradise. Z Rifferlberg w parę minut można zjechać do Furi i gondolą dojechać w tamten rejon.
W związku z tym, że w ciągu ostatnich dni ostro tutaj posypało i dzisiaj zapowiadała się słoneczna pogoda grzechem by było jechać po ubitych trasach, jak wszędzie wokół był dziewiczy puch. Tak jak wspomniałem, znam już troszkę ten rejon, więc ciekawym wąwozem dojechaliśmy do Furi gdzie zapakowaliśmy się w długą gondolę, która prowadzi aż do Trockener Steg.
Ciekawa jest ta gondola. Ma 6 przystanków i wywozi narciarzy z Zermatt aż na lodowiec, na wysokość 3000 metrów. Tutaj „małe” rozczarowanie. Wyciągi dalej w góry nie chodzą. Znaczy się gondole jadą, ale nie biorą narciarzy, bo trasy są nie ubite. Naprawdę?!? Pomyślałem. Jestem w Szwajcarii, gdzie większość ludzi umie jeździć na nartach i dalej mają z tym problem. Krzesełka nie jadą bo jest zbyt mocny wiatr, a orczyki to już sam nie wiem dlaczego nie jadą. Na szczęście znam ten rejon i mogłem coś fajnego wymyślić.
Jadąc do góry gondolą obserwowałem teren i wiedziałem gdzie będzie fajnie. Z Trockener Steg aż do Schwarzsee jest piękny otwarty teren i aż się prosi żeby nim zjechać. Wiadomo, mimo, że spadło pewnie ponad pół metra śniegu przez ostatnie 3 dni to dalej jest go za mało jak na Zermatt. Dalej dużo skał wystaje i trzeba uważać, ale już można zrobić ciekawe linie.
Super się jechało, tak to można się bawić. Znowu wzięliśmy tą samą gondolę na górę. Dalej w tym rejonie „rozgrzewali” wyciągi i nie można było na nie wsiadać. Pojechaliśmy w dół w inny rejon, w las.
Znajdują się tutaj dosyć strome zalesione tereny mało uczęszczane przez turystów. Można tu spotkać przewodników, którzy zabierają swoich klientów w te rejony, a także lokalnych co wiedzą gdzie jest dużo śniegu.
Wyżej w górach mocny wiatr zwiewa śnieg, który opada i zostaje w lesie. Powoduje to wspaniałe warunki do głębokiego szusowania po ciekawym terenie.
Rejon ten jest tak duży i tak mało odwiedzany przez narciarzy, że Zermatt postanowił to zmienić. Wybudował tu nowy wyciąg żeby przyciągnąć ich w te tereny. Nowiutkie 6-osobowe zamykane krzesła upiększają teraz teren wokół Matterhornu.
Resort Zermatt ma aplikacje na telefon, która mówi ci które wyciągi są otwarte, a które nie. Sprawdziliśmy i dowiedzieliśmy się, że krzesełka na lodowcu są już czynne. Wzięliśmy gondolę i wyjechaliśmy ponownie na lodowiec. Oczywiście dalej w góry gondola nie chodziła ze względu na duży wiatr, ale ludzi bez nart zabierała.
Kolejka nawet nie była zbyt duża i już po paru minutach jechaliśmy w górę, na granicę z Włochami. Wyciąg jechał na zwolnionych obrotach ze względu na duży wiatr panujący w wyższych partiach gór.
Z tymi wiatrami i wyciągami to mi coś tu nie gra. Ja rozumiem, że w wyższych partiach gór często są mocne wiatry. Często wyciągi są zamykane bo wieje. To dlaczego są budowane kolejne kolejki linowe, które nie są odporne na wiatr, zamiast wagoniki na dwóch linach którym wiatr nie przeszkadza. Tak jak w Kalifornii czy we Francji. Większość czasu jak tu jesteśmy to wszystkie górne wyciągi były zamknięte ze względu na wiatr. I tak ponoć mamy szczęście, bo przez poprzednie dwa tygodnie górne wyciągi w ogóle nie chodziły ze względu na wiatr. Po drugiej stronie jest Cervinia, gdzie jeszcze jest gorzej. Prawie cały czas jak tu jesteśmy w większości była zamknięta.
Na przełęczy trochę wiało, ale już 200 metrów niżej było prawie bezwietrznie.
Szerokie, łatwe, ubite tereny. Było miękko i bez lodu. Idealne na szybki carving. Dobry odpoczynek dla nóg i ochłoda.
Była już gdzieś godzina 13. Ilonka napisała, że już dużo zeszła góry i znalazła dobrą knajpkę na lunch. Myśmy w sumie też byli głodni, więc dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na dobry lunch trzeba sobie zapracować. Z lodowca wzięliśmy czarną trasę 62 do Furi. Była wąska, stroma i twarda. Nic specjalnego. Z Furi gondolę na Riffelberg i tam polanami w dół i już prawie byliśmy.
Górskie restauracje w Zermatt (i reszcie Alp) to coś wspaniałego. Wspaniałe i pyszne jedzenie zaraz przy trasach. W porównaniu do Stanów to bajka. Tutaj to dostaniesz jakiegoś mrożonego hamburgera a w Zermatt to wszystko co chcesz.
Szwajcarska kuchnia, tak jak i niemiecka nastawiona jest na mięso pod różnymi postaciami. Od tradycyjnych kiełbasek, poprzez wieprzowinę, wątróbki z różnych zwierzaków, do dziczyzny. Raj dla mnie. Do tego dobre wina albo innego rodzaju napoje. Aż się chce „stracić” godzinę narciarską i usiąść w słoneczku.
Jak zwykle pierwsze parę minut zeszło nam na rozmowach co i gdzie robiliśmy.
"Darek śmigał na nartach i odkrywał po części znane tereny a ja łaziłam po górkach i odkrywałam totalnie nowe terenu. Jak dwa dni temu schodziliśmy z Darkiem z Furii to zobaczyłam znak na Riffelalp. Pomyślałam wtedy, że tego rejonu jeszcze nie znam i trzeba by się tam przejść.
Z początku trasa idzie jak do Furii a potem koło kurczaka. Dopiero w wiosce Blatten odbija się w lewo i schodzi do doliny. WOW - tu mnie jeszcze nie było. I nawet nie zdawałam sobie sprawy, że w tych rejonach jest jakiś szlak. Zeszłam do doliny i zaczęło się wspinanie na górkę.
Prawie w ogóle nie było na tym szlaku ludzi. Niby jakieś ślady były, ale człowieka spotykałam tak raz na pół godziny. Muszę przyznać, że bardzo interesujący szlak. Po nie całej godzinie doszłam do Ritti. Kolejna wioska, kolejna restauracja i w sumie tyle. Poza jednym domkiem przerobionym na restaurację to nie bardzo jest tu cokolwiek innego. Tak więc załapałam oddech i dalej do góry.
Z tego miejsca miałam około godziny do Riffelalp. Nadal było pod górę ale już mniej stromo. Wcześniej wspinałam się zig-zakami. Teraz trasa na górołazów zaczynała się miejscami pokrywać albo przecinać trasy narciarskie więc i nachylenie zmalało.
W Riffelalp wyszłam prosto na knajpę w sumie mi się od razu spodobała ale ponieważ miałam jeszcze czas to postanowiłam iść dalej. Zwłaszcza, że nadal były znaki, że do przystanku kolejki jest jeszcze 15 min.
Weszłam w jakiś las i szłam przed siebie. Nie do końca jestem przekonana, że to była trasa ale szłam po w miarę wydeptanym więc było ok.
Szłam tak, zastanawiałam się gdzie wyjdę, słyszałam jakieś głosy nad sobą ale jakby powyżej mojego szlaku i dreptałam przed siebie....coś być musi do cholery za zakrętem....
A za zakrętem high-way. Szeroka droga, lampki, prawie odśnieżone. Normalnie cywilizacja. Okazało się, że wyszłam na drogę która łączy przystanek kolejki Gornergrat z hotelem w Riffelalp. Kolejka, hotel, restauracje, kościółek i nawet plac zabaw...nieźle. Ale musi być fajnie tak mieszkać w sercu gór.
Po obczajeniu okolicy doszłam do wniosku, że pierwsza restauracja (Chämi-Hitta Bergrestaurant Zermatt) była najlepsza i zeszłam do niej. Tym razem trasami narciarskimi dla odmiany.
Zajęłam stolik, oczywiście z widokiem na Matterhorn i oczywiście dymiący Matterhorn. Przy ładnej pogodzie często można zauważyć jak silny wiatr zdmuchuje śnieg i jak tworzą się chmury wokół Matterhorn'a. Jest to fascynujący widok. Jakby naprawdę dymił."
