Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.11.14 Copper Mountain, CO (dzień 3)
Sypało, sypało i nawet troszkę śnieżku nasypało…
Wyciągi dzisiaj otwierają o 9 rano. Pomyślałem, że jak przyjdę koło 8:30 to będę jednym z pierwszych i załapie się na pierwsze krzesełka i na nagrody. Pierwszych 100 narciarzy ma coś dostać. Dzisiaj bowiem jest pierwszy dzień kiedy Copper jest otwarte. I nie jest to byle jaki sezon, bo dokładnie 50 lat temu ruszyło pierwsze krzesełko.
Niestety się mocno pomyliłem. O 8:30 już była spora kolejka narciarzy do wyciągu. Muzyka grała na żywo i zapowiadał się wspaniały dzień.
Może nie cały dzień bo tylko mogę jeździć do godziny 12, ale zawsze coś. Potem niestety na lotnisko trzeba jechać.
Parę minut przed godziną 9 ruszył wyciąg. Na pierwsze krzesełko posadzili ludzi którzy tu pewnie już o 7 rano stali. Dali im wstęgę z napisem 50 lat i ktoś ważniejszy z resortu ją przeciął. Kolejny sezon narciarski w Copper rozpoczęty.
Sześcio osobowy szybki wyciąg w mig rozładował tłum i już parę minut po dziewiątej siedziałem na krzesełku.
Wyżej to śniegu było nawet więcej. Można było w listopadzie nawet w lekkim puszku pojeździć.
Zjechałem na dół. Już nie było żadnej kolejki do wyciągu. Znowu wyjechałem na górę. Tym razem wziąłem jeszcze jeden wyciąg i wyjechałem na szczyt.
Trochę tu wiało, ale było do wytrzymania. Niestety widoków nie było za wiele, chmury wszystko zasłaniały.
Zjechałem znowu na sam dół. Był idealny śnieg jak na listopad. W nocy spadło gdzieś 10-15cm śniegu i dalej sypie. Można było nawet w puszku na początku sezonu pojeździć.
Oczywiście wiele tras jest dalej zamkniętych, ale te parę co były otwarte już mi wystarczyły. Zwłaszcza, że można było zjechać na sam dół prawie ze szczytu.
Wszystko co dobre to stanowczo za szybko się kończy i 3 godziny zleciały nawet nie wiem kiedy. Niestety samolot nie będzie czekał i na lotnisko do Denver trzeba się zbierać.
Zwłaszcza, że nie wiadomo jakie będą warunki na drodze. Śnieg dalej sypie i to coraz bardziej a my mamy ponad 100km drogą przez góry. A może będziemy szczęściarzami i drogę zamkną a my wrócimy w zasypane śniegiem góry!
Mimo, że było zimno (-10C) i przelotne opady śniegu to w większości droga była ok. Mokra ale czarna. Przy samej przełęczy troszkę było gorzej ale nic trudnego.
Z drugiej strony gór natomiast było pięknie i słonecznie. Denver przywitało nas śliczną pogodą ale mroźną. Niestety udało się zdążyć na samolot i wracamy do deszczowego NY.
2022.11.13 Vail, CO (dzień 2)
Vail jest chyba najsłynniejszym resortem w Stanach. Posiada potężne przestrzenie zwane bowlami. I nie ma ich 2-3 tylko 7
Kiedyś prym wiódł Aspen, ale to było kilkanaście lat temu.
Resort Vail się rozbudował do tego stopnia, że powstało miasteczko z supermarketami, szkołami, biura, szpital, lotnisko….
Kiedyś często jeździliśmy do Vail bo był on na moim bilecie i miałem po znajomości darmowe mieszkanie. Parę lat temu zmieniłem mój bilet na inne resorty, bo więcej jeździłem na nartach na wschodzie Stanów. Teraz się trochę pozmieniało i więcej jeżdzę na zachodzie, więc chyba pora zmienić bilet na Epic na którym miedzy innymi jest Vail.
Vail już jest czynny od jakiś dwóch tygodni więc postanowiliśmy tam się wybrać. Nie mam biletu na ten resort, ale Ilonka ma wszędzie znajomości i się udało coś przekombinować.
Z Copper do Vail samochodem zajechaliśmy w niecałe 30 minut. Odebrałem bilecik i wsiadłem do Gondoli. Ilonka poszła poznawać miasteczko i okolice. Zobaczyć jak bardzo się zmieniło przez ostatnie 10 lat.
Vail jest potężnym resortem. Oczywiście dzisiaj wszystko nie jest czynne. Nie można zjechać na dół. Trzeba do dolnej bazy też wrócić gondolą.
Wyjechałem do połowy góry pierwszym wyciągiem a tam już zima w pełni.
Dalej na szczyt jeździł szybki 6-osobowy wyciąg krzesełkowy. Muzyka grała, ludzie tańczyli, słońce świeciło… wow, ale nastrój.
Nawet nie było dużej kolejki i w ciągu paru minut wyjechałem na szczyt. Jak jest pełnia zimy i wszystko jest otwarte to można dalej jechać w góry. Niestety teraz jedyną opcją jaką jest to powrót do tego samego wyciągu.
Na szczęście wiele tras zjazdowych było otwartych i mogłem sobie wybierać.
Od łatwych zielonych do trudnych przez las
Śnieg też był znacznie lepszy niż wczoraj w Winter Park. Było go o wiele więcej i był bardziej puszysty. Jednak Vail to Vail.
Mimo, że tylko jeden wyciąg chodził, to praktycznie bez kolejki się jeździło. Czasami stałem może parę minut, ale w słoneczku i z pięknymi widokami to aż się chciało postać.
Trasy zjazdowe może nie były długie (dalej dolna część góry była zamknięta) ale wystarczające żeby się zmęczyć. Znacznie dłuższe niż wczoraj w Winter Park.
Mimo, że większość terenów dalej była zamknięta to uważam, że się dobrze wybawiłem.
Jeździłem do końca. O 15:30 zamknęli górny wyciąg i gondolami zwieźli wszystkich narciarzy na dół.
W miasteczku przywitała mnie Ilonka i już razem pochodziliśmy sobie po Vail. Resort nie jest jeszcze zatłoczony bo to dopiero początek sezonu. Bez tłumu można było się szwendać uliczkami i zaglądać w stare kąty, powspominać czasy jak w każdą zimę się tutaj imprezowało.
Widać było trochę zmian i parę nowych knajp, ale w większości wszystkie słynne bary i restauracje dalej były. Jednak Vail to Vail, jak ci się uda tutaj otworzyć knajpę to pewnie jest to dobry interes.
Na kolację wybraliśmy niemiecką knajpę Pepi's Bar & Restaurant. Nie pamiętam czy w niej kiedykolwiek jadłem, więc tym bardziej trzeba było ją wypróbować.
French Onion Soup i lekko wypieczona sarnina. Te dwie potrawy mnie zaciekawiły. Zupa jak zupa, była dobra, ale mięsko było pyszne. Pół surowe w jakimś ciekawym sosie. Jak tu wrócimy w środku zimy to obowiązkowo tu zjemy kolację. Pewnie w sezonie trzeba robić rezerwacje parę dni/tygodni wcześniej ale niestety coraz więcej ludzi podróżuje i trzeba planować o wiele wcześniej.
Po kolacji wróciliśmy do naszego resoru Copper. Jutro tutaj jest wielki dzień. Pierwszy dzień w tym sezonie. Nie byłoby to nic zwyczajnego gdyby nie to, że jest to specjalny sezon. Dokładnie 50 lat temu ruszył tutaj pierwszy wyciąg. Organizatorzy planują otwarcie z pompą. Muzyka na żywo przy dolnej stacji, nagrody dla pierwszych 100 narciarzy, burmistrz przecinający wstęgę na pierwszym krzesełku….
Na pewno będzie się dużo działo i mam nadzieję, że będę brał w tym czynny udział.
Jak narazie zrobiła się idealna pogoda na jutro. Jakieś -10C, bezwiecznie i intensywne opady śniegu.
Nie mogę się doczekać poranka…..
2022.11.12 Winter Park, CO (dzień 1)
Zima, zima, ach ta zima…. co za piękna pora roku! Zwłaszcza dla miłośników białego szaleństwa.
U nas na wschodzie prawdziwa jesień. Mocny wiatr, zimny deszcz i może +10C. Na zachodzie Stanów (Kalifornia) potężne opady śniegu. Ale tak wielkie, że mówią, że największe od wielu lat na początku sezonu. Resorty dostały od metra do półtora w ciągu 48 godzin!
My niestety nie lecimy do Kalifornii, ale do Denver. Tam też ponoć już trochę śniegu spadło. Lecimy go szukać….
Już chyba zapomnieliśmy jak to się wylatuje w piątek wieczorem z JFK. Obłożenie lotnisk wróciło już do czasów z przed Covida, czyli swoje trzeba odstać. Od odjechania z gate do startu godzinkę trzeba odsiedzieć w samolocie. Chyba już wszystko wróciło do normy. Piątkowy wyjazd z NYC to godzinka murowana. Czy to wjazd do tunelu, mostu czy pas startowy. Na szczęście w samolocie można się wyłożyć, zdrzemnąć, popracować, drinka wypić… Za kierownicą trochę z tym gorzej.
Lot minął bezproblemowo i około godziny 22 wylądowaliśmy w Denver. Miasto przywitało nas wspaniałą -2C temperaturą.
Pilot wykonał dobrą robotę i nadrobił godzinne opóźnienie. Wylądowaliśmy tylko 10 minut później. Już dzisiaj po nocy nie chce nam się jechać w góry, więc śpimy na lotnisku w hotelu.
Hotel Westin (należy do Marriotta) szczyci się świetnymi materacami, nazywa ja Heavenly Bed (Niebiańskie łoże) pozwolił nam się szybko i dobrze wyspać. Naprawdę ma świetne materace. Z dobrych wiadomości, to można je kupić. Nie wiem ile kosztują, ale jest taka opcja.
Następnego dnia zjedliśmy duże śniadanie. Musi nam wystarczyć na cały dzień. Wzięliśmy samochód, wpadli na autostradę 70 i ruszyli dalej na zachód.
Dzisiaj jedziemy do nowego resoru, Winter Park. Nigdy w nim nie byliśmy. Nie wiem dlaczego. Może jest mały, może za blisko Denver i Boulder i jest dużo ludzi, a może nigdy jakoś nam nie było do niego po drodze.
Chcemy poznać całe Kolorado, więc i mniejsze resorty reż trzeba odwiedzić.
Z autostrady 70 zjeżdżamy na drogę 40 i zaczyna się zabawa.
Droga 40 przechodzi przez jedną z wyższych przełęczy w Colorado. Przełęcz Berthoud, 3,446m.
Ponoć jest to często uczęszczane miejsce przez mieszkańców Denver, latem i zimą. Hiki, narty i inne sporty. Przez przełęcz przechodzi słynny szlak, Continental Divide. Szlak idzie od Meksyku do Kanady. 4-6 miesięcy musisz iść. Ktoś chętny?
Zjechaliśmy z przełęczy do miasteczka Winter Park. Zaparkowaliśmy samochód, wzięliśmy gondolę kabriolet z parkingu i w ciągu paru minut wylądowaliśmy w miasteczku.
Każdy z nas udał się w swoim kierunku. Ja na nartki, odkrywać nowy resort, a Ilonka na szlaki szukać misiów.
Misiów to ja tam spotkać nie planowałam. No chyba, że takich w sklepach z pamiątkami. Miałam jednak nadzieję na jakiegoś liska albo sarenkę. W Winter Park mają bardzo luźne podejście do chodzenia po górach. Wykupujesz pass na sezon za $20 i możesz chodzić po wszystkich trasach narciarskich. Dla mnie to raj na ziemi. Niestety, ponieważ resort nie jest jeszcze otwarty w 100% to niestety nie pozwalają łazikom chodzić w góry. Pewnie się boją, że ktoś pójdzie tam gdzie nie powinien i trafi na trasę, którą akurat ubijają albo robią na niej śnieg.
Nie jest to idealna sytuacja ale w podróżach jak i w życiu zawsze trzeba mieć plan awaryjny. Moim planem awaryjnym było przejście się trasą Fraser River Trail. Trasa ta łączy miasteczko Fraser z resortem Winter Park. Ciągnie się wzdłuż rzeki więc nie ma za dużo różnic wysokości. Natomiast ma ponad 6 mil w każdą stronę (9.6 km). No to nie ma na co czekać… w drogę, trzeba iść.
Ruszyłem w kierunku wyciągów. Na dzień dobry się załamałem. Kolejki do wyciągów były masakryczne!
Już dawno nie stałem 35 minut do wyciągu. Jak się później okazało to z reguły tutaj tak źle nie jest. Dzisiaj jest sobota, ładna pogoda i wiele wyciągów dalej jest zamkniętych.
Odstałem swoje, wsiadłem na wyciąg i zaraz z niego wysiadłem. Niestety to jest krótki wyciąg. Jeszcze gorzej, zjazd na dół trwa może minutę.
Niestety Darek musiał stać w kolejkach bo ja miałam kluczyki od auta. Idąc do wioski Fraser stwierdziłam… no cóż, jak nie będę miała sił wrócić albo znajdę fajny browar to Darek przyjedzie po mnie i wszyscy będą szczęśliwi. I właśnie wtedy kiedy o tym pomyślałam sięgnęłam do kieszeni i co znalazłam,,, jak to co? Kluczyki od auta… ups…. czyli Darek po mnie nie przyjedzie.
No nic, stwierdziłam, że trzeba walczyć i ruszyłam w kierunku miasteczka Fraser. To jest 6 mil (10 km) w każdą stronę. Napisałam tylko do Darka a sytuacji o on, spoko… dawaj dawaj ja coś wymyślę. No więc moim celem stało się dojść do miasteczka Fraser i wrócić na nogach.
Zjechałem, odstałem swoje (tym razem troszkę krócej) i znowu wyjechałem. Na wyciągu mi powiedzieli, że jest jeszcze inny wyciąg i że do niego nie na nawet kolejki.
Rzeczywiście była mniejsza kolejka, ale wyciąg obsługiwał tylko zielone trasy. Lepsze to niż stanie na dole w kolejce.
Nie jest źle, pomyślałem. Jest listopad, a ja już na nartach jeżdżę. Cały sezon przede mną.
Zjechałem na dół. Była pora lunchu, więc kolejki znacznie ubyły i może max 10 minut się stało. Zrobiłem pare szybkich zjazdów.
Śnieg nie był idealny i bardziej przypominał ubity i zmrożony jaki znajduje się na wschodzie Stanów niż puszysty i głęboki z zachodu. Widać, że w dużej mierze był on sztuczny. Chociaż w lasach widać było trochę naturalnego śniegu.
Jeździłem gdzieś do godziny 15:30. Nie mowię, że się wyjeździłem, ale jak na pierwszy dzień sezonu to było ok. Nogi za bardzo się nie zmęczyły i mają siłę na dwa kolejne dni już w większych górach.
Darek skończył jeżdżenie parę minut przed moim dojściem z porotem do stacji wyciągów. Muszę jednak przyznać, że o ile spacerek w tamtą stronę był super, z powrotem, gdzieś tak w połowie powrotnej drogi zaczęłąm czuć zmęczenie… ale co ja nie dam rady? Dałam… ale pod koniec już mi się troszkę nogi mieszały. Najgorsze, że ze zwykłego zaniedbania i lenistwa nie miałam ze sobą wody, tak więc dość mało piłam. Na drogę powrotną kupiłam sobie Kombuchę… ciekawa sprawa i moja nowa miłość.
W każdym razie, zmęczona bo zmęczona dotarłam do miasteczka i spotkałam się z Darkiem. Trasa była bardzo fajna bo szła brzegiem rzeki przez laski, koło jezior i z pieknymi widokami na pobliskie górki. Fajna opcja dla tych którzy nie chca iść wysoko w góry.
Ilonka też zeszła ze swojej bardzo długiej wędrówki i około godziny 16 odjechaliśmy z parkingu w kierunku Copper gdzie będziemy spali kolejne dwie noce.
Autostrada 70 przebiega przez piękne górskie pasma i parę ciekawych resortów. Zaraz za tunelem Eisenhower jest miasteczko Silverthorne. Jest to sypialnia dla takich resortów jak Breckenridge, A Basin czy Keystone. Jak już w tych resortach nie ma miejsc, albo ceny są chore to narciarze tutaj mieszkają.
My tylko po śniadaniu, a wiemy, że w resorcie w którym śpimy (Copper) nic nie znajdziemy do jedzenia bo go dopiero otwierają w poniedziałek. Postanowiliśmy w Silerthorne zjeść kolację.
