Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.23 Puerto Ayora, Galapagos, EC (dzień 6)

Speedboat - znów? Nie ma takiej opcji. Albo jak to się mówi ta opcja jest nie aktywna. Nie mieliśmy w sobie tyle odwagi żeby wsiąść na łódkę znowu. Dlatego zdecydowaliśmy się wracać na wyspę Santa Cruz samolocikiem. Tak małym samolotem jeszcze nigdy nie lecieliśmy, ale ogólnie latać się nie boimy więc wybraliśmy nie znane vs. męczarnię jaką przeżyliśmy.

Linie lotnicze nazywają się Emetebe. Ani Google, ani Bing, ani ChatGPT nie mają pojęcia co to oznacza. W sumie to mnie zaciekawiło więc jak ktoś ma jakiś pomysł co to oznacza to proszę o komentarze. Mi tam kojarzy się z jakimś dziecięcym (mało poważnym) słowem. Coś jak ble, ble... Miejmy nadzieję, że jednak jest to poważniejsza firma niż jakaś dziecięca zabawka i dolecimy bezpiecznie. Ogólnie mają dobre opinie więc zakładamy, że stare powiedzenie “nie oceniaj książki po okładce” i tu się sprawdzi.

Wyspa Isabela jest największą wyspą w archipelagu i ma 100km długości. Jednak część zagospodarowana, gdzie toczy się ludzkie życie jest ograniczona tylko do miasteczka Puerto Villamil, jak to Darek stwierdził, taki Radziszów tylko z lotniskiem i turystami. Mi tam to przypominało Coffee Bay z Afryki. Ogólnie to miasteczko bardzo backpakerskie. Bardzo dużo młodych ludzi z plecakami, trochę surferów, kawiarni więcej niż sklepów z pamiątkami no i jaszczurów więcej niż ludzi. Z ciekawostek to na Galapagos żyje więcej uchatek (sea lions) niż ludzi.

Ale lotnisko ma… No z tym lotniskiem to troszkę przesadziłam. W sumie to ma wszystkie punkty (pas startowy, terminal itp.) jak każde inne lotnisko ale jednak ciężko stwierdzić czy to dworzec autobusowy czy lotnisko.

Jazda zajęła nam 5 min.... choć myślę, że było to jednak 10 min. Tutaj na wyspie wg. lokalnych każda odległość to tylko 5 min. Jak się spytamy kogokolwiek jak coś jest daleko to zawsze jest odpowiedź 5 minut. Pewnie dlatego nasz taksówkarz się spóźnił. No bo jak może być zawsze 5 min jak iguana albo foka zablokuje ci drogę. W końcu skoro ich tam jest większość to mają swoje prawa.

Najważniejsze, że dotarliśmy na lotnisko i nie musieliśmy chodzić z tymi ciężkimi plecakami. Budynek lotniska jak budynek.... trochę tylko opuszczony był. Znaleźliśmy punkt odpraw, ale zamknięty.... jak jest tylko 10 pasażerów to pewnie nie trzeba być dużo wcześniej. Poczekaliśmy, w końcu ktoś przyszedł, podniósł metalową roletę i "odprawił" nas. To znaczy sprawdził paszporty i dał karty pokładowe. Tak, dostaliśmy karty i nawet numery siedzeń.

Zważyli nam też bagaże. My kupiliśmy od razu bilet z większym bagażem bo po doświadczeniach z helikopterami byliśmy nastawieni na ważenie wszystkiego włącznie z nami. Oni natomiast skupili się tylko na głównym bagażu. Nie ważyli nawet plecaka z moim sprzętem fotograficznym bo to by spokojnie dodało kilka kilogramów.

Oczywiście bagaże sami przenosimy z punktu do punktu. Jeden gostek zważył bagaż a potem mu kumpel doniósł siatkę rzeczy i dopakował do bagażu. Tak to się oszukuje.

Po kolejnych 20 min przyszedł inny pan, krzyknął coś po hiszpańsku, wszyscy poszli do stolika więc i my podeszliśmy. Okazało się, że to security. Security było śmieszne. Pan się spytał czy coś naturalnego niosę, powiedziałam że skał i zwierząt nie mam chyba że jakaś jaszczurka sama weszła do plecaka. Potwierdził tylko "tylko ubrania?", "tak tylko." I zostałam puszczona.

W końcu przyleciały samoloty. Nawet dwa były. Nie jestem pewna czy dwie trasy czy poprostu nas rozdzielili ale w naszym samolocie było tylko 6 ludzi (pilot, my w trójkę i jeszcze jedna para). Ja dostałam w prezencie siedzenie przy pilocie. Dziękuję!

Zapakowaliśmy się szybko do samolotu, pan powiedział gdzie są tratwy ratunkowe a gdzie drzwi ewakuacyjne i ruszyliśmy na pas startowy. Parę minut później byliśmy już w powietrzu.

Mieliśmy piękną pogodę. Prawie zero chmur. Mogliśmy z góry podziwiać wyspy, ocean i tylko cieszyliśmy się, że nie jesteśmy tam na dole i nie płyniemy łódką. Uśmiechy nie schodziły nam z buzi. Całkiem inne wrażenia niż trzy dni wcześniej.

Archipelag Galapagos ma 13 głównych wysp ale tylko cztery są zamieszkałe, Isabela, Santa Cruz, Fernandina i San Cristobal. Reszta to park narodowy. Ludzie na szczęście użytkują tylko 3% lądu a reszta nadal jest w rękach zwierzątek. Jest też dużo mniejszych wysepek które są pozostałościami wulkanów które tworzyły i tworzą ten archipelag.

Lot minął szybciutko. 35 minut i lądowaliśmy znów na Baltra. To lotnisko chyba dość dobrze poznamy. Tym razem jednak lądowaliśmy jak VIP bo nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach tylko z bagażami prosto z samolotu zostaliśmy odprowadzeni na autobus.

No i deja vu. Dokładnie ta sama trasa co trzy dni temu… z jedną bardzo ważną różnicą. Dziś zostajemy na wyspie Santa Cruz. Ale dostanie się do miasteczka Puerto Ayora gdzie spędzimy jedną noc zanim wsiądziemy na łódkę wygląda tak samo. Czyli… ten sam autobus bez klimatyzacji, ten sam prom gdzie chodzą i zbierają po $1 no i ten sam kierowca nadal z napisem Maslanka.

Przed południem byliśmy już w Puerto Ayora. Nasz pokój nie był jeszcze gotowy ale nie spodziewaliśmy się inaczej. Zostawiliśmy plecaki, odświeżyliśmy się troszkę i ruszyliśmy na miasto zwiedzać, chłodzić się i zabijać czas.

Puerto Ayora jest podobno największym miastem. Nie będziemy na San Cristobal ale w porównaniu z Puerto Villamil jest zdecydowanie większe. Jest też zdecydowanie bardziej turystyczne. Knajpki, sklepy z pamiątkami czy browary ciągną się wzdłuż wybrzeża. Jest różnica. Dla mnie być w Puerto Ayora to trochę jak być tylko w NY i powiedzieć, że się zwiedziło stany. Fakt, przeplata się tu świat zwierząt i ludzi ale jednak turystyka przejęła to miasteczko na maksa i nie ma już tego klimatu co w Puerto Villamil. Cieszę się, że mamy porównanie bo naprawdę warto wystawić nos trochę dalej niż poza najbardziej znane miasteczko.

Wyszliśmy z hotelu, skierowaliśmy się nad wodę i szukaliśmy jakiejś miejscówki na piwko i lunch. Wpadł nam w oko bar/restauracja The Rock. Jest to miejsce inspirowane pierwszym barem jaki powstał na tych wyspach. Pierwszy bar powstał jak Amerykanie stworzyli tu bazę wojskową w roku 1941. Unikatową rzeczą jeśli chodzi o ten bar jest fakt, że powstał on ze skał i drzewa które znajdują na wyspie. Żadne inne budulce nie zostały użyte. Chwali się, chwali…

W Rock fajnie się siedziało, Darek pilnował stolika a my poszłyśmy wspomóc lokalne sklepy z pamiątkami. Tu już jest gdzie wydawać pieniądze. Jak to Darek stwierdził, Puerto Ayora to takie nasze Krupówki tylko mają ocean zamiast gór.

Temperatury jednak skłoniły nas do powrotu na chłodne piwko/wodę. Pamiętajcie, że jest prawie lato, my jesteśmy na równiku i jest samo południe. Totalnie nie klimaty dla zimorodków takich jak my. Jeśli chodzi jednak o klimatyzację to czasem jest… nie jest wszędzie ale lepsze sklepy czy restauracje ją mają. W tych bez klimy długo nie wytrzyma się więc biedaki też dużo nie zarobią. Pijąc lokalne piwko w The Rock doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie mają tu więcej browarów niż się spodziewaliśmy i że w sumie jeden taki browar można by odwiedzić.

Znaleźliśmy browar Santa Cruz, które jest po drodze do centrum badań Darwina gdzie powoli się kierowaliśmy. Browar bardziej przypominał bar ale miał bardzo fajny balkonik. Zajęliśmy miejsca, zamówiliśmy "flight" czyli każdego piwa jakie mają małą szklaneczkę i zaczęliśmy degustację jak i obserwację życia miasteczka.

Małe miasteczka mają to do siebie, że każdy każdego zna...nawet my przyjezdni co chwila rozpoznawaliśmy kogoś, a to był gostek który w immigration w kolejce za długo stał, a to pani która ledwo łódkę (speed boat) przeżyła itp. Ciekawe kto będzie jutro na łódce. Czy też ludzi których gdzieś spotkaliśmy w trakcie tej podróży czy nowy nabytek.

Siedzieliśmy tak, obserwowaliśmy ptaki których tu jest masa (i takie ogromne), ludzi i inne wynalazki. Wygrał jednak pick-up z załadunkiem tuńczyka. Tak się przewozi ryby. A nie w jakiś lodówkach, chłodniach itp. Co tam ciepło, zarazki itp. Ciekawe czy to my jesteśmy przewrażliwieni czy oni za bardzo olewający sanepid. Podejrzewam, że prawda jest gdzie po środku jak zawsze.

W końcu postanowiliśmy się trochę wyedukować i poszliśmy do Centrum Badawczego Darwina. Centrum Darwina zajmuje się projektami mającymi na celu zachować i chronić ekosystem. Podobno mają 25 takich projektów. To właśnie na te projekty idzie $100 które jest zbierane od turystów przy wjeździe. Jednym z takich projektów jest obserwowanie jak turystyka wpływa na zachowanie i populację złowi. Ogólnie wszystkie projekty mają na celu doprowadzenie do koegzystencji między ludźmi a zwierzętami. Bo wszystko jest możliwe jeśli tylko się chce.

W centrum Darwina można też zobaczyć żółwie. Jest trasa na którą można wejść z przewodnikiem. Kosztuje to $10. My olaliśmy przewodnika bo mamy w planach jechać do większego rezerwatu złowi jak będziemy na statku. Nie chodziło o to $10 tylko o to, że w słońcu musielibyśmy czekać jakieś 20 min na kolejną wycieczkę a potem iść tempem najwolniejszego. Do centrum badań poszliśmy inną drogą a żółwie potem podglądaliśmy przez murek.

Przesympatyczne są te żółwie. Zwłaszcza jak tak pozwoli przestępują z nogi na nogę i poruszają się do przodu. Takie troszkę nieporadne poczwarki. Stosunkowo mała główka, potężna skorupa i nie wymiarowe nogi zdecydowanie dodają im uroku.

Centrum Darwina ma też dostęp do plaży, gdzie można pochodzić po wulkanicznych kamieniach, oglądać kraby albo popływać. Po Darwinie postanowiliśmy wrócić do hotelu. Nasze pokoje powinny być już gotowe więc można będzie się odświeżyć i zdrzemnąć. Tyle się już wydarzyło, a jakbyśmy brali łódkę z powrotem jak pierwotnie planowaliśmy to byśmy dopiero byli w połowie drogi.

Powrót do hotelu to jednak nie jest prosta droga. Przy takiej ilości zwierząt jaka tu jest po pierwsze nie można za bardzo szybko chodzić bo trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie stanąć na jakąś jaszczurkę a po drugie nigdy nie wiadomo co takie zwierzę wymodzi. Tak więc w drodze powrotnej też nie zabrakło atrakcji w postaci uchatek wylegujących się na ławkach.

Ciekawe też było jak rybak obrabiał rybę a koło niego już czekała uchatka żeby dostać jakieś resztki a z drugiej strony pelikany. Piękne, że są jeszcze miejsca na świecie gdzie potrafimy współistnieć.

Puerto Ayora jest zdecydowanie większym miastem. Widać to po ilości ludzi ale też po ilosci i jakości restauracji. A ile w Puerto Villamil restauracje były bardziej w stylu grilla na ulicy o tyle tutaj można już znaleźć lepszej jakości. Do tego stopnia lepszej jakości, że zdecydowaliśmy się zamówić butelkę wina do kolacji. Bo my ogólnie rozpieszczeni przez Darka jesteśmy i byle gdzie wina nie zamawiamy. Niestety często w barach, samolotach czy mniejszych lokalnych restauracjach nie mają dobrego wina i lepiej zamówić piwo (bezpieczniejsza opcja).

Na kolację poszliśmy do restauracji Almar. Bardzo fajna restauracja położona nad samą wodą. Oczywiście w menu królowały ryby. Do wyboru był tuńczyk, ryba solandra (Wahoo) i ryba scorpion (polska nazwa skorpenowate - ale wolę wersję angielską).

My z Darkiem wybraliśmy rybę skorpiona. Po pierwsze spodobała nam się nazwa a po drugie pani kelnerka bardzo zachwalała. Ryba ta podobno ma bardzo ostre i trujące kolce. Na zdjęciu w internecie wyglada interesująco. Na talerzu też całkiem sobie.

Bardzo przyjemna restauracja i super się siedziało. Położona jest nad wodą, więc tylko troszkę żałowaliśmy, że nie widzimy życia wodnego. Musi tu być pełno zwierząt i piękne widoki za dnia.

Po kolacji wróciliśmy do hotelu i dość szybko się rozeszliśmy do pokoi. Wczesne wstawanie ma to do siebie, że nie ma siły na długie Polaków rozmowy po zmierzchu ale to nic....rozrabianie i loża szyderców była wcześniej na balkonie w browarze więc i ten punkt dnia został zaliczony. Teraz pora na nadrobienie snu bo to nasza ostatnia noc na lądzie i to w nie byle jakim łóżku. Tak dużego łóżka to ja jeszcze nigdzie nie widziałam. Spokojnie tam się zmieszczą cztery osoby. To się nazywa królewskie łoże. Pogubić się tam można.

Read More
Ekwador Darek Ekwador Darek

2023.05.22 Sierra Negra, Galapagos, EC (dzień 5)

Ponoć 70% wszystkich atrakcji na wyspach Galapagos odbywa się na wodzie. Pozostałe 30% na lądzie.

Hiki, rowery, jazdy konne są najbardziej popularne.