Po przepysznej uczcie (poleciała sarnina) bardzo nam się nie chciało wstawać od stołu. Był to nas ostatni dzień na nartach, więc nie mieliśmy za wiele do wyboru. Zapiąć narty i ruszyć w dół.
Następnie wyjechaliśmy gondolą do Riffelberg i potem dalej krzesłami prawie aż do Gornergrat. Nie było kolejek do wyciągów ani ludzi na trasach, więc szybkie karwingowanie było w modzie.
Na naszej liście 10 najlepszych après ski barów w Zermatt był też Iglu bar. Jest to hotel, bar, restauracja cała zrobiona z lodu i położona wysoko w górach (prawie 3000 metrów).
Obowiązkowo musieliśmy tam zajechać na góralską herbatkę. Fajna muzyka, ciekawy klimat, no i dobra herbatka. Nie wiem czy bym tam chciał spać w nocy (ponoć mają łóżka z ciepłymi śpiworami), ale herbatkę z przepięknymi widokami można było wypić.
Była już godzina 16, pomału trzeba było się zbierać z gór i jechać na dół do Ilonki, która już trzymała stolik w „kurczaku”.
Wzięliśmy po raz ostatni na tym wyjeździe wyciąg na górę i potem ruszyliśmy w dół. Ostatni zjazd chcieliśmy wykorzystać na maksa, ale też wiedzieliśmy, że nasze nogi są już bardzo zmęczone. Mimo wszystko udało się znaleźć ciekawe ale łatwe odcinki i koło godziny 17 zameldowaliśmy się w kurczaku.
Ilonka już opisywała to miejsce wcześniej, więc nie będę się powtarzał. Jedno co tylko chcę dodać to, że jak kiedyś będziecie zimą w Zermatt to postarajcie się tutaj wstąpić na „jednego”. Hennu Stall wygrał jeden z pięciu najlepszych narciarskich barów w Europie. Polecam.
W fajnym miejscu czas szybko leci, tak więc gdzieś koło godziny 20 wyszliśmy na zewnątrz w poszukiwaniu nart.
Nie jest to takie proste, bo o tej porze wszystkie wyglądają podobnie. Na szczęście wiedząc o tym problemie nasz sprzęt stał wbity w śnieg w bezpiecznej odległości od reszty ludzi. Teraz został nam tylko paro minutowy zjazd po ciemku do Zermatt i już byliśmy w domu.
Może nie do końca w domu, bo na kolację wstąpiliśmy pożegnać się do najlepszej hamburgerowni w mieście (Brown Cow). A potem jeszcze musiał być obowiązkowy spacer po mieście na trawienie, oczywiście w wygodnych butach narciarskich.
Kupiłem sobie fajne podkładki pod buty narciarskie. Jest lekki problem z ich zakładaniem, ale jak już się uda to siedzą ba bucie i się nie niszczy podeszwy jak się chodzi. A także buty są znacznie mniej śliskie na lodzie czy śniegu.
2020.02.27 Zermatt, Szwajcaria (dzień 6)
Wczoraj w końcu przyszedł śnieg. Nie były to jakieś wielkie opady, ale w tak słabą zimę każdy centymetr się liczy. Jeździliśmy gdzie się dało, albo gdzie było można. Silny wiatr „pozamykał” większość górnych wyciągów.
W nocy też sypało, więc dzisiaj śniegu było jeszcze więcej w górach. Ponoć spadło go ponad 30cm i dalej sypie. Nie tracąc ani minuty wszyscy byliśmy już przed ósmą rano na stacji żeby wsiąść do pierwszego pociągu. Niestety nie udało się. Pierwszy pociąg nie bierze narciarzy. Drugi, o 8:30 raczej też nie. Dostali trochę śniegu i muszą „odśnieżyć” trasy.
Trochę to jest dla mnie nie zrozumiałe. Ja wiem, że jeżdżenie po nie ubitych trasach nie jest łatwe i wymaga pewnych umiejętności. Nie ma śniegu to niedobrze, za dużo śniegu też źle.
Parę tygodni temu byliśmy na nartach w Squaw Valley w Kalifornii i też w nocy spadło dużo śniegu. Rano żadna trasa nie była ubita, a wyciągi jakoś ruszyły. Przy wejściu na wyciąg postawili dużą tablicę informującą, że w górach są trudne warunki i trasy są tylko dla zaawansowanych narciarzy. Jak się chce to się da.
W Zermatt jakoś tego nie ogarnęli i drugi pociąg też nie brał narciarzy, natomiast ludzie bez nart mogli jechać. Lekko sfrustrowani poszliśmy na inny wyciąg. Wzięliśmy podziemną kolejkę i wyjechaliśmy na Sunnegga.
Tutaj też trasy nie były „przygotowane” dla narciarzy więc jedyną opcją jaką mieliśmy to zjechać na dół do Zermatt. Trasa nie była zła. Mało ludzi nią jeszcze dzisiaj jechało. Na rozgrzewkę zlecieliśmy na sam dół i tą samą kolejką wyjechaliśmy do Sunnegga ponownie.
Wyciągi w górę dalej były pozamykane. Ski patrol powiedział, że za 15-20 minut powinni zacząć wszystko otwierać. Nie chciało nam się znów zjeżdżać na sam dół i stać w kolejce, postanowiliśmy iść na ciacho i dobrą herbatkę.
Ciastko z jabłkami i herbatka ze specjalnym Jagertee poprawiła nam humory. Jeszcze więcej uśmiechu dostaliśmy po informacji, że wyciągi w góry zaczynają otwierać. Wyszliśmy na zewnątrz i po znalezieniu nart (były już przysypane) załadowaliśmy się na wyciąg.
Było zimno, jakieś -10 do -15C i lekki wiatr. Widoczność nie najlepsza i brak kontrastu. Gondolą wyjechaliśmy do Blauherd (2571 metrów). Tu już była fajna zima i dużo śniegu. Praktycznie byliśmy jedni z pierwszych narciarzy którzy tutaj wyjechali. Pierwszy zjazd był szybki i po trasach. Nie chcieliśmy stracić możliwości zjechania świeżo ubitymi trasami.
Natomiast drugi już nie był taki łatwy. Pojechaliśmy poza trasy.
W końcu poczułem się jak w Alpach. Dużo głębokiego śniegu, prawie brak śladów i możliwości jechania gdzie się podoba. Ten zjazd trwał znacznie dłużej niż pierwszy, ale w końcu można było dobrze zmęczyć nogi.
Na dole dowiedzieliśmy się, że na pociąg wpuszczają już narciarzy. Długo nie czekając wzięliśmy wyciąg do Breitboden (2514m). Stąd łatwą czerwoną trasą dojechaliśmy do stacji Riffelalp (2211m).
Pociąg był pełny, ale można było wsiąść. Chyba puścili na górę wszystkie pociągi jakie mieli, bo jechał jeden za drugim. Do Gornergrat mieliśmy jakieś 20 minut. Ponoć im wyżej tym więcej śniegu sypało. Widać było to po odśnieżarce jaką później mijaliśmy.
Pod szczytem „trochę” śniegu spadło. Pług rotacyjny miał tutaj dzisiaj trochę roboty.
Wyjechaliśmy na Gornergrat (3089m). Ostro tu wiało i była słaba widoczność. Śniegu było dużo, ale za bardzo nie można było wyjechać z tras, ani szybko zlatywać ubitymi. Ciężko było to robić w chmurach.
Pojeździliśmy tutaj aż do lunchu, na który zjechaliśmy do Grunsee (2300m). Uwielbiam to ich europejskie jedzenie w górach. Pyszne i szybko podane.
Warunki w górach zaczęły się poprawiać. Chmury się podniosły, wiatr zelżał i widoczność była znacznie lepsza. Postanowiliśmy pojechać na drugą stronę resortu i tam spróbować zjechać ciekawymi trasami.
Wychodzimy z restauracji, a tu miła niespodzianka. Nie było nas może 45 minut, a narty pokryła paro centymetrowa warstwa puszku. Tak to lubię. Zapiołem narty i ruszyłem w dół. Zjechaliśmy do Furi i stamtąd wzięliśmy gondolę do Schwarzsee (2583m).
Byłem tutaj dwa dni temu jak szedłem z Ilonką na hike. Idąc po górach zapamiętałem ciekawe miejsca gdzie można zjechać. Udało mi się trafić.