Ilonka szybko zapytała się Pana Googla co tu można zjeść i polecił nam fajną kameralną knajpkę, Vinny's.
Zamówiłem golonkę z Jagnięciny i był to dobry wybór. Kolorado słynie z Jagnięciny. Jest tak samo dobre jak nowozelandzkie.
Mięsko rozpływało się w ustach, a było go chyba z pół kilograma. Barman mówił, że oni go peklują wiele godzin i dlatego jest takie wyśmienite.
Do tego jakieś stare hiszpańskie wino z rejonu Rioja i uczta na całego.
Spodobało nam się Frisco-Silverthorne. Ma taki górski klimacik (położone jest na lekko ponad 9tys feet / 2773 m), a ceny są niższe niż w resortach. Kiedyś musimy tam pomieszkać i lepiej to zbadać.
W ciągu pół godziny zajechaliśmy do Copper. Zastaliśmy je bardzo puste jak na sobotni wieczor. Resort dopiero otwiera się w poniedziałek, więc za bardzo nic tu się jeszcze nie dzieje. Już widać przygotowania do poniedziałkowej imprezy, bo będzie to ich 50-ta rocznica otwarcia. Na pewno będzie się działo. Zdam relacje.
Jutro natomiast wybieramy się do słynnego Vail. Nie byliśmy tam już chyba z 10 lat!
2022.04.12 Copper, CO (dzień 4)
Dzisiejszy dzień miał być podpięty do dwóch poprzednich, ale okazał się na tyle wyjątkowy, że zasłużył na odrębny wpis.
Już wczoraj popołudniu ludzie mówili, że idzie sztorm i ma spaść trochę śniegu. Jak się dzisiaj rano obudziłem to pierwsze co zrobiłem to podszedłem do okna i sprawdziłem pogodę. Pięknie sypało!
Dzisiaj już niestety wyjeżdżamy z Copper, ale dwie ranne godzinki na nartach w takich warunkach to raj.
Szybkie spakowanie i śniadanie. Na dole przy wyciągach byłem już o 8:45. Otwierają je o 9. Dzisiaj nawet pare minut wcześniej ze względu na idealne warunki. Obsługa i narciarze zadowoleni i uśmiechnięci. Każdy mówi dzień dobry i jest zadowolony, że się tutaj znajduje w ten wyjątkowy dzień. Dużo pozytywnej energii. Nawet obsługa wyciągu jest szczęśliwa, bo pewnie będą się wymieniać i każdy sobie parę razy zjedzie!
Byłem jednym z pierwszych ludzi co wsiadł na wyciąg. Nie licząc patrolu, który już pewnie z pół godziny się tutaj bawił.
Było około -7C, lekki wiatr i opady śniegu. Pełnia zimy, nie? A tu przecież mamy połowę kwietnia!
Wyciąg Super Bee ze wschodniej wioski wyjeżdża bardzo wysoko, w serce gór.
Wiedząc, że mam tylko dwie godziny, a może i więcej (o tym później) ruszyłem w dół.
WOW!!!
Co za cisza jak nartki tak suną bezszelestnie po puszku. Wybierałem trasy niebieskie albo ubite wczoraj przez ratraki czarne. Idealnie zrobione z głęboką a na górze jeszcze głębszą warstwą śniegu.
Ludzi było mało. Copper ma bardzo małe miasteczko i niewiele apartamentów do mieszkania. Większość narciarzy to ludzie z Denver lub okolic przyjeżdżający na jeden dzień. Dzisiaj ze względu na duże opady śniegu i obawę, że zamkną główną autostradę 70 mało ich przyjechało.
Ze względu na strome odcinki autostrady 70, jej położenie (przełęcze ponad 3,000m) i ogromny ruch ciężarówek często jest zamykana jak śnieg sypie. Do Copper w zimie tylko tą drogą można dojechać. W lato jest parę innych możliwości, ale teraz wszystko jest zasypane śniegiem i będzie dopiero otwarte w czerwcu.
To też była moja nadzieja. Jak zamkną drogę to będę tu „musiał” dzisiaj jeździć cały dzień, a może i nawet jutro. Co za pech, nie?
Niestety tak się nie stało. Nie było za dużego wiatru i śnieg aż tak nie zasypywał drogi, którą to pługi non-stop dzielnie odśnieżały. Co chwile sprawdzałem na telefonie stan drogi i była przejezdna.
Ciężarówki musiały mieć łańcuchy a samochodom osobowym wystarczyły opony zimowe albo napęd na 4 koła. Szkoda….🥲
Jeździłem do 10:45. Nawet się wybrałem prawie na szczyt gdzie niestety był duży wiatr i chmury. Szybko uciekłem niżej.
W lasach też było ciekawie. Takie dziewicze tereny przykryte świeżym śniegiem. Aż żal było to rozjechać.
Czas szybko zleciał i niestety musiałem zjechać do domku, przebrać się w coś suchego, wsiąść w samochód i ruszyć w kierunku lotniska w Denver.
Powoli przestawało sypać, a pługi i piaskarki (nie wolno sypać solą ani żadnym wapnem ze względu na zwierzęta) dobrze wykonywali robotę. Droga była bezpieczna i przejezdna. Niektóre odcinki w wyższych partiach miały trochę głębszego, zwianego śniegu, ale Audi z zimowymi oponami i napędem na wszystko słuchało kierowcy.
Bardzo szybko udało nam się przejechać góry i zjechaliśmy do ciepłego Denver, gdzie słoneczna pogoda i 15C nas przywitało.
Mieliśmy extra godzinkę, więc wykorzystaliśmy ją na naleśniki.
W Denver znamy fajne miejsce, nazywa się Public Market. Coś na styl europejski. Duże pomieszczenie z wieloma restauracjami na wynos, barem, browarem, sklepami, fryzjerem….
Mamy tam ulubione naleśniki. Robią je pod wieloma postaciami. Na słodko lub słono. Mają ich chyba ponad 20.
Każdy zamówił swój ulubiony i ruszyliśmy na lotnisko.
W locie powrotnym Delta znowu dostała plusa i siedzieliśmy w pierwszej klasie. Widzę, że Delta nadrabia zaległości z zimy. Jak tak dalej pójdzie to może ich nawet znowu zacznę lubić.
Wprawdzie nie były to rozkładane łóżka jak w locie do Denver, ale też było OK. Ten samolot leci na LGA a nie na JFK. Jest mniejszy i dlatego nie ma łóżek.
Nadrobili jedzeniem. Dostałem przepyszny steak (jak na samolotowe warunki). Mięsko rozpływało się w ustach. Jeszcze jakby popracowali nad ciekawą listą win to bym był już jak w niebie. Nie było źle, dobre piwko wystarczyło.
Lot w takich warunkach zleciał szybko o po niecałych 3 godzinach wylądowaliśmy w Nowym Jorku.
Prawie wylądowaliśmy wcześniej. Piszę prawie, bo kapitan podczas lotu powiedział, że mamy pomyślne wiatry i będziemy jakieś 15-20 minut wcześniej.
Niestety jak już prawie dotykaliśmy pasa do lądowania to nagle silniki zawyły i samolot znowu się uniósł w górę.
Kapitan za chwilę powiedział, że przed nami lądował jakiś samolot, ale coś mu to wolno szło i niestety nasza odległość do samolotu z przodu była za mała i nie mogliśmy wylądować. Polataliśmy z 15 minut nad Nowym Jorkiem zanim znowu dostaliśmy wolne okienko na lądowanie które przebiegło pomyślnie.
Do następnego….
2022.04.10-11 Copper, CO (dzień 2-3) | hike
To, że wiosenne narty spędzamy w Copper to głównie moja “wina”. Myślę, że Darek się cieszy i nie narzeka ale fakt faktem decyzja o wyjeździe do Copper spowodowana była tym razem moim pasem sezonowym. Aby chodzić po górach w Copper, trzeba kupić pas sezonowy dla włóczykijów. Pas kosztuje $79, trochę dużo. Cena ma większy sens jak się podzieli to na większą ilość dni. Tak więc jak tylko kupiłam bilet sezonowy to zapowiedziałam, że przyjeżdżamy tu na wiosenne narty.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w połowie kwietnia zima zawita do Kolorado. Ale to nie ważne, ważne jest, że mamy rakiety, raki, przepustki i możemy iść w góry. Łażenie po górach przewiduję na dwa dni. Na początek wymyśliłam coś niewielkiego, T-Rex bar. Można tam dojść trasą numer 3.
Według mapy trasa prowadzi lasem i nie jest za długa. W poniedziałek dla odmiany mamy zamiar iść trasą 8 aż do Flyer’s. 3 na rozgrzewkę jest idealna więc nie spiesząc się rano ruszyłyśmy w góry. Śpimy w East Village więc musiałyśmy trochę przejść między wioskami ale to ogólnie lajcik bo w miarę po płaskim a do tego część chodnikiem. Tym razem na wyjeździe mam kompana do hików. Moja przyjaciółka tak załapała bakcyla po ostatnim wyjeździe, że teraz spytała się tylko czy jej rakiety spakuję, a jak powiedziałam, że tak to kupiła bilet i poleciała z nami.
Prawie połowa kwietnia, wiosenne narty, Kolorado gdzie słońce jest tak mocne jak w Kalifornii… no więc kto spodziewał się jakiegoś głębokiego śniegu. A tu niespodzianka. Już po pierwszych krokach, ja zapadałam się po kolana bo miałam raki. Moja przyjaciółka w rakietach szła jak królowa a ja spowalniałam co jakiś czas jak trzeba było się odkopać.
Nie było źle - było wesoło to na pewno. Odkopywania na takiej wysokości to dodatkowy wysiłek ale i tak nie narzekałam, śmiechu było co nie miara.
Na początku wpadałam tylko co jakiś czas i to zazwyczaj jedną nogą. Im wyżej jednak tym zapadanie było coraz częstsze. Czasem łatwiej było iść na kolanach. Idąc na kolanach ciężar osoby rozklada się na większą powierzchnię i przez to można zajść dalej. Czyżbym dostała nową ksywkę? Wielbłąd, albo lepiej łoś.
Nauczyłam się tego tricku od wielbłądów. Bo jakbyście nie wiedzielie wspinanie się po piasku jest tak samo trudne jak wspinanie się po głębokim śniegu.
Ale wracając do śniegu. Szłyśmy po śladach wcześniejszych łazików ale widać był, że szli oni ma nartach biegowych - sprytne. Na nartach już w ogóle się nie zapadasz. Gdyby jeszcze łatwo się je pakowało do walizki … Miałam wrażenie, że oddalamy się od trasy numer 3 i T-Rex'a ale tak fajnie się szło, że nie narzekałam. Szliśmy po szlaku i wiedziałam, że wcześniej czy później wyjdziemy na trasę narciarską więc nie było problemu.
Szłyśmy trasą Continental Divide. Podobnie jak Pacific Crest Trail (PCT) czy Appaliachian Trail (AT),Continantal Divide Trail (CDT) jest szlakiem łączącym północ z południem. Pokonanie ktorego kolwiek z tych szlaków wymaga nie samowitego zaparcia, przygotowania, kondycji fizycznej i psychicznej, determinacji i wytrwałości. CDT jest jednak najtrudniejszy i najdłuższy z nich. Szlak CDT ma 3,100 mil (5tys km) i przechodzi przez Montanę, Idaho, Wyoming, Colorado, New Mexico. Idąc tym szlakiem mija się pustynie jak i doliny z lodowcami. No i oczywiście śpi się z misiami, wilkami i innymi mieszkańcami lasów. My przeszłyśmy moze 0.5 mili tą trasą ale i tak się cieszę, bo przeszłam nią więcej niż Darek.
Niestety zapadanie stawało się coraz gorsze. Każdy mój krok to kolejne 30 sekund odkopywania. W takim tempie nie było sensu iść dalej. Zrobiłyśmy sobie przerwę, odpoczęłyśmy w słoneczku i postanowiłyśmy zejść trochę i wejść na trasę narciarską.
Ufff…..po trasie narciarskiej to można iść. Pięknie, miarowo dreptałyśmy do góry do baru T-Rex. Tyle się o tym miejscu nasłuchałam, że musiałam sprawdzić go na własne oczy.
Tam spotkaliśmy się z Darkiem. Każdy z nas zasłużył na przerwę i lunch. Szkoda tylko, że słoneczko było mało wiosenne. Trochę byłam mokra od tego taplania się w śniegu. Zejście jak to zejście jest zawsze najlepszą częścią. Łatwo się schodzi, nie ma wysiłku a do tego widoki są piekne. Nagroda po wspinaczce.
Drugi dzień z kolei jak poszłyśmy trasą numer 8 do naszej ulubionej ławeczki było zupełnie inaczej. Wyjście tym razem po trasach narciarskich było dość proste i łatwe. Wiadomo szłyśmy ponad 1000 ft (300 m) do góry więc nie było to nic ale po ładnie przygotowanych trasach to przyjemność.
Zejście natomiast to była jazda. Mogłyśmy zejść tą samą trasą co wyszłyśmy ale chciałyśmy sprawdzić coś nowego. Wybierając więc inne zielone trasy kierowałyśmy się na dół.
Chciałyśmy sobie ściąć trasę i górami przejść od razu do Central Village (centralnej wioski). Tak więc na siagę, przed siebie, byleby zielonymi…
Plan idealny. Nie wziełyśmy tylko pod uwagę, że musimy przeciąć trasę na której jest park z rynnami i innymi przeszkodami i narciarze, snowboardziści skakają, robią obroty i inne akrobacje a do tego szybko jeżdżą. No nic, rozważnie, mając oczy wokół głowy udało nam się przejść i już byłyśmy na prostej do wioski. Ufff….
To był krótki wyjazd ale aktywny. Dawno nie spałam przez 4 dni tak wysoko, zaraz po przylocie z NY. Troszkę czułam brak tlenu ale to tylko sprawiało, że szybko szliśmy spać, zmęczeni wysiłkiem i brakiem tlenu. Krótki wyjazd ale baterie naładowane na następny miesiąc codzienności (nie do końca monotonii).
2022.04.10-11 Copper Mountain, CO (dzień 2-3) | narty
Ten wpis będzie się troszkę różnił od wielu narciarskich wpisów jakie w tym sezonie opublikowałem.
Wyjechaliśmy na parę dni do Copper w stanie Colorado. Byliśmy tam już parę razy w tym sezonie i nie ma sensu po raz kolejny go opisywać. Zdjęcia zastępują tysiące słów.
Jest połowa kwietnia i miał być wiosenny wyjazd. Niestety (albo w sumie na szczęście) pogoda znowu nas zaskoczyła i jak to w przysłowiu „kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy, trochę lata” była zima!
Zima w CO nie jest taka zła jak ją opisują i w ciągu dnia dalej jest w miarę ciepło i można piwko na ławeczce wypić.
Trzeci dzień był jednak na tyle wyjątkowy, że mu poświęcę osobny wpis.
Teraz zapraszam do oglądnięcia zdjęć z pierwszych dwóch dni.
2022.04.09 Denver, CO (dzień 1)
Stęskniliście się za Denver w naszych opowieściach? My chyba trochę tak. Szczerze to po naszych ostatnich przygodach i opóźnieniach wcale nie chciało nam się znów wsiadać do samolotu. Wyjazd ten jednak zaplanowaliśmy parę miesięcy temu więc ciężko było się wycofać. Pozatym nartki, nartki, nartki ... Darek chce wykorzystać sezon na maksimum. Ja zresztą też. W styczniu kupiłam pass sezonowy na chodzenie po Copper. Kosztuje on $79 więc wykorzystać go tylko raz to mało ekonomiczne. Dlatego jak tylko kupiłam pass to powiedziałam, że musimy tu jeszcze wrócić na wiosenne narty. Tym razem leci z nami moja przyjaciółka więc będę mieć partnera do spacerków.
Muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia jak to się stało ale dwa dni przed wylotem dostałam info, że dostałam upgrade do pierwszej klasy. Nie jest to byle jaka klasa bo samolot, który lata JFK-DEN normalnie lata na lotach między kontynentalnymi. Tak więc tu pierwsza klasa to pełen wypas i rozkładane łóżka. Przyda się zdecydowanie bo spaliśmy tylko 4h więc mamy nadzieję nadrobić kolejne 4h w samolocie.
Czy dostałam upgrade bo często z nimi latam, czy przez to że mieliśmy duże opóźnienie podczas ostatniego lotu, czy przez to, że wygarnęłam im wszystko i wysłałam im maila. Chyba nigdy nie dowiem się do końca ale cieszę się.
To co lecieliśmy na Alaskę to była starsza wersja tego co dostaliśmy teraz. Nowszy samolot, nowsza kabina, każde siedzeniem ma swoją prywatną przestrzeń, siedzenie rozkłada się na płasko więc nawet ktoś tak wysoki jak Darek może się wyspać.