Oczywiście, już wiecie jakie wybraliśmy. Nasze ulubione, czyli „spacerki” po aktywnym wulkanie.

Postanowiliśmy wyjść na wulkan Sierra Negra na wyspie Isabela. Jest to jedyny wulkan na wszystkich głównych wyspach Galapagos (jest ich 13) na który prowadzi szlak. Ogólnie wulkanów jest tu ponad 170. Na samej Isabella jest ich 6.

Oczywiście poza miasteczkami nie wolno się poruszać turystom na własną rękę. Zawsze musi być z tobą licencjonowany przewodnik. Z tej samej agencji co wczoraj Pahoehoe, wzięliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra. Ze względu na wysokie temperatury i potężną wilgotność wyprawa jest robiona wcześnie rano. Już o 7:30 musieliśmy się wstawić przy „biurze podróży” w celu sprawdzenia ekwipunku i wysłuchania co nas czeka.

Ogólnie to spoko. Przewodnik sprawdził czy mamy dobre buty, wystarczającą ilość wody, przeciwdeszczowe kurtki, kapelusze i kazał iść w kierunku autobusu.

Uzbierała się nawet spora grupa, 14 osób. Większość Stany i Kanada, ale też Dania, Szwajcaria i Holandia zasiliła frekwencją Stary Kontynent. W sumie wliczając nas (my podróżujemy jako Polacy) to ilościowo Europa wygrała!

Wulkan ma wysokość 1,138 metrów. My znajdujemy się na zero m.n.p.m. Na szczęście w tym upale nie musimy pokonywać aż takiej wysokości. Mamy jechać około 30 minut w głąb wyspy i wyjechać gdzieś na 800 metrów.

Sama podróż tym „autobusem” była przygodą. Posadzili nas na drewnianych ławkach w czymś co przypomina pojazd do transportu ludzi i ruszyliśmy.

Po drodze jeszcze odebraliśmy Jezusa. Jest to hiszpańsko mówiący gostek który zaspał na autobus. Po jego wyglądzie i zachowaniu widać, że wczoraj wieczorem brał bardzo aktywny udział w wakacjowaniu. Coś podobnego do nas, ale my na szczęście w porę przerwaliśmy relaksowanie się.

„Autobus” oczywiście nie miał pasów, ani drzwi czy też okien. Na szczęście droga w większości była asfaltowa, więc tyłek na drewnianej ławce aż tak nie bolał.

Po drodze widziałem znaki ograniczające prędkość do 50km/h. Chyba te znaki nie dotyczą autobusów, ale już na pewno nie lokalnych kierowców. Kierowca zapieprzał w górę serpentynami, a my tylko z lewej na prawą stronę się bujaliśmy. Widać było, że zna każdy zakręt i dziurę. Nie mam za wiele zdjęć z drogi bo obie ręce były na poręczy żeby nie wypaść. Przecież nie ma drzwi…!

Ogólnie ciekawa przygoda i raczej niemożliwa do doświadczenia w krajach bliżej nam znanych.

Około godziny ósmej rano dojechaliśmy na miejsce.

Niestety nie było chłodniej. Może lekko zawiewało, ale wilgotność była bardzo wysoka.

Nasz przewodnik, Alfredo powiedział: do roboty!

Ruszyliśmy. Nie padało.

Pogoda - lekko zachmurzone niebo z przedzierającym się tropikalnym słońcem. Kapelusze albo inne nakrycia głowy wskazane.

Alfredo powiedział, że do kaldery mamy 45-50 minut jak jesteśmy mocną i szybką grupą.

Co to jest Kaldera? Kaldera jest to zagłębienie w górnej części wulkanu powstałe na skutek szybkiej erupcji wulkanu. Magma ucieka z podziemnej komory kominem wulkanicznym a pozostała dziura musi się czymś zapełnić. To tak jak w kopalni, jak górnik za dużo wykopie to ziemia się zapada. Tutaj to oczywiście odbywa się znacznie szybciej i na większą skalę.

Oczywiście gorąca lawa spływa w dół dodając wagi całej powierzchni co przyspiesza zapadnięcie. Ostatnie było tutaj kilkanaście lat temu i cała kaldera spadła w dół aż o 300 metrów.

Zanim doszliśmy do krateru wulkanu to Alfredo wiele razy przystawał i opowiadał o florze i faunie Galapagos.

Aż 40% zwierząt i roślin które znajdują się na tych wyspach nie występuje nigdzie indziej na naszej planecie. Udało nam się nawet spotkać ponoć bardzo rzadkiego i zagrożonego wyginięciem czerwonego ptaszka. Oczywiście nazwy zapomniałem.

Ponoć najniebezpieczniejszym drapieżnikiem na wyspach Galapagos jest jastrząb. Atakuje z powietrza szybko i bezszelestnie. Drugim jest lisek co wykrada wszystkim jajeczka.

Z ciekawostek przewodnik nam powiedział, że kwiaty występujące na Galapagos są tylko w dwóch kolorach. Białym i żółtym. Inne kolory nie istnieją. Czasami się widuje kolor niebieski, ale taki kwiat nie ma szans i szybko obumiera albo zmienia kolor na biały czy żółty.

Przyczyna ponoć jest prosta, brak pszczółek, czyli zapylaczy.

Szło się lekko do góry po glinianej, często mokrej (czytaj śliskiej) ziemi. Nawet temperatury i wilgotność aż tak nam nie dokuczały. Chociaż mieszkańcy Galapagos boją się następnych paru miesięcy. Ponoć idzie bardzo dla nich niekorzystny El Nino, który przyciągnie ze sobą masy gorącego powietrza. Ostatni taki był w 1982 i „wymordował” prawie połowę populacji pingwinów. Z 5 tysięcy zostało ich 3 tysiące.

Na Galapagos w sumie jest 5 pór roku. Ta piąta jest co 7 lat i właśnie w tym roku ma nadejść. Gorąca woda w oceanie to brak mikroorganizmów, czyli brak pożywienia dla prawie wszystkich zwierząt morskich ale także i lądowych

Tak jak przewodnik powiedział, po 50 minutach doszliśmy do kaldery.

Robi wrażenie. Ogromne pole w kształcie koła ze średnicą 9km. Duża otwarta przestrzeń to też wiaterek co przyjemnie ochładzało nasze spocone ciała.

Alfredo poopowiadał nam trochę o wulkanach i ruszyliśmy dalej.

Ostatni wybuch był w 2018, wcześniej w 2005. Nie wiedzą kiedy następny, ale mają czujniki. Magma znajduje się gdzieś 2km pod powierzchnią kaldery.

Kiedyś, każdy wulkan to była oddzielna wyspa. Każdy wybuch powiększa wyspę i przybliża je do innych. Wyspa Isabela ma już ich 6 i długość ponad 100km. Duża wyspa, nie?

Obok znajduje się inna wyspa, Fernandina. Obliczają, że za jakieś 150-200 lat obie te wyspy się połączą. Średnio jest kilkanaście a nawet kilkadziesiąt wybuchów na 100 lat.

Z kolejnych ciekawostek warto dodać, że dni wysp Galapagos są policzone. Po pierwsze posuwają się na wschód (w kierunku kontynentu Ameryki Południowej) 9cm na rok. Ale nie zdążą się zderzyć z kontynentem. Wyspy znajdują się na płycie tektonicznej która jest przygniatana przez płytę Ameryki Południowej. Zostało im jeszcze jakieś 600,000 lat. Także jak ktoś chce odwiedzić wyspy Galapagos to proponują już dzisiaj kupić bilety. „Jutra” może już tu nie być.

Przez kolejne 45 minut szliśmy wzdłuż kaldery słuchając odgłosu lokalnego ptactwa albo Afreda. Przewodnik ma około 60+ lat i wykonuje tą pracę z pasją już przez 30 lat. Przyjechał na wyspy z kontynentalnej części Ekwadoru w wieku 20 lat i się zakochał we wszystkim co się tu znajduje. Żeby zostać na stałe nie mógł się tylko w żółwikach zakochać, musiał też w jakimś człowieku żeby dostać pozwolenie na stały pobyt. Ponoć nawet Ekwadorczykom nie jest łatwo na stałe tu mieszkać. 97% terenu to park narodowy.

Po około dwóch godzinach doszliśmy do zadaszonego miejsca gdzie przewodnik zasugerował przerwę w cieniu na odpoczynek i posiłek. Ponoć dalej będzie trudniej i stromiej.

Tak też było. Przez następne dwie godziny szliśmy w większości po zaschniętej lawie wulkanicznej.

Alfredo co chwilę przystawał i opowiadał ciekawostki związane z wulkanami. Widać, że ma wielką wiedzę i kocha swoją pracę.

Chodzenie po wulkanicznej skale nie jest łatwe. Tam gdzie jest ścieżka jest już w miarę wydeptane, ale jak tylko zejdziesz z niej to wulkaniczna skała strasznie zdziera podeszwy butów. Ostra jak potłuczone szkoło. Pumeks jest niczym w porównaniu do tego. Jest lżejsza, bardziej porowata i krucha. Z reguły czarna, chyba, że ma domieszki minerałów jak np. żelaza i wtedy jest czerwona.

Do badania jak dawno wybuch wulkan i którędy płynęła lawa używają kaktusów. Ponoć kaktus szybko wraca po przepłynięciu lawy i rośnie 3mm na rok w tym rejonie. Czyli 3 metry na tysiąc lat! Bez znaczenia czy padał deszcz czy nie w tym roku. Niektóre kaktusy mają aż 8 metrów!

Doszliśmy do punktu widokowego. Dalej nie można iść. Po pierwsze nie ma wydeptanej ścieżki, a po wulkanicznej skale nie da się chodzić. A po drugie, wulkany na wyspie Isabela dalej są aktywne i w tunelach płynie lawa. Raczej bym nie chciał gdzieś stanąć i wpaść do płynącej lawy. Raczej by nie było tego wpisu o wulkanach….

Powrót na wzgórze w rejon kaldery był wyczerpujący. Cały czas pod górę. Mimo, że nie było ostrego słońca to jednak wysoka temperatura i wilgotność skutecznie utrudniały podejście.

Potem już leciało. Z górki na pazurki…Trzeba było tylko uważać na śliską, glinianą ziemię.

Okoły godziny 14 byliśmy przy autobusie, a 45 minut później wróciliśmy do miasteczka Puerto Villamil.

Mimo ogólnego zmęczenia po hiku, nie chciało nam się wracać to hotelu. Troszkę jeszcze pochodziliśmy po miasteczku i plażach.

Wieczorem udaliśmy się na większy spacer na koniec miasteczka.

Fajnie tak mieszkać na samej plaży, nie?

Chcieliśmy iść jeszcze dalej ale Iguany nas nie przepuściły.

Na koniec odwiedziliśmy nasz ulubiony bar Sunset na coś chłodnego.

Nie chcieliśmy po raz  kolejny jeść kolacji w hotelu, więc poszliśmy do Albita. Jest to knajpka z ponoć dobrym BBQ.

Jedzienie było OK. Nie powalało, ale dało się zjeść.

Restauracja musi być popularna wśród lokalnych i turystów bo musieliśmy z 20 minut czekać na stolik.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.21 Puerto Villamil, Galapagos, EC (dzień 4)

No dobra…. gadają o tym Galapagos a jeszcze żadnej uchatki ani żółwia nie było na blogu. Też tak uważam. Bez uchatek, żłówia i głuptaka niebieskonogiego (blue footed bobby) to jakbyśmy w ogóle nie byli na Galapagos.

Galapagos było odkryte podobno w roku 1535 roku. Początkowo wyspy te dostały nazwę “przeklęte wyspy”. Niedobrą sławę dostały przez trudności nawigacyjne. Duża ilość wysp, częste płycizny, wzburzony ocean i mgła nie zachęcały żeglarzy aby się tu zapuszczać. W 1570 roku wyspy zostały oficjalnie wpisane do światowego atlasu i nazwane zostały Galapagos. W internecie można znaleźć dwa wyjaśnia słowa Galapagos. Jedno mówi, że oznacza to siodło, które przypomina skorupa żłówia. Nie ważne co oznacza ważne, że wszystko sprowadza się do żłówi. Lokalni dodatkowo śmieją się, że wyspy mają kształt żłówia. Duża ilość wulkanów sprawia, że każda wyspa jest kopułą która przypomina żłówia.

Galapagos jest ewenementem ponieważ aż 40% roślin i zwierząt które tu występują nie występuje nigdzie indziej na ziemi. Jest też idealnym przykładem ewolucji gdzie przetrwają nie najsilniejsze gatunki ale te które najlepiej się adaptują.

Unikatowość gatunków jest właśnie przez tą ewolucję. Na przykład przodkiem pingwina z Galapagos jest pingwin Emperor. Pingwin Emperor jest największym pingwinem, natomiast te na Galapagos są najmniejszymi pingwinami. Jak to możliwe, właśnie przez ewolucję. Podobnym przykładem jest sowa ktora tutaj poluje w dzień jest to jedyny taki gatunek sowy. Więcej o tych zwierzątkach planujemy się nauczyć przez następne dni.

Na rejonach wysp zamieszkałych przez ludzi nie widuje się dużo zwierząt. Głównie uszatki (fokowate), jaszczurki i kraby.... krabów to tu jest dużo. Chodząc po plaży weszliśmy na deptak który prowadził na skalistą część wybrzeża. Zobaczyliśmy tam małe safari. Mały rekinek albo inna ryba, zaplątała się w krzakach i krab ją podjadał. Ciekawe…z początku myślałam, że ta ryba to jakaś zabawka, ale nie, ona była prawdziwa.

Potem przyszedł czas na uchatki. Chodziło tego trochę po plaży ale jednak większość wylegiwała się w cieniu. Jedna nawet spała na stole w barze, chyba miała ciężką noc.

Pochodziliśmy po okolicy ale nie mieliśmy za dużo czasu bo o 11 mieliśmy pierwszą wycieczkę aby poznawać te piękne wyspy.

Na dziś zaplanowaliśmy Los Tuneles. Jest to rejon gdzie powstały podwodne tunele z lawy. Można chodzić po tych mostkach/tunelach i w oczkach wody szukać zwierzyny. Jest to też idealne miejsce do robienia snorkeling.

Na spacerze nie spotkaliśmy dużo zwierząt. Tylko jedngo małego rekina. Płynął sobie spokojnie między tunelami a my go zauważyliśmy właśnie w jednym z oczek wodnych.

Ponieważ Galapagos jest parkiem narodowym, bardzo dobrze chronionym to nie można chodzić bez przewodnika. Tylko 3% ziemi jest dostępne dla ludzi bez przewodnika. Te 3% to właśnie miasta jak Puerto Ayora, Puerto Villamil czy Santa Maria.

Uważam, że przewodnik jest tu konieczny. Wiadomo jednym z jego zadań jest pilnowanie ludzi, żeby nie dotykali zwierząt czy nie poszli tam gdzie nie powinni ale z drugiej (wazniejszej) jest wyedukowanie nas.