Ale było super. Tak jak by tutaj więcej śniegu nasypało. Stromo i w głębokim puchu, to lubię.
Jeździliśmy tutaj do końca dnia, aż wyciągi zamkną. Było tak fajnie i tak puchowo, że już nawet nie chcieliśmy szukać innych miejsc.
Na dodatek widoczność się poprawiła i już na 100% można było używać tych wspaniałych alpejskich terenów.
Jeździliśmy do ostatniego krzesełka. Około 17 zjechaliśmy na dół. Byliśmy za bardzo zmęczeni, żeby szukać jakiś fajnych knajp po nartach. Wróciliśmy do hotelu. Jutro zapowiada się jeden z lepszych dni na naszym wyjeździe. Słońce i dużo śniegu. Miejmy nadzieję, że to się sprawdzi i odwiedzimy najdalsze zakamarki tego wspaniałego resortu.
2020.02.26 Zermatt, Szwajcaria (dzień 5)
Dziś będzie troszkę o miasteczku Zermatt. Górki są piękne i można o nich pisać non-stop ale miasteczko Zermatt ma swoją historię, często zapomnianą albo nie docenianą.
Nazwa Zermatt wzięła się od niemieckiego słowa Zur Matte (na polanie). Zanim jednak język niemiecki stał się stałym elementem tego rejonu, osadnicy z doliny Aosty nazywali to miasto Praborno. Znaczenie jest to samo - “na polanie”, tylko język inny.
Zermatt rzeczywiście znajduje się na polanie u samego podnóża góry Matterhorn. To właśnie dzięki tej słynnej górze miasto to przeobraziło się z typowej rolniczej wioski w destynację turystyczną. Góra Matterhorn bowiem od dawna kusiła i przyciągała wędrowców. Ale dopiero w 1865 roku została ona po raz pierwszy zdobyta.
Przed XIX wiekiem Zermatt był jednak wioską rolniczą. Tłumaczy to dlaczego dużo domków jest położonych na stokach górskich. Stoki te były dość żyzne i ludzie budowali domy i spichlerze blisko pól uprawnych aby łatwiej zbierać plony.
Również w mieście Zermatt zachowało się parę domków z tamtego okresu. Wybudowane między XV a XVIII wiekiem spichlerze przetrwały do dziś i aktualnie składają się na część miasta zwaną Starym Zermattem. Rozciągają się one wzdłuż ulicy Hinterdorf (tylna wieś).
W dzielnicę tą trafiliśmy trochę przypadkiem. To znaczy widzieliśmy, że jakieś domki stare są w Zermatt ale jakoś nie wgłębialiśmy się w ich historię. Dopiero jak Darek zarządził, że dziś po nartach spotykamy się w barze Harry’s to natknęłam się na historię starego Zermatt.
W 1902 roku dziadek Harry’ego wybudował kurnik. Był to bowiem budynek, w którym głównie przechowywano kury i sporadycznie mieszkano. Lata później (dokładnie 112 lat później) miejscówka została przerobiona przez Harry’ego na bar. Jest to jedna z bardziej popularnych apres-ski. Widać, że tu lubią imprezować w kurnikach.
Bar bardzo przyjemny a do tego ma bardzo dobre ceny na piwo. Nie dziwię się, że pomimo, że nie można dojechać do niego na nartach (no chyba, że się jest Darkiem) to nadal przyciąga tłum narciarzy. No bo kto odmówi piwa za 5 franków.
Darek dziś wszędzie dojechał na nartach, nasypało trochę śniegu i Zermatt stał się w końcu miastem w którym poruszać się można tylko na nogach albo nartach. Tak się gdzieś reklamują - Zermatt, jako miasto w którym nie ma spalinowych samochodów reklamuje się, że wita cię cisza, świeże powietrze a wszędzie dostaniesz się na nartach lub nogach…. No i jest w tym dużo prawdy. Zwłaszcza w dni gdzie spadnie trochę śniegu.
Zanim dotarłam jednak do Harrys’a to poszwendałam się po zakamarkach starego miasta. Jest to coś unikatowego i zdecydowanie radość dla fotografa. Wreszcie coś starego, innego i unikatowego. Domki ciągną się między dwoma uliczkami i można wszędzie zaglądać i czasem nawet wyjść na drabinę. Zastanawiało mnie tylko dlaczego niektóre domki położone są jakby na palach ale doczytałam, że było to zabezpieczenie przed myszami. No tak, logiczne. Skoro trzymali tam zborze i inne plony to nikt nie chciał, żeby myszki zaglądnęły tam na ucztę.
Wyedukowana troszkę na temat historii o Zermatt spotkałam się z chłopakami w Harry’s Bar. Było wesoło, miło i można by tak siedzieć godzinami gdyby nie fakt, że dziś mamy w planie wypasioną kolację w knajpie która słynie z najlepszego raclette.
Czas zbierać się….nie jest jednak łatwo opuścić stare miasto. Jak się okazało Harry’s to nie jedyny bar w starym mieście. Idąc do hotelu Darek wypatrzył jeszcze jeden bar Z'alt Hischi. I sobie przypomniał, że jest on na jego liście. Ups…..oznacza to, że nie można przejść obojętnie. No więc weszliśmy - chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę w co się pakujemy. Bar wyglądał ciekawie ale był stary jak ten budynek. Poczuć się można jak u babci w kuchni. Zdecydowanie ma swój klimat.
Kolega zamówił herbatę z rumem i tak się potoczyło, że każdy przytaknął, że to dobry pomysł i poleciały trzy herbatki. Tylko, że to bardziej był rum z herbata niż herbata z rumem. Pan zdecydowanie nie żałował rumu a włożona torebka herbaty była tam tylko po to, żeby zabarwić wodę i może dodać delikatny smak.
Herbatka była super ale po pierwsze druga taka by nas zcięła z nóg a po drugie uratował nas brak gotówki, bowiem nadal tam płaci się tylko gotówką. Czasem dobrze nie mieć przy sobie gotówki. Opuściliśmy bar z obietnicą, że jeszcze tu wrócimy. Troszkę jesteśmy ciekawi czy później rozkręca się tu jakaś impreza bo jak my byliśmy to było dość cicho i mało ludzi.
Odstawiliśmy narty do hotelu i po małej przerwie ruszyliśmy znów na miasto do restauracji Schaferstube. Jak już wspominałam to słynie ona ze słynnego raclette. My nadal pamiętając nieziemskie raclette we Francji, mieliśmy nadzieję dostać coś podobnego w Zermatt.
2016 - Meribel, Les 3 Vallees, France
Niestety pomimo, że mają tu podobną maszynkę to przynoszą raclette już ściągnięte na talerz. Było dobre ale nie ma tej otoczki, robienia wszystkiego samemu, nie można sera spalić/przypiec no i najważniejsze nie ma takiej frajdy. Dobrze, że przynajmniej fondue można nadal robić samemu... ciężko by było inaczej.
Ogólnie restauracja bardzo dobra. Mają jagnięcinę pod wieloma postaciami jak i mnóstwo serowych specjałów. Tak więc każdy znalazł coś dla siebie i wcinał, że aż mu się uszy trzęsły.
Darek oczywiście wybrał jagnięcinę. Ja się postanowiłam nie ograniczać i wzięłam raclette bez ograniczeń. Do tego na stole wylądowały hamburgery, foundue i włoskie wino. Mieszanka nieziemska ale w końcu raz się żyje. Trzeba cieszyć się, życiem zanim nas jakiś Coronavirus zje.
Było przepyszne! Po takim obżarstwie zostało nam tylko jedno do zrobienia - zrzucić kalorie poprzez taniec. Dobrze, że zaraz obok restauracji jest knajpa Papperla Pub gdzie mają muzykę na żywo i można tańczyć do nigdy nie zawodnych kawałków z lat 80-tych. Nie wiem jakim cudem znaleźliśmy jeszcze na to siłę, ale z godzinę jeszcze poskakaliśmy w rytm muzyki.
Jutro będą zakwasy - albo nie będą. Nie ma to większego znaczenia. Najważniejsze, że wszyscy się dobrze bawili i mieliśmy kolejny dzień pełen atrakcji i przygód.
2020.02.25 Zermatt, Szwajcaria (dzień 4)
Przerwa, po dwóch intensywnych dniach na nartach Darek stwierdził, że zrobi sobie przerwę. Przerwa jednak nie oznacza siedzenia w hotelu i spania… przerwa oznacza pobudkę o 6:30, śniadanie, nie ma czasu nie ma czasu i o 9 rano wskoczenie w gondole do Schwartzsee.