Tak to można latać. Szkoda tylko, że normalnie te bilety są super drogie i nie można tak latać zawsze. Nawet śniadanko podali....nie podali Don Perinion z 1977 roku niestety ale śniadanko i kawka podana na białym obrusie zdecydowanie przypomina stare czasy jak latało się z klasą a nie jak bydło. Obsługa też dużo milsza. Traktują cię jak gościa a nie jak numerek siedzenia, któremu trzeba dać pić i jeść, żeby był spokojny. 50 lat temu obsługa na pokładzie była dokładnie taka jak w dobrej restauracji. Teraz można taką obsluge dostać tylko w pierszej klasie. Teraz każdy może latać 50 lat temu latała tylko elita.
Śniadanie jak to w samolocie, odgrzewane papierowe jajka ale nam to nie przeszkadzało bo mieliśmy lepsze śniadanko!!!! Świeżo pieczone muffinki i chlebek bananowy. Dziekujemy piekarzowi :) było pyszne jak zawsze!!!!
Po wylądowaniu, bagażach, odebraniu samochodu ruszyliśmy w miasto. Tym razem na śniadanie wybraliśmy Standrad hotel. Jest on w dzielnicy RiNo. Nie było nas jeszcze tam. Słyszałam o tej delnicy, że artystyczna, że ma więcej browarów niż każda inna dzielnica w Denver, że ma dużo graffiti. Po takim opisie pewnie zastanawiacie się dlaczego nas tam jeszcze nie było. My też się nad tym zastanawiamy.
RiNo czyli River North Art District to dzielnica Denver słynąca z galerii sztuki nowoczesnej, budynkow industrialnych przerobionych na restauracje i browary. Dzielnica ta słynie też z graffiti. W końcu musieli jakoś ozdobić te fabryczne/magazynowe budynki.
Chęć zobaczenia czegoś nowego i moja miłość do graffiti sprawiły, że tym razem na śniadanie (a właściwie to lunch) wybraliśmy The Source Hotel właśnie w dzielnicy RiNo. Podobo jest znakomitym wyborem na śniadanie. Niestety śniadania serwują tylko do 11 więc będzie lunch.
Podjechaliśmy pod hotel a tu zaskoczenie. Tu jest więcej niż jedna knajpa....ops... szybkie sprawdzenie gdzie ja zrobiłam rezerwację i się okazało, że w Woods na rooftop. Tak więc w słońcu, podziwiając widoki jedliśmy pyszną sałatkę albo hamburgery. Cała ekipa stwierdziła, że bardzo dobry wybór więc chyba miejscówka ta dołączy do naszej listy z opcjami, gdzie zjeść w Denver.
Teraz pora zrzucić te kalorie. Tak więc po lunchu ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Troszkę autem, trochę na nogach. Najwięcej sztuki ulicznej można znaleźć między ulicami 26 a 32 str. pomiędzy Walnut st. i Larimer.
Ja latałam z telefonem pstrykając zdjęcia a Darek był w szoku ile tu jest browarów. Prawda jest taka, że ja też byłam w szoku takiej dzielnicy imprezowej się nie spodziewałam.
Kiedyś może tu zawitamy na dłużej ale póki co trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jakieś piwko na przeciwko (na przeciwko Lakehouse), mięsko u Edka no i inne pierdoły w supermarkecie.
W góry mieliśmy jakieś 1.5h i nawet szybko bez korków zajechaliśmy. No tak sobota wieczór to nie jest popularny czas żeby jechać w góry. Większość ludzi już tam jest. Nie nastawiając się na jeżdżenie na nartach w sobote, woleliśmy więcej pozwiedzać Denver. Z zakupami też trochę zeszło tak więc do Copper zajechaliśmy po ciemku. Śpimy w fajnych domkach zwanych The Woods... kiedyś może sobie taki kupię. Zobaczymy jak mi się spodoba po pobycie tu.
2022.01.23 Denver, CO (dzień 7)
Czy wiecie może, że w Denver żyły dinozaury? Tak, takie prawdziwe, wielkie, ciężkie stupały po ziemiach Kolorado aż nawet ziemia się zapadała pod ich ciężarem.
Szczątki dinozaurów można znaleźć w większości stanów od Alaski po Texas i nie tylko. Dinozaury zamieszkiwały naszą planetę ponad 200 mln lat temu a ich obecność na ziemi jest przedmiotem wielu badań i inspiracji filmowych.
Myśmy ślady dinozaurów widzieli kiedyś w Arizonie, ale nie sądziłam nawet, że taka kopalnia wiedzy i pozostałości po dinozaurach jest w Denver. Dinosaur Ridge jest parkiem nie daleko Red Rocks Amphitheatre. Park ten odkrysliśmy przez przypadek ale zdecydowanie warto tam podjechać. Spacerując do góry co jakiś czas są punkty prezentujące dowody na istnienie dinozaurów i opisy. Super ciekawe dla osób w każdym wieku.
Miliony lat temu tereny w okolicach Denver przypominały dzisiejszą sawannę w Afryce. Odznaczały się dość suchym klimatem z dużą ilością sezonowych opadów spowodowanych wiatrami monsunowymi. Te potężne opady deszczu tworzyły jeziora, stawy i inne wodopoje, które były niezbędne dla zwierząt w czasach suchszych okresów. Klimat sawanny spasował dinozaurom które, buszowały po tych okolicach.
Co widzieliśmy? Dużo…. widzieliśmy kości dinozaurów. Z początku trochę nie byliśmy pewni czy to skała wypolerowana przez turystów którzy chcą dotknąć kości i myślą, że właśnie tam jest. Czy moze jest to rzeczywiście kość….nie wiem czy dobrze ale uwierzyliśmy napisom i też dotknęliśmy.
Po kościach oczywiście przyszedł czas na odciski stóp… hmmm… no tak tu już widać coś na ślad pazurów i łapy.
Ostatni przystanek najbardziej mnie zaciekawiła. Jakoś nigdy o tym nie myślałam ale ma to sens. Skoro te potwory ważyły parę ton to przecież jak to biegło przez tą sawannę to ziemia nieźle musiała się trząść. Ale nie tylko trząść. Ich mocne tupanie powodowało wgniecenia ziemi. Do dziś na skałach można oglądać jak niektóre warstwy są sprasowane pod wpływem ciężaru zwierząt jakie po nim chodziły.
Dinosaur Ridge jest w parku Matthews / Winters Park. Jest tu dużo ciekawych tras do spacerowania, biegania czy jazdy na rowerze. Tak blisko miasta a tak fajnie…
My jednak zanim dojechaliśmy do Dinosaur Ridge odwiedziliśmy Red Rocks Amfiteatr. Pisaliśmy już o nim trochę wcześniej (we wrześniu, i w październiku). Tym razem po raz pierwszy byliśmy tu za dnia w piękny słoneczny dzień. Tak jak myśleliśmy w słońcu prezentuje się to jeszcze lepiej!
Miejscami co prawda w cieniu był lodzik i ślizgaliśmy się jak Bambi na lodowisku ale na szczęście wtedy z pomocą przychodziły barierki.
Pomału żegnamy się z Kolorado. Myślę, że na jakiś czas zrobimy sobie przerwę od Denver i pobliskich górek. Choć to słoneczko kusi….no może zanim totalnie zrobimy sobie przerwę to jeszcze jakieś wiosenne narty zrobimy. Czas pokaże.
Na pewno te parę ostatnich wyjazdów i miesiąc jaki tu spędziliśmy utwierdził nas tylko w przekonaniu, że w Denver i Kolorado da się żyć…. Pogoda dla bogaczy jak to się mowi…
2022.01.22 Steamboat, CO (dzień 6)
Sobota - dzień wolny od pracy. W końcu i ja mogłam coś porobić w Steamboat. Większość czasu stąd pracowałam i tylko czasem po pracy szłam do chłopaków do base. A tak to - pozostawał mi balkon. Nie narzekałam bo widok z balkonu przedni i w takiej scenerii dużo lepiej się pracuje. Aż chce się szybko wszystkie projekty skończyć, żeby jak najszybciej na słoneczko wyjść.
Sobota ma jednak swoje prawa i jak tylko spakowaliśmy wszystko do samochodu (niestety dziś już wracamy do Denver) to ja poszłam w górki na szlak a chłopaki na narty.
W Steamboat nie można chodzić po szlakach narciarskich w godzinach otwarcia resortu ale mają dużo fajnych tras na wszelkiego rodzaju sporty w innej części miasta. Nadal można tam spędzić godziny, wspiąć się na 8,200 ft (2,500 m) i zrobić ponad 1000 ft w górę.
Jak ja wyszłam na szlak to chłopaki wyszli pod wyciągi… i od razu zrozumieli, czemu lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend. Masakra… po 4 dniach jeżdżenia w tygodniu, gdzie nie ma kolejek, nie ma tłumów na stokach i nie ma początkujących narciarzy dzisiejszy dzień był dla nich zderzeniem z rzeczywistością. Miłość do nart jednak wygrała nad nie lubieniem kolejek i chłopaki szaleli na nartach do końca.
W między czasie ja sobie szłam do góry. Była piękna pogoda, ciepło, że nawet człowiek chce się rozebrać do podkoszulka, nie za dużo ludzi na trasie i pełno cudownych widoków. Czego chcieć więcej.
Moim celem było Quarray Mountain. Szłam trasą Blackmere, która jest szeroka jak droga. Nie jest ona odśnieżana ale śnieg był w miarę ubity więc chyba jakiś ratrak nią przejeżdża od czasu do czasu. Trasa jest bardzo blisko miasteczka i jest lubiana przez miłośników wszelkich sportów, są górołazy, ludzie na rowerach, z psami, na sankach czy nartach. Bardzo podoba mi się ten park.
Trasa idzie do Emerald Mountain z której to jest bardzo ładny widok na miasto, dolinę i pobliskie górki. Idealne miejsce na przerwę, zwłaszcza, że słoneczko świeciło jak na jakiś wyspach karaibskich. Ja jednak chciałam wyjść wyżej na Quarry Mtn.
Tutaj nachylenie się zwiększa więc nawet pomimo, że idzie się w cieniu to nie czuć zimna. Z Emerald Mtn nie jest to daleki odcinek (more 20 min) ale dobrze jest czasem zmusić serduszka do wysiłku. Tak więc bez zastanowienia uderzyłam na szczyt. Niestety na szczycie za wiele nie da się pochodzić. Jest to dość płaski szczyt ale tam już ratraki nie dojeżdżają więc non-stop człowiek się zapada w śnieg. Tak więc doszłam tylko do momentu gdzie można powiedzieć, że szczyt jest zaliczony ale po samym szczycie się “nie plątałam”. Ruszyłam w dół aby znów ogrzać się w słoneczku. W dół to już się zlatuje więc nawet się nie obejrzałam a znów byłam na Emerald Mtn.
Zaczynało przybywać ludzi choć nadal było to nic w stosunku do tego co zobaczyłam zbliżając się do parkingu. Z powrotem na parkingu byłam koło 12 w południe, czyli dla niektórych idealny czas, żeby iść na spacer. Tu już robiło się tłoczno. Większe grupy, więcej psów goniących z podniesionymi ogonami tam i spowrotem i więcej narciarzy, którzy od czas do czasu przemkną obok ciebie. Cieszyłam się, że ja wyszłam rano. Jednak dużo przyjemniej się szło jak widziało się człowieka raz na 15 minut a nie 15 ludzi raz na minutę.
Cały spacerek zajął mi może z 3h. Ale to nie był koniec. Wylądowałam w miasteczku po drugiej stronie od resortów. Mogłam zaszyć się w jakiejś kawiarni, barze i czekać aż chłopaki skończą narty i mnie odbiorą, mogłam spędzić godziny chodzić od sklepu do sklepu i kupować pamiątki (totalnie nie moja pasja więc sorki ale nie będzie prezentów z tego wyjazdu), albo mogłam skorzystać ze słońca i przejść się na nogach w stronę resortu. Oczywiście wybrałam ostatnią opcję. No może ostatnią z małym połączeniem opcji kawiarni. W miasteczku jest mała księgarnia połączona z kawiarnią. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie kupić książki i zacząć ją odrazu czytać przy kawce. Lubię wspierać małe lokalne księgarnie pomimo, że ceny mają wyższe niż na Amazonie to od czasu do czasu chętnie przepłacę aby takie miejsca istniały.
Koniec obijania - trzeba ruszyć dalej w drogę. Z miasteczka do resortu prowadzi bardzo fajna ścieżka/deptak nad rzeką, między drzewkami. Znam dość dobrze tą trasę z poprzedniego razu ale chętnie przeszłam się z nią znów i wspominałam nasz pobyt w Steamboat rok temu.
Yampa River Trail bo tak nazywa się ta trasa idzie się około 45 min. Ok, czyli trochę bliżej resortu. Jednak to nie koniec. Yampa River Trail kończy się po drugiej stronie miasta ale, żeby dojść do tras narciarskich to nadal trzeba jeszcze pokonać kawałek. Kolejne 30 minut spacerku, tym razem pod górę. Dobrze, że Darek zaparkował na dolnym parkingu to przynajmniej nie musiałam iść na samą górę bo już mnie buty trochę obcierały.
Na parkingu jeszcze tylko znaleźć nasze auto - nie jest to łatwa sprawa jak stoją setki aut i poczekać na chłopaków. Na szczęście długo nie musiałam czekać bo wyciągi już pozamykali. Dziś wracamy do Denver. My zostaniemy w Denver jeszcze parę dni, nasz kolega wyjeżdża jutro. Fajnie było znów zobaczyć Steamboat. Jest to resort troszkę dalej od Denver (ok. 3-4h samochodem). Nadal nie są to straszne odległości ale pokonywane są przez ludzi, którzy chcą uciec od komercji. Prawdziwych narciarzy, którzy dla dobrego puszku zrobią wszystko. Bo Steamboat chwali się, że ma szampański puszek. Steamboat strasznie się rozwija. Przebudowywuje całą bazę, buduje nowe wyciągi i naprawdę widać różnicę przez ten rok. Niestety wraz z rozwojem ceny nieruchomości też idą w górę. Myśmy się spóźnili jakieś pół roku. Ci co kupili apartament zaraz jak zaczął się COVID i zaraz jak tylko ludzie z Denver przeprowadzili się do Steamboat to zrobili interes życia. W niewiele ponad rok ceny poszły prawie 30% do góry.
A’propo lokalnych co przeprowadzili się z Denver do Steamboat to mam tu koleżankę z pracy która właśnie to zrobiła. Nie pisałam do niej nic, że będziemy w mieście bo aż tak dobrze się nie znamy ale świat jest mały więc spotkaliśmy się i to dwa razy. Pierwszy raz przy stokach - drugi w restauracji. Najlepsze w restauracji było to, że ze wszystkich stolików posadzili ich akurat obok nas - nawet jakbyśmy się umawiali to pewnie by się to nie stało. Następnym razem spróbujemy się umówić - zobaczymy jak nam to wyjdzie. A póki co Steamboat - do następnego razu!
2022.01.19-21 Steamboat, CO (dzień 3-5)
Będąc rok temu w Steamboat przez dwa tygodnie tam nam się spodobał ten resort i miasteczko, że w tym roku też postanowiliśmy go odwiedzić.
Oczywiście w tym roku nie udało nam się dwa tygodnie spędzić w tym kurorcie, ale przynajmniej parę dni, żeby odświeżyć wspomnienia.
Po intensywnym narciarskim dniu w Copper wsiedliśmy w samochód i po około dwóch godzinach wjechaliśmy do Steamboat. Sama droga to już przygoda.
Z autostrady 70 na północ drogą 9, a następnie drogą 40 do samego miasteczka. Jak tylko zjechaliśmy z autostrady to skończyła się cywilizacja. Pustynia i amerykańskie prerie pokryte śniegiem i lodem.
Przed samym miasteczkiem jest przełęcz Rabbit Ears (Uszy Królika) 9,426 ft, która pokryta jest lasem i potężną ilością śniegu leżącego do lata. Teren ten już bardziej przypomina okolice resortów narciarskich niż krain z westernów.
Często po dużych opadach śniegu przełęcz jest zamknięta i dojazd do Steamboat jest niemożliwy. Prawdopodobnie za względu na ochronę środowiska i zwierzęta droga nie jest niczym posypywana. Jest tylko odśnieżana przez pługi i spycharki (rok temu mieliśmy okazję się o tym przekonać) Wtedy albo lecisz do Steamboat samolotem, albo okrężną drogą przez parę innych stanów.