Na tej wycieczce dostaliśmy wprowadzenie do Galapagos. Ponieważ jednak większość zwierząt żyje w świecie wodnym to nurkowanie jest tu codziennością.

My nie nurkujemy ale mieliśmy przedstawiciela w grupie i udało nam się uchwycić wrazenia Doroty.

Wrazenie było niesamowite, było bardzo kolorowo. Pomimo, że otoczony jest człowiek skałami wulkanicznymi to rosliny które tam rosną i rybki sprawiają, że świat podwodny jest bardzo kolorowy. Kolejna obserwacja to jak tyle gatunków może razem egzystować. Nawet rekiny mogą pływać z ludźmi. Pierwszy odruch po zobaczeniu rekina to jest uciekać a tu rekin pływa obok ciebie. I to nie były małe rekiny, miały ok 1.5m długości. Rekiny mogą pływać z ludźmi dlatego, że mają tyle ryb, że nie szukają pożywienia w postaci ludzi.

Złówie też były bardzo ciekawe. A właściwie to były ciekawskie podpływały, chciały się bawić.

Złówiki też nas zaskoczyły. W czasie kiedy większość grupy nurkowała my z Darkiem popłynęliśmy łódką na wycieczkę krajoznawczą i co minutę krzyczeliśmy do siebie "patrz złówik".

Złówi rzeczywiście było bardzo dużo w wodzie. Co jakiś czas wystawiały główkę. Żłów może być pod wodą nawet 3 godziny. Więc mieliśmy szczęście, że tak często je widzieliśmy.

Poza żółwiami widzieliśmy też małe rekiny, pingwina i guptaki niebieskonogie. Przy guptakach spędziliśmy większość czasu. Spokojnie dryftowaliśmy na łódce i podziwialiśmy ptaki siedzące na skałach.

Guptoki siedziały na skałach więc nie wykonywały swojego sławetnego tańca godowego. Ale i tak były smieszne i patrząc na ich twarz można zrozumieć dlaczego zostały nazwane guptakami.

Po około 2h wróciliśmy po resztę ekipy i ruszyliśmy w drogę powrotną do miasteczka. Każdy opowiadał swoje wrażenia. My też z Darkiem byliśmy super szczęśliwi, że dostaliśmy prywatną wycieczkę po okolicy i mogliśmy się wylegiwać na dziubie łódki z nogami zanurzonymi w oceanie.

Ale dobrze, że zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę. Po wczorajszej łódce nie mieliśmy ochoty wsiadać na kolejną ale okazało się, że nic nam się nie dzieje. Nikomu nic nie było pomimo, że każdy z dzisiejszej wycieczki narzekał na speedboat. Jednego chłopaczka chyba nawet przekonaliśmy do kupienia biletu na Emetebe. Bo my już kupiliśmy przy śniadaniu. Wolimy niewiadome, od piekła które przeżyliśmy wczoraj.

Po powrocie z łódki Darek oczywiście zagadał do no przewodnika i zadał najważniejsze pytanie...gdzie tu jest dobry bar. Przewodnik powiedział w lewo, przed tym białym budynkiem...tak też zrobiliśmy i...niespodzianka! Sunset bar jest idealnie położony, na samej plaży z pieknym widokiem i totalnie backpakerowym stylu.

Tu ktos czytał książkę, tam rozmawiał przez telefon ale ogólnie każdy delektował się swoim drinkiem i podziwiał widoki. I mogę się założyć, że w głowie kłębiły się wrażenia przeżytego dnia.

Dzień zakończyliśmy w hotelu. Mając hotel na samej plaży i balkon z hamakiem, aż grzechem byłoby nie spędzić tu trochę czasu.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.20 Galapagos, EC (dzień 3)

Dzisiejszy dzień składał się z 15 etapów. Plan napięty, siedem środków transportu i tyle rzeczy które mogą pójść nie tak. Ale myślmy pozytywnie bo to właśnie dziś zaczyna się ta wielka przygoda i w planie mamy wylądowanie na wyspach Galapagos.

1. Śniadanie

To nawet poszło sprawnie, wczesna pobudka o 6 rano i nie ma że wakacje. Wstawać trzeba bo przygoda czeka. Na śniadaniu spotkaliśmy trochę ludzi. Mogę się założyć, że wszyscy będą w naszym samolocie. Po pierwsze to kto na wakacjach wstaje tak wcześnie a po drugie Guayaquil jest miastem przesiadkowym dla tych co chcą odwiedzić Galapagos, więc skoro samolot jest o 9 rano to pewnie dużo ludzi też go bierze. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że samoloty na Galapagos startują z Guayaquil prawie co 30 min. Wow…. aż tak często się nie spodziewałam.

2.Dotarcie na lotnisko

Póki co idzie jak spłatka, dotarcie na lotnisko też poszlo sprawnie. Hotel zamówił nam taksówkę, zapłaciliśmy całe $5 i po sprawie.

3.Lotnisko

Tu zaczęło się małe nie ogarnianie. Pamiętacie z pierwszego wpisu, że ja chciałam wlecieć na paszporcie amerykańskim ale mi nie pozwolili? No więc wszystko super tylko, że wszystkie papiery wypełnione są na paszport amerykański…no nic, niech sami zdecydują który chcą. Wjazd na Galapagos jest teoretycznie bez problemów ale płacić trzeba na każdym kroku. Na dzień dobry trzeba zapłacić $20 od osoby za…w sumie nie wiem za co. Chyba, że za tych urzędasów co wypisuja te kwitki.

Tak więc najpierw trzeba postać w jednej kolejce żeby dostać pozwolenie na wjazd do parku (wspomniane $20), potem jest kolejka gdzie sprawdzają bagaże i oklejają taśmą (żeby ktoś jakiegoś słonia czasem nie przewiózł). Galapagos podobnie (choć wydaje mi się że bardziej) jak Nowa Zelandia jest przewrażliwiony jeśli chodzi o bakterie i inne mikro-zwierzątka które mogą zachwiać ich faunę i florę. Dlatego każdy bagaż jest skanowany i zabezpieczony taśmą. Po sprawdzeniu bagażów jest kolejka do nadania ich. I w końcu można przejść standardowe skanowanie i przejść pod bramki. Najdłuższa kolejka to ta po papierek za $20. Dobrze że nasza przyjaciółka wyczaiła to wcześniej i na internecie wypełniliśmy wszystkie dane. Wypełniać na lotnisku gdzie śpimy, co zwiedzamy, i jakie jest panieńskie nazwisko mamy zajęłoby trochę czasu.

Na szczęście co jakiś czas ktoś z obsługi przychodził i sprawdzał naszą kartę pokładową czy mamy jeszcze czas. Ci co byli bardziej na styk szli na bok i mieli pierwszeństwo. Nie do końca pochwalamy, że ktoś kto się spóźnił dostaję specjalne traktowanie ale nie ma co tracić nerwów na coś na co nie mamy wpływu. Najważniejsze, że udało nam się zdążyć na czas i nawet był czas na herbatkę w lounge.

4.Samolot

Ogólnie lot minął spokojnie. Bez większych opóźnień i problemów wylądowaliśmy na wyspie Baltra. Z ciekawostek w samolocie odkarzali bagaże podręczne. Niedługo przed wylądowaniem przeszły stewardessy i popsikały jakimś odkarzaczem. Tym razem lecieliśmy liniami LATAM i nawet podawali napoje i jakąś mini przekąskę. Coś czuję że Avianca pójdzie na czarną listę linii lotniczych.

5. Immigration i odebranie bagażu

Oczywiście kolejna opłata tym razem $100 od osoby ale nawet sprawnie im to poszło. Bagaże też wylądowały. Oczywiście wszystko musi być zgłaszane, nawet cukierki czy czekoladki czy buty na hike. Wszystko też jest jeszcze raz prześwietlane. Najlepiej sprawdzane są bagaże nadawane. Wystawiają je na taśmę po czym puszczają pieska K9. Piesek skacze jak szalony po walizkach i tylko pokazuje ktore trzeba zabrać do dodatkowego przeglądu.

6.Autobus

Zostaliśmy uprzedzeni, że lotnisko jest na wyspie Baltra która połączona jest z wyspą Santa Cruz promem. W zwiazku z tym trzeba wziąć autobus do promu aby móc wsiąść w taksówkę. Bilet kosztuje $5 i na szczęście jest tylko jedna trasa więc wiedzieliśmy gdzie wsiadać…przygoda zaczęła się właśnie po wejściu do autobusu. O klimatyzacji można zapomnieć. Przypomniały nam się stare autobusy MPK jak nic.

7.Prom

Tu się cieszyliśmy. Oczywiście opłata musiała być uistrzona, $1. Ale ogólnie to cieszyliśmy się i byliśmy gotowi na przygodę. Prom bardziej przypominał łódkę ale spełniał zadanie więc spoko.

8.Taksówka

Mieliśmy wynajętego kierowcę więc ucieszyliśmy się jak zobaczyliśmy pana z tabliczką Maslanka x 3. Mieliśmy tylko nadzieję na fajne klimatyzowane autko a tu zonk…niestety klimy auto nie miało a nas czekała jazda przez całą wyspę. 45 min mieliśmy do portu więc nie pozostało nic innego jak jechać z otwartymi oknami.

Chyba byliśmy pod wielkim wrażeniem samego bycia na wyspie, że nawet podróż nam się nie nudziła. Pan nie wiele opowiadał bo zna tylko hiszpański ale jakoś czas nam minął szybko i dojechaliśmy do Puerto Ayora. Puerto Ayora jest portem ale też najbardziej zaludnionym miastem na Galapagos. Podobno mieszka tu 10tys ludzi.

9. Odebranie biletów na łódkę

Ponieważ pierwszą część wycieczki robimy na własną rękę to musimy użyć speed boat żeby się przemieścić między wyspami. Większość ludzi, ląduje, wsiada na statek rejsowy i nic ich nie interesuje. My pomimo, że studentami już nie jesteśmy to na szczęście nadal mamy energię, żeby pozwiedzać trochę w stylu backpacker. Może tylko hotele są lepsze niż hostele. W każdym razie ponieważ pewnie nie wrócimy tu już nigdy, i ponieważ nie mogliśmy się zdecydować czy lepiej na rejsie czy na własną rękę to połączyliśmy wszystko i robimy to i to. Bilety na łódkę udało nam się odebrać w knajpie gdzie poszliśmy na lunch. Miła pani przyszła i nam wszystko wytłumaczyła gdzie mamy iść itp. Super….Tak w tym momencie jeszcze byliśmy podekscytowani perspektywą płynięcia łódka. Nawet aparat sobie przygotowałam że będę zdjecia robić.

10.Lunch

Mieliśmy trochę czasu między samolotem a łódką tak więc zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś knajpki na piwko i lunch. Przed nami długa droga a też już trochę w podróży jesteśmy.

Menu wyglądało ciekawie, ryby, krewetki i inne żyjątka z morza. Każdy znajdzie cos dla siebie. Pan kelner nawet przyniósł Darkowi tuńczyka, żeby przekonał się, że świeży jest. To go przekonało i zamówił tuńczyka.

Spróbowaliśmy też ich krewetek i wszystko nam smakowało. Nawet postanowiliśmy tam wrócić jak znów będziemy w mieście. A bedziemy spać tu jedną noc przed cruisem. Fajnie się siedziało ale niestety łódka czekać nie będzie więc trzeba było się zbierać.

11.Speed boat - szybka łódka

To była masakra….nie wiedziałam czy płakać, przeklinać czy się modlić i prosić o litość. Ja robiłam wszystko…ale w myślach. Byli tacy na łódce co robili to na głos.

Wsiadając na łódkę, zwłaszcza na oceanie i zwłaszcza na duże dystanse trzeba pamiętać o paru rzeczach:

Nie najeść się - za późno, lunch zjedzony

Siedzieć najlepiej z tyłu - za późno, weszliśmy ostatni na pokład i dostaliśmy pierwszy rząd

Mieć przewiew powietrza - nie udało się, łódka nie miała wentylacji

Patrzeć na horyzont - nie możliwe, nie mieliśmy okna

Do czego zamierzam? Do choroby morskiej. Z Darkiem nigdy nie mieliśmy choroby morskiej ale jak tylko wsiadlam do tej łódki to miałam zle przeczucia i rzeczywiście byla masakra. Ok. 90% ludzi wymiotowalo, my trzymaliśmy się prawie do końca ale i nas dolapało. Łódka skakała po falach jak dobry rollercoaster. Średnio co 5 minut bump był tak duży, że odrywał nam tyłek od siedzenia. Darek próbował się patrzyć w jeden punkt ale było to niemożliwe jak przed sobą masz same napisy i zero horyzontu. Do tego brak powietrza. Ja przejechałam prawie caly czas 2.5h z zamkniętymi oczami. Pomagało mi to ale po 2h i mnie zmogło. Jak potem rozmawialiśmy z ludźmi to wszyscy nie ważne, którą łódkę się wzięło mieli te same przygody.

Szczerze, to poza drogą w Maroku gdzie jechaliśmy na pierwszym biegu przez 6h to nie pamiętam gorszej podróży. Nasza przyjaciółka siedziała z tyłu, miała powietrze, horyzont i troszkę mniej ją trzepało. Też nie było za fajnie ale wytrzymała. Jak nas zobaczyła to się przestraszyła…same blade twarze. Ze speed boat do brzegu trzeba wziąć taxi. To takie mniejsze łódki które podwożą cię pod brzeg. Każdy w tej łódce był blady, załamany i założę się, że kombinował jak to zrobić, żeby nie musieć tym wracać.

Niestety jedynym środkiem transportu są małe samolociki lini Enetebe albo te parszywe łódki. Chyba jutro sprawdzimy samoloty. Jak się potem dowiedzieliśmy morze jest wyjątkowo burzliwe teraz bo zmienia się pora z mokrej na suchą. Do tego idzie prąd El Nino którego lokalni się boją bo podobno ma być mocny. Póki co do pokoiku, do czegoś co się nie buja.

12.Dojście do hotelu

Przez najbliższe 3 noce śpimy w hotelu La Casa de Marita. Na Galapagos można bez problemu zarezerwować hotele albo hostele. Ale ogólnie podróżować po Galapagos na własną rękę albo z plecakiem można. Hotelik znaleźliśmy bardzo szybko i okazał się bardzo dobrym wyborem. Położony na samej plaży, pokój z widokiem na ocean. Odrazu zaczęły mi siły wracać.

13.Potwierdzenie wycieczek na jutro

Niestety ten punkt i nastepny nam nie wyszedł ale to nic. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak więc nic się nie stało że nie zdążyliśmy przed zamknięciem biura z wycieczkami. Jutro rano podejdziemy i potwierdzimy wszystko. Jutro i pojutrze, robimy pojedyncze wycieczki, które sobie sami wybraliśmy. Zgadnijcie co mamy w planie jutro… nie może być inaczej jak łódkę. Jutro podejmiemy decyzję czy mamy w sobie siłę na kolejną łódkę. Skłaniamy się żeby pojechać na łódkę bo zawsze to coś nowego a na ponad 30 łódek (albo więcej) które w życiu mieliśmy tylko jedna nam nie podeszła więc jutro powinno być dobrze.