Tak, dziś Darek zrobił przerwę od nart ale nie od hiku. Wolny dzień też trzeba spędzić w górach tylko inny sport uprawiać.
Plan był dość ciekawy. Wyjechać kolejką w górę, zejść do doliny a potem iść doliną jak najdalej się da.
Schodziło się super choć ze względu na zdjęcia które pstrykaliśmy w koło, dość wolno. No ale sami przyznacie, że widoki niesamowite.
Nawet na tej wysokości, szlaki były bardzo dobrze oznaczone. Pomimo, że Darka ściągało na trasy narciarskie to musiał się mnie słuchać i chodzić za mną po trasach dla pieszych. Dziś bowiem byliśmy w moim królestwie.
Nie przeszkodziło mu to jednak wypatrzyć znaku do baru. Zanim jednak tam dojdziemy to minie trochę czasu bo hike najważniejszy. Po piwku ciężko by było sie zmobilizować na spacer.
Obeszliśmy Matterhorn prawie ze wszystkich stron. Czasem szliśmy blisko tras narciarskich a czasem wchodziliśmy w las i przez długi czas nikogo nie widywaliśmy.
Doszliśmy do Stafelalp. Knajpy, którą bardzo lubimy ze względu na fondue i super widok na Matterhorn. Tak jak jednak pisałam. To będzie później.
Obeszliśmy knajpę i poszliśmy w głąb doliny. Kawałek szliśmy drogą ale potem szlak zakręcił i tu już było nie odśnieżone.
Tutaj zaczął się prawdziwy, odludny hike. Nie było narciarzy, zapadaliśmy się co chwila bo śnieg był nie ubity.
Ale nie w takich śniegach się szło więc dawaliśmy radę. Potem tylko moje odciski powiedziały, że chyba to nie był najlepszy pomysł ale co tam….odciski się wyleczy i zostaną tylko zdjęcia i piękne wspomnienia.
Doszliśmy do miejsca gdzie bardzo ładnie widać lodowiec. Oczywiście tu musiała być przerwa. Siedzieliśmy przy piwku i dyskutowaliśmy o globalnym ociepleniu. I o tym jak za parę lat pewnie zniknie lodowiec z Matterhorn'a bo jest już dość skromny.
Już mieliśmy się zbierać kiedy na nartach biegowych podjechał do nas jakiś lokalny. Szkoda, że mówił mieszaną angielszczyzną bo ciekawa osobowość z niego. Podobno 6 razy wyszedł na Matterhorn. Też jego pierwsza reakcja, jak usłyszał, że jesteśmy z Polski świadczy, że kocha góry. Od razu wymienił naszych najlepszych himalaistów i podsumował, że Polacy są wyśmienitymi górołazami/himalaistami.
Porobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i ruszyliśmy w drogę powrotną. My na późny lunch a kolega pewnie do Bern bo stamtąd pochodzi.
Skoro byliśmy w tych rejonach to wybór restauracji był oczywisty. Stafelalp. Byliśmy tu pięć lat temu i jako powrót do przeszłości chcieliśmy znów tam wrócić. Niestety knajpa się spaliła dwa lata temu ale szybko ją odbudowali. Znów wszystko w drzewie ale mam nadzieję, że tym razem mają lepsze alarmy przeciwpożarowe, bo knajpa naprawdę super.
Tradycyjnie postawiliśmy na ziołowe fondue z winkiem. Było przepyszne. Objedliśmy się jak głupie świnki i wcale nam się nie chciało stąd wychodzić. Czekał nas jeszcze dość długi spacer powrotny. W Zermatt jest bardzo dużo poukrywanych restauracji w górach. Są one bardzo dobre - często nawet lepsze niż w mieście. Jest to plusem jak się jeździ na nartach albo idzie na długo w góry. Można zjeść pyszny obiadek a nie przepłacać za odgrzewanego w mikrofalówce hamburgera za $20 w Killington.
Wracaliśmy troszkę na około. Darkowi się tak podobały tutejsze szlaki, że wybrał trasę widokową. A przy trasie widokowej to i ławeczki są i polanki i dużo innych miejsc gdzie można odpocząć i podziwiać Matterhorn. Tak więc wcale nam się nie spieszyło do hotelu a wręcz przeciwnie, korzystaliśmy z każdej okazji, żeby podziwiać widoki.
Ściemniało się już jak wróciliśmy. Byliśmy dość zmęczeni i tak najedzeni serem, że nawet nie myśleliśmy o kolacji tylko prysznic i łóżeczko.
2020.02.24 Zermatt, Szwajcaria (dzień 3)
Dzisiaj ponoć ma być dzień z najlepszą pogodą w górach.
Co rozumiem mówiąc „najlepsza pogoda”? Dla mnie w skład najlepszej pogody wchodzą cztery rzeczy. Brak wiatru, słonecznie, -5C i dużo śniegu.
Pierwsze trzy się sprawdziły, ze śniegiem było gorzej. Lokalni mówili, że dawno nie pamiętali tak słabej zimy. Jak byłem tu pięć lat temu, to było znacznie więcej śniegu. Mogłem jeździć gdzie chciałem, a nie tylko po trasach.
Nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć co się ma. Niestety dzisiaj nie mogłem jechać pierwszym pociągiem, bo wczoraj oddałem narty do ostrzenia i dopiero o 8 rano otwierali sklep. 25 minut później wziąłem następny pociąg i o 9 byłem już na Gornergrat.
Dzisiaj góry znacznie lepiej się prezentowały niż wczoraj. Nie było żadnej chmurki na niebie. Idealna widoczność.
Zjechaliśmy dwa razy na rozgrzewkę i ruszyliśmy w dół do Furi skąd gondolą wyjechaliśmy aż na 3000 metrów do Trockener Steg. Inaczej zwanym „Matterhorn Glacier Paradise”. Jest to miejsce z którego zaczyna (a raczej kończy) się lodowiec.
Narciarz tutaj ma wiele możliwości. Jechać dalej w góry, albo zjeżdżać w dół. Wiedząc, że jest słaba zima i mało śniegu na dole, postanowiliśmy dalej jechać w góry. Z tego miejsca jest wiele rodzajów wyciągów, które wychodzą w różne miejsca. Można wziąć kolej linową albo gondole na szczyt (prawie 4000 metrów). Albo krzesłami lub orczykami dalej posuwać się w głąb lodowca.
Na start wyciągiem krzesełkowym wyjechaliśmy na przełęcz gdzie już dobrze wiało, natomiast widoki zapierały dech w piersiach.
Tutaj już się fajnie jeździło. Na trasach był ubity, ale miękki śnieg, bez lodu i muld. Natomiast poza trasami dalej było twardo i nie sprawiało to żadnej frajdy z jazdy.
Jeździliśmy tutaj przez jakąś godzinę i w końcu postanowiliśmy zaatakować szczyt.
Nowiutką 20+ osobową gondolą w niecałe 10 minut podnieśliśmy się o 1000 metrów. Wyjechaliśmy na szczyt (3883 metrów).
Obowiązkowe zdjęcia alpejskiej panoramy i do roboty. W tym rejonie znajduje się parę orczyków. Zjechaliśmy sobie parę razy. Na tej wysokości śnieg był już super. Pewnie było go parę metrów i dlatego tutaj można jeździć na nartach cały rok.
Jednak na bardziej stromych odcinkach dalej było twardo i lodowato, co oznaczało, że zima w tym roku jest słaba. Nie wiadomo kiedy nam się przytrafi taka dobra pogoda, więc wykorzystaliśmy ją na maksa i zjechaliśmy na drugą stronę. Wjechaliśmy do Włoch.
Po włoskiej stronie warunki były porównywalne do szwajcarskich. Mało śniegu i twardo. Często lód się pojawiał. Parę razy próbowałem wyjechać poza trasy ale nie było sensu. Super twardo z wybojami.
Część załogi postanowiła wracać na stronę szwajcarską, a ja pojechałem na sam dół, aż do miasteczka Cervinia.
Pod koniec zjazdu było już cieplej i słoneczko zaczęło pomału roztapiać lód. W związku tym można się było zacząć troszkę bawić poza trasami. Niestety daleko było do raju jaki tu pamiętam sprzed paru lat.
Cervinie rozbudowali na maksa. Dużo nowych pensjonatów, hoteli i wyciągów. Za wiele nie miałem czasu żeby to schodzić, bo było już po godzinie 14, a ja jeszcze miałem trochę wyciągów do wzięcia żeby wrócić do Szwajcarii. Nie chciałem nocować we Włoszech.