Już z gór widać ładnie oświetlone miasteczko. Jadąc serpentynami w dół miasteczko wyłaniało się coraz lepiej z każdym zakrętem. Steamboat przywitało nas setkami (albo i tysiącami) oświetlonych drzewek. Do końca nie wiem dlaczego ale prawie każda choinka ma różnokolorowe oświetlenie. Ogólnie ciekawie i kolorowo to wygląda.
Mamy tu zamiar być 4 dni, które planujemy intensywnie spędzić na nartach. Nie będę opisywał każdego dnia ani każdej trasy, bo to zrobiłem rok temu. Tym razem nastawię się się na zdjęcia i lekkie ich opisy.
Jeśli chodzi o pogodę to mieliśmy w styczniu cały kalejdoskop pogodowy. Od wiosennych, słonecznych nart po -20C. Chmury i intensywna mgła też się pojawiała. Ogólnie było ciekawie.
Steamboat jest położony w północno-zachodnim rejonie stanu Colorado. Ze względu na dalekie położenie od Denver mniej ludzi go odwiedza niż popularne resorty bliżej autostrady 70, jak Vail czy Breckenridge.
Przoduje też w ilości śniegu. Spada tutaj z reguły więcej śniegu niż w resortach w centralnym Colorado.
Z gór przepięknie widać dolinę Yampa.
Mój ulubiony wyciąg, Bar-UE. Wolny i długi. Idealny na odpoczynek i piwko. Znajduje się w ciekawym rejonie resortu, więc narciarz często tu już zmęczony i spocony. Idealnie żeby usiąść, oglądać widoki, narciarzy i odpocząć.
O takim terenie mowa! Czarno to widzę.
Czasami trzeba podejść trochę do góry żeby lepiej zjechać.
Przewodnicy powiedzieli który zjazd jest ciekawy……
I był….!
Czasami pojawiały się tabliczki oznajmiające nam, żeby uważać. Dalej może być ciekawie jak się nie ma w grupie lokalnego który cię wyprowadzi z lasów.
A tam tak spokojnie, cicho, nie na nikogo….
W Steamboat można też znaleźć łatwiejsze i ubite trasy.
A także pyszne i zdrowe jedzenie…
Jednak najsłynniejsze są tacos prosto z ratraka. Z Łosia smakują najlepiej!
Na ten wyjazd udało nam się znaleźć mieszkanie w miarę tanie, blisko gór i z przepięknym widokiem. Sami popatrzcie…
Mimo, że Steamboat jest oddalony od większych miast to i tak w weekend jak są dobre warunki i ładna pogoda to ludzi jest trochę. Mimo, że lokalni w weekend raczej nie jeżdżą na nartach (za dużo ludzi i pracują) to i tak trzeba z 10 minut w kolejkach postać. Na szczęście ja i kolega nie musimy siedzieć razem na krzesełku, więc my idziemy do lini dla pojedynczych gdzie z reguły nie ma kolejki. Przynajmniej na wyciągu siedzisz z obcymi i zawsze można o czymś pogadać. W tygodniu jest lepiej, bo lokalni „sprzedają” sekrety gdzie tu najlepiej zjechać. W weekend to siedzi Denver albo inne duże miasta. Wtedy można porównywać życie w NYC to życia w innych miastach.
Ogólnie bardzo polecam Steamboat. Za miasteczko, klimat, widoki i górki.
Następnym razem jak będziecie się wybierali do Colorado na narty to proponuję odwiedzić Steamboat. Nie koniecznie na cały tydzień, ale na 2-3 dni na początek. Warto!
2022.01.18 Copper Mountain, CO (dzień 2)
Kontynuując naszą podróż przez resorty Kolorado nie mogło obyć się bez odwiedzenia Copper. Darek ma bilet sezonowy na różne resorty w tym na parę w Kolorado (Arapahoe Basin, Copper, Steamboat, Aspen, Winter Park i Eldora). Copper poznaliśmy dopiero po raz pierwszy w zeszłym roku, i od razu nam się spodobał. Dziś jest to nasz czwarty raz w tym resorcie i w końcu przyszedł czas wypróbować ich uphill policy czyli chodzenie po szlakach.
Darek zapiął narty a ja zapięłam opaskę na rękę i poszłam w górę. W Copper jest parę tras którymi można wyjść dojść wysoko. Trzeba się trzymać określonych tras i mieć na ramieniu opaskę. Żeby móc chodzić po górach szlakami narciarskimi trzeba kupić opaskę, za $79 która pozwala ci chodzić przez cały sezon. Niby drogo ale i tak wychodzę z założenia, że mój sport chodzenia po górach jest tańszy od Darka jeżdżenia więc od czasu do czasu mogę zapłacić. Ale żeby jednak koszty rozbiły się na kilka wyjazdów będziemy musieli przyjechać tu jeszcze na wiosenne narty.
W Copper mieszkamy w centralnej wiosce. Do wyciągów mamy bardzo blisko, natomiast jeśli ja chcę iść wyznaczonym szlakiem to muszę przejść do zachodniej wioski, potem drogą przez Rancho (asfaltowa droga między domkami) do góry i w końcu wejść na trasy przy wyciągu Lumberjack wejść na trasę West Ten Mile.
West Ten Miles jest długą zieloną trasą, potem przechodzi w Roundabout i Soliloquy. Już od samego początku zdziwiłam się jak szeroka jest ta trasa. Nie dziwne, że pozwolili właśnie tędy wychodzić do góry. Jest wystarczająco miejsca dla każdego. Do tego trasa zielona więc mniej uczęszczana. Zazwyczaj najdłuższa trasa zielona, która idzie przy granicy resortu jest też najmniej stroma więc często jest używana do nauki. Dlatego nowicjusze i piesi mogą używać tych tras razem.
Dziś dodatkowo był wtorek po długim weekendzie więc ogólnie nie było za dużo narciarzy. Czasem tylko jakaś choinka stanęła na środku trasy.
Szło się bardzo przyjemnie. West Ten Miles jest dość płaska więc w miarę szłam bez przystanków. Jednak jak trasa przeszła w Roundabout a potem w Soliloquy to już zaczęło się robić stromiej. Jak w ogóle uważam, że oni trochę oszukali bo miejscami Soliloquy mi wyglądało bardziej na niebieską niż zieloną. Tutaj pomału czułam, że zostawiam płuca. Ale co się dziwić wychodziłam w końcu na 12,337 ft (3,760 m) z 9,712 ft (2,960 m). Teraz jak patrzę na te numerki i fakt, że po Covidzie i po siedzeniu w domu gdzie dystans jaki pokonuje to łóżko - komputer wyszłam 2,500 ft na tej wysokości to jestem z siebie dumna. Czasem trzeba się pochwalić!
Szłam jakieś 2,5h ale w takim słoneczku to sama przyjemność i w ogóle mi się nigdzie nie spieszyło. Na West Ten Mile prawie w ogóle nie było ludzi. Tylko czasem jakaś wiewiórka przestraszona próbowała przejść trasę. Im wyżej tym tłoczniej się robiło ale nadal znośnie. Od czasu do czasu podjechał Darek z Damianem ale oni woleli korzystać z faktu, że wszystkie trasy są otwarte i zwiedzać poważniejsze rejony.
Za około 2:30h dotarłam na szczyt. Miałam odwiedzić grill-bar Flyer ale wyglądało, że jest zamknięta. Pewnie kolejny biznes który dopadł problem ze znalezieniem ludzi do pracy. Byłam na szczycie wyciągu American Flyer i “prawie” pod szczytem góry Copper, tutaj już dość mocno wiało a słoneczko pomimo, że było nie było w stanie ogrzać powietrza oziębionego przez wiatr. Tak więc po sprawdzeniu, że bar-grill jest zamknięty, wróciłam na trasę i zaczęłam schodzić. Byleby do mniej wietrznych rejonów i bardziej nasłonecznionych.
W między czasie Darek i Damian wrócili do rejonów gdzie mieli zasięg i spotkaliśmy się na trasie. Powiedziałam im o ławeczce i pomysł im się tak spodobał, że w niecałe 15 minut później siedzieliśmy na ławeczce, wycinaliśmy kabanosy, gadaliśmy z ptaszkiem (zwanym piesiem) i zdawaliśmy sobie relację jak nam się szło/jeździło.
A z ciekawostek to wiecie jak się otwiera paczkę zalaminowaną paczkę kabanosów jak się zapomniało noża? Jak to Darek powiedział - można iść do lasu, poczukać wilka i poprosić go żeby ostrym zębem rozerwał folię. Wtedy jednak ryzykuje się, że wilk zje kabanosy i co to będzie… Dobrze, że ja też mam zęby, takie duże metalowe zwane rakami… działają idealnie.
“Myśmy też nie próżnowali dzisiaj. Jest to mój trzeci raz jak jestem w Copper na nartach w tym sezonie, więc już trochę się zaznajomiłem z terenem.
W przeciwieństwie do A Basin (gdzie byliśmy wczoraj) w Copper prawie wszystko jest otwarte. Nawet tylne części, które ostatnio były zamknięte ze względu na duży wiatr.
Z samego rana jeździliśmy w głównej części resortu. Szybkie wyciągi w parę minut wywożą cię w góry z których masz praktycznie nieograniczone ilości tras.
Czasami ubijanymi a czasami ciekawszymi trasami na rozgrzewkę się zjeżdżało. Dobra znajomość resortu i brak ludzi (kolejek) pozwoliła nam w dwie godziny tak się zmęczyć, że piwko na ochłodę w słoneczku musiało polecieć.
W stanie Colorado, a zwłaszcza na wysokościach jest tak mocne słońce, że już o 11 rano w styczniu można się opalać. Trzeba tylko pamiętać o kremie z dobrym filtrem.
Wypoczęci i napojeni ruszyliśmy w tylną część resortu. Jej niestety tak dobrze nie znam. Jak byłem tu w grudniu to była jeszcze zamknięta, a na początku stycznia wiał tak mocny wiatr, że szybko ją zamknęli.
Teraz przy pięknej pogodzie w końcu mogłem ją odkrywać.
Po szybkiej rozmowie z patrolem, gdzie tu można najlepiej zjechać ruszyliśmy w dół.
W tej części resortu było znacznie mniej śniegu. Widać, że mocne słońce szybciej topi południowe stoki. Do tego znacznie bardziej tutaj wieje i śnieg jest zwiewany w niższe partie gór.
Zjechaliśmy na dół i dzięki informacji patrolu wsiedliśmy na Three Bears. Jest to wyciąg, który wywozi cię w najdalsze i ponoć najciekawsze rejony. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Na dole wyciągu była tabliczka z napisem, że ten rejon jest tylko dla ekspertów.
Wyjechaliśmy na Tucker Mountain (12,421 stóp, 3,786m). Ale tu wiało! Parę szybkich zdjęć i w dół. Za bardzo nie musieliśmy się zastanawiać którędy jechać, wszystkie trasy były czarne.
Na górze było twardo i lodowato. Widać, że wiatr tutaj często wieje. Natomiast niżej była bajka.
Potężnie szeroka dolina w której możesz jechać wszędzie. Po głębokim śniegu, po urwiskach, lasach…. gdzie tylko masz ochotę.
Tak nam się to spodobało, że oczywiście pojechaliśmy jeszcze raz. Ten sam wyciąg na górę, ale zjazd innymi rejonami. Też pięknie!
Długie zjazdy mają jedną wadę - są długie. Trochę nam tu zeszło i już wybiła godzina 13. Ilonka pewnie już dochodzi do umówionego miejsca, więc trzeba wracać w główną część góry. Oboja z kolegą doszliśmy do wniosku, że jest to ciekawy rejon i jak następnym razem będziemy w Copper to na pewno go odwiedziny. Miejmy nadzieję, że będzie otwarty…
Fajnie tak siedziało się na ławeczce, ale niestety słońce zachodziło za chmurkami i robiło się coraz chłodniej. Chłopaki, też chciały jeszcze trochę pozjeżdżać i wykorzystać dzień na maksa. Tak więc każdy poszedł w swoim kierunku.
Jak zwykle schodziło się szybciej niż wychodziło, zwłaszcza, że popołudniu już prawie nikogo nie było na trasach i nie musiałam za bardzo uważać na innych narciarzy. Tak więc po około godzinie byłam znów w miasteczku. Nic bardziej mi się nie chciało po tym hiku niż dobrej kawy. Znalazłam małą kawiarnię w miasteczku “Sugar Lips” i weszłam po kawę a wyszłam z tuzinem mini pączków. Pączki były tak pyszne, że musiałam dokupić bo co myślałam, że będzie do podziału na nasza trójkę wylądowało w moim brzuszku… ale w końcu spaliłam trochę kalorii więc mi się należało. Ale pączki były przepyszne, jeszcze takie cieplutkie, posypane cynamonowym cukrem. Do kawy - idealne!
Dziś już nie śpimy w Copper. Cały ten wyjazd był tak naprawdę zorganizowany pod kątem Steamboat. W Steamboat spędziliśmy w zeszłym roku dwa tygodnie. Miasteczko i resort strasznie nam się spodobały. Niestety Steamboat jest troszkę dalej od Denver. Trzeba do niego jechać około 3.5 - 4h. Nadal jest to nic w porównaniu do dystansu jaki musimy pokonać z NY do Vermont ale dla ludzi mieszkających w Denver to już jest daleko.
Skoro to jest daleko to na dzień czy dwa nie opłaca się tam jechać. Tak więc postanowiliśmy pojechać tam na cztery noce. Do Steamboat trzeba przejechać przez przełęcz “Uszy królika” (Rabbit’s Ears Pass), którą chcieliśmy pokonać za widoku. Tak więc nie tracąc wiele czasu jak tylko zamknęli wyciągi i chłopaki zjechali do auta to po szybkim przebraniu się w dresy ruszyliśmy w drogę.
Wracały wspomnienia, nie da się ukryć. Te przestrzenie, te pustynne tereny pokryte śniegiem, te wyschnięte jeziora… wszystko przypominało nam zeszłoroczną przygodę z Kolorado gdzie jechaliśmy w nieznane.
Kolega też był w szoku bo chyba nigdy nie widział aż tyle niezagospodarowanej przestrzeni. A tu naprawdę są ogromne tereny niezabudowane. I tylko od czasu do czasu pojawia się gdzieś jakiś domek, który wprawia w zdziwienie jak ktoś wogóle może tam mieszkać, na takim odludziu.
Do Stemaboat zajechaliśmy już po ciemku. Miasteczko przywitało nas jednak niesamowitą ilością oświetlonych choinek. Pamiętaliśmy je z zeszłej zimy ale teraz patrząc na Yampa Valley z naszego tarasu i widząc te wszystkie światełka byliśmy w małym szoku. Ale to pięknie wyglądało. Jak święta w styczniu… w sumie to święta w tym roku są przesunięte więc czemu nie mogą być w styczniu. My jak na święta przystało ugotowaliśmy garnek pierogów z kapustą i grzybami. Brakowało nam tylko barszczu ale pierogi ze skwarkami z boczku też smakowały wyśmienicie. Dzień był długi i intensywny więc dość szybko padliśmy spać. W końcu jutro kolejny piękny dzień na nartach a dla mnie - powrót do pracy i pobudki o 6 rano, bo przecież jest 2h różnicy czasu… a w NY dość wcześnie zaczynam pracę. Tutaj jeszcze wcześniej a w Kalifornii to najlepiej jak w ogóle nie będę szła spać.
2022.01.17 A-Basin, CO (dzień 1)
Czy wam się już znudziły wpisy o nartach z Kolorado czy nadal czytacie je z zainteresowaniem? Dawniej Kolorado odwiedzaliśmy raz do roku więc było to wydarzenie roku. Teraz, w Denver czujemy się jak w domu a resorty Copper, A-Basin traktujemy jak zwykły wypad na weekend.
Góry Kolorado jednak za każdym razem nas na nowo zachwycają więc postanowiliśmy opisać i ten wyjazd. Wyjazd zaczął się trochę pechowo. Najpierw ja musiałam być wcześniej w Denver wiec wyleciałam juz w czwartek. Niestety leciałam po pracy i wylądowałam w Denver dopiero koło północy. Pewna, że jakiegoś Ubera czy Lyft skołuję, za bardzo się nie martwiłam. Na spokojnie więc odebrałam bagaż i pewna siebie zalogowałam się na aplikację a tam niespodzianka…. Koszt taksówki do naszego mieszkania w Denver $80. What??? (Co???) Drożej to tylko w Moskwie i Japonii płaciliśmy. Masakra, i to jeszcze 15 minut czekania. Robiło się coraz później, taksówek ubywało więc wystraszona, że cena pójdzie jeszcze wyżej, zdecydowałam się na taksówkę z postoju. Jechaliśmy po liczniku ale licznik zapieprzał jak mały samochodzik… ops… no i skończyłam z rachunkiem $80. No nic myślałam, że miałam jakąś nocną taryfę ale kologa parę dni po tym pokonał tę samą trasę w ciągu dnia i zapłacił tyle samo.