14. Relaks z piwkiem na tarasie.

Nie wypaliło bo po takiej podróży statkiem nawet nie myśleliśmy o alkoholu.

15. Kolacja

Na kolację poszliśmy do hotelu. Wybraliśmy najprostszą opcję. Odrazu wpadł nam w oko rosołek. Wiem, jedzenie rosółu jak na polu jest 25C może nie jest najgorszym pomysłem ale troska o nasze brzuchy wygrała.

Jak widzicie…dużo się działo i dużo mogło pójść nie tak. Teraz jak to podsumowywuję to aż się dziwię, że to wszystko zmieściło się w jednym dniu. Po tylu przeżyciach padliśmy do łóżek szybko.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.19 Guayaquil, EC (dzień 2)

Dziś na luziku, wyspani zeszliśmy na śniadanie kolo 9 rano. Dobrze jest mieć dzień przerwy bez napiętego planu. Chcieliśmy odwiedzić Historyczny Dystrykt Guayaquil ale pozatym to gdzie nas nogi poniosą.

W Guayaquil czujemy się bardzo bezpiecznie. Na kazdym rogu jest ochrona. Choć dają nam do myślenia ich kamizelki kuloodporne. Czyżby, aż tak było źle? Wiadomo my jesteśmy w najbardziej turystycznej dzielnicy. Co w takim razie musi się dziać w pozostałych częściach miasta? Niedługo się przekonamy.

Rozsądek (a może te kamizelki) podpowiedział nam jednak żebyśmy zasięgnęli języka w recepcji zanim zamowimy Uber, i pojedziemy odkrywać nowe zakątki. Stwierdziliśmy, że podpytamy w hotelu co i jak. Wczoraj jak chodziliśmy tam i spowrotem po deptaku to zainteresowała nas kolejka linowa. Spytaliśmy się czy jedzie on na wyspę Santay. Pani powiedziała, że wyspa jest piękna i warto tam pojechać ale żeby kolejki nie brać. Kolejka łączy Guayaquil z miastem Duran którego w hotelu nam nie polecają. Polecają nam za to wynająć kierowcę z hotelu i nie brać taksówki. Tak też zrobiliśmy. Wsiedliśmy do auta, powiedzieliśmy, że chcemy na wyspę Santay i ku naszemu zaskoczeniu ruszyliśmy w kierunku Duran. Rzeczywiście dobrze, że nie wpadliśmy na pomysł brania kolejki. Miasteczko typowo robotnicze, troszkę biedne i takie dość lokalne. To właśnie z miasta Duran jest most na wyspę Santay i dlatego tu wylądowaliśmy. Niestety most był podniesiony i nie wiadomo było kiedy go znów otworzą. Panu kierowcy było nam to trudno wytłumaczyć ale Google Translate przyszedł z pomocą. On pisał po hiszpańsku, Google tłumaczyło a potem w drugą stronę. Czyli wyspa nie wypaliła.

W takim wypadku wróciliśmy do pierwotnego planu i pojechaliśmy do Historic District. Jest to kraj w miniaturce. Bardzo małej ale przyjemnej miniaturce.

Zwiedzanie zaczyna się od mini parku gdzie mozna spotkać jakiego krokodyla czy papugę. Nie jest to duże ale ciekawe bo można zobaczyć unikatowe dla tego rejonu zwierzęta w jednym miejscu.

Najbardziej przypadł mi do gustu leniwiec. Chyba pierwszy raz widziałam go na żywo. Występuje on bowiem tylko w Ameryce Południowej i Centralnej.

Możecie pomyśleć, że to się nie liczy bo to trochę jak zoo. Ale prawda jest taka, że większość tych zwierząt nie miała klatek. Niektóre miały zagrody ale ogólnie to małpki czy taki leniwiec mogły sobie przeskoczyć po drzewach gdzie indziej. Ale pewnie po co jak tu dostają codziennie świeże jedzonko.

Krokodyl też zrobił na nas wrażenie. Siedział nieruchomo z otwartą paszczą. Paszcza otwarta, żeby była wentylacja (klimatyzacja). Z początku myślałam że to jakaś odlana z wapna figura. Dziwne tylko, że ten posąg z wapna zaczął się ruszać. Mnie zwykłego śmiertelnika zdziwiło też jak suchą miał buzię w środku. Ludzie ciągle muszą ją nawilżać a krokodyl siedzi tak godzinami z otwarta, suchą gębą.

Największe jednak wrażenie zrobił na nas deser. To podanie, to połączenie smaków….niebo w buzi! Nie wiem czy kiedykolwiek ktoś z nas jadł lepszy deser.

Po przejściu parku trafiliśmy do historycznej części. Jest to bardzo malutka reprezentacja zabudowy z XIX wieku. Jest tu kościół, bank i dom opieki nad biednymy i chorymi. Dom opieki przerobiony został na super hotel. Natomiast w budynku banku powstała restauracja Casa Julian która właśnie podaje ten pyszny deser i inne dania nie do pogardzenia.

Zanim jednak doszliśmy do Casa Julian pozwiedzaliśmy okolicę. Pierwszy był budynek banku który przekształcają pomału na muzeum. W latach 1880-1890 w Ekwadorze był boom na kakao. Tak jak w Stanach mieli gorączkę złota tak pare dekad później w Ekwadorze, też mieli złoto…złote ziarna bo tak nazywali ziarna kakaowca.

Popularność kakaowca rozniosła się szybko i sprawiła, że Ekwador w XIX wieku stał się największym eksporterem kakao na świecie. Do dziś jest pionierem i prześcignąło go tylko Wybrzeże Kości Słoniowej. Oczywiście wzrost eksportu spowodował zapotrzebowanie na banki i nie tylko.

Chodząc po okolicy w tym upale oczywiście nie obyło się bez ochoty na chłodne piwko. Ponieważ Casa Julian była jeszcze zamknięta to poszliśmy do hotelu (tego przerabionego domu opieki na hotel), z założenia, że w hotelu pewnie jakiś bar będzie. Weszliśmy do tego fancy miejsca po czym pani recepcjonistka stwierdziła, że musi zadzwonić do baru o dowiedzieć się czy są wolne stoliki bo bar jest tylko dla gości hotelowych. Grzecznie poczekaliśmy, dostaliśmy pozwolenie na wejście i ku naszemu zdziwieniu nikogo w barze w nie było…ale dobrze że się upewnili. Może stwierdzili że my tak źle ubrani, że nie możemy wejść jak ktoś tam siedzi.

Ochłodziliśmy się, zwiedziliśmy jezcze trochę okolicę i akurat otwarli Casa Julian. Jest to restauracja polecona nam przez znajomych. Wg. internetu wyglądała fajnie ale przerosla nasze wszelkie oczekiwania. Już o deserze który zdobył nasze serce pisałam. Ale wszystkie dania tam były niesamowite. Wzięliśmy kilka przystawek, żeby popróbować a też się nie najeść. Każda jedna była przepyszna.

Siedzielibyśmy tak jeszcze długo ale kierowca już na nas czekał. Skoro hotel nie poleca Uberów czy taksówek z postoju to woleliśmy sobie umówić kierowcę, żeby po nas przyjechał tam gdzie nas zostawił.

Popołudniu niestety zaczęło padać a jak w tropikach pada to dość mocno. Tak więc wieczór spędziliśmy w hotelu, nadrabiając bloga, oglądając zdjęcia i opowiadając jako to dobry deser mieliśmy, jakie fajne były papugi i znów wracaliśmy myślami do deseru.

W przerwie między opadami deszczu udało nam się pójść na kolację i znów trafiliśmy na szaszłyki z haka. Blisko hotelu, pyszne jedzenie i dobra Sangria do tego 2 za 1… czy naprawdę musieliśmy szukać dalej?

Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda. Lecimy na wyspy Galapagos. Mamy cały dzień w podróży i wiele rzeczy może pójść nie tak…jesteśmy jednak dobrej myśli i nie ma co się martwić na przyszłość.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)

W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.

Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.

Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.

Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.

Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.

Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.

Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.

No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.

I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.

Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.

Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.

Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.

Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.

Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.

Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.

Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.

Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.

Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.

Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.

Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.

Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.17 Guayaquil, EC (dzień 0)

Przygoda, przygoda...od 4 lat nie byliśmy nigdzie poza Europą czy Stanami. Przyszedł więc czas żeby zapakować plecaki i ruszyć w nieznane...

A gdzie tym razem? Galapagos. Jak to się mówi złówik zapakował domek na plecy i ruszył do złówików. W tym roku mamy z Darkiem okrągłe urodziny. Nie jesteśmy za bardzo za markowymi rzeczami ani ogólnie za prezentami które potem leżą gdzieś na dnie szafy. Zdecydowanie bardziej wolimy i cenimy jakąś wycieczkę, przygodę itp.

Pierwszą wyprawę ja wybrałam...Darek ma swoją wycieczkę zaplanowaną na sierpień. Dlaczego wybrałam Galapagos? Bo trzeba go odwiedzić póki jeszcze nie jest rozdeptany przez turystów. Fascynujące jest jakim cudem tyle unikatowych gatunków powstało na wyspach stworzonych przez lawę na środku oceanu. Większość zwierząt na Galapagos nie potrafi pływać czy latać w ogóle albo na długie dystanse.

Lecimy do Guayaquil. I tu przygoda sie zaczyna...zaczyna się od wylotu o 2 w nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak późnego lotu. Byłam nawet przekonana, że samoloty nie latają od północy do 6 rano. Wygląda jednak, że przepustowość lotnisk osiągnęła swoje maksimum. Teraz jak linie chcą otworzyć nowe połączenie to niestety muszą latać w środku nocy.

Tak późny wylot wymaga (albo powinna napisać pozwala) na właściwe przygotowanie do podróży. A taka wyprawa wymaga odpowiedniego szampana.

No i oczywiście odpowiedniej kolacji. Na lotnisku nie ma dobrych restauracji. W samolocie tym bardziej. Tak więc zjedzenie bardzo dobrej kolacji w mieście jest zalecane. Oczywiście jak ma być dobra kolacja to musi być steakhouse albo sushi. Tym razem decyzja szybko została podjęta i wybór padł na Harry's.

Dobrze, że się najedliśmy i zrelaksowaliśmy szampanem bo Avianca nie popisała się. Niestety jak się lata poza Europę i Stany to trzeba używać lini drugiej albo trzeciej kategorii. Po tym locie Avianca nam spadła do kategorii trzeciej a dlaczego….oj było parę “why?” (“dlaczego”).

Pierwsze why?

Dlaczego nie możemy dopisać swojego kodu TSA Pre Check? Dlaczego pomimo, że wpisujemy numer nie pojawia się na karcie pokładowej. Dlaczego o północy specjalna linia dla TSA Pre jest już zamknięty? Odpowiedzi nie dostaliśmy więc grzecznie ściągnęliśmy buty i przeszliśmy przez skanery.

Drugie why?

Dlaczego boarding zaczynają ponad godzinę wcześniej? Dlaczego załoga chodzi tam i spowrotem po poczekalni gadając coś po hiszpańsku cały czas. Dlaczego just tu tyle wózków dla osób potrzebujący pomocy? Tu odpowiedź przyszła jak zobaczyliśmy kolejkę ok. 30 wózków inwalidzkich ze starszymi ludźmi, którzy poprosili o specjalną asystę na lotnisku. Widuje się takich ludzi ale aż tyle? Zaskoczenie było. Ja rozumiem, że ludzie mogą potrzebować pomocy ale część z nich udawała bo potem czekając w przejściu sami chodzili. Śmialiśmy się, że cudowne ozdrowienie. Troszkę też to opóźniło boarding i czekaliśmy z godzinę w korytarzu przed samolotem, żebyśmy w ogóle weszli na poklad.

Największe jednak WHY pojawiło się w samolocie jak poprosiłam o wodę. Okazalo się, że nie dość, że nie było serwisu, żadnej kolacji (to do przeżycia bo my mieliśmy super kolację), to za wodę trzeba było płacić. Masakra.. może jakbym poprosiła o kubek wody to bym dostała za darmo ale przez to, ze w ogóle nie podawali wody przez cały lot to już wolałam zapłacić $3 i dostać butelkę. No ale tak…żeby za wodę płacić w samolocie to mi siesie zdążyło pierwszy raz na moje 300-400 lotów. Nawet w Ryanair podają wodę.

Jedyne co było pozytywne to siedzenia. Szerokie i wygodne. Nie cały samolot był taki ale zdecydowaliśmy się dopłacić do pierwszych rzędów, żeby wygodniej się wyspać. Dopłata nie była duża, $140 w dwie strony na osobę. Pewnie za mało dopłaciliśmy i dlatego wody nie było.

Na szczęście lot (ok. 7h) minął w miarę szybko. Udało się nawet pospać i o 8 rano wylądowaliśmy w upalnym i wilgotnym Ekwadorze. Uff…ale tu jest wilgoć….ponad 90%.

Z ciekawostek Ekwador nie uznaje podwójnego obywatelstwa. W Ekwadorze byłam raz (11 lat temu), i ponieważ wtedy wjeżdżałam na Polskim paszporcie to i teraz musiałam użyć Polskiego paszportu. Dobrze, że coś mnie tknęło, żebym wzięła paszporty Polskie na wszelki wypadek. Wygląda, że już tak będzie zawsze i jak coś się stanie to Polska będzie mnie ratować…nie powiem, żebym wierzyła, że wyślą po mnie samolot czy helikopter, ale trzeba wierzyć, że żadnego kataklizmu nie będzie.

Read More
Polska Ilona Polska Ilona

2023.05.01-04 Poznań, PL

Odwiedzając Polskę na przełomie kwietnia maja, poza odwiedzeniem rodziny i spędzeniem czasu w znajomych zakątkach Polski, postanowiłam na chwilę zatrzymać się w Poznaniu.

Po pierwsze ze względu na koszty biletu, a po drugie z ciekawości, łatwiej mi było spędzić parę dni w mieście, gdzie rano mogłam zwiedzać a wieczorem pracować. Tak naprawdę miałam tylko dwa dni na zwiedzanie bo przyjechałam w poniedziałek po południu a już w czwartek wylatywałam z powrotem do NY.

Poznań jest pięknym Polskim miastem z dużą ilością parków (szczególnie Park Cytadela), starą zabudową (szczególnie kamieniczki rzemieślników) ale też niesamowitą historią.

Cały czas byłam przekonana, że pierwsza stolica Polski była w Gnieźnie. Jakbyście się mnie spytali jeszcze parę dni temu to bym powiedziała, że to właśnie tam urzędował Mieszko I, tam był chrzest polski etc. Jednak stojąc na rynku w Poznaniu, czekając aż o 12 w południe z wieży ratusz wyjdą dwa koziołki dowiedziałam się, że to nie tak…. że to Poznań powinien nazywać się miastem królewskim bo to tu urzędowali i są pochowani pierwsi Piastowie.