O 15:30 wyjechałem na przełęcz. Znajomi już zjechali na dół do Ilonki, która już trzymała stolik w jednym z najlepszych barów w Zermatt. Nie spiesząc się, pomału zjeżdżałem na dół w promieniach zachodzącego słońca.
Zanim jednak zjechałem, musiałem jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Słynną ławeczkę.
Jest to miejsce, z którym mam miłe wspomnienia. Usiadłem sobie, otworzyłem piwko i w ciszy patrzyłem na Matterhorn i całą dolinę, w którą jutro wraz z Ilonką mamy iść na „spacer”.
Około 4:30 zjechałem do Furi, skąd w ciągu paru minut dojechałem do słynnego Hennu Stall, gdzie Ilonka wraz z resztą załogi brała już czynny udział w après-ski.
"Chyba Darkowi się dziś naprawdę dobrze jeździło, bo tylko wysyłał smsy, że będzie coraz później. Dziś miałam w planie pochodzić po drugiej stronie gór. Bardziej w rejonach Matterhorn Glacier Paradise. Z Zermatt można dojść do Furi gdzie normalnie dojeżdża kolejka. Ja na tym wyjeździe olewam kolejki. Stwierdziłam, że przecież chodzi o trening i chodzenie po górkach a nie wożenie tyłka kolejkami. Oszczędność kasy też jest jakąś tam mobilizacją więc same plusy.
Te części górą są chyba bardziej popularne. Jest to bowiem rejon najbliższy słynnej górze Matterhorn, która pomimo, że jest widoczna z każdego miejsca w Zermatt, w tym rejonie widok jest zdecydowanie najlepszy.
Podejście jest fajne i łatwe. Delikatnie, serpentynami do góry. Do tego jeszcze jest mało śniegu więc dużo ludzi, starszych, z wózkami wybrało się na spacer.
Wyjście do Furii nie zajęło mi długo (może 1.5h) i miałam się tam spotkać z Darkiem koło pierwszej godziny. I tak mniej więcej doszłam pod wyciągi. Darkowi się jednak dobrze jeździło więc dał mi tylko znać, że będzie bliżej drugiej. Spoko, godzinkę w słoneczku można poczekać. Niestety z godzinki, zrobiły się dwie godzinki a potem trzy.... tak więc po godzinie opalania się na leżaku stwierdziłam, że czas się ruszyć i poszłam na dół w kierunku miasta.
Okazało się jednak, że reszta załogi już ma dość jeżdżenia i zawołali mnie przez walki-talki. Ja byłam w bardzo „niebezpiecznym” miejscu bo blisko baru zwanego kurczak. Kurczak, czyli Hennu Stall, jest wiejskim domkiem położonym zaraz przy trasie zjazdowej z Furii do Zermatt. Domek został przerobiony na bar/dyskotekę i jest najlepszym apres-ski jakie w życiu widzieliśmy.
Przychodzą tam wszyscy od 16 latków (tak w Europie można pić alkohol od 16 lat) po 60 latków. Około czwartej przychodzi DJ i rozkręca imprezę. Stare, nigdy nie zawodne kawałki z lat 80-tych sprawiają, że każdy tam tańczy. Chyba nie widziałam osoby, która by nie tańczyła albo przynajmniej bujała się w rytm muzyki.
My nie byliśmy gorsi. W butach narciarskich czy hikowych przetańczyliśmy parę godzin. Człowiek się zastanawia jak po całym dniu na nartach ma się jeszcze siłę na tańczenie. Ale ma się – muzyka porywa i nikt nie potrafi usiedzieć.
Około 7 godzinie impreza cichnie i ludzie przenoszą się w inne miejsca. My jutro idziemy na hike więc przenieśliśmy się grzecznie do pokoju i tylko jakiegoś McDonald's skołowaliśmy do piwka w hotelu."
2020.02.23 Zermatt, Szwajcaria (dzień 2)
Górki wzywają więc trzeba iść. Darka tak wołały, że przez balkon chciał wyskakiwać.
Zanim jednak pojedziemy na cały dzień w góry to trzeba zjeść pożywne śniadanko. Opcja hotelu ze śniadaniem jest super. Zwłaszcza jak jedzie większa grupa. Po pierwsze każdy może zjeść śniadanko kiedy chce a po drugie jest to oszczędność czasu…. no chyba, że wyczai się maszynę do wyciskania świeżych pomarańczy… przerobienie dwóch dużych pudeł może trochę zająć ale nie ma to jak świeże pomarańcze i dzienna porcja witaminy C.
Mieszkamy bardzo blisko pociągu Gornergrat. O ile pociąg wywozi ludzi w góry o tyle jego minusem jest, że jeździ co 20 minut. W związku z tym Darek nie miał wyboru i musiał zdążyć i złapać kurs o 8 rano.
"Pociąg na Gornergrat to świetna sprawa. Otwierają go już o 8 rano i za 30 minut wywozi narciarzy z 1600 metrów na 3000. O 8:30 otwierają wszystkie inne wyciągi, a ty już jesteś na samej górze i masz parę pierwszych zjazdów po super ubitych trasach, albo bo świeżym puchu. Niestety w Zermatt już dawno nie sypało i puchu nie ma. Miejmy nadzieję, że wkrótce spadnie."
Ja wyszłam z domu niedługo po Darku i prosto do góry. W Zermatt mają super oznaczone trasy dla pieszych. Dość często, nawet w mieście pojawiają się różowe znaki pokazujące odległość do różnych wiosek. Nazywam to wioskami, ponieważ w górach są duże skupiska domków i bardzo często mają one swoją nazwę.
Takie same tabliczki pojawiają się w górach tak że zabłądzić ciężko. Czasem tylko człowiek może mieć dylemat. Na lewo do baru czy na prawo w górki.
Ja wybrałam na prawo, prosto do góry. W planie miałam wyjść do Sunnegga na 2288 m (Zermatt jest na 1620 m.). Bardzo lubię tą trasę. Sunnegga ma bardzo ładny widok na Matterhorn. Trasa przewidziana jest na 3h 45 min ale mi udało się wyjść w 2h 30 min. Nieźle. Czyli nie jest tak najgorzej z moją kondycją.
Trasa jest przeznaczona dla pieszych. Choć zima w tym roku jest bardzo słaba to zdarzają się lodowate odcinki. Na szczęście trasę posypali żwirem i raki musiałam ubierać dopiero pod sam koniec jak weszłam w rejon szlaków narciarskich. Przez cały czas włóczykije mają swoją wydzieloną trasę i nie zawracają głowy narciarzom. Za to właśnie kocham Zermatt.
Ogólnie mało spotkałam ludzi ale pojawiali się co jakiś czas. Oczywiście miłe Guten Morgen! i Shöner Tag! i każdy idzie we własną stronę.
Trasa obchodziła górę więc przez większość czasu za towarzyszy miałam tylko wiewiórki. A sprytne to wiewiórki - kradły jedzenie ptakom z karmnika….przyłapane na gorącym uczynku.
W końcu doszłam do domków. Wioska nazywa się Findeln. Zaczynają tu się bary i restauracje a każda obowiązkowo ma taras z widokiem na Matterhorn.
Stąd do Sunnegga jest tylko 30 minut. Trasa przechodzi między domkami i znów dobrze przygotowana, że nawet raków nie potrzeba.
No i doszłam. W Sunnegga krzyżuje się trochę wyciągów. Byłam w miarę wcześnie więc udało mi się skombinować fajny stolik z widokiem na Matterhorn. Mam nadzieję, że nie wygonią mnie zanim chłopaki dojadą.
Udało się spotkać z chłopakami i zaczęły się opowieści…
"Myśmy cały poranek jeździli w rejonie Gornergrat. Idealne miejsce na zaaklimatyzowanie się z tym regionem górskim. Jest to nasz pierwszy dzień na nartach, więc nie chcieliśmy za bardzo przekraczać 3000 metrów. Oprócz tego jest tu wiele łatwych i średnio-trudnych tras, które cię idealnie wprowadzają w atmosferę górską.
Próbowałem parę razy wyjechać z tras, ale niestety zima jest za ciepła w tym roku. Nawet na 3000 metrów dalej jest ciepło i śnieg się topi. W nocy zamarza i powstaje lodowa skorupa. Miejmy nadzieję, że jak jutro wyjedziemy na 4000 metrów to będzie inna sytuacja.
Ilonka była w Sunnegga. Musieliśmy wziąść parę wyciągów żeby do niej dojechać. Na górze już ostro wiało, w dolinach dalej było spokojnie. Wiedzieliśmy natomiast, że idą duże wiatry. Włoska strona była już cała zamknięta i powoli górne wyciągi w Zermatt też zaczynali zamykać."