Darek dolatywał w sobotę. Zapowiadało się pięknie…samolot o 8:30 rano… lądowanie w południe i prawie cały dzień w Denver na załatwienie różnych spraw. Dostałam smska o 6:30 czasu Denver że właśnie startuje, pożyczyłam mu bezpiecznej podróży i poszłam spać… o 7:30 rano obudził mnie sms. Patrzę a tu od Darka…że jednak nie wystartowali. No i się zaczęło. Opóźnienie godzina nie jest fajne…gorzej jak ta godzina zmienia się w dwie godziny, trzy godziny, cztery godziny…aż w końcu poddajesz się i albo wracasz do domu albo dajesz zarobić innym liniom lotniczym.
Gdyby nie to, że ja już byłam w Denver to Darek by wziął taksówkę do domku. Skoro ja jednak już byłam w Kolorado to nie pozostało mu nic innego jak zmienić samolot i linie lotnicze. Jeszcze chyba nigdy tak szybko nie kupowałam biletu na lot za godzinę.
A co się stało? Zazwyczaj latamy Deltą i muszę powiedzieć, że ogólnie są na czas. Niestety tym razem jak odlodowacali samolot to zauważyli, że jakaś część, która jest potrzebna do lądowania się nie otwiera. W sumie to dobrze, że zauważyli to przed startem a nie dopiero jak lądowali. Ale dlaczego akurat trafilo na samolot w którym był Darek…
Tak więc najpierw próbowali naprawić część, potem się okazało, że ani części ani zastępczego samolotu nie mają.
Originalny wylot o 8:30 rano przeciągnął się najpierw na 11, potem na 13, a potem na niewiadomo kiedy… kiedy o pierwszej Darek się dowiedział, że samolot nie poleci to w ciagu 5 minut zdecydowaliśmy się kupić bilet na United. Darek miał 1.5h żeby przejść z terminala D na B, przejść wszystkie bramki i zdążyć na kolejny samolot. Każda minuta była na wagę złota, ja kupowałam bilet, robiłam mu check-in, wpisywałam mu TSA Pre, żeby szybciej bramki przeszedł. On musiał zorganizować jak się dostać między terminalami (przejechać autobusem), przejść bramki i biec na samolot. A do tego mieliśmy nadzieję, że United nie nawali. Udało się! Jak dowiedziałam się, że Darek wystartował to zaczęłam rozmowę z Delta. Od nich chciałam zwrotu kasy i rekompensaty. Na szczęście oba udało się zdobyć i wyszliśmy ok na tej całej akcji. A do naszej listy zwariowanych lotów doszło posiadanie dwóch boarding passów na ten sam dzień na tą samą trasę, i kupowanie biletu 1h-2h przed wylotem.
Po zwariowanych przygodach z samolotami sobota i niedziela upłynęła nam na załatwianiu różnych sprawe ale za to w poniedziałek nastał czas relaksu i wakacji. Poniedziałek spedzilismy w Arapahoe Basin (A-Basin).
Zanim jednak dojechaliśmy do resortu to musiał być przejazd przez przełęcz Loveland (11,990 ft / 3,654 m). O przełęczy tej pisaliśmy we wcześniejszych blogach jak np. Keystone Maj 2021. Wiedzieliśmy, że ludzie wyjeżdżają na przełęczą a potem zjeżdżają na nartach na sam dół. Zawsze jednak byliśmy przekonani, że robią to na dwa auta i krążą tam i z powrotem. Dziś się przekonaliśmy, że nie do końca tak to działa. Istnieje w końcu coś takiego jak autostop. Tak więc jadąc na przełęcz jakie było nasze zaskoczenie jak w środku lasu stali ludzie i czekali na autostop. Ciekawe ile im się zatrzyma. My niestety mieliśmy pełne auto więc nikogo nie mogliśmy zabrać.
Na tym wyjeździe jest z nami nasz przyjaciel, który jeszcze nigdy nie był w Kolorado. Kochać narty a nie być w A-Basin jest nie dopuszczalne. Jest to kultowy resort powstały 75 lat temu. Nie chcą oni rozwijać za bardzo infrastruktury, żeby nie zepsuć uroku starodawnego resortu. Przez to, że nie mają domków przy stokach, dużego wyboru restauracji czy dziecięcych atrakcji jak tubing to jest to ośrodek mało popularny wśród rodzin. Jest za to bardzo popularny wśród wytrawnych narciarzy jak Daruś. Dlatego, często go odwiedzamy.
Ja lubię chodzić po górach w A-Basin ale niestety dziś mnie zdenerwowali. W A-Basin sprzedają bilety dla łazików na sezon. Nie jest to tania impreza bo $79 na sezon. Jak jesteś tu często to pewnie się opłaca ale na jedno wyjście to nie ma sensu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niby połowa sezonu ale szlaki dla łazików nadal zamknięte. No więc nawet jak kupisz na sezon to będziesz mógł chodzić tylko kilka dni. Jednym słowem podpadli. Podpadli tak, że poszłam w górki w drugą stronę.
Szło się fajnie. Szeroki szlak, ubity przez narciarzy. Widać było, że używają go do pokonania drogi między parkingami a wyciagami. Ja tam nie narzekałam bo fajnie się szło, miedzy drzewami i lasami.
Można tak iść teoretycznie na przełęcz. Tylko im wyżej tym droga zamienia się w szlak a co za tym idzie, ilość śniegu się zwiększa. Weszłam w las, szłam kawałek i zaczął się robić problem w postaci zapadania. Najpierw delikatnie zapadałam się po łydki, potem kolana, a na koniec jak wpadlam po pas to stwierdziłam, że pora zawracać. Tylko zanim zawróciłam to musiałam się wykopać. A wykopanie ze śniegu jak jedną nogę masz unieruchomioną w śniegu, druga wcale nie ma leszego (twardego) podłoża a do tego otaczający śnieg cię oziembia.
Odkopanie nie należało do łatwych zadań ale się udało. Jakbyście się kiedyś zastanawiali jak najlepiej się chodzi po głębokim śniegu jak się nie ma rakiet to proponuję na czworaka. Oczywiście jak się nie ma rakiet, którą są polecane. Szczerze to chyba jeszcze nigdy w życiu aż tak nie wpadłam w śnieg. Było wesoło i zdecydowanie będzie o czym opowiadać przy lunchu.
Na lunchu spotkałam się z chłopakami. Ja opowiadałam o moich przygodach a oni o swoich.
„Tak jak Ilonka wspominała, A Basin jest to kultowy resort w którym czas się zatrzymał kilkanaście albo i nawet kilkadziesiąt lat temu.
Ma to swoje plusy i minusy. Nie ma tu dużo rodzin z dziećmi. W związku tym na trasach większość jest dobrych narciarzy i nie ma problemu, że ktoś jeździ wolno i nieprzewidywanie, a co za tym idzie, stwarza niebezpieczeństwo. Praktycznie nie ma szkółek, więc nie ma grup co wchodzą bez kolejek, a ty stoisz jak ten ……
A Basin nie należy do łatwego resortu. Ma jedne z najtrudniejszych tras w całym Colorado.. Mało jest ubijanych tras, wolne wyciągi, praktycznie brak naśnieżania. Jest też położony bardzo wysoko, co sprawia, że ciężko się oddycha i z reguły wieje mocny wiatr który zwiewa śnieg z tras. Fajnie tu, nie?
Dlatego też jako pierwszy resort który pokazałem mojemu koledze był właśnie A Basin. On jest dobrym narciarzem, więc radził tu sobie bez problemu. I tak większość tych najlepszych tras była zamknięta. Mało śniegu jak na początek sezonu i wiatr wszystko zwiał. Oni są czynni do lata, więc najlepiej jest tutaj w marcu i kwietniu. Jak jest pełnia zimy to przewodnicy biorą grupy po 10 osób (za darmo) i udają się z nimi w góry, z których potem masz ciekawe zjazdy. Niestety było za mało śniegu.
Starałem się pokazać mu cały resort żeby miał rozeznanie. Jednak on najbardziej lubi lasy. Nie jest to tutaj łatwe, bo większość resortu jest ponad lasami. Na szczęście znam już tutejszy teren, więc wywiązałem się z zadania. Kolega powiedział, że chyba nigdy w życiu nie zjeżdżał tak długimi i stromymi lasami. W stanach najtrudniejsza trasa to podwójny diament, potem są już tylko EX (extreme terrain). EX przez las to już nie zabawa. Trzeba uważać. Musi się to zaliczyć, żeby o czymś w barze z lokalnymi później przy piwie rozmawiać i bloga pisać!
Po lunchu każdy poszedł w swoją stronę. Chłopaki spalić kalorie z lunchu a ja złapać trochę słońca na plaży. Tak, w resortach narciarskich też jest plaża. Woda może jest w innej postaci - śnieg zamiast oceanu, czy morza. Ale słońce jest równie mocne (zwłaszcza w Kolorado), ludzie na leżakach to prawie standard, okulary słoneczne są konieczne i krem z filtrem 50 niezastąpiony.
Chłopaki jeszcze trochę pojeździli z godzinkę, może półtorej. Spalili hamburgery i inne pyszności z lunchu i zajechali pod samo auto. Dziś śpimy w Copper, kolejnym resorcie narciarskim więc nie imprezowaliśmy za bardzo tylko grzecznie zapakowaliśmy narty do auta i ruszyliśmy dalej w górki.
Kolorado ma niespotykanie dużo resortów w bardzo małych odległościach. Pierwsze pojawiają się ok. 1h od Denver a potem to już leci. Co jakiś 15-30 minut jest jakiś resort. Pewnie dlatego wszystko się korkuje jak w niedzielę wszyscy z ponad 10 resortów (i to nie małych resortów) wracają z powrotem do domu. Może nam się uda ominąć korki bo wracamy w sobotę z tych wakacji… ale to się jeszcze okaże.
Do Copper dojechaliśmy w miarę szybko, ale nadal było już po zamknięciu stoków. Jak poszliśmy na kolację koło 18:30 to aż się zdziwiliśmy, że niby mają dużą bazę a miasto jednak dość puste. Copper nie jest może tak duży jak Vail czy Breckenridge ale ma trochę hoteli, restauracji, barów, sklepów. Może to dlatego, że był poniedziałek i wszyscy wyjechali już do domów, może jednak ludzie nie chcą płacić $300 za nocleg i wolą wracać do swoich domów w Denver… w każdym razie miasteczko było dość wymarłe a w restauracji (pizzeri) do której poszliśmy było więcej lokalnych niż gości. Wygląda, że jutro będzie mało ludzi na stokach więc wszyscy zadowoleni po kolacji szybko poszliśmy spać. Trzeba zbierać siły na kolejny aktywny dzień! Ja też mam ambitne plany - wyjść najdalej jak się da.
2022.01.04 Copper Mountain, CO
Nowy rok i nowe postanowienia. U nas niewiele się zmieniły od poprzedniego roku. Podróżować więcej!
Poprzedni rok zamknęliśmy dokładnie na 60 wpisach na naszym blogu. Biorąc pod uwagę, że nie piszemy z każdego wyjazdu, a także niektóre dni sumujemy w jeden reportaż to numerek nie jest taki zły. Myślę, że było 80-90 dni wyjazdowych w 2021 roku!
Zwłaszcza jak weźmiemy poprawkę, że cały poprzedni rok pandemia panowała na świecie to nawet udało nam się jakoś to ogarnąć i podróżować w tych trudniejszych czasach.
Oczywiście rok rozpoczynamy narciarsko. Przecież jest zima.
Kolejny wyjazd na narty też się udało zrobić na zachodzie. (3:0). Zachód prowadzi ze wschodem w tym sezonie. Ciekawe jak długo uda się utrzymać taką pozytywną przewagę.
Stany California, Oregon i Washington jak narazie wygrywają w tym sezonie jeśli chodzi o ilość śniegu. Ostro tam sypie. Śnieg jest liczony w metrach. Resorty mają problemy z odśnieżaniem wyciągów a także z transportem ludzi. Lotniska i drogi często są zamykane. Planujemy w ten raj dla narciarzy się wybrać, ale musi tam się troszkę uspokoić. Jak narazie poczciwe Denver.
Colorado może nie dostało tyle śniegu co zachodnie wybrzeże, ale nie jest źle jak na początek sezonu. Większość tras i terenów w resortach jest otwarta.
Jak zwykle jeden dzień spędziliśmy w Denver na załatwianiu spraw i odwiedzeniu paru ulubionych nam miejsc. No bo jak można nie odwiedzić pana Edwarda (sklep mięsny) czy New Terrain (ciekawy browar).
Następny dzień cały spędziliśmy w górach, w resorcie Cooper.
Pogoda niestety nie zapowiadała się ciekawa, dlatego pewnie nie było dużych korków. 1h 15min i już na miejscu.
Wczoraj było słonecznie, ale zimno. Dzisiaj dalej jest zimno z tą tylko różnicą, że nie ma słońca i jest mocny wiatr.
Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek jest nie przygotowany, zapiąłem kurtkę pod szyję i wsiadłem na krzesełko.
Plusem złej pogody jest brak ludzi. Bez kolejek można było jeździć.
Na dole nawet nie było tak źle, ale im wyżej tym było gorzej.
Widać, że przybyło tutaj śniegu przez ostatnie 3 tygodnie jak tu byłem. W głównej części resortu wszystko jest otwarte, nawet lasy. Im wyżej tym było gorzej. Ponad lasami jeszcze ciekawiej. Silny wiatr zwiewał cały śnieg w doliny i wystawało trochę skał.
Wyciągi dalej wyżej w góry chodziły ale na spowolnionych obrotach. Mało było chętnych bo wiatr i niskie temperatury nie pozwalały za długo tutaj zabawić.
Jeździłem na górze, a jak już dobrze zmarzłem to na przemian lasami albo trasami pod wyciągiem zjeżdżałem na dół i już było ciepło.
Copper ma ciekawą tylną część resortu. Wielkie przestrzenie po których można jeździć gdzie się chce. 3 tygodnie temu jak tutaj byłem to niestety cały ten rejon jeszcze był zamknięty.
Dzisiaj z góry zobaczyłem, że wyciągi z drugiej strony chodzą i że lina jest spuszczona, więc pojechałem.
Ale tu wiało! Jechałem pod wiatr, więc czasami jak mocniej zawiało, to aż mnie zatrzymywało. Niżej pojawiły się drzewa i było już znośniej. Oczywiście nikogo nie spotkałem.
Dojechałem na dół do wyciągu a tu rozczarowanie. Dalej nie można jechać, Ze względu na wzmagający się wiatr patrol wszystko zamyka.
Musiałem wsiąść na taki mały, wolny wyciąg który mnie z powrotem wywiezie na przełęcz. Tak jak na tym wyciągu zmarzłem to dawno nie było mi tak zimno. Wyciąg jechał super wolno ze względu na potężny wiatr i obawę, że krzesła będą uderzać o słupy. Do tego jest to stary wyciąg i nie ma zabezpieczeń. W stanie Colorado wyciągi nie muszą mieć zamykań z przodu więc siedzisz jak na taborecie. Co przy dużym wietrze i ostrym bujaniu musisz się mocno trzymać żeby nie wypaść.
Lokalni jakoś nie lubią tych zabezpieczeń. Nawet jak większość nowych wyciągów ma tą barierkę to i tak jej nie zamykają. Chyba, że wsiada jakieś małe dziecko to wtedy dopiero zamykają. Co stan to obyczaj.
Po około 15 minutach wyjechałem na przełęcz. Zmarznięty ale szczęśliwy, że się wydostałem. Ski patrol oczywiście już zamknął wjazd i udawał się w ten rejon sprawdzać czy czasem nikt tam na noc nie został.
Szybciutko, łatwymi trasami zjechałem na dół i udałem się do najbliższego baru się ogrzać. Ilonka mnie odnalazła i razem w ciepłym pomieszczeniu zjedliśmy lunch.
Najedzony i zagrzany wróciłem na narty. Zostało mi jakieś dwie godziny jeżdżenia. Góry były puste, więc jeździłem wszędzie. Poza dolinami z tyłu góry, które już były zagrodzone grubymi linami.
Czasami wyjeżdżałem na przełęcz, żeby się przekonać, że dalej wieje.
Z tej strony jednak było znacznie lepiej, zwłaszcza jak się jechało w dół. Wiatr wiał w plecy i tylko jeszcze cię popychał do przodu.