Poznań też ma swój Ostrów Tumski. Tak samo jak Wrocław. Zbieżność nazw wynika z tego, że Ostrów Tumski tak naprawdę oznacza wyspę więc zarówno Wrocław jak i Poznań mają taką część miasta która otoczona jest ze wszystkich stron rzekami. Ze względu na otoczenie przez wodę bardzo szybko wyspy takie stawały się rezydencją królów czy innych dygnitarzy. W Poznaniu na Ostrowie Tumskim znajduje się przede wszystkim Katedra Poznańska. To właśnie tą katedrę polecam zwiedzić jak chcecie się dowiedzieć coś więcej o hisotri Polski.

Wycieczka z panią przewodnik kosztuje 20zł a naprawdę można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu urzędował Mieszko I. To tutaj Dobrówka miała swoją kapliczkę czyli de facto powstał pierwszy kościół na ziemiach Polski.

Co w takim razie z Gnieznem? Prawda jest taka, że między Poznaniem a Gnieznem jest ok. 50km odległości. Za czasów panowania pierwszych Piastów, król się często przemieszczał. Miał po temu różne powody ale jednym z większych były zapasy jedzenia. Jeśli jedzenie skończyło się w jednej wiosce to jechał do kolejnej. W tamtych czasach również nie było oficjalnej stolicy i stolica była tam gdzie akurat mieszkał król.

Tak więc oba Gniezno i Poznań można uznać za miasta gdzie rozpoczęło się panowanie Piastów i powstał nasz kraj. A co z chrztem? Chrzest Mieszka I a co za tym idzie Polski odbywał się kilka razy. Mieszko przystępował do chrztu kilka razy aby dać przykład podwładnym. W kronikach chrzest jest wspomniany kilkakrotnie, jednak nigdy nie jest wspomniane miejsce.

Archeolodzy jednak znaleźli w wielu miejscach w Polsce, i między innymi również w katedrze w Poznaniu, misy chrzcielne. Takie jak na zdjęciu poniżej. Jest to dowód, że właśnie tu Mieszko otrzymał chrzest a co za tym stoi cała Polska stała się chrześcijańska.

Również w Katedrze Poznańskiej pochowani zostali pierwsi Piastowie. Zaczynając od Mieszka I , przez Bolesława Chrobrego aż po Przemysława II. Ciekawe musiały być losy piastów. Kłótnie o władzę, walki o ziemię i tworzenie nowego kraju. Na tyle ciekawe są losy Polski, że zainspirowały one panią Elżbietę Cherezińską do stworzenia serii książek przypominającej Grę o Tron ale na podłożu Polskiej historii. Chyba już wiecie co będę czytać niedługo.

Najbardziej na mnie wrażenie zrobiło, że przechodzę koło kamieni, które są grobem Mieszka I. A co poza historią? Polska historia jest często urozmaicona legendami. Poznań nie byłby polskim miastem gdyby nie było legendy. Najsławniejsza Poznańska legenda jest o koziołkach.

Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Postanowiono hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę. Na główne danie kucharz miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Nie wytrzymał on jednak i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta, porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające się koziołki.

Oczywiście ja też wysyłam swoję, żeby przez 10 min pooglądać koziołki. Szkoda tylko, że rynek w Poznaniu taki rozkopany i nie można bardziej pooglądać kamieniczek, uliczek i innych zakamarków.

Zakamarki za to można znaleźć w parlu Cytadela. Stare cmentarze, muzeum lotnictwa i czołgów, piekne łąki, alejki itp. Naprawdę można spędzić godziny w tym parku.

Poznań to oczywiście też fajne restauracje, pyszne polskie jedzenie i oczywiście pijalnie wódki. Wódki to ja nie pijam ale jedzonko…dużo na bazie ziemniaków jak przystało na pyry poznańskie ale wszystko pyszne. Tak więc do następnego razu…chętnie tu jeszcze wrócę.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2023.04.16-18 Copper, CO (dzień 2-4)

Jest połowa kwietnia, a temperatury w Nowym Jorku zaczęły dochodzić prawie do 30C. Ja wiem, że jest to tylko takie paro-dniowe, ale wciąż za wysokie jak na kwiecień.

Nie ma nic lepszego na ochłodzenie jak wiosenne narty w jakiś fajnych górach.

Wybór oczywiście padł na Kolorado, resort Copper. W miarę blisko, znajomo i rewelacyjnie.

Pomyśleliśmy, że cztero dniowy wypad w góry dobrze nam zrobi. Jeden dzień hike a pozostałe 3 to narty.

W związku z tym, że już jest pod koniec sezonu to ceny wynajmu mieszkań w resortach spadły. Można już nawet w samym centrum wioski coś znaleź za przystępną cenę i nie dojeżdżać samochodem codziennie.

Ogólnie to ja czasami tych narciarzy nie rozumiem. W takim kwietniu gdzie z reguły jest piękna pogoda, dużo śniegu, ciepło, jasno do ósmej wieczorem, mało ludzi, niskie ceny to oni już nie jeżdżą na nartach. Już po sezonie, już narty schowane na strychu.

A w takim listopadzie gdzie jest dokładnie wszystko odwrotnie to pierwsi stoją na mrozie i czekają na krzesełko. Ach ci ludzie….

Wiadomo, każdy jest spragniony nart po lecie i jak tylko słyszy, że jakiś resort się otwiera to odrazu leci. Ja też tak mam, i w listopadzie (a nawet czasami już w październiku) jadę na narty. Ale jak przychodzi kwiecień czy maj i jest pięknie to aż grzechem by było to nie wykorzystać.

Z reguły rano było chłodno, coś koło -10C, ale mocne słońce szybko sobie z mrozem radziło. Już koło 10:30-11 rano temperatury były dodatnie.

W cieniu czy w lasach przez cały dzień śnieg był zmrożony. Widać, że 3,000 metrów robi swoje. Natomiast jest go tak dużo, że żadne korzenie, ani kamienie nie wystawały.

Ogólnie wszystko było otwarte. Jeżdzę w Copper od paru lat i dopiero teraz niektóre tereny zostały otwarte. Widać, że dostali ogromną ilość śniegu. Taki rejon jak Spaulding Bowl zawsze był zamknięty, a teraz mogłem do niego wjechać.

Cały Tucker Mountain też był otwarty. Wszystkie rejony! To chyba tutaj się rzadko zdarza.

Kiedyś jak tu byłem to chyba też wszystko było otwarte, ale były złe warunki pogodowe. Mgła i duży wiatr. W tym rejonie są same trasy EX (potrójny diament), więc wybieranie się samemu tutaj podczas złej pogody byłoby głupie. Teraz przy idealnej pogodzie i dużej ilości śniegu jest jak w bajce.

Ja zapuszczałem się w odległe zakątki resortu a w tym samym czasie Ilonka grzecznie wspinała się trasami narciarskimi w góry. Przynajmniej trasy są ubite i człowiek się nie zapada głęboko w śnieg.

Czasami spotykaliśmy się na odpoczynek, chłodne piwko, czy coś do zjedzenia i wymianę wrażeń.

W godzinach porannych trasy były zmrożone i idealnie ubite. Szybkie zjazdy po twardym sztruksie odrazu budziły i dawały energii na resztę dnia.

A energia była potrzebna. Brak ludzi to i brak kolejek, więc jazda non-stop.

Czasami aż miałem za dużo energii, więc odpinałem narty i wychodziłem jeszcze wyżej.

Patrol mówi, że nie ma zagrożenia lawinowego, a 10-15 minut „spacerku” i można zjechać zupełnie nowymi trasami. Ja wiem dla nich może 10 minut, dla mnie to 20. Podchodzenie do góry w butach narciarskich na 3,500 metrów wymaga trochę wysiłku. Mimo dużego wysiłku to na 100% warto.

Raz zjeżdżając z tyłu góry widziałem, że wyciąg bardzo powoli jedzie. Zastanawiałem się co się dzieje. Mam nadzieję, że się nie zepsuł. Zjechałem na dół, pytam się obsługi czy jest czynny, a gostek mi na to że wszystko jest ok i włączył go na normalną szybkość. Mówi, że nikt tu nie jeździ i oszczędzają energię.

To lubię, całe góry dla mnie.

Pierwsze ślady po sztruksie czy poza trasami. Raj…!

Lasy też były cudowne. Może nie miały świeżego puszku, ale ilość śniegu była w pełni zadawalająca.

W związku z tym, że dzień jest długi to Ilonka wymyślała jakieś wycieczki popołudniami.

Jedną z nich był wyjazd do pobliskiego miasteczka, Leadville. Oddalonego o około 40km

Nasza agentka od nieruchomości poleciła nam to miasteczko jako alternatywa do kupna nieruchomości. Ceny w resortach są chore, a tam może się kiedyś coś rozwinie. Niestety za daleko i mało ciekawie.

Natomiast w oko nam wpadła ziemia z kominkiem. Wielki obszar na którym aktualnie można postawić wiele namiotów, a kiedyś jakiś domek. Ktoś chętny na wypad pod namioty?

Z powrotem Ilonka oczywiście wymyśliła ciekawszą, górską drogę. Tak żeby kierowcy się nie nudziło.

Droga wiodła kanionem z cudnymi widokami.

Wróciliśmy na autostradę tuż obok Vail, więc było oczywiste, że musimy odwiedzić dobrze nam znaną knajpę Red Lion.

Kiedyś dużo jeździliśmy do Vail i często po nartach odwiedzaliśmy Red Lion na żeberka. Mają najlepsze w mieście.

Teraz też usiedliśmy przy barze i zamówiliśmy żeberka wieprzowe i beef brisket (ponoć to mostek wołowy).

Jedzenie było pyszne. A mięso z żeberek odchodziło od kości.

Tak nam smakowało, że dopiero przypomnieliśmy sobie o zrobieniu zdjęcia gdzieś w połowie posiłku. Ale nie martwcie się, od następnego sezonu zmieniam bilet na narty i Vail będzie na nim uwzględnione. Na pewno Red Lion odwiedzimy.

Tak jak pisałem wcześniej, na następny sezon zmieniam bilet z Ikon na Epic, więc w Copper już nie będę mógł więcej jeździć.

Chociaż ludzie mówią, że nie można się ograniczać i trzeba mieć oba. Jak jeździsz przynajmniej 20 dni w sezonie to posiadanie obu biletów ma sens. W sumie mają rację. Wtedy cena za dzień wychodzi $70 lub mniej. Na następny sezon zostaje z jednym biletem, a potem się zobaczy. W sumie robię 20+ dni w sezonie. A mam nadzieję, że ten numer tylko pójdzie w górę. Spotykam ludzi co mają 100+!

Ten sezon też był dla mnie wyjątkowy, bo ani jednego dnia nie spędziłem na nartach na wschodnim wybrzeżu. Od kilkudziesięciu lat jak jestem w Stanach to zawsze część dni jeździłem na wschodzie. Wiadomo, na początku więcej, później stopniowo proporcje się zmieniały. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo narty na wschodzie a zachodzie to dwa różne światy.

Nie koniecznie zachód jest droższy czy wymagający dłuższego transportu. Jak się odpowiednio wcześniej planuje i ma już w tym doświadczenie to myślę, że jest porównywalnie.

Był to niestety mój przedostatni (chyba) wyjazd na narty w tym sezonie. Jeszcze tylko mamy jeden (albo dwa) wyjazd zaplanowany i koniec. Niestety nie ma czasu, a szkoda. Resorty na zachodzie dostały tyle śniegu, że niektóre planują być otwarte nawet w lipcu. W sumie nigdy nie mów nigdy, bo nie wiadomo co życie wymyśli.

W drodze powrotnej niewiele się wydarzyło. No może poza wiatrami pustynnymi.

Tak bardzo wiało na lotnisku, że pilotowi chyba z godzinę trwało, aż podniósł maszynę w górę.

Przed startem kapitan wyszedł z kabiny pilotów i powiedział, że bardzo wieje. Da się lecieć, ale będą wielkie turbulencje. Nikt nie będzie mógł wstać (wliczając załogę) aż wylecimy odpowiednio wysoko.

Obsługa lotniska kierowała nas na rożne pasy startowe, aż w końcu się udało.

Na ziemi wiało, ale zaraz po starcie wszystko ucichło i spokojny lot trwał już do końca.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2023.04.15 Denver, CO (dzień 1)

Lubię spać w hotelach Westin. Zawsze jakaś taka wyspana się budzę. Oni teoretycznie tym się szczycą, że mają Heavenly Bed (niebiańskie łóżka), że są najbardziej wellness itp. Trzeba im przyznać, że materace mają dobre a śniadanie jeszcze lepsze.

Z hotelu prosto pojechaliśmy po autko, to też w miarę sprawnie poszło bo Darek wysiada na parkingu, bierze auto które mu się podoba i odjeżdża. Przy wyjeździe tylko skanują który model wziął i w drogę.

Dziś w planach mieliśmy hike. Darek znalazł jakiś hike na południowych stokach jakieś 20-30 min od Denver. Nie spodziewaliśmy się dużo śniegu ale na wszelki wypadek mieliśmy raki. Przecież to południowe stoki to wiosenne słoneczko stopiło wszystko. Jakie było nasze zaskoczenie jak im wyżej się podnosiliśmy, tym więcej śniegu było. Tego się nie spodziewaliśmy.

Wjeżdżając na parking już w ogóle byliśmy w szoku, że tu biało a jeszcze do tego zaczęło padać śniegiem. Śnieg w kwietniu… w połowie kwietnia… pogoda jednak zmienna jest.

Szybko przebraliśmy nasze cienkie, letnie spodnie na grubsze narciarskie, wyciągnęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę. Teoretycznie szlak szedł do jeziora ale czytając komentarze na sieci liczyliśmy się z tym, że w połowie może być ciężko. Stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.

Najpierw szlak się podnosił zboczem gór. Ścieżka była dość wydeptana i nawet raków nie trzeba było. Śnieg cały czas sypał. Po takim miękkim śniegu raki nie były w sumie w ogóle potrzebne. Najgorzej było z zapadaniem się. Ale na to raki nie pomogą, na to muszą być narty albo rakiety. My rakiet nie mieliśmy bo jednak są dość duże żeby je tak przewozić tam i z powrotem.

Parę razy wpadliśmy dość mocno. Ja zwłaszcza zapamiętam trzy wpadnięcia. Pierwsze wpadłam tak głęboko jak jeszcze nigdy. Dziura była mega długa, na całą długość mojej nogi (a krótkiej nie mam). Drugi raz wpadłam naraz dwoma nogami i zrobiła się dziura jak jakaś mała studnia. A trzeci raz stanęłam i śnieg obsunął się równiuteńko pod dwoma nogami, że poczułam jakbym zjeżdżała na jakiejś platformie w dół. Był to powolny zjazd a nie ułamki sekund jak we wcześniejszych wpadnięciach.

Ci co chodzą po górach wiedzą, że zapadnięcia są czymś częstym ale wykaraskać się z tego nie jest łatwo. Nie jest to może technicznie trudne ale wymaga energii. A na wysokości 11tys ft (3300 m) nie ma się za dużo energii na nagłe ruchy.