Super się siedziało i obserwowało jak Matterhorn dymi. Niestety trzeba się ruszyć do roboty i pozjeżdżać trochę. Rozstaliśmy się po prawie godzinnym lunchu i każdy poszedł/pojechał w swoją drogę. Schodząc na dół mijałam już dużo więcej górołazów. Niektórzy to byli ewenementy w płaszczykach i butach Channel.
Myślę, że część ludzi wyjechała kolejką, zobaczyła znak Zermatt 1h 45min i stwierdziła, że zejdzie. Dobrze, że trasa jest w miarę posypana to przynajmniej nie połamią sobie nóg. Spotkałam, też polaków. Na szczęście wstydu nie przynieśli i widać, że mierzyli siły na zamiary.
Darek już na lunchu miał dużą ochotę usiąść przy starych domkach. Miejsce fajne tylko, że szkoda robić przerwę 15 min po przerwie. Tak więc zdziwiłam się jak po 30 minutach od rozstania usłyszałam "Dziubdziuk, dziubdziuk….masz jakąś miejscówkę bo będziemy koło ciebie za około 5 min.
Od razu wtedy pomyślałam o ławeczce, którą mijałam po drodze. Ja ją już przeszłam ale zawróciłam. W końcu mówią "ruch to zdrowie". Spotkaliśmy się więc ponownie i znów słuchałam opowieści o trasach a najbardziej o wiatrach, przez które pozamykane są prawie wszystkie kolejki.
"Tak, zaczęli wszystko zamykać. Udało nam się wyjechać na Rothorn (3103m), ale tak wiało, że jak otworzyli drzwi od kolejki na górze ludzie mieli problemy z jej opuszczeniem. Wdmuchiwało ich do środka. Za chwilę tą kolejkę też zamknęli i za bardzo nie było gdzie jeździć. Próbowaliśmy wyciągów krzesełkowych, ale albo jechały super powoli, albo były do nich ogromne kolejki.
Lepiej było zjechać trochę niżej (gdzie mniej wiało) i usiąść na ławeczce w słoneczku i napić się zimnego piwa!"
Miejscówka była tak fajna, że można by siedzieć tam godzinami. Niestety wiatr dochodził już w mniejsze partie gór i robiło się chłodno. Chłopaki zapięły narty, ja już raków od tego momentu nie potrzebuję więc nic nie musiałam zapinać i każdy poszedł w swoją stronę.
Z góry zleciało się szybko. Śnieg i lód się roztopił i został tylko żwir i błotko. Tak, że szło się fajnie i szybko i już po godzinie byłam przy ulicach Zermatt. Tym razem Darek zajął się wyszukiwaniem knajp. Zrobił listę około 10 barów które trzeba odwiedzić. Oczywiście znalazł się na liście kurczak "Hennu Stall". Znalazło się też Cervo. Podobno kurczak dla starszych ludzi… hmm… chyba już podchodzimy pod starszych ludzi więc obczailiśmy tą knajpę. Znajduje się ona przy kolejce na Sunnegga. Z dolnej stacji kolejki trzeba wziąć windę na górę i jest się przed samą knajpą. Można tam też zjechać trasą Riedweg. Okazało się, że można tam też dojść na nogach i w sumie to koło niej przechodziłam jak szłam na górę. Tak więc cofnęłam się trochę i doszłam tam na nóżkach.
Cervo jest podobne do kurczaka. Jest większe. Ma bardziej fancy siedzenia, ma część restauracyjną, bar gdzie ludzie tańczą w butach narciarskich i górny poziom gdzie można usiąść na wyciągu posłuchać muzyki ale też poopowiadać wrażenia z dnia albo po prostu pogadać. Tak więc Darek zaczął swoje opowieści dziwnej treści…
"Nie takie znowu dziwne. Po przerwie jeszcze parę razy zjechaliśmy w górkach i trzeba było wracać na dół, bo już wyciągi zamykali. Z Sunnegga można zjechać podziemną kolejką do Zermatt, albo na nartach. Oczywiście wybraliśmy opcję łatwiejszą czyli narty.
Dla narciarzy, którzy nigdy nie jeździli w Alpach raczej nie wyobrażają sobie jakie tu są odległości. Kilometrami się jedzie, żeby zjechać na dół. A po drodze same pułapki. Koło tras narciarskich co chwilę jakaś knajpa czy bar z fajną muzyką, wygodnymi siedzeniami i super widokiem.
Wiedząc, że Ilonka już jest na dole, to na szczęście troszkę się spieszyliśmy. Tylko raz nas wciągnęło na piwko, ale to był ciepły, wiosenny las, a nie bar."
Słoneczko zachodziło i robiło się chłodno. Kolektywnie stwierdziliśmy, że trzeba zmienić lokalizację a potem kolektywnie doszliśmy do wniosku, że na kolacje to bez butów narciarskich więc ruszyliśmy do hotelu, szybkie przeorganizowanie się i znów w miasto na kolacje. Ja miałam ochotę na raclette. Grupa potwierdziła, że może być więc spacerkiem poszliśmy na drugi koniec miasta do restauracji zwanej Schäferstube. Pachniało serem na maksa. Niestety pytanie "czy mamy rezerwację" popsuło nam plany. Bez rezerwacji nie ma szans. Zwłaszcza grupa 5 osób. Zrobiliśmy więc rezerwację na środę ale dopiero 21:00 była wolna...chyba restauracja musi być dobra skoro jest tak oblegana.
Skończyliśmy więc u Włocha na pizzy z piece. Pizza tak pysznie wyglądała i smakowała, że jak zjedliśmy całą to sobie przypomnieliśmy, że przecież bloga piszemy i pasowałoby zdjęcie… no więc macie zdjęcie deseru.
Niestety - stety - kolacja była bardzo blisko baru Papperla Pub. Miejsce to znamy bardzo dobrze z naszego wcześniejszego pobytu bo było akurat pod naszym domkiem. Jest to miejsce dość sławne, ze względu na live music, które mają codziennie. Teoretycznie mają codziennie od 5-7 ale potem też od 10 do 11. Było przed 10 więc mieliśmy nadzieję, że się załapiemy ale pomału zamykali. Wystawili znak Exit i niby nikogo nie wyganiali ale o 10:30 jak nie było muzyki tak nie było.
Ostatnim przystankiem zanim się rozeszliśmy, każdy do swojego hotelu był Snowboat. Tutaj kelnerzy wygrali konkurs na najbardziej rozrywkowych kelnerów. Niedobitki nadal siedzieli w barze, czasem jakiś niedopity turysta się pojawił ale kelnerzy śpiewali piosenki ma całego (czasem udawali, że śpiewają). Było wesoło!
Nie można imprezować za długo bo jutro podobno ma być piękna pogoda w górach. Miejmy nadzieję, że wszystko będzie pootwierane. A póki co….dobranoc!
2020.02.22 Zermatt, Szwajcaria (dzień 1)
Oglądaliście "Pewnego razu w Hollywood" (Once upon time in Hollywood)? Jest tam scena w samolocie… w tamtych czasach to były samoloty. Dużo miejsca, wygodne fotele, tańczyć nawet można było, no i białe obrusy!
Jakie zaskoczenie pojawiło się na twarzy Darka kiedy Pani przyniosła mu jedzenie ale wcześniej na stoliku rozłożyła biały obrus.
Tak to można lecieć…. ceny biletów ekonomy tanieją. Już za $500-$600 można spokojnie polecieć do Europy. Czasem nawet taniej. Jeszcze jakieś 10 lat temu płaciło się koło tysiąca. Teraz za tysiąc można mieć lepszą klasę. Pojawia się tylko pytanie czy latać częściej i taniej czy lepiej i rzadziej? Nam już się nie chce latać na weekend do Europy więc wybieramy rzadziej a lepiej.
A właściwie to gdzie lecimy? Na nartki do Zermatt. Ostatni raz byliśmy tam 5 lat temu. Najwyższy czas wrócić do tego resortu.
Lecieliśmy Deltą i o ile klasa ekonomy jest dość ciasna na długie dystanse to premium już im lepiej wyszła. Podobno jest to nowa klasa na lotach międzynarodowych w Delcie i trzeba przyznać, że dobry pomysł.