O 16:20 jako jeden z ostatnich narciarzy zjechałem na sam dół. Pustymi trasami wyjeździłem się na maksa. Mimo, że pogoda nie sprzyjała to i tak uważam ten dzień za dobry i spełniony. Dużo ciekawych zjazdów i przygód!
Silny wiatr który wiał cały dzień w końcu coś dobrego przywiał. Śnieg dopadł nas na autostradzie 70 w kierunku Denver. Na szczęście dzisiaj nie było dużego ruchu i droga była przejezdna. Jechało się znacznie dłużej niż rano, ale i tak w ciągu dwóch godzin wróciliśmy do Denver. Duża śnieżyca dopiero ma nadejść.
Następnego dnia powrót do domu. Niewiele się wydarzyło poza ciekawym startem z lotniska z Denver.
Samolot miałem o godzinie 16, oczywiście ze względu na pandemię i trudne warunki pogodowe dużo lotów jest odwołanych. Mój na szczęście z małym opóźnieniem ale leciał (w sumie szkoda, bo jutro mogą być świetne warunki w górach).
Po załadowaniu nas do samolotu pilot powiedział, że opóźnienie się trochę jeszcze zwiększy bo musimy odlodzić samolot. Po raz pierwszy coś takiego widziałem (niestety nie mam zdjęć, bo nie siedziałem koło okna).
Na lotnisku była śnieżyca z dużym wiatrem i -15C. Do każdego samolotu przed startem podjeżdżały cztery ciężarówki z takimi wysięgnikami jak do naprawy słupów. Z każdej strony pod ciśnieniem leciała woda z jakimiś chemikaliami i nią pokrywali samoloty. Takich stanowisk było parę. Później te same samochody zmieniały skład chemiczny mieszanki i znowu pokrywali tym samolot w celu zapobiegania tworzenia się nowego lodu.
Następnie samolot wjeżdżał na pas startowy i rozgrzewał silniki. Silniki były już na wysokich obrotach a on dalej stał w miejscu. Jak się później dowiedziałem, tym sposobem piloci rozgrzewają skrzydła i ogon samolotu żeby się upewnić, że więcej lodu się nie będzie gromadziło. Po około 15-20 sekund samolot startował jak z procy i szybko podnosił się z pasa startowego.
Oczywiście turbulencje po starcie były ciekawe, aż dopinałem pas bo się bałem, że wypadnę z fotela. Nie wolno było wstawać i serwis na pokładzie też był wstrzymany gdzieś przez pierwsze 45 minut.
Potem lot był spokojniutki jak by nigdy nic.
I znowu NY. Ciekawe na jak długo…
2021.12.11 Copper Mountain, CO
W ten weekend mieliśmy coś do załatwienia w Denver. Dobrze się składa, bo jest grudzień i na dodatek w okolicznych górach (i nawet w samym Denver) spadło trochę śniegu. Długo nie trzeba było mnie namawiać na spakowanie nart na ten wyjazd.
Jest piątek rano a my znowu w samolocie. Widzę, że nie tylko ja sprawdziłem pogodę w Górach Skalistych. Na lotnisku w NYC już było trochę ludzi z nartami, samolot był pełniutki, a w wypożyczalni w Denver samochodów SUV nie było. Czy już nikt nie pracuje w Stanach?
Nie chciało nam się czekać, aż podstawią jakiś ciekawy model samochodu terenowego. Wzięliśmy coś, co niekoniecznie chcieliśmy, ale za czym ludzie oglądają się na drogach. Wygląda klasycznie, ale nie najlepiej się prowadzi. Po pierwsze to tylko dwa dni tu będziemy, a po drugie to w sumie chciałem się tym samochodem przejechać i wyrobić sobie zwoje zdanie. Poprosiłem tylko o model z napędem na 4 koła, że jak spadnie śnieg w górach to może uda nam się wyjechać.
Piątek spędziliśmy w Denver, a w sobotę z rana ruszyliśmy na zachód. Dobrze nam już znaną autostradą 70 wspinaliśmy się w góry. Im wyżej tym więcej śniegu i niestety więcej samochodów.
Znowu chyba ludzie sprawdzili pogodę i dowiedzieli się, że w górach jest trochę śniegu, ma być słonecznie i jakieś -3C na dole. Zamiast 1.5h jechaliśmy 2.5h. Na szczęście były ładne widoki i świeży śnieg pokrywał zbocza gór, co nam umilało stanie w korkach.
Jest to pierwszy tak dobry weekend w tym sezonie, wiec i problemy z parkowaniem musiały nastąpić. Nie chciało nam się stać w korkach i parkować gdzieś na dalekich parkingach z których to autobusami wożą narciarzy do baz. Troszkę przekombinowaliśmy i udało nam się zaparkować w samej wiosce, gdzie w ciągu paru minut na nogach doszliśmy do głównej bazy.
Tak jak się spodziewałem, ludzi na dole było multum. Nie wszystkie wyciągi są jeszcze czynne i dużo terenów jest jeszcze niedostępnych. Większość ludzi jeździ na dole. Na szczęście dużo wyciągów jest na 6 osób. W związku tym kolejki dla pojedynczych idą bardzo szybko i może najdłużej stałem 7-8 minut.
W ciągu paru minut Ilonka szła już gdzieś w góry, a ja opalałem się na krzesełku.
Siedząc tak na krzesełku i podziwiając te piękne tereny doszedłem do wniosku, że warto było odstać swoje w korkach i teraz tutaj być. Z drugiej strony u nas na wschodzie znacznie dłużej trzeba jechać w góry na narty. Za 2.5 to może się zajedzie do Catskills. W fajne góry w stanie VT czy ME to minimum 4.5-5h trzeba jechać.
Resort Cooper ma bardzo długie wyciągi z dołu. W ciągu paru minut wyjeżdżasz wysoko w serce gór.
Jak jest zima w pełni i wszystko jest otwarte to można jechać dalej w góry i zjechać z drugiej strony. Teraz niestety te opcje były nieaktywne. Ale już lokalny na wyciągu dokładnie mi zdał relacje co jest otwarte i gdzie są fajne tereny.
Zjechałem parę razy w tej głównej części góry. Już chyba z 6 tygodni minęło od ostatniego wyjazdu na narty, więc musiałem się nacieszyć każdym zakrętem i rozgrzać mięśnie.
Wyżej w górach panowały dobre warunki. Mimo, że w większości trzeba jeździć ubitymi trasami to nadal nie było lodu i można było się fajnie bawić. Natomiast na dole nie było już tak fajnie, znacznie więcej ludzi i lodu.
Wziąłem inny wyciąg i wyjechałem w inne rejony. Potem jeszcze kolejnym wyciągiem wyjechałem wyżej, a na końcu znalazłem orczyk, który mnie zaprowadził w ciekawe tereny.
Tu już była zima. Mimo, że ze względu na niewystarczającą pokrywę śniegu większość terenów była dalej zamknięta to i tak parę zjazdów można było tu zrobić.
Nie można się zapuszczać dalej w góry, bo wszystkie wyciągi z drugiej strony dalej były nieczynne. Chociaż parę zachęcający śladów „namawiało” do przygody, ale to mogło by się źle skończyć.
Nawiązałem kontakt z Ilonką, która to gdzieś po górskich ranczach chodziła i już właśnie wróciła do głównej bazy. Zjechałem na sam dół, gdzie oczywiście ilość ludzi znowu mnie przeraziła. Na szczęście Ilonka zrobiła wcześniej rezerwacje i w spokoju hamburgera z lokalnym piwkiem można było zjeść.
Drugie piwko na ugaszenie pragnienia w słoneczku na ławce też dobrze smakowało. Znowu się fajnie siedziało i nie chciało się wstawać, ale górki czekały i wołały.
Lokalny wcześniej mi powiedział żebym pojechał do Timberline. Jest to ciekawy teren który mało ludzi zna. Nawet w godzinach popołudniowych można tutaj znaleźć jeszcze mało rozjeżdżony śnieg, a i ludzi jest niewiele.
Tak też się stało. Prawie nikogo tutaj nie było. Bez kolejek zrobiłem parę dobrych zjazdów. Czasami szybki carving po miękkich, ale ubitych trasach, a czasami poza trasami gdzie śnieg dalej był puszysty.
Ten rejon zamknęli o 15:30. Wróciłem do głównej bazy i tu miłe zaskoczenie. Ludzi znacznie ubyło. Na trasach i na wyciągach.
Zjechałem jeszcze dwa razy prawie pustymi trasami i o 16:15 zakończyłem ten dobry i udany dzień na nartach.
Na początku przez te korki, problemy z parkingiem i ilość ludzi obawiałem się, że dzień nie będzie udany, ale jednak wszystko się ułożyło i drugi dzień w tym sezonie uważam za spełniony.
Jak tylko słońce zaszło to temperatura szybko spadła i zrobiło się zimno. W Colorado jest mocne, pustynne słońce. A na tej wysokości to jeszcze mocniej grzeje. W ciągu dnia nawet w grudniu jest ciepło ( pod warunkiem, że nie wieje) i można w słoneczku pić piwko.
Wróciliśmy na parking na którym czekał na nas nasz samochód. Tak jak pisałem na początku, ciekawy model wzięliśmy. Dodge Challenger H4.
Nie jest to mój typ samochodu, ale kiedyś chciałem nim się przejechać. Wzbudza respekt na autostradach i dużo policyjnych tajniaków nim jeździ (pewnie jeszcze z mocniejszymi silnikami). Dwu-drzwiowe coupé z muskularną sylwetką, głośnym silnikiem, ciekawymi światłami i stylem z lat 60-70tych.
Niestety poza wyglądem to niewiele sobą prezentuje. Źle się go prowadzi, czuć w nim prędkość, jest głośny, niewygodny, słabo wyposażony, brak nowoczesnej technologi…. Mało też z niego widać. Wszystko jest zabudowane, małe lusterka, na parkingach ciężko manewrować zwłaszcza jak nie ma czujników.
Tak jak pisałem, nie mój styl samochodu, ale raz chciałem się nim przejechać.
Jutro już wracamy do NYC. Teraz jest okres świąteczny, więc mam dużo pracy, ale może jeszcze w tym roku się uda na nartki wyskoczyć. Miejmy nadzieję….
Jak narazie módlmy się o długą i śnieżną zimę!
2021.11.01-02 Denver, CO (dzień 3-4)
Denver pomału staje się naszym nowym domkiem. Jeszcze dużo wody upłynie w rzece South Platte, zanim to się stanie. Nie ukrywamy jednak, że Denver poznajemy z każdym wyjazdem coraz lepiej. Jakby na to nie patrzeć to Denver jest miastem w Stanach które odwiedziliśmy najwięcej razy poza Washington DC (w moim przypadku) i Miami (w przypadku Darka). Ale to się szybko zmieni i nadrobimy. Bo przecież jak ktoś ma wybrać DC czy Miami vs. Denver to odpowiedź jest prosta.
Wczoraj pomimo, że Darek jeździł na nartach to pogada była bardziej jesienna. Dziś jak przystało na pierwszy dzień miesiąca, z samego rana przywitała nas zima. Pięknie - taki widok z okna można mieć. Niestety dziś trzeba się pożegnać z widokiem, z Breckenridge, z górkami i ze śnieżkiem. Dziś wracamy do Denver.
Z gór do miasta jest tylko 1.5h - bajka. Tak czasem są korki, a gdzie ich nie ma. Ale i tak perspektywa jechania z gór poniżej 2h zamiast 5h jest marzeniem. Zbliżając się do Denver śmialiśmy się, że jedziemy na pustynię. Bo Denver ma klimat półpustynny. Miasto Denver, położone jest na wysokości 5,280 ft (1609 m). Z ciekawostek 5,280 ft to jest dokładnie 1 mila dlatego Denver często określa się jako “mile high city” (miasto na wysokości mili). Wracając jednak do klimatu. Miasto otoczone jest od zachodu górami Skalistymi. Dlatego klimat miasta jest w dużej mierze ukształtowany przez to potężne pasmo górskie i jak to bywa w górach może często się zmieniać. Ogólnie jednak Denver ma suchy klimat z ponad 300 dniami słonecznymi. Temperatury rzadko spadają poniżej zera (choć to się zdarza) jak i nie za często przekraczają sławetne 100F (38C). Ze względu na wysokość i mniejszą ilość tlenu w powietrzu dni są ciepłe (słońce łatwiej dociera do ziemi) ale noce są chłodniejsze (tak szybko jak słońce dociera tak szybko ciepło ucieka w nocy).
Jadąc autostradą numer 70 spodziewaliśmy się, że za tunelem jak zaczniemy się obniżać to szarówka przemieni się w piękne słońce. Jakie było zaskoczenie jak po GPSie dowiedzieliśmy się, że już jesteśmy w mieście a my dalej nie widzimy nic na odległość ręki.
Denver przywitało nas szarówką, śniegiem i mgłą. Zaskoczenie było, no ale przecież kiedyś musi spaść ten śnieg. Jak się okazało był to pierwszy zimowo-jesienny dzień w tym roku, do tego poniedziałek więc za wiele ludzi na mieście nie było i każdy siedział w domku przy ciepłej kawie czy herbacie. My mieliśmy coś do załatwienia w Denver ale mieliśmy nadzieję skończyć przed południem i iść na hike. Pogoda nie zachęcała ale my po wschodnim wybrzeżu jakoś się tym nie przejmowaliśmy - przecież mamy przeciwdeszczowe ubrania.
Niestety załatwianie spraw się trochę przeciągnęło i wolni byliśmy dopiero o 2 po południu. Troszkę za późno aby iść na dłuższy hike więc postanowiliśmy odwiedzić Red Rocks Amphitheatre i tam połazić. Wg. portalu AllTrails, Denver ma 68 szlaków, wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej. Już w mieście można znaleźć fajne trasy spacerowe po różnego rodzaju parkach, wokół jezior czy wzdłuż rzek. Wyjazd na obrzeża miasta otwiera kolejne możliwości i tak 15-20 minut zajmuje dojazd na szlak na Table Mountain (8 mil, 1,500 ft różnicy wzniesień), albo do Red Rocks Amphitheatre. Myśleliśmy pierwotnie iść na Table Mountain bo podobno ma piękne widoki na miasto, ale przy takiej pogodzie widoki będą zerowe, więc postawiliśmy na czerwone skały w amfiteatrze.
W Red Rocks byliśmy miesiąc temu na koncercie Lynyrd Skynyrd. Byliśmy tam wieczorem, skały były pięknie oświetlone a wszystko wywarło na nas duże wrażenie. Wtedy jednak nie chodziliśmy za bardzo po okolicy. Tym razem chcieliśmy na spokojnie poznać cały amfiteatr i okolicę. Po Red Rock można chodzić swobodnie, nie można tylko wyjść na scenę ale można chodzić między rzędami, oglądać okolicę, chodzić po tarasach widokowych.
W okolicy jest też dużo szlaków i można np. wyjść z samego dołu (miasteczka Morrison) szlakiem Trading Post. Szlak prowadzi do samego amfiteatru więc kawałek idzie się pod górę. Można wyjechać autem na najwyższy parking (jak myśmy to zrobili) i przejść się jeszcze wyżej jednym z kilku szlaków. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ilością szlaków jaka tu jest.
Pogoda niestety nie sprzyjała podziwianiu widoków ale i tak fajnie w tej mgle się szło jak co jakiś czas wyłaniały się czerwone skały.
Pomimo wysokości już nie czuliśmy braku tlenu tak bardzo. Widać, że nasz organizm się przyzwyczaja do wysokości. Jeszcze parę wyjazdów do Kolorado i wysokie górki nie będą nam straszne - a przynajmniej takie w okolicy 6-7 tys ft (1800-2200 m).
Pochodziliśmy po okolicy ale robiło się coraz bardziej szaro, ponuro i zimno więc postanowiliśmy zjechać do miasta i ogrzać się w jakimś browarze. Już kiedyś wspominałam, że Denver ma ich trochę. Tym razem chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Znalazłam na Google jedn browar ale jak podjechaliśmy to nawet nie zdecydowaliśmy się wejść. Może i mają dobre piwo (po opiniach wygląda, że tak) ale to bardziej był bar, do tego pusty i mały. Drugi strzał też okazał się pudłem, znów jakiś mały bar koło galerii handlowej… tak więc poszerzając kółko dojechaliśmy do dobrze znanego nam Sloan’s Lake. Okolica nam się podoba. Dziś odkryliśmy Public Market gdzie chodząc po dość dużej hali można spróbować smakołyków prawie każdej kuchni. Zrobiony jest na styl europejskich marketów, gdzie małe stoiska specjalizują się w jednym rodzaju jedzenia. I tak można zjeść pyszne naleśniki, tacos, kebaba, hamburgera, pizze, kuchnie z Etiopii i dużo innych smakołyków. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest też browar więc i świeżego piwka nie zabraknie.