Szliśmy jednak dalej i się nie poddawaliśmy. Jak to Darek powiedział, do póki nas to śmieszy a nie wkurza to możemy iść. I tak szliśmy sobie raz we mgle, raz w słońcu. Raz zawiało śniegiem a raz mrozem. Ale jak tylko wyszło słońce to był raj. Byliśmy w dolince otoczeni pięknymi górami.

Ciężko jest opisać klimat gór - jak to się mówi, ludzie dzielą się na dwa typy, tych którym nie trzeba wiele tłumaczyć i tych co nigdy nie zrozumieją. Ja poetką nie jestem więc wykorzystam krótki film aby oddać klimat zimowych gór.

Przeszliśmy troszkę ponad 2 mile (3.5 km) kiedy zapadanie stawało się coraz częstsze i ślady wcześniejszych ludzi coraz mniej widoczne. Podjęliśmy więc męską decyzję, żeby zawrócić. Nadal mieliśmy trochę do pokonania do parkingu i wiedzieliśmy, że jeszcze nie raz się zapadniemy. Ja obstawiałam około 10 razy na osobę - nie wiele się pomyliłam. Było 7-8.

W miarę jak traciliśmy wysokość pojawiało się coraz więcej słońca. Jak doszliśmy do parkingu to nic nie przypominało pogody z czterech godzin wcześniej. Aż chciało się wyciągnąć leżaki z bagażnika i poopalać się w słoneczku. Niestety jeszcze nie mieszkamy w Denver więc nie mamy takich zabawek w samochodzie.

Opalanie się nadrobiliśmy na balkonie w apartamencie. Tym razem śpimy w budynku Copper One. Budynek położony jest przy samych stokach. Tak w centrum jeszcze nie spaliśmy. Copper nie jest dużym miasteczkiem więc z każdego miejsca można w miarę dojść pod wyciągi. Jednak tak, żeby z okien widzieć trasy i wyciągi jeszcze nie mieliśmy. Chyba koniec sezonu i wszyscy powracali więc my mieliśmy wybór i nam się udało wynająć mieszkanko tak centralnie.

Na kolację pojechaliśmy do Vinny’s we Frisco. Dobrze, że mamy bloga bo knajpę odkryliśmy rok temu, strasznie nam zasmakowało tam jedzenie ale kompletnie nie pamiętaliśmy nazwy. Blog przyszedł nam z pomocą i trafiliśmy bez problemu. Nawet był ten sam barman a jedzenie tak samo pysznie smakowało.

To było smakowite zakończenie dnia. Aż wstyd się przyznać, że koło 20 padliśmy do łóżek. Jednak wysokość, świeże powietrze i różnica czasu zrobiły swoje. Ale cóż czasem trzeba. Sen jest najważniejszy. Jak organizm się go domaga to nie można z tym walczyć.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)

To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.

Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.

Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.

Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.

Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.

Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.

Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.

Read More
Francja, Szwajcaria Ilona Francja, Szwajcaria Ilona

2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)

Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!

Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.

Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.

Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.

Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.

Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.

Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.

Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!

Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.

Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.

W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.

W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.

Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.

Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.

Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.

Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.

I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.

Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.

W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…

No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…

Read More
Francja Darek Francja Darek

2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)

Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.

We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.

W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.

Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.

Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.

Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.

W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu

Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.

Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.

Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.

Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.

Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.

Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.

Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.

Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.

W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.

W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.

Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.

Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.

Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.

Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.

W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.

Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.

Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.

W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.

Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.

Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.

Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.

Sypało cały czas. Puch był wszędzie.

Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.

Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.

Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.

Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.

Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!

Wspaniały tydzień w przepięknych górach.

Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.

Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach

Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.

Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)

Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.

Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.

Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.

Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.

Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.

Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.

Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.

Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.

Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.

Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.

Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.

Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.

Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.

Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!

Taka pychota, że nikt nie zrobił zdjęcia i musiałam użyć zdjęcia z Internetu…

My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.08 Chamonix, FR (dzień 5)

Kolejny lodowcowy dzień, no ale jak może być inaczej w krainie lodowców. Mer de Glace czyli morze lodowcowe, to najdłuższy i największy lodowiec we Francji. W Alpach prześciga go tylko lodowiec Aletsch położony w Valais, Szwajcaria.

Mer de Glace jest utworzony na północnych stokach Mount Blanc i powstał przez połączenie dwóch lodowców (Leschaux i Tacul). To właśnie tu też schodzi najdłuższa trasa narciarska na świecie Valle de Blanche. Darek zjechał tą trasą jakieś 15 czy 17 lat temu. Teraz też miał ochotę ale niestety pogoda nie sprzyjała.

W XVII wieku lodowiec dochodził do wioski Chamonix. Teraz aby go podziwiać, trzeba wyjechać wysoko w góry kolejką zębatą. Tak też zrobiłyśmy. Pogoda nie była najlepsza ale szkoda tracić dnia jak już połowa naszych wakacji. Mieliśmy nadzieję, że pod lodowiec uda nam się dojść więc pogoda nie będzie miała takiego wpływu na widoczność z bliska.

Kolejka na Mer de Glace wyjeżdża co godzinę z dedykowanej stacji, bardzo blisko dworca głównego Chamonix. Wyjazd na górę trwa około 30 minut i po drodze można podziwiać piękne widoki na miasteczko…albo nic, jak się wjedzie w chmury.

Na szczycie jest taras widokowy z restauracją i nawet hotel. Kiedyś z Darkiem doszliśmy tu na nogach ze środkowej stacji na Aiguille du Midi. Wtedy widziałam lodowiec tylko z góry bo spieszyliśmy się na ostatnią kolejkę na dół. Dziś miałam nadzieję, że uda nam się zjechać gondolą na dół pod lodowiec i zobaczymy go z bliższa.

Niestety za względu na pogodę gondola była zamknięta i nie było opcji, żeby zjechać ani nawet podejść na dół. Szkoda. Mogliby chociaż zrobić jakąś trasę na dół gdzie można zejść na wypadek jak są wiatry i gondola nie może jeździć. Niestety, cała platforma i restauracja jest przebudowywana i nawet wejście na trasę, którą my z Darkiem lata temu zeszliśmy była zamknięta przez budowę.

Nie był to jednak stracony czas. Widok z góry i tak był przepiękny i można było podziwiać lód przebijający się przez pokłady śniegu. Chmury, świeży śnieg dodawały też klimatu całej otoczce. Kamienny budynek hotelu otoczony granitowymi górami, puszystym śniegiem i tajemniczą mgłą był ciekawym obiektem do fotografowania.

Nie pozostało nam nic innego jak pochodzić po okolicy, zaglądnąć do mini muzeum o lodowcach i wracać na dół. To właśnie w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że najszybciej posuwające się lodowce są na Grenlandii. Wg. National Geographic lodowiec Jakobshavn na Grenlandii porusza się nawet 40 m na dzień. Grenlandia i Alaska ma też lodowce które najszybciej się topią. Chyba czas poważnie pomyśleć o wycieczce na Grenlandię.

Mer de Glace polecam latem. Jest tu dużo szlaków, które w zimie są mało przetarte. Natomiast w leci musi tu być pięknie a do tego chłód od lodowca i górskie powietrze sprawi, że letnie upały nie będą straszne.

My zjechałyśmy na dół i póki jeszcze nie padało pochodziłyśmy po Chamonix. Darek dziś jeździ sam na nartach, wszystkich innych wystraszyła pogoda. Jeździ jednak u nas w Argentiere więc spotkamy się z nim dopiero po nartach. My z mamą za to powłóczyłyśmy się po Chamonix omijając najbardziej turystyczne uliczki ale bynajmniej nie omijając sklepów z pysznymi serami i wędlinami… tak, takie wystawy przyciągały nas mocno.

Zaczynało niestety padać więc nie pozostało nic innego jak wskoczyć do jakiejś restauracji na coś serowego i winko. W końcu we Francji jesteśmy więc sery i wina to codziennie trzeba jeść. Chamonix jest w rejonie Savoy które słynie z produkcji win ale ma też oczywiście swoje specjały jeśli chodzi o dania. Jedną z takich regionalnych potraw jest Tartiflette Traditionnelle. Jest to nic innego jak zapiekanka z ziemniakami. Ziemniaki, cebula, boczek i lokalny ser reblochon. Proste a jakie dobre… i sycące. Tak właśnie zakończyłyśmy zwiedzanie. Potem było jeszcze więcej sera, jeszcze więcej wina, jeszcze więcej przyjaciół i jeszcze więcej śmiechu.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.07 Chamonix, FR (dzień 4)

Dzisiejszy dzień to petarda. Najładniejszy dzień na tym wyjeździe. I nie mówię tu o pogodzie, która też była piękna, mam na myśli przede wszystkim widoki.

Czyż nie jest pięknie? Dziś zaplanowaliśmy hike na lodowiec Argentiere. Początkowo mieliśmy w planie iść na Lac Blue, ale stwierdziliśmy, że może tam być ciężko ze śniegiem i będziemy musieli zawrócić. Wybraliśmy coś z większym prawdopodobieństwem zdobycia i nie wiem czy nie ładniejszego.

Darek odkrył lodowiec wczoraj i stwierdził, że ma plan jak tam dojść. Ja tak czasem z rezerwą podchodzę do Darka planów bo obawiam się, że nie podołam ale jednocześnie wiem, że jak on znajdzie szlak to będzie przepięknie. Tak więc założyłam raki i ruszylam do góry.

Najpierw szliśmy bokiem trasy narciarskiej. W Europie nikt się nie pyta czy masz przepustkę na chodzenie. Tutaj wychodzą z założenia, że góry są dla każdego i tylko na wyciągi potrzebujesz bilet. A jak nie używasz wyciągów tylko własne nogi to czemu masz płacić. Mam nadzieję, że tego Europa nie zmieni choć nigdy nie wiadomo bo coraz więcej uczą się od Amerykanów.

Idąc do góry spotkaliśmy trochę ludzi, którzy szli do góry ale na nartach. Ma to sens bo wtedy do góry idziesz ale już na dół masz szybciej bo zjeżdżasz. Problem pojawia się tylko jak chcesz wejść w jakieś nie równe tereny bo wtedy w nartach już ciężej jest iść pod górę.

Trasą narciarską szło się fajnie. Równomiernie do góry. Chociaż widoki były takie sobie. Dopiero jak zeszliśmy z trasy w las (tu już narciarzy prawie wogóle nie było) to zaczęły się widoki. No wiadomo, byliśmy też wyżej. Początkowo szliśmy w kierunku schroniska. Trasa prowadziła zig-zakami, choć przykryta śniegiem nie zawsze była łatwa do znalezienia.

Do góry wspinaliśmy się zboczem które nie jest oficjalną trasą narciarską ale ponieważ ma połączenie z dolną bazą resortu to jest odwiedzane przez narciarzy szukających ciekawych tras off-piste. Darek oczywiście tędy zjechał ale teraz poznawaliśmy trasę z punktu widzenia łazika. I co zdecydowaliśmy… chodzenie po muldach nie jest fajne.

Około 2h zajęło nam dojście do schroniska. Ciekawie położone schronisko na zboczu gór musi tętnić życiem w lecie. Teraz też podobno było otwarte i po ilości nart przed budynkiem można twierdzić, że tak własnie było. Dla nas jednak za ładne było słoneczko, żeby się gdzieś chować po budynku więc siedliśmy na zewnątrz i zjedliśmy drugie śniadanie czyli pain au chocolate, croissant z czekoladą.

Najstromsze podjeście mieliśmy za sobą. Do lodowca pozostało nam może jeszcze jakieś 20 min na nogach. Z początku nie wiedziałam czego się spodziewać ale dość szybko z daleka zobaczyłam lodowiec i wiedziałam, że będzie pięknie. Rzeczywiście było. Podchodziliśmy trasą i widzieliśmy te ogromne ściany lodowe, poprzecinane, troszkę obłupane, ale przede wszystkim niesamowicie niebieskie… piękne.

Do tego miejsca można dojechać na nartach. Ale skoro my nart nie mamy, a raki dają nam większą swobodę poruszania się to ruszyliśmy wyżej. Wyżej było jeszcze piękniej. Nie spodziewałam się, że uda nam się podejść tak blisko lodowca. Wiedziałam, że ten rejon Alp ma dużo lodowców ale spodziewałam się, że będą daleko, zasypane śniegiem albo brudne. A tu czyste piękno.

Brakowało tylko ławeczki, żeby usiąść z piwkiem i podziwiać widok. Nie bardzo też było jak usiąść tam na śniegu więc przerwę zrobiliśmy troszkę dalej z widokiem na piękne góry. Też pięknie.

Niestety pogoda zaczynała się psuć. Coraz częściej chmury zasłaniały słońce i robiło się chłodno. No tak dziś ma się załamać pogoda. Koniec słonecznych dni za to ma spaść świeży śnieg więc i narciarze i lodowce będą się cieszyć.

Dlaczego lodowce? Podobno dla lodowców najgorsze jest brak opadów śniegu. Wiadomo ocieplenie klimatu wpływa na mniej opadów śniegu ale sama temperatura nie niszczy lodowców tak jak brak śniegu. Śnieg bowiem działa jak koc i chroni lodowiec przed bezpośrednim działaniem promieni słonecznych (topieniem). Duże pokłady śniegu tworzą też nowe warstwy lodowca przez co lodowiec się buduje. Skoro jest mało opadów śniegu to lodowce szybciej się topią a co za tym idzie, ziemia się ociepla.

Fajnie tak siedzieć w górach, w ciszy i spokoju i podziwiać widoki. Niestety od siedzenia na śniegu i zachmurzonego nieba robiło się troszkę chłodno. A do tego narciarze z naszej ekipy już kusili piwkiem w restauracji przy stoku. No więc zebraliśmy się i zeszliśmy do połowy trasy spotkać się z nimi.

Zejście a do tego po trasach narciarskich należy do łatwych więc prawie zbiegliśmy pod kolejki gdzie już przyjaciele czekali na nas z mnóstwem opowieści i zimnym piwkiem. Siedziało się fajnie ale wiedząc, że przed nami jeszcze jakieś 500-600 metrów do zejścia postanowiliśmy przenieść imprezę na dół. Zawsze to potem bliżej do domku.

Schodzenie było monotonne, nie da się ukryć. Z jendej strony człowiek się cieszy, że ma z górki na pazurki a z drugiej to schodzenie stromo na dół też potrafi być męczące. Ale zarówno wyjście jak i zejście jest częścią hiku więc nie można narzekać. Za to na dole czekała na nas nagroda w postaci pizzy. Zasłużyliśmy. Wydawało się niby nic ale tak naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Wyszliśmy (i zeszliśmy) ponad tysiąc metrów (3500 ft). A wszystko przed południem… no dobra amerykańskim południem bo GPS ma NY strefę czasową.

Zaczynało sypać coraz bardziej. Robiło się szarawo, mokrawo i coraz zimniej. Nie pozostało więc nic innego jak ciepły prysznic i wspominanie dnia oglądając zdjęcia. Każdy opowiadał wrażenia ze swojego dnia. My z lodowca, inni z nart a jeszcze inna część ekipy z wycieczki do Aosty. Ten dzień długo pozostanie w mojej pamięci… zresztą lodowców się nie zapomina. Jak można zapomnieć taki widok!