Po samolocie przesiedliśmy się na pociąg. Tutaj klasa juz jest jak typowe bydło. Jak pięć lat temu narzekaliśmy na pociągi Szwajcarskie tak i teraz. Zacznijmy od biletów. Tak skomplikowali system biletów i wprowadzili jakieś karty zniżkowe, że się nie idzie w tym połapać. Jak już jakoś to zrozumieliśmy to się okazało, że na żadną zniżkę się nie kwalifikujemy i trzeba zapłacić $250 za osobę za bilet w dwie strony.
Chcieliśmy kupić bilety na internecie i zarezerwować sobie miejsca ale niestety coś nasze karty kredytowe nie przechodziły. Dziwni są. Skoro się nie da to się nie da i kupiliśmy bilety dopiero na dworcu w automacie….o rezerwacji siedzeń mogliśmy zapomnieć.
Nie rozumiem tego. Wiedzą, że ludzie podróżują z bagażami a miejsca na walizki jest jak na lekarstwo. Ludzie z nartami się przeciskają, upychają bagaże po kątach a korytarze i przejścia są tak ciasne, że dwie osoby się nie miną. Gdzie te słynne wspaniałe koleje szwajcarskie….
Do Zermatt można dojechać tylko pociągiem. Jest to miasto wolne od samochodów. Tylko małe elektryczne autka są dozwolone. Niestety nie ma bezpośredniego pociągu z Zurich do Zermatt i trzeba się przesiąść w Visp na lokalny pociąg. Tam też jest walka o miejsca choć mamy nadzieję, że skoro nie jedziemy tam rano to może nie będzie aż tyle narciarzy.
Ops….pomyliliśmy się. Niestety prawie cały ekspres z Zurich wpakował się do tego małego lokalnego pociągu. To co się działo to masakra. Ludzie się przepychali, lecieli przez peron z walizkami w górze. Dobrze, że okna się tu w pociągach otwierają tylko na szparkę bo by się działo to co w latach 70-80-tych w Polskich pociągach.
Jednym słowem masakra….znów siedzenie na podłodze i wspominanie jakie to fajne pociągi są w Japonii.
Akurat znajomi, którzy z nami pojechali byli niedawno w Japonii. Ich syn skomentował to krótko: czym się różni pociąg w Japonii od pociągu w Szwajcarii. W Japonii masz siedzenie!
Ufff…..udało się. Dotarliśmy. Dawno tak mi się nie chciało prysznica niż po tej podróży. Dobrze, że Szwajcaria jest czysta i można siedzieć na schodach w pociągach a nie jest to NY metro.
Śpimy w Arca Hotelu, blisko stacji kolejowej, na obrzeżach miasteczka ale i tak w sumie blisko wszędzie. Tak więc po prysznicu i drzemce ruszyliśmy na najlepsze hamburgery w mieście. Wg. nas są one w Brown Cow przy Bahnhofstrasse. Tak nam smakowały jak byliśmy tam ostatnim razem, że ich smak pamiętamy do dziś. Nie mogło się obejść bez Stinky hamburger (dla stinky person) i Swiss burger dla Swiss person - pierwsze to słowa Darka, drugie dopowiedział kelner. Nie zawiedliśmy się! Smak był taki jaki zapamiętaliśmy - wspomnienia wróciły!
Pomimo drzemki jet lag nas dopadł więc rozrabiania dziś nie będzie. Jutro ostro ruszamy w górki. Nie ma łatwo. Główna pogodynka powiedziała, że ładna pogoda będzie tylko do połowy wtorku - nie ma więc, że boli i pierwsze dni trzeba wykorzystać na maksa. Ciekawe czy nasza aklimatyzacja pozwoli nam rzeczywiście wykorzystać te góry na maksa.
2020.02.08-09 Sugarbush, VT
Przestaliśmy już pisać bloga z narciarskich wyjazdów na wschodnie wybrzeże. Po pierwsze nie chcemy się powtarzać, a po drugie cóż takiego fajnego może się tutaj wydarzyć żeby warte było wrzucenia do sieci.
Wyjątkiem są nowe resorty, albo jakieś fantastyczne warunki. Tym razem obie rzeczy dopisały. Wyruszyliśmy na weekend do nowego resortu, do Sugarbush. Zima też dopisała, w piątek spadło 20-25 cm śniegu. Może nie jest to jakieś wielkie WOW, ale w czasach zwariowanej pogody każdy centymetr białego złota jest bezcenny.
Sugarbush jest położony w centralno-północnej części stanu Vermont. Byliśmy w nim jakieś 10 lat temu, więc nie wiele z niego pamiętamy. Były to czasy kiedy nasz blog jeszcze nie istniał, więc obowiązkiem jest napisać o nim parę słów.
Niestety śnieg nie sypał tylko w górach, sypał też na drogach. Władze stanu Vermont postanowili utrzymać drogi na biało, nawet autostrady. Dawno nie widziałem takiej ilości samochodów w przydrożnych zaspach. Pomału, ostrożnie dojechaliśmy na miejsce.
Sugarbusz składa się z dwóch resortów połączonych najdłuższy wyciągiem krzesełkowym na świecie! Długość wynosi ponad 3km.
Niestety nie byliśmy jedyni którzy chcieli wykorzystać piękny weekend na nartach. Wyjechaliśmy z NY w nocy i w sobotę rano przyjechaliśmy już na super-pełny parking. Nie spodziewałem się tak ogromnej ilości ludzi w tym resorcie. Nie jest on tak bardzo popularny jak Killington czy Okemo. Nawet temperatura (-20C) na dole nie wystraszyła zatwardziałych narciarzy.
Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy w góry. Na dole były nawet spore kolejki do wyciągów (jakieś 10 minut), ale już wyżej było znacznie lepiej. Praktycznie bez kolejek, może 3-5 minut trzeba było czekać.
Już przy pierwszym zjeździe można było wyczuć, że coś tutaj posypało. Brak lodu i ciche zakręty w śniegu, prawie jak na zachodzie. Od razu też można było zauważyć, że jest to resort dla bardziej zaawansowanych narciarzy. Stromsze, mało ubijane trasy, mniej uczących się narciarzy, mało snowbordzistów.... ogólnie lokalna górka dla lokalnych.
W tym czasie Ilonka poszła odkrywać okolicę....
"Tak, głupio jest być w górach i nie iść na spacer. Najpierw Sugarbush mnie zdenerwowało. Weszłam na stronę i szukałam co i jak i....stwierdziłam, że masakra. Chodzić tylko można po zamknięciu tras i przed otwarciem, ale nie jak wszyscy jeżdżą. Dopiero jak poszłam do informacji to się dowiedziałam, że mają trasy na rakiety. Podeszłam do tego mega sceptycznie ale wybrałam trasę najtrudniejszą. I muszę przyznać, że mnie pozytywnie zaskoczyli. Szlak szedł ładnie do góry. Honor zwracam bo trasa szła lasem między trasami narciarskimi. Miała odcinki do góry i na dół. Tak, że bardzo mi się podobała i w jakąś godzinę doszłam na szczyt.
Śniegu tu trochę nasypało i niestety zapadałam czasem po kolana ale zapadanie to część ćwiczeń więc nie narzekałam tylko maszerowałam na górę. Zejście po moich śladach było już dużo łatwiejsze i o ile do góry szłam trochę ponad godzinę o tyle na dół zleciałam w pół godziny. Prosto do bazy i do baru na ciepłe Hot Toddy."
Nam zimno nie było. W ciągu dnia temperatura się podniosła, wiatr zelżał i po prostu było idealnie. Rozgrzani pojechaliśmy w ciekawe rejony. Wyciągiem Castlerock wyjechaliśmy na górę i tutaj już nie było za wiele opcji.
Jednak tutaj dalej można było wyczuć wschodnie wybrzeże. Wąskie, strome trasy z potężnymi i oblodzonymi muldami.
Nie było wyjścia tylko zjechać na dół i znowu wyjechać na górę, a potem ochłodzić się w barze. I tak była już 16 więc wyciągi zamknęli. Kolejny dowód, że ta górka jest w większości dla lokalnych. W barze dużo ludzi się znała i pewnie dlatego były tu potężne tłumy. Dzisiaj mogłem w 100% brać czynny udział w àpres ski. Nie musiałem prowadzić samochodu. Kolega nas zabrał swoim potężnym pick-upem.
Oczywiście jak po barze poszedłem po narty, to już tylko moje zostały. To się nazywa aktywne barowanie. Do hotelu mieliśmy daleko. Prawie godzinę samochodem. Niestety północne VT jest mało rozwinięte i infrastruktura hotelowa jeszcze tam nie doszła. Spaliśmy w największym mieście stanu Vermont, Burlington w przyjemnym hotelu Marriotta Delta. Hotelik czysty, dobre jedzenie, ale niestety daleko. W sumie to nic bliżej nie można było dostać. Wszystko zajęte, albo wymagali minimum dwie noce. Największe miasto tego stanu, a ludność nie przekracza 50,000.