Jak to już z nami bywa, poznaliśmy koleżanki. Dwie barmanki nie miały za dużego ruchu bo poniedziałek popołudnie i pogoda nie najlepsza. Tak więc chętnie z nami gadały o wszystkim i o niczym. Jedna z dziewczyn przeprowadziła się do Denver z miasta które ma 3tys mieszkańców, wow - dla niej to jest ucieczka do dużego miasta. Dla nas Denver jest ucieczką do małego miasta. Jak to punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia….
W Denver wszędzie jest w miarę blisko. Fakt, komunikacji publicznej nie mają tak rozwiniętej jak NY - ale które miasto ma. Natomiast jeśli chodzi o odległości i poruszanie się samochodem to nie jest najgorzej. Wiadomo, korki się zdarzają jak wszędzie ale nadal są małe jakby porównać do NY. Tak więc do hotelu dotarliśmy w miarę szybko. Dziś postawiliśmy na oszczędności i wybraliśmy hotel na obrzeżach miasta. Poniedziałek planowaliśmy spędzić w górkach i hotel miał służyć nam tylko na zregenerowanie się przed podróżą. Plany się troszkę pozmieniały ale i tak nie narzekaliśmy. W okolicy nawet udało nam się znaleźć miejscówkę na kolację (Old Chicago) i tak przy hamburgerze i pizzy na Union Square, żegnaliśmy się z Denver. Ale tylko chwilowo, bo jeszcze tu w tym roku wrócimy…
Wtorek straciliśmy na powrót. Szkoda czasem tak tracić cały dzień na podróż ale z drugiej strony wyrośliśmy już z brania nocnych samolotów typu red-eye. Dwie godziny które zawsze zyskujemy lecąc do Denver, musimy oddać wracając do domu. Ok. 5 pm wylądowaliśmy na JFK, i przywitały nas zakorkowane drogi, wyboje i dziury, no i krzyczący ludzie próbujący ogarnąć rozkojarzonych podróżnych. NY jest wyjątkowy ale chyba czas na jakieś spokojniejsze miasto… gdzieś gdzie jest ciszej, gdzie czas płynie wolniej i nikt na nikogo nie krzyczy, że stoi w złej kolejce.
2021.10.31 Arapahoe Basin, CO (dzień 2)
Tak jak przypuszczaliśmy, przepiękny widok z okna szybko wygonił nas z łóżek. Górki wołają i czekają…!!!
Breckenridge jeszcze nie jest czynne, więc na narty musimy jechać do pobliskiego resoru A Basin. Jakieś 30 minut samochodem. A Basin jest jeszcze wyżej położony niż Breckenridge, dlatego ma więcej śniegu na początku sezonu.
Parking był dosyć pełny, ale i tak udało nam się zaparkować na plaży. Plaża jest to pierwszy rząd na bocznej części parkingu gdzie słońce po południu jakoś mocniej tutaj grzeje. Na wiosnę ludzie biją się o te miejsca na maksa. Każdy po nartach (czytaj: od południa) zjeżdża do swojego wielkiego samochodu włącza muzykę, wyciąga grilla, stół, stołeczki, lodówkę turystyczną z „napojami” (niektórzy mają całe beczki piwa) i rozpoczyna imprezę. Parę razy na wiosnę braliśmy w tym czynny udział. Ciekawie jest…! Teraz jest jesień, więc nic się tutaj nie dzieje. „Niestety” musieliśmy iść na narty!
Z ciekawostek mogę dodać, że w sezonie na plaży zapinasz narty i zjeżdżasz prosto do wyciągów. Niestety nie na jesień. Byliśmy w szoku ile tu normalnie jest śniegu. Teraz miedzy plażą a trasą płynie strumyk i jest 3-4 metrowy wąwóz. Normalnie w zimie wszystko jest zasypane śniegiem.
Jest tylko jeden wyciąg i jedna trasa czynna, więc w kolejce trzeba trochę odstać. Nawet nie było tak źle w lini dla pojedynczych, 5 minut i już siedziałem na krzesełku.
Świetne uczucie jak w październiku jedziesz wyciągiem narciarskim. W dolinach jeszcze jesień, a tu już zima i każdy zadowolony, że sezon narciarki w tym roku rozpoczął wcześniej. Jak wszystko dobrze pójdzie to sezon może trwać nawet 9 miesięcy! Tak, w lipcu czasami też są czynni jak warunki pozwalają!!!
Wyjechałem do połowy góry. Dalej niestety jeszcze wszystko jest zamknięte. Widać już patrol który jeździ wyżej i ratraki co przygotowują teren. Planują otworzyć więcej terenu w następny weekend.
Dopiąłem buty i ruszyłem w dół. Październik i narty….!!! Aż się lepiej zakręciło. Trasa nie jest jakaś długa, ale ma odpowiednie nachylenie, więc było gdzie zagrzać nogi. Zjechałem parę razy i z paroma lokalnymi pogadałem na krzesełkach, aż się chciało żyć! Lubię początek sezonu. Tyle miesięcy, planów, wyjazdów czeka….
A Basin należy do ciekawych resortów, do resortów gdzie dobrzy narciarze mają co robić. Niestety dzisiaj za wiele ich nie spotkałem. Pewnie dlatego, że za bardzo nie ma gdzie jeździć. Jedna trasa i to jeszcze nie jakaś trudna to dla nich za mało. Pewnie przyjechali, zjechali 2-3 razy i siedzą w barze. Trzeba przecież zaliczyć te 100+ dni w sezonie i mieć co opowiadać w barach na wiosnę.
Zjechałem na dół i poszedłem do baru. Tak jak przypuszczałem, bar był pełny!
Na szczęście miejsce przy barze się zrobiło wolne, Ilonka dołączyła do mnie i mogliśmy pierwsze oficjalne piwko narciarskie wypić razem!
Po przerwie wróciłem jeszcze na stok na parę zjazdów. Teraz już bez żadnych kolejek można było dobrze nogi zagrzać i nacieszyć się każdym zakrętem i widokiem.
Około godziny 15 nogi powiedziały, że już wystarczy jak na pierwszy raz na tych wysokościach. Zresztą za wiele dłużej nie można było jeździć, bo o godzinie 17 mieliśmy zrobioną rezerwacje w destylarni Breckenridge.
Dwa tygodnie temu ludzie z tej destylarni byli u mnie w sklepie i nawet posmakowały mi ich wyroby. Jak się dowiedzieli, że lecę do Breckenridge to już musiałem ich odwiedzić i degustować całą gamę ich wyrobów.
Odebrali nas spod naszego hotelu i w ciągu 10 minut byliśmy koło najwyżej położonej destylarni na świecie. Breckenridge Distillery 9,600 ft (2926 m).
Słyną oni z dobrego whisky, które jest zrobione z wysokogórskiej krystaliczno-czystej wody. Bourbon leży w beczkach na tej wysokości parę lat a na koniec jest wlewany do beczek w których wcześniej leżakowały europejskie wina jak Port, Madeira, SAUTERNES….
Produkują też Gin i Wódkę. Gin jest taki sobie, ale wódka z tej wody jest przepyszna. Oczywiście mam już ją w sklepie i zapraszam na degustacje.
Destylarnia słynie też z dobrej restauracji, więc planów na kolację nie musieliśmy już robić. Przystawki i główne dania wjechały na stół. Oczywiście w towarzystwie dobrych koktajli i burbonów.
Jedzenie było dobre, ale nie określił bym tego słowem przepyszne. 8+ w skali 10. Kelnerka się tłumaczyła, że mają problemy z ludźmi do pracy. Zwłaszcza personel kuchenny jest ciężko do zdobycia, dlatego mają limitowane menu.
W czasach Covid-u ceny nieruchomości w resortach narciarskich poszły do góry o wiele. Dużo ludzi nie stać na mieszkanie w nich. Nawet jak mają pracę to i tak wypłata nie wystarcza na opłatę wszystkich rachunków. Resorty mają problem. Będą musieli coś wymyśleć z kwaterami dla nisko zarabiających pracowników. Ceny mieszkań są porównywalne do cen w NYC. Wypłaty dla tych pracowników są porównywalne między resortami a metropoliami jak NYC. Jest jednak różnica. W miastach możesz mieszkać taniej, ale dalej od centrum i dłużej dojeżdżać do pracy. W resortach nie ma tej opcji. Tam dalej nie ma nic do wynajęcia. Albo ciebie stać na mieszkanie w resorcie, albo masz problem.
W destylarnii potraktowali nas jak VIP, pomogli z rachunkiem i zaprosili ponownie.
Po kolacji poszliśmy się przejść do pobliskiego browaru. 20 minutowy spacerek na trawienie dobrze nam zrobił. Browar Broken Compass był polecony przez lokalnych. Trochę na odludziu i trochę dziwne to było miejsce.
Nikogo w nim nie było poza barmanem, który za wiele nie chciał się integrować z nami. Piwo było OK, ale cały klimat i vibe był jakiś dziwny. Może jak jest więcej ludzi to jest inaczej. Wrócimy tu w sezonie to porównamy.
Na dzisiaj wystarczyło przygód. Jutro powrót do Denver, jakiś mały hike w okolicy i dalsze poznawanie miasta.
2021.10.30 Denver, CO (dzień 1)
Sobota rano a my znowu na lotnisko. Miejmy nadzieję, że życie wraca do normalności i częste wizyty na lotniskach będą już na porządku dziennym.
A zgadniecie gdzie lecimy?
No pomyślcie troszkę mocniej…
Jeszcze mocniej….
Skąd wiedzieliście, że znowu do Denver?!
Jakoś polubiliśmy w tym roku Kolorado. Jest to nasz 4 wyjazd a jeszcze w planie są dwa kolejne w tym roku. Przecież zima idzie, a górki są tutaj ciekawe.
Tym razem jest lekka zmiana. Lecimy z JFK a nie z LaGuardii. Znawca miasta NY powie, a dlaczego z JFK, jak LaGuardia jest pod nosem? Zgadza się, ale chcieliśmy coś wypróbować. Samoloty z JFK są ponoć większe i szybsze. Delta podstawia tutaj te swoje międzykontynentalne duże ptaki które są większe, wygodniejsze i szybciej latają.
Tak też było. Lecieliśmy tym samym samolotem co dwa lata temu do Zurich. Jeszcze lepiej, mieliśmy te same siedzenia w klasie Premium! Ogólnie opłacało się jechać 15 minut dłużej taxi i mieć znacznie lepszy samolot.
Samolot pokonał trasę NY do CO o 45 minut szybciej niż normalnie z LaGuardia lataliśmy. Dodatkowo jest o wiele wygodniejszy i masz więcej miejsca.
Myślałem, że więcej ludzi spotkam na lotnisku w Denver z nartami. Niestety było ich mało. Trochę mnie to zdziwiło. Przecież trzy resorty w okolicy są już otwarte!
Wzięliśmy samochód (znowu za darmo lepsza klasa, tym razem BMW) i ruszyliśmy w górki. Zanim jednak zaczęliśmy się wspinać autostradą do góry to pojechaliśmy na śniadanie.
Ostatnio zasmakowało nam jedzenie w sieci restauracji Snooze, AM.
Tym razem nie jedliśmy w centrum tylko na obrzeżach miasta. Był to nasz błąd. Jedzenie było tak samo dobre, ale czas oczekiwania na stolik wynosił prawie dwie godziny. Oczywiście nie czekaliśmy tyle, bo Ilonka to mądra osoba i już jak wylądowaliśmy to zrobiła rezerwacje, ale i tak z 30 minut musieliśmy czekać.
Po śniadaniu odwiedziliśmy pana Edka i dokonaliśmy odpowiednich zakupów.
Edek jest to sklep mięsny z wielkim wyborem towaru. Ponoć w hotelu mamy grilla, więc nastawiliśmy się dzisiaj na domowe gotowanie. Jagnięcina z Kolorado i wołowina zostały zakupione. Miejmy nadzieję, że grille bedą działały i kolacja wyjdzie przepyszna.
Z Denver do Breckenridge jedzie się gdzieś 1.5h. Po drodze jest oczywiście „obowiązkowy” przystanek w Idaho Springs” w naszym ulubionym browarze, Westbound & Down.
Po kontrolnym sprawdzeniu jakości piwa i zakupieniu paru na drogę ruszyliśmy dalej.
Przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów autostrada pnie się do góry aż do tunelu Eisenhower na wysokości 11,155 stóp ( 3,401 metrów). Jest to najwyżej położony tunel samochodowy na świecie. Tutaj znajduje się pierwszy z większych resortów narciarskich w drodze z Denver, mowa o Loveland. Niestety nigdy tutaj jeszcze nie jeździłem na nartach, a szkoda bo tereny ma ciekawe i jest tylko 45-50 minut samochodem z Denver.
Droga od tunelu do Breckenridge zajmuje gdzieś 20 minut. Miasteczko przywitało nas mroźnym, górskim powietrzem i lekkim śniegiem na ziemi. Nie dziwne, że jest tu chłodno, jak resort jest na wysokości 9,600 ft (2926 m).
Pierwsze przywitanie nie mieliśmy w hotelowej recepcji, a na parkingu. Mieszkaniec okolicznych lasów postanowił sprawdzić kto to przyjechał w jego rejony.
Lisek obwąchał nas samochód, wyczuł pyszne mięska i za bardzo nie chciał odejść. Obiecaliśmy mu, że jak wpadnie za godzinę na grilla to go poczęstujemy. Lisek postanowił sprawdzić więc co mają w sklepie na stacji.
Breckenridge jako resort narciarski jest jeszcze nie czynne. Mają go otworzyć za dwa tygodnie. My mamy jutro zamiar jeździć na nartach w pobliskim resorcie A Basin.
Na dzisiaj została nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia, kolacja. Hotel ma parę grilli, które są dostępne dla każdego. Grille zostały odpalone i po krótkim czasie na jednym już leżały mięsa a na drugim warzywa. Nie były to byle jakie mięsa. Na urodzinową kolację u pana Edka w Denver zakupiliśmy ciekawe przysmaki. Jagnięcina z Kolorado, Filet Mignon z Bizona i Wołowina Wagyu. Wszystko tak cudownie pachniało, że aż ludziki wyszli na balkon i się pytali co pieczemy. Niestety lisek się nie pojawił, pewnie w lesie znalazł coś lepszego….
Dobre mięso nie wymaga długiego pieczenia, więc w niedługim czasie delektowaliśmy się kolacją i dobrym winkiem w naszym pokoju. Wszystko wyszło pyszne, ale chyba jagnięcina wygrała konkurs i nam obojgu smakowała najlepiej.
Ponoć z naszego okna jest piękny widok na całe pasmo gór. Niestety jak przyjechaliśmy to już było ciemno i nic nie widzieliśmy. Miejmy nadzieję, że jutro rano będzie słoneczna pogoda i cudowny widok wygoni nas szybko z łózek.
2021.09.27 Denver, CO (dzień 3)
W pierwszym wpisie pisałam, że cały wyjazd do Kolorado jest ze względu na koncert i piosenkę “Sweet Home Alabama”. No może nie tylko ze względu na tą jedną piosenkę. Lynyrd Skynyrd ma dużo innych fajnych kawałków. A jak brzmiała słynna “Sweet Home Alabama” na żywo… a tak:
Zanim jednak dojechaliśmy na parking w Red Rocks Amphitheater, usiedliśmy na ławkach i słuchaliśmy Lynyrd Skynyrd to wiele innych rzeczy się wydarzyło. Koncert był dopiero o 19:30 więc spokojnie rano mogliśmy coś zrobić. Co prawda nie mieliśmy dziś zakwasów ale w góry na szlak się nie wybieraliśmy. Dziś w planie mieliśmy “delikatny” wyjazd na szczyt Mt. Evans. Szczyt ten ma 14,265 ft (4,347 m) i o ile wyjście na niego nie jest najłatwiejsze o tyle wyjazd jest możliwy. Zobaczymy jak się poczujemy na szczycie jak w tak krótkim czasie pokonamy taką wysokość ale liczymy na aklimatyzację, którą zdobyliśmy wczoraj.
Wyjazd na górę kosztuje $12. Dość mocno zdziwiliśmy się, że tak tanio. Na wschodzie wyjazd na głupi Mt. Washington kosztuje z $50 a jest dużo niżej niż tu. WOW - kolejny plus dla Kolorado, pomyśleliśmy. Jak się jednak później okazało niestety wyjazd na sam szczyt nie jest możliwy bo pod sam koniec droga jest zamknięta. Pewnie dlatego opłata za wyjazd jest taka niska.