Read More
Francja Darek Francja Darek

2023.03.05-06 Chamonix, FR (narty część 1)

Czy jest jakaś miejscowość na Ziemi która bardziej kojarzy się z nartami niż Chamonix? Myślę, że prawie każdy narciarz który coś tam o nartach wie i stara się podróżować do resortów narciarskich słyszał o Chamonix. Wielu odwiedziło ten resort albo ma go na liście. No bo jak tu nie przyjechać jak jest tak pięknie!

Sławę zawdzięcza pierwszej zimowej olimpiadzie w 1924, a także ekstremalnie trudnymi trasami narciarskimi. Chyba nie ma miejsca na Ziemi gdzie jest tak bardzo skoncentrowana ilość bardzo trudnych zjazdów. Mowa tu o rejonie Vallée Blanche czy o lodowcach wokół Grands Montets.

Miasto Chamonix samo w sobie też jest atrakcją turystyczną z zabytkami, muzeami, barami i wieloma restauracjami w których czasami ciężko zjeść jak się nie ma rezerwacji. Rezerwacje nie są wymagane, ale polecam być wcześniej to znacznie zwiększa możliwość dostania stolika. Zwłaszcza w zimowym albo letnim sezonie.

Jest to mój piąty pobyt w Chamonix, drugi zimą. Na nartach byłem tutaj kilkanaście lat temu. Zjechałem wtedy słynnymi lodowcami Vallée Blanche i Argientère z Grands Montets z przewodnikiem.

Tym razem nie planuję brać przewodników. Jak pogoda będzie ok, lodowce bezpieczne i niskie zagrożenie lawinowe to może gdzieś wyjdę i ciekawymi trasami zjadę. Ogólnie przez pięć narciarskich dni (tyle mam na moim bilecie, Ikon pass) będę starał się zwiedzić jak najwięcej rejonów.

Rejon Chamonix ma wiele terenów narciarskich. Z czego można wyróżnić pięć. Valée Blanche, Grands Montets, Brévent, Flégère i Le Tour.

Reszta znajduje się na niższych terenach, gdzie może być problem ze śniegiem, albo brak ciekawych zjazdów i ogólnie nudno.

Niestety żadne z tych resortów poza Brévent i Flégère nie są połączone wyciągami. Trzeba zjechać na dół i przenieść się do innego resortu za pomocą samochodu, autobusu lub pociągu.

Ogólnie nie ma z tym większego problemu, bo wszystkie te rejony są na tyle duże, że spokojnie przez cały dzień jest co robić i nie trzeba nigdzie jechać. Następnego dnia można wsiąść do pociągu i podjechać w inny rejon.

Samochód do niczego w rejonie Chamonix nie jest potrzebny. Komunikacja publiczna jest dobrze rozwiązana. Autobusy lub pociągi rozwożą narciarzy po całej dolinie. Myśmy mieszkali w Argentiere. Jest to mała miejscowość położona parę wiosek w górę doliny od Chamonix. Zaraz przy resorcie Grands Montets. 7-8 minut na nogach i już mogłem wsiąść do gondoli i jechać w góry. Jak chciałem pojechać do innego resortu to przystanek autobusowy albo pociąg był 2 minuty na nogach od hotelu.

Duże góry to niestety zmienna pogoda. Ogólnie miałem szczęście do pogody, ale czasami musiałem zmieniać plany. Wiatr, mgła czy zagrożenie lawinowe było na tyle duże, że wyciągi były zamykane i albo trzeba było jeździć na dole, albo siedzieć w barach.

W pierwszy dzień jeździłem w Argèntiere na Grands Montets. Miałem świetną pogodę z niestety nie za dużą ilością śniegu. Alpy już od paru lat borykają się z brakiem śniegu. Nie odbierajcie mnie źle, dalej wszystko było otwarte (nawet zjazd na sam dół), ale było twardo. Na trasach był zmarznięty śnieg albo lód. Poza trasami było lepiej, chociaż duże i twarde muldy czasami utrudniały jazdę.

Dopiero gdzieś dalej od ubitych tras zaczynało się robić ciekawiej. Grands Montets ma północne stoki. W związku z tym słońce tak bardzo nie topi śniegu i można znaleźć puch nawet parę dni po opadach.

Ten rejon jest jednym z trudniejszych terenów w Chamonix (poza Valée Blanche). Nie polecam go początkującym ani średnio jeżdżącym narciarzom. Posiada wąskie, strome trasy i ogromne przestrzenie gdzie jednak żeby w pełni je wykorzystać i zwiedzić trzeba mieć umiejętności narciarskiem na wyższym poziomie.

Pogodę miałem słoneczną, bez wiatru. W pięcio-stopniowej skali zagrożenia lawinowego było jeden, więc nic tylko jeździć non-stop. Tak też było. Używałem pierwszego dnia na maxa. Prawie…

Na sam szczyt Grands Montets jest kolejka linowa. Niestety w 2018 się spaliła i jak dotąd jej nie odbudowali. Ponoć są plany, że na następny sezon ma być nowa, szybka i na dwóch linach (żeby mogła jechać podczas dużego wiatru). Miejmy nadzieję, że ją zbudują bo z samej góry są piękne tereny do zjadu z tyłu po lodowcu.

Jak narazie jedyną możliwością dostania się na szczyt jest hike z górnej stacji krzesełek albo gondoli. Ponoć 45-60 minut do góry. Dużo ludzi to robi, ale trzeba mieć narty do chodzenia po górach albo raki. Raki mam, ale nie przy sobie. Zostawiłem je w hotelu. Nie przypuszczałem, że bedą mi potrzebne w pierwszy dzień. Przyjechałem tu z rakami parę dni później ale znowu pogoda nie była ciekawa. Wiatr, chmury i zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia. Nie ma co ryzykować.

Natomiast z górnej stacji krzesełek La’Hersre można skręcić w lewo, minąć ostrzeżenia, że dalej jest trudno i nic nie jest ubijane, dojechać do skał i prosto w dół.

Jedne z lepszych terenów dla zaawansowanych narciarzy. Trzymać się blisko skał a można nawet tydzień po opadach śniegu znaleźć puch, albo lodowiec. Tak, lodowiec!

Trzeba tylko wystarczająco długo jechać koło skał i nie bać się, że się oddala od głównej części resortu.

Piękny jest lodowiec Argentiere, prawda?

Oczywiście z tego miejsca nie da się już wrócić do głównej części resortu. Trzeba zjechać na sam dół. Zjazd jest bardzo stromy i zmuldzony, albo porośnięty krzakami.

Po drodze mija się schronisko Chalet Refuge de Lognan, w którym można odpocząć albo się posilić. Dojazd do schroniska jest w miarę łatwy. Natomiast powrót do resortu wymaga trochę wysiłku. Albo podchodzisz łatwą trasą lekko do góry i znajdujesz się w rejonie górnych wyciągów, albo zjeżdżasz prosto na dół. Ten zjazd wymaga „trochę” umiejętności.

Jeździłem, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 17.

Tego dnia miałem też niezaciekawą przygodę. Prawie zgubiłem kask z goglami na przerwie.

Usiadłem sobie w słoneczku na stoku, podziwiałem widoki i jadłem kanapkę. Przypadkowo robiąc zdjęcie potknąłem się i kopnąłem kask, który poleciał prosto na dół.

Na dół był spory kawałek. Ubrałem narty i ruszyłem na jego poszukiwanie. W miarę szybko znalazłem szkło od gogli ale po kasku ani śladu. Teren stawał się coraz to stromszy i niebezpieczny.

Nie dało się dalej jechać. Musiałem lasem objechać to urwisko i z dołu próbować szukać kasku. Wypatrzyłem go, ale niestety zawisł na jakiś patykach. Podejście z dołu w tym głębokim śniegu urwiskiem do góry nie należało do łatwych.

Trwało to 45-60 minut. Tak spocony i wycieńczony to dawno nie byłem. Oczywiście w tym czasie nikt tędy nie jechał. Na koniec musiałem jeszcze podchodzić do wyciągu, bo już za nisko zjechałem. Przygoda, przygoda… która się dobrze zakończyła. Zaoszczędziłem $400-500 i jutro rano mogę iść prosto na narty a nie do sklepów szukać kasku i gogli.

Dzisiaj wieczorem dołączyła do nas druga część grupy, więc następnego ranka ruszyliśmy wszyscy autobusem w dół doliny do Fleégère.

Brévent i Flégère tworzą główną cześć narciarką w Chamonix i są połączone w górach za pomocą kolejki linowej.

Są to południowe stoki, więc śnieg nie zawsze jest tutaj idealny i często na dół trzeba zjechać gondolami.

Pogoda na dzisiaj też była super. Słonecznie i bez wiatru. Rano stoki były zmrożone i twarde, ale słoneczko z tym lodem szybko sobie poradziło i już gdzieś koło 11 rano było miękko.

Nie ma tutaj może tak ekstremalnych stoków jak w Grands Montets ale też można coś znaleźć.

Wyciąg krzesełkowy Index wyjeżdża wysoko, a jak się chce jeszcze wyżej to jest orczyk. Oczywiście nie brakowało na górze mocnych i odważnych co wpinali się jeszcze wyżej. Dzisiaj zagrożenie lawinowe jest na poziomie 1, więc na pewno jest frajda zlecieć z samego szczytu.

Rano próbowaliśmy parę razy wyjechać z tras, ale było jeszcze za wcześnie i wszystko było zmrożone. Dopiero tak gdzieś od 11-11:30 słońce było na tyle mocne, że roztopiło lód i jazda tam stawała się miękka i przyjemna.

Jeżdżenie w słońcu po stromych i nieubitych stokach jest bardzo męczące. Częstsze przerwy musiały być wprowadzone.

Około południa wzięliśmy kolejkę Liaison i przejechaliśmy do Le Brévent. Jest to resort który znajduje się najbliżej Chamonix z którego można też tu wyjechać gondolą Planpraz.

Tutaj czekała na nas nie-narciarska część grupy i już wszyscy w osiem osób wyjechaliśmy kolejką górską na Le Brévent, 2,525m.

Mimo, że zjazd stąd został zamknięty ze względu na brak śniegu to i tak warto było tu wyjechać. Ze szczytu rozciągają się chyba jedna z najładniejszych widoków na przepiękne pasmo górskie po drugiej stronie doliny Chamonix.

Takie szczyty jak Mount Blanc czy Aiguille Du Midi. są na „wyciągnięcie ręki”.

Zjechaliśmy kolejką do głównej części resortu (Planpraz, 2000m), odpoczęliśmy wszyscy przy piwku i jeździliśmy tutaj prawie do końca dnia. Na nasłonecznionych stokach śnieg stawał się coraz to cięższy i mokry, albo go w ogóle nie było

Dla urozmaicenia na stokach gdzie słońce nie świeciło dalej można było znaleźć zmrożone odcinki.

Ogólnie było ciekawie i różnorodnie. Widoki były tak cudne, że każdy często stawał i je podziwiał.

Na koniec dnia zjechaliśmy gondolą prosto do Chamonix i tam na wysokości 1,035 metrów zakończyliśmy dzień.

W lokalnych knajpeczkach planowaliśmy kolejne dni. Zostało nam jeszcze 3 dni narciarskie, więc trzeba je na maxa wykorzystać.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.06 Chamonix, FR (dzień 3)

Straszą. Pogoda nas straszy. Straszy, że od środy a właściwie to od wtorku wieczór idzie jakaś śnieżyca i będzie padać do końca tygodnia. Wszyscy mieliśmy nadzieję na słoneczne dni i podziwianie widoków a tu pogoda może nam trochę pokrzyżować plany.

Dlatego korzystamy póki możemy a potem będziemy się  zastanawiać co robić z czasem. Dziś ekipa podzieliła się na babską i męską. Mężczyźni poszli na narty a kobiety postanowiły ich odwiedzić na szczycie Brevent. Ze szczytu Breven jest piękny widok na północne stoki i najwyższe szczty górskie takie jak Mt. Blanc czy Aiguille du Midi.

Chłopaki do Breven miały trochę do przejechania dlatego my rano spokojnie pospacerowałyśmy po miasteczku ale zbliżając się w kierunku wyciągu. Co mnie zaskoczyło to to, że kolejka nie do końca wyjeżdża z miasteczka. A jeszcze bardziej, że przy kolejce w sumie nie ma za wiele życia.

W Chamonix w samym centrum (to znaczy paru uliczkach blisko dworca głównego) coś się dzieje. Natomiast przy samych wyciagach to jakoś nie ma restauracji, sklepów itp. Zresztą samo dojście do wyciągu było dość pod górę co dla narciarzy nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Przed kolejką na szczyt Breven (2525 m) można spotkać bardzo ciekawych ludzi ponieważ właśnie z tego szczytu bardzo popularne są zloty na paralotniach. Podobno Chamonix ma idealne warunki do uprawiania tego sportu. Paralotniarzy często widywałam również w innych resortach europejskich ale w Chamonix zdecydowanie jest ich najwięcej. Można wykupić sobie lot z instruktorem. Leci się w dwie osoby i można wybrać jeden z trzech poziomów trudności. Łatwy, średni który różni się tylko czasem spędzonym w powietrzu i zaawansowany który dodatkowo zapewnia ci różne fikołki itp. Jak stałam na dole kupując bilety to właśnie jeden chłopaczek opowiadał koledze, że nie wiedział na co się godzi ale jak się instruktor spytał czy chce fikołki i obroty to on odpowiedział „jasne, czemu nie?”. Po paru sekundach już krzyczał „proszę przestań” bo jak tu się człowiek zgodzi na fikołki to nie ma lekko.

Na Breven wyjeżdża się dwoma kolejkami. Najpierw gondolą do połowy a potem kolejką linową nad przepaścią. W połowie spotkaliśmy się z chłopakami i już wszyscy razem ruszyliśmy na sam szczyt. Darek miał nadzieję, że zjedzie na nartach z samej góry ale niestety zamknęli mu trasę i musiał narty zostawić przy drugiej kolejce. Z samego szczytu Breven można zjeźdżać ale tylko przy dobrych warunkach i dużej ilości śniegu. Trasa jest dość stroma ale bardzo dobrzy narciarze dają radę. Na samym Breven nie ma za wiele. Szczyt jest wąski i skalisty więc zrobili tylko platformę widokową z której można oglądać Mt. Blanc i inne szczyty alpejskie. Jest też restauracja ale nie było za bardzo stolików wolnych, zwłaszcza na grupę 8 osobową. Słoneczko jednak ładnie świeciło, widoki zapierały dech w piersiach i prawie wogóle nie wiało. Trochę czasu spędziliśmy na górze podziwiając widoki i pstrykając zdjęcia.

Na lunch jednak zjechaliśmy do połowy góry. Tam już jest większy wybór miejscówek a widoki też piękne.