W niedzielę rano też mieliśmy słoneczną pogodę. Natomiast gdzieś od południa chmury zaczęły nadciągać i około 13 idealnie pokryły całe góry.




Ludzi było znacznie mniej niż wczoraj, więc praktycznie bez przerw znowu zjeździliśmy cały resort. Nogi na maksa bolały, ale był to też dobry trening przed następnymi nartami. Za dwa tygodnie lecimy w duże góry. Miejmy nadzieję, że Zermatt w Szwajcarii przywita nas obfitymi opadami śniegu i przyjemnym klimatem.
Podoba mi się Sugarbush. Godzinka dalej niż Killington, ale jak jesteś dobrym narciarzem to opłaca się jechać. Obok jest Stowe, kolejny świetny resort. Chyba nawet lepszy niż Sugarbush. Niestety w tym roku Stowe nie jest na moim sezonowym bilecie, więc „musiałem” bawić się w Sugarbush.
Oczywiście powrót do NY też nie należał do łatwych. Dalej lokalne drogi były pokryte śniegiem/ lodem. Dopiero autostrada była czarna. Za bardzo nie znamy tego rejonu VT, więc zdaliśmy się na Google. Nie lubimy tego robić, ale nie mieliśmy wyjścia. Google jak każdy moloch-korporacja nie ogarnia wielu rzeczy i prowadził nas po nieasfaltowych bezdrożach.
Dobrze, że kumpel ma prawdziwy, wielki, amerykański samochód z potężnymi kołami który idealnie tłumił wielkie wyboje.
2020.01.28 Squaw Valley, CA (dzień 4)
Dużo ludzi narzeka na pracę w korporacji. Mówi się, że wyzysk, że wyścig szczurów, że liczą się numerki a nie ludzie. Może jestem corporate rat a może ludzie którzy najbardziej komentują nigdy nie spróbowali albo może wolą inną drogę kariery. Prawda jest taka, że ja to lubię, odnajduję się w tym i nawet jak czasem po 12h w pracy mam wszystkiego dość to potem sobie przypominam, że mogę nastawić budzik na 9 rano i pojawić się w pracy o 11 rano.
Właśnie za tą dowolność, elastyczność i łączność lubię korporacje. Ja mogę sobie pracować z resortu, budzić się i patrzyć na piękny wschód słońca albo wieczorem cieszyć się z innymi pijąc drinka na patio. Są też inne plusy, nie limitowane wakacje, które pozawalają mi wziąć 30 dni wolnego w roku. Wiem dla Europejczyków to prawie standard ale uwierzcie mi - amerykanie jak wykorzystają 20 dni to jest cud.
Ale co to wszystko ma wspólnego ze Squaw Valley? Dużo…. Po pierwsze nie ma większej różnicy czy jedziemy na sobota - niedziela na wschodnie wybrzeże, czy na sobota - wtorek na zachodnie. Po drugie rano muszę się wdzwonić w jakieś konferencje ale potem mogę poświęcić czas na pakowanie, spacer w górach czy piwko z widokiem na góry.
Tak własnie zaczęłam dzisiejszy dzień, konferencja przez telefon, spakowanie bagażu do auta, spacer po lesie i na koniec piwko...nie do końca na tarasie. Dziś już niestety musimy wracać. Samolot mamy dopiero koło 10 w nocy więc chłopaki jeszcze poszły poszaleć na nartach. Ja po spakowaniu samochodu poszłam się przejść do Shirley Canyon. Jest to szlak górski, który dochodzi do górnej stacji kolejki. Szlak jest super w lecie. W zimie - zwłaszcza teraz po zwiększonych opadach jest tam trochę dużo śniegu. Tak więc przeszłam się tylko kawałek. Super jest być w lesie i oglądać tą dziewiczą zimę.
Początek trasy widać, że jest często odwiedzany przez ludzi z psami więc nawet bez sprzętu można było iść. Natomiast im wyżej tym trasa była mniej przetarta a i śniegu przybywało. Tak więc po 30 minutach zawróciłam i podreptałam do miasteczka. Darek nie zmordowany dalej jeździł i korzystał z każdej minuty. Tak więc na przerwę spotkaliśmy się dopiero koło pierwszej.
"Trzeci dzień na nartach w Squaw Valley, niestety ostatni. Dzisiaj musieliśmy zjechać z gór najpóźniej o godzinie 14 żeby zdążyć na samolot.
Pogoda dzisiaj była różna. Rano było nawet jeszcze ok, słońce przebijało się przez chmury. Niestety później chmury wygrały i zeszły bardzo nisko, zasłaniając wszystko.
Na dodatek zerwał się potężny wiatr i czasami zaczął sypać śnieg. Nie są to idealne warunki do narciarstwa, ale na to niestety nie mamy wpływu. Zapięliśmy kurtki po samą szyję i kontynuowaliśmy białe szaleństwo.
Dzisiaj tak jak i wczoraj praktycznie nie było nikogo w górach. Dalej większość tras była otwarta, za wyjątkiem tych które wymagały podejścia wyżej, albo wyjechania poza resort. Patrol obawiał się, że jest słaba widoczność i ludzie pobłądzą w górach.

Jest to nasz trzeci dzień w tym resorcie, więc coś tam go już znamy. Jeździliśmy gdzie nas oczy (a raczej narty poniosą). W nocy chyba wyżej w górach spadło trochę śniegu, bo można było znaleźć nawet puszyste odcinki.
Później zerwał się już naprawdę potężny wiatr. Niektóre wyciągi pozamykali, ale dalej dużo było jeszcze czynnych. Widzę, że na zachodzie mniej się przejmują przepisami czy bezpieczeństwem niż na wschodzie. Czasami ostro krzesełkami huśtało, aż się trzeba było trzymać.
Mi jednak pogoda nie straszna i po krótkiej przerwie zrobiłem jeszcze kilka zjazdów, żeby spalić co wypiłem i zjechałem do auta. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy."
Ruszyliśmy w kierunku San Francisco. Po drodze podrzuciliśmy kolegę do Truckee. Z miasteczka Truckee do Reno jedzie pociąg i jest to podobno najbardziej widokowa trasa kolejowa w Stanach. Ciekawe… Przebiega ona przez góry Sierra Nevada więc pewnie widoki ma ładne ale, że aż najładniejsza? Trzeba to kiedyś sprawdzić. Niestety nie da się objechać nią w jeden dzień tam i z powrotem (trzeba nocować w Reno) albo przejechać tylko one way. Nam Reno jednak nie jest do niczego potrzebne więc ograniczyliśmy się tylko do zjedzenia lunchu w tym miasteczku.
Jak tylko wjechaliśmy do miasteczka Truckee to przypomniała mi się książka, którą ostatnio czytam o Whiskey i dzikim zachodzie. Pisało w niej dużo o miastach które powstawały tylko dlatego, że odkryto tam złoto albo tworzyła się sieć kolejowa. Truckee nie jest miastem widmem (ghost town) ale zabudowę z lat 1800 jeszcze ma. Miasto bowiem powstało dzięki kolei i nadal jest węzłem komunikacyjnym dla pobliskiego resortu Squaw Valley.
Miasteczko malutkie, jedna ulica, parę budynków na krzyż. Ale knajpkę (1882 Bar and Grill) z lokalnym BBQ nawet mieli nie najgorszą. Co prawda byliśmy tam jedynymi gośćmi ale zakładamy, że to ze względu na porę bo jedzenie naprawdę mieli dobre.
Niestety czas nas gonił. Musieliśmy zdążyć na samolot a w Kalifornii nigdy nie wiadomo jak będzie z korkami. No i były korki - na szczęście nie w naszym kierunku. Coś się rozwaliło i 4 pasy stały kilometrami. Ciężarówki to już nawet nie stały w korku tylko się na poboczu poustawiały pewnie, żeby sobie odpocząć.
Nasze pasy na szczęście szły płynnie i zamiast wkurzać się na korki mogliśmy podziwiać chmury i zachody słońca.
Dobranoc Kalifornia - do następnego razu. My też wskakujemy w samolot i idziemy spać, żeby za 5h obudzić się po drugiej stronie kontynentu. Nie ma to jak iść do pracy z myślą, że teoretycznie jeszcze dziś było się w Kalifornii.