Przerwa na piwko i kanapki z plecaka musiała być. W Chamonix jest mniej knajp przy stokach niż w Zermat. Myślę, że po części dlatego, że w Zermatt domki i wioski wchodzą wysoko w góry. W Chamonix góry są bardziej strome i pewnie wioski w górach są mniej praktyczne. W Chamonix jest też mniej tras na łazików które przeplatają się ze stokami narciarskimi i w związku z tym jest mniej też restaruacji. Wszyskto co jest w górach to albo schroniska górskie albo restauracje przy głównych stacjach kolejek, głównie górnych stacjach.

Po przerwie na lunch chłopaki ruszyły na stoki, żeby korzystać ze słońca póki jest a my z dziewczynami na dół na jakieś zakupy. Zakupy zakupami ale przerwa na kawkę i ciacho też musiała być.

Francja przecież słynie z wyrobów cukierniczych. Każdy wybrał sobie inne ciasto ale każde było pyszne. Od czekoladowych po malinowe, mango czy deser Mt. Blanc (ciasto migdałowe i bita śmietana). Pychota!

Zbliżała się czwarta po południu i chłopaki zjechali już z gór. Zanim słońce zajdzie chcieliśmy jeszcze wypić piwko na zewnątrz. Udało nam się znaleźć knajpkę i podziwiająć zachód słońca w górach relaksowaliśmy się przy winku/piwku i wspominaliśmy cudowny dzień.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.05 Chamonix, FR (dzień 2)

Nowy dzień, nowe przygody we Francuskim świecie. Przygody mamy, nie da się ukryć i zdecydowanie nawet po latach Francuzi nadal z angielskim maja na bakier. Ale te widoki ... One wynagradzają wszystko.

Dziś w końcu odespaliśmy dwie poprzednie noce i nawet udało się przespać całą noc bez jet-laga. To już nasz 3 raz pod rząd w Europie bez jet-laga. Jednak drzemki popołudniowe zaraz po wylądowaniu pomagają się przestawić. Dodatkowo energii dodał nam lokalny jogurt (kasztanowy) z granolą. Chyba tylko we Francji są jogurty kasztanowe.

Darek oczywiście ruszył szukać śniegu. Na dole nie wiele go jest. Nawet czasem ciężko zjechać do samego dołu. Miejmy nadzieję, że w górach jest lepiej. Chamonix nie ma za dużo tras ale za to ma potężne tereny off-piste czyli poza trasami. Tam jeździ się lepiej bo trasy nie są ubite i przestrzenie pozwalają się fajnie pobawić.

My z rodzicami uderzyliśmy na "miasto" to znaczy wzięliśmy pociąg z Argentiere gdzie śpimy do Chamonix gdzie podobo jest serce tego resortu. 

Dolina Chamonix i jej lodowce zostaly odkryte w 1741 roku przez dwóch Anglików. Pierwszy dom gościnny został otwarty w 1770 roku. Natomiast pierwszy luksusowy hotel został otwarty w 1816 roku. W XVIII wieku głównymi turystami byli wspinacze górscy, których przyciągał Mt. Blanc.

Szczyt Mont Blanc pierwszy raz został zdobyty w 1786 roku przez dwóch lokalnych górołazów, Paccard i Balmat. Ich pomniki stoją w centrum Chamonix i oczywiście zwrócone są w kierunku tej potężnej góry.

Chamonix jednak najbardziej rozbudowało się w XX wieku. W 1901 otwarta została linia kolejowa łącząca Genewę z Chamonix co ułatwiło transport turystów latem i przede wszystkim zimą. Wozami konnymi ciężko by było dojechać tu zimą. Góry, lodowce przyciągały turystów tu od lat. Aż do tego stopnia, że w 1924 odbyły się tu pierwsze zimowe igrzyska olympijskie. Pierwsze w ogóle na całym świecie.

Chamonix dalej ma swoją sławę, historię i zdecydowanie jest taką miejscowością którą prawie każdy chce odwiedzić. A jak tu sprawa wygląda z nartami? Darek mówi, że „Ski if you can” (jeździj jeśli potrafisz). Chamonix jest historycznym miejscem gdzie lokalni w szopach przy domu robili swoje własne narty. Tutaj ludzie jeźdżą na nartach z dziada pradziada a narciarstwo jest wpisane w kulturę i dziedzictwo. Dlatego Chamonix jest takie trochę staromodne. Oczywiście ma sklepy z markowym sprzętem, restauracje gdzie kelnerzy serwują posiłki w muszkch. Ale ma też lokalne sklepy gdzie każdy się zna i przedewszystkim niesamowite tereny i schroniska w górach które dostępne są tylko dla zaawansowanych narciarzy.

My poszwędaliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Dziś dojeźdża do nas kolejna część wycieczki więc chcieliśmy ich jakoś przywitać. Mieliśmy ochotę iść do pobliskiej restauracji na apres ski ale okazało się, że zamknięta. Dopiero na kolację udało nam się tam zajść. Dlatego apres ski musiało się ograniczyć do piwka na balkonie. No i dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na góry. Czego chcieć więcej.

Jak już wszyscy dojechali do hotelu, ogarnęli się itp to poszliśmy szukać miejsca na kolację. Jest nas grupa 8 osób więc obawialiśmy się, że nigdzie nie dostaniemy miejsca. Chciałam zarezerwować telefonicznie ale niestety na moje pytanie czy Pani mówi po Angielsku usłyszałam tylko „non” (nie). No to jak nie to nie, żadnego „przepraszam ale nie”, „chwileczka” i zawołanie kogoś kto mówi. Nic... poprostu tylko „Non”. No więc bez rezerwacji na chybił trafił poszliśmy do restauracji Le Dahu. I nawet udało nam się dostać stolik.

Nie bardzo wiedziałam co dostanę zamawiając palony na ogniu rump-steak. Okazało się, że jest to trochę wersja zrób to sam. Dostaliśmy piecyk z węglem i grilem, surowe mięso i długie widelce do pieczenia mięsa. Ciekawe i smaczne nie można powiedzieć. Ale ciepło od tego było niesamowite. Aż butelki z winem musieliśmy przestawiać bo się gotowało.

Po pysznej kolacji rozeszliśmy się do pokoii. Znajomi byli zmęczeni podróżą a my też mieliśmy parę spraw do ogarnięcia jak na przykład zaplanowanie kolejnego dnia. Przecież nie ma czasu na leniuchowanie.

Read More
Francja Ilona Francja Ilona

2023.03.03-04 Chamonix, FR (dzień 1)

1st world problem (problemy pierwszego świata)... Czy jechać wcześniej na wakacje i wylecieć już o 5 w południe, żeby jak najwcześniej wylądować i mieć cały dzień przed sobą w destynacji. Czy jednak wylecieć później, przespać się w samolocie i wylądować później ale bardziej wypoczętym...

Co myśmy wybrali? Oczywiście więcej godzin we Francji, ze zmęczeniem coś wymyślimy. Tak więc, Piątek, godzina druga po południu a my w taksówce na JFK. Tym razem lecimy Air France. Jest on zrzeszony z Deltą więc nadal punkty, statusy itp zaliczone. Jednak ponieważ samolot jest obsługiwany przez Air France to lecimy z innego terminalu i mamy troszkę inne doświadczenie niż to u Delty. Co zrobili źle a co dobrze?

Czy ktoś widział tyle telefonów publicznych w jednym miejscu w dzisiejszych czasach?

Nadawanie bagaży ogólnie poszło sprawnie, przejście przez bramki? Masakra. No może nie totalna masakra ale nie ogarnęli tego. Nie mieli TSA Pre, dali nas na specjalną linię ale tam znów się co jakiś czas wpychali ludzie z pierwszej klasy którzy byli bez kolejek. Tak więc całe security nie poszło najszybciej ale na szczęście myśmy się z tym liczyli i nie przyjechaliśmy na styk. Tak więc minus za bramki ale plus za lounge.

Pomału obrażamy się na Priority Pass. Coraz częściej jak chcemy wejść słyszymy, że nie wolno, że nie ma już dla nas miejsc itp. Nie dziwię się, że ludzie wyrabiają karty z benefitem lounge ale to nie powinno być tak że każdy może i nagle jest jakaś niesamowita ilość ludzi i jak są popularne dni lotów to nie da się skorzystać z Priority Pass. Olaliśmy więc ich i poszliśmy prosto do lounge Air France. Jako, że mam status platinium to lounge partnerskich lini jak Air France czy KLM mam za darmo. Uratowało już nas to w zeszłym roku w Amsterdamie i uratowało teraz. Obiadek z przepysznym deserem i szampanem był na koszt Air France. A całkiem dobry był trzeba im przyznać.

Ostatni plus Air France dostał za samolot a szczegółnie za klasę premium economy. Muszę przyznać, że było to najlepiej wyprfilowane siedzenie w tego typu klasie jakim kiedy kolwiek leciałam. Dość mocno się rozkładało a do tego było jakoś tak fajnie wyprofilowane. Szkoda tylko, że jak samolot ma wylot o 6 wieczór to wcale się nie chce spać. Jak już nam się zachciało spać to podawali śniadanie i nic ze spania.

Może godzinkę się przespaliśmy. I to właśnie jest problem ludzi którym się w głowie przewraca. Zamiast cieszyć się, że wogółe mogą lecieć, to oni narzekają, że samolot za wcześnie, albo za późno, albo nie z tego lotniska… tak piszę też o sobie. Czasem za duży wybór wcale nie jest zdrowy.

Lot był dość krótki. Około 6.5h. Wczesnym rankiem akurat jak słońce wschodziło wylądowaliśmy w Paryżu. Oczywiście musiał na śniadanie polecieć croissant czekoladowy. Na szczęście przesiadkę mieliśmy dość krótką, 2h. Wystarczającą aby zjeść croissant, przejść przez odprawę paszportową, oczywiście znów musieliśmy dać bagaże na prześwietlenie.

Godzinka już mniej wypasionym samolotem i wylądowaliśmy w Genewie. Takie bogate miasto, Szwajcaria itp... to spodziewałam się czegoś dość wypasionego. Wiedziałam, że jest to małe lotnisko ale spodziewałam się, że wszystko będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze zdziwienie było ze stroną Francuską vs. Szwajcarską. Na lotnisku w Genwie są dwie strefy. Francuska i Szwajcarska. Wyszliśmy z samolotu, widzimy karuzelę z bagażami, pisze, że z lotu z Paryża więc stoimy. Ale karuzela dość mała więc zaczęliśmy się zastanawiać gdzie narty wyjadą. Darek poszedł do Pana z obsługi a Pan na to... a gdzie Pan jedzie po lotnisku. Darek na maksa zaskoczony, a co go to interesuje? Przecież on się pytał gdzie wyjeżdżają bagaże więc co do tego mają jego plany później.

Rozwiązaliśmy zagadkę. Czytając napisy, kojarząc fakty doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście my powinniśmy zjechać poziom niżej i tam będą nasze wszystkie walizki. Ponieważ samolot jest z Paryża to jak się ląduje w Genewie to można użyć wyjśćia Francja. Dzięki temu podróż jest jako krajowy lot a co za tym idzie nie ma żadnych restrykcji dotyczących przewożenia towarów między krajami. Dla nas to bez róźnicy ale jak ktoś chce przewieźć skrzyneczki wina z Paryża to lepiej mu wylądować po stronie Francuskiej.

Podróże kształcą, tak mówią. No więc my też zaczęliśmy rozkminiać te zagadki no i doszliśmy o co tu chodzi. Ogarnęliśmy Francuską i Szwajcarską stronę, zeszliśmy na dół bo my skrzyneczek wina nie mieliśmy i nawet w miarę szybko odebraliśmy bagaże. Dobra to w drogę... ha... nie tak łatwo. Kolejny punkt. Wypożyczalnia samochodów. Jak już ją znaleźliśmy to była taka kolejka, że stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My kolejek nie lubimy. Wzieliśmy autobus, pojechaliśmy prosto na parking i stwierdziliśmy, że tam się coś wymyśli. Na szczęście udało się wymyśleć, i dostaliśmy VW Passat. Moja pierwsza reakacja była, jak my się mamy do tego zmieścić, druga, że może i lepiej bo w sumie większym po tych wąskich uliczkach i na małych parkingach nie będzie ciekawie. No a trzecia reakacja była – kto jak kto ale ja muszę zmieścić te wszystkie bagaże i co? Zmieściłam.

Ufff... ok, mamy wszystkich, bagaże zapakowane, czas ruszyć w górki. GPS ustawiony więc widoki można podziwiać. Droga poszła dość sprawnie. Budynek (hotel) też w miarę szybko znaleźliśmy. No idzie jak po maśle. Do czasu... do czasu aż weszłam do budynku a tam niby jest recepcja ale na recepcji nie ma nikogo. I wogóle to pisze, że recepcja to w sumie nie czynna. To znaczy to bardziej wywnisokowałam po wszystkich QR kodach i innych naklejkach bo ja Francuskiego nie znam a tam oczywiście wszystko po Francusku. W końcu znalazłam jakąś panią, pytam się gdzie tu mogę się zameldować a ona, żebym e-maile czytałam. Kto w dzisiejszych czasach maile czyta... tyle się ich dostaje, że czyta się tylko pierwsze zdanie czy rezerwacja jest potwierdzona i czy samolot nie jest odwołany. Resztę się olewa.

W naszym przypadku okazało się, że klucze są do odbioru 2 minuty od hotelu (nie tak źle) ale jak przystało na Europę to przerwa musi być i biuro nie jest czynne od 12 – 14. Ehhh.. kochamy tą Europę. Prawda jest taka, że jak się przyzwyczaich, że w Stanach wszystko jest dostępne 24h na dobę, że ludzie ogólnie sobie ufają a tam gdzie nie ufają to ubezpieczenie pokryje, gdzie każdy każdego rozumie a technologia jest w miarę dostępna to ciężko jest przestawić się na Francuskie warunki gdzie technologia kuleje, język angielski tym bardziej. Nie mówiąc już o gościnności.

No nic... oni przerwa to my też. Poszliśmy na pizze i piwko, żeby przeczekać, aż znów otworzą biuro.

Klucze mamy (oczywiście tylko jedno), parking mamy, lokum na najbliższy tydzień mamy. Kolejny przystanek zakupy. Też w miarę udało nam się załatwić. Po tym wszystkim, po tym całym maratonie padliśmy. Tak nam się na stojąco zamykały oczy, że poleciała drzemka. A po drzemce co... jak to co? Sery.....

Na kolację nie szukaliśmy miejsca daleko. Poszliśmy do pierwszej restauracji którą widzieliśmy z okien. Było pysznie. Sery, polędwice, ryby. Wszystko przepyszne. No i wino super tanie.

Fajnie się siedziało, i siedziałoby się dłużej ale już zamykali. Tak więc wróciliśmy do domku ale i tak każdy szybko padł. Podróż jest zawsze męcząca ale niestety konieczna jak chce się odwiedzać i odkrywać inne miejsca poza własnym ogródkiem.

Read More