Droga powstała w 1931 roku i pozwalała ludziom na poznawanie gór bez potrzeby wspinania i kilkudniowych trekkingów. Wspinanie się samochodem na samą górę przypomina jechanie na północ. Z każdym tysiącem stóp w górę, klimat zmienia się tak jakbyśmy pojechali 600 mil na północ. Czyli na szczycie to już prawie Alaska…
Na Alasce nie mieliśmy dużego szczęścia do zwierząt. Na szczęście tu było inaczej…
Jedziemy sobie do góry, ja się rozglądam po skałach, patrzę wysoko co by coś wypatrzyć a tu nagle Darek krzyczy patrz, kozica… a ja na to “gdzie?” No tak, ja wysoko po skałach się rozglądam a ona po drodze łaziła i na poboczu trawę wcinała.
A potem to już były wszędzie. Na prawo, na lewo, na wprost…. chodziły wokół auta, albo obserwowały nas ze skał ale było ich trochę. Zdecydowanie więcej szczęścia mamy w Kolorado do zwierząt niż mieliśmy na Alasce.
Wczoraj w górach spotkaliśmy Mountain Goat. Pamiętacie taką białą kozicę ze zdjęć. No właśnie… ja bym przetłumaczyła to jako kozica górska ale język polski jest ciekawy i wg. Wikipedii wczoraj spotkaliśmy kozła/kozicę śnieżną. Dziś natomiast w górach było dużo Rocky Mountain Bighorn Sheep - i znów wg. Wikipedi podobno w Polsce nazywa się to Owca Kanadyjska. Na owcę to mi nie bardzo wygląda, ale przynajmniej tutaj zgadza się język angielski i polski i w obu wersjach powyższe zwierzę to owca. Dla mnie to będzie kozica górska.
Poza kozicami powalały nas widoki. Droga pnie się zboczem gór i z jednej strony są strome zbocza, które mogą przyprawić niektórych o drżenie serca ale bez skarp nie byłoby widoków tak powalająceych. My jechaliśmy i tylko w głowie mieliśmy jedno stwierdzneie - “da się… “ da się wybudować super drogę, w piękne wysokie góry i nie pobierać za to opłaty $50… jak się chce to wszystko się da.
Niestety aktualnie można dojechać tylko do Summit Lake Park. To właśnie z tego parkingu rozpoczyna się szlak na szczyt Mt. Evans - jeśli ktoś chce zdobyć szczyt. Jest tu też piękny widok na jeziora. Parking jest zaraz przy Summit Lake (12,840 ft/3,913 m). Ale widząc ilość aut na parkingu i ilość ludzi nad jeziorem od razu zorientowałam się, że dalej musi być coś fajniejszego.
Dalej jest widok na Chicago Lakes. Stąd też można iść na wspomniany szczyt Mt. Evans albo zejść szlakiem na dół do jeziora.
Pomimo, że Darek miał dużą ochotę zdobyć szczyt to jednak rozsądek wygrał. Wychodzenie w jeansach i trampkach na 14tys to nie jest najlepszy pomysł.
Podobno dawno temu, w tych górkach był lodowiec. To właśnie lodowce ukształowały te piękne góry. Niestety jakieś 11.000 - 15.000 lat temu większość ich zniknęła. Zostały tylko malutkie gdzie nie gdzie. W Kolorado pozostała jeszcze około 14 lodowców. Głównie znajdują się one w parku narodowym Rocky Mountains. Niestety daleko im do lodowców Alaski. Lodowce Kolorado, łącznie zajmują powierzchnię 5 km kwadratowych. Przy 300 słonecznych dniach jakie ten stan ma to w sumie chyba nie dziwne, że mało z lodowców się utrzymało.
Fajnie się podziwiało widoki, choć na tej wysokości trochę wiało i czuć było chłodek. Zjechaliśmy do miasteczka bo Darek musiał popracować. Na szczyt Mt. Evans prowadzi droga z miaszteczka Idaho Springs. Jest to dość małe miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Aktualnie mieszka tam 1,700 ludzi a jego położenie przy autostradzie numer 70 sprawia, że jest częstym przystankiem dla podróżnych, którzy chcą coś przekąsić czy napić się dobrego piwka.
Wiecie za co najbardziej kocham Kolorado? Za to słoneczko - koniec września, w NY chlapa i szaro a tu codziennie mamy ładną pogodę, słoneczko i ciepło. Nie za gorąco - poprostu idealnie. Wysiedliśmy na parkingu i postanowiliśmy odwiedzić browar o ciekawej nazwie Westbound & Down. Ciekawa nie? Na zachód i w dół. Wszyscy rozumieją przenośnię? Najpierw jedziesz na zachód bo to właśnie na zachód od Denver są górki a potem na dół - na nartach.
Darek popracował, zjedliśmy największego precla jakiego w życiu widzieliśmy i trzeba było się zbierać dalej w drogę. Chcemy jeszcze pojeździć troszkę po mieście i pooglądać różne dzielnice, potem musi być obowiązkowe sushi no i wyczekiwany koncert.
Jeśli jesteście naszymi wiernymi czytelnikami to wiecie, że uwielbiamy sushi. Japonia, Singapore nas trochę rozpieściły i dobre sushi nigdy nie jest złe. Dlatego o ile wcześniej myśleliśmy przeprowadzić się do jakiego małego miasteczka/resrotu narciarskiego o tyle teraz doszliśmy do wniosku, że bez sushi to my żyć nie możemy. Dlatego skoro rozważamy kiedyś przeprowadzkę do Denver to trzeba było sprawdzić ich suszarnię (podobno tak się mówi w Polsce na sushi restaurację, nie?).
Wczoraj nie udało nam się dojechać do Sushi Den to dziś robiliśmy drugie podejście. Otwierają o czwartej po południu. W poniedziałek, wczesnym popołudniem nie spodziewaliśmy się tłumów. Podjechaliśmy pod restaurację, która jak się okazała znajduje się jeszcze w innej części Denver. Tu nas jeszcze nie było. Zaparkowaliśmy w jakiejś dzielnicy domków jedno-rodzinnych. Jak to Darek nazwał - jak w Radziszówie. Przeszliśmy dwa skrzyżowania i wylądowaliśmy na ulicy pełnej restauracji i małych kawiarni. Byliśmy w szoku, że w takim zakątku tak tętni życie.
Stolik dostaliśmy bez problemów, posadzili nas w miarę blisko wejścia więc mogliśmy obserwować co się dzieje - a działa się dużo. Jeszcze nie zdążyliśmy zamówić a już zrobiła się kolejka. Ludzie walili drzwiami i oknami. Dobry znak bo znaczy, że nie tylko dobra knajpa ale też, że jedzenie będzie świerze.
I rzeczywiście było. Pozamawialiśmy różne cuda. Trochę tęgo co pani polecała, trochę wg. własnego gustu a trochę bo w nazwie miało specjalność szefa kuchni.
Było pyszne… czyli mamy w Denver sushi, mamy super sklep mięsny, mamy pyszne serki z Murray’s… mamy wszystko… a wino zawsze można przywieźć ze sobą.
Fajnie się siedziało, i by się tak siedziało dluzej ale byliśmy najedzeni jak głupie świnki a do tego koncert czekał. Pora była się zbierać. I tu kolejny szok. Jak wyszliśmy przed restaurację i zobaczyliśmy kolejke która przerosła nasze wyobrażenie, a do tego jeszcze matowe Lamborghini SUV to tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy restauracje.
Prosto z sushi pojechaliśmy na koncert. Koncert zaczynał się o 7:30 pm. My postanowiliśmy być wcześniej i dobrze. To nie jest NY gdzie każdy na koncert przyjeżdża metrem. Tytaj każdy przyjechał swoim autem lub taksówką. Amfiteatr położony jest w górach więc oznacza to wąską drogę. Niestety zakorkowało się troszkę ale jakoś pomału do przedu się przesówaliśmy. Wyjazd na parking zajął nam jakieś 30 min. Już się nastawiliśmy psychicznie, że spowrotem bedzie to samo.
Na szczęście parkingi mają dość duże i bez problemu znaleźliśmy miejsce. Potem trzeba było się tylko wyspinać na górę. Kawałek tu się idzie. Są parkingi wyżej ale one już chyba od rana są zajęte. Widzieliśmy też ludzi którzy parkowali i wcale nie zamierzali iść na koncert tylko sobie rozłożyli krzesełka koło auta i liczyli na muzykę, która do nich doleci. Z jednej strony sprytne ale z drugiej to trochę bez sensu. Po pierwsze to pomimo, że Red Rocks jest amfiteatrem to scena i nagłośnienie jest tak ustawione, że wszystko lecie na górę a nie na parkingi. Po drugie to trochę nie fair organizator koncertu robi. Parking powinnien być dostępny tylko dla ludzi, którzy maja bilety. Inaczej dojdzie do tego, że na krzywy ryj będzie wiecej ludzi a ci co mają bilety nie będą mogli zaparkować.
Zaczęliśmy iść za tłumem zastanawiając się czy są tu jakieś sektory. Sektorów nie było ale na czuja dobrze nawet trafiliśmy. Jak się później okazało Sektory dzielą się na prawe i lewe. Teoretycznie można łatwo przejść między sektorami ale po co przeciskać się między ludźmi. Bylo po drodze parę waskich gardeł ale ogólnie jakoś tłum się poruszał. Udało nam się usiąść jake jeszcze grała TESLA, czyli zespół wspomagający.
Z tymi siedzeniami to też jest ciekawie. Numer rzędu można łatwo znaleźć ale numer siedzenia już gorzej. Siedzenia to jedna wielka ławka i trzeba się pytać ludzi jaki numer jest ich siedzenia i wcisnąć się pomiędzy. Niby numerki są z boku ławki ale ludzie zajmują więcej niż tylko jedno siedzenie. Nam się udało bo nie cały rząd był wykupiony więc nie siedzieliśmy człowiek na człowieku.
Kolejna obserwacja to przejścia i kupowanie alkoholu/jedzenie. Po bokach są okienka gdzie można kupić piwo. Niestety kolejka jest duża. Myśmy olali alkohol bo po pierwsze jakieś słabe przemysłowe piwo, a po drugie drogie. Ale widzieliśmy te kolejki. Dobrze bo stojąc w kolejce nadal można koncert oglądać, nie dobrze bo kolejka się ciągła przez paręnaście rzędów. Część ludzi z wyższych partii przesówała się i siedziała gdzieś po bokach na schodach. Ogólnie nastrój dość luźny. Przy wychodzeniu było to samo. Wąskie gardła sprawiały, że troszkę czasu zajęło opuszczenie amfiteatru. Do tego w wąskim gardle sprzedawali koszulki i o dziwo znaleźli się ludzie co kupowali. Po MSG w NY gdzie troszkę więcej ludzi jest i jest lepsza organizacja byłam troszkę w nastroju narzekania (nie wielkim) ale jak tylko Lynyard Skynyrd zaczął grać to nic innego nie mialo znaczenia.
Naprawdę, fajnie grali. Wszystkie stare kawałki poleciały. Skakali po scenie, zachęcali do klaskania i tańczenia i już nikt nie siedział tylko każdy bujał się w rytm muzyki. Wokalista tylko czasem skomentował, że on z nizin, i łapanie oddechu na tych wysokościach nie jest łatwe.
Bardzo magiczne to było przeżycie. Być w takim miejscu, słuchać Lynyrd Skynyrd i patrzeć na panoramę Denver uświadamia ci, że robisz w życiu coś dobrze, coś dobrze, że masz okazję na niezapomniane chwile jak ta.
Powrót nawet nie był taki straszny. Swoje w korku trzeba było odstać ale samochód po samochodzie jakoś się przesówaliśmy do przodu. Nasz hotel nie był daleko od koncertu więc w miarę szybko zajechaliśmy. Jutro już wracamy samolot mamy koło 11 am więc nie wiele zobaczymy. Pakowanie i w drogę, spowrotem do NY. Myślę jednak, że jeszcze często tu będziemy wracać, bo przecież zima idzie.
2021.09.26 Denver, CO (dzień 2)
Czy byliście w dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach? Pytanie raczej powinno być zadane ile razy byliście w tej dolinie? Jak ktoś nie był, to proszę przestać dalej czytać tego bloga podróżniczego, ubrać buty, zabrać plecak i odwiedzić tą jedną z najpiękniejszych polskich dolin.
Byłem w tej dolinie parę razy, niestety nigdy nie spałem w schronisku. Zawsze mam miłe wspomnienia i widoki jezior przed oczami jak się schodziło z gór.
Szukałem podobnej doliny w Stanach. Znalazłem.
Dolina Siedmiu Stawów Amerykańskich (to jest moja nazwa) w stanie Colorado niedaleko Breckenridge. W sumie to przez przypadek tam trafiliśmy. Szukaliśmy fajnego hiku niedaleko Denver, tak do 1.5h samochodem.
Nawet nie wiem jak ta dolina się nazywa, nawet nie wiem czy ma jakąś nazwę. Idzie nią szlak Spruce Creek Trail i dochodzi do jezior Mohawk. Później jeziora nawet nie mają nazw tylko numerki. Myśmy naliczyli ich siedem. Czy jest więcej? Za bardzo nie wiemy, ale raczej nie. Pod koniec to już nie było szlaku tylko szło się po tundrze i szukało dolinek w których są jeziora.
Lokalni pod koniec nam powiedzieli, że doszliśmy do ostatniego. Większość ludzi dochodzi do drugiego albo trzeciego, tam odpoczywa i wraca. Nam się za dobrze szło żeby wycieczkę tak szybko kończyć. Dodatkowo im wyżej tym mniej ludzi i ładniejsze widoki.
A dlaczego ta dolina przypomina mi dolinę Pięciu Stawów Polskich? Do końca to nie wiem, ale tak idąc szlakiem Spruce Creek przypominały mi się Tatry.
Początek szlaku wiedzie doliną wzdłuż strumyka w otoczeniu drzew iglastych. Coś jak dolina Roztoki.
Po jakimś czasie dochodzimy do wodospadów na rzece Spruce. Coś jak wodogrzmoty Mickiewicza.
Później mamy strome podejście i dochodzimy do pierwszego jeziora. Podobnie jak w Pięciu Stawach gdy przekraczany próg doliny.
Podobnie, prawda?
Nie pamiętam czy w Tatrach można dojść do wszystkich jezior. Tutaj można. A pod koniec jak nie ma szlaku to idziesz za pomocą GPS albo wydeptanej ścieżki.
Odległości miedzy jeziorami w Stanach są znacznie większe, ale ponoć w Stanach wszystko musi być większe.
Niestety najgorszą różnicę jaką doświadczyliśmy to wysokość. Schronisko w dolinie Pięciu Stawów Polskich jest na wysokości około 1,650m. Tutaj szlak się rozpoczynał na 10,300 stóp (3,100m).
Pierwsze jezioro było na 11,319 ft (3,450 m). Doszliśmy do ostatniego, które było na 12,468 ft (3,800).
Niestety pod koniec głowy zaczynały nas boleć i człowiek czuł się lekko oszołomiony. Wczoraj dopiero wylądowaliśmy z Nowego Jorku, więc za bardzo nasz organizm nie zdążył się zaaklimatyzować.
Tak jak i w Tatrach można spotkać zwierzęta, tak i tutaj gospodarze doliny nas przywitali. Spotkaliśmy kozice górskie. Niestety nie było misiów, za wysoko dla nich. Misie raczej nie wychodzą ponad 9,000 stóp (2700 m). Pewnie z powodu braku pożywienia wysoko w górach.
Doszliśmy do jeziora nr. 7. Poza nami były tylko dwie inne dziewczyny. Z czego jak się później okazało to jedna z nich była Polką. Nas, Polaków to jest wszędzie pełno.
W ciszy usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozkoszowaliśmy się ostatnimi dniami lata na tej wysokości. Było ciepło, bez wiatru i słonecznie. Jakieś 12-15C.
W Denver i okolicach nie trudno jest mieć ładną pogodę. Ponad 300 dni w roku jest słonecznych. Natomiast lato jest krótkie na tej wysokości. Prognoza pogody mówi, że już za parę dni ma tu sypać śnieg. Granica śnieg/deszcz ma być gdzieś na 10,000 stóp, czyli tam gdzie zaparkowaliśmy samochód. Dobrze, niech sypie. Narty się już niecierpliwią w domu.
45 minutowa przerwa wystarczyła na odpoczynek i nacieszenie oka widokami. Pod koniec jeszcze zbiegło z gór dwóch biegaczy, którzy to w troszkę szybszym tempie zwiedzają te góry. Dzisiaj zrobili dwa trzynasto-tysięczniki, Pacific (13,869 ft / 4,227 m) i Atlantic (13,816 ft / 4,211 m). Na nie nie ma szlaków, ale widać, że dokładnie znają te tereny i pewnie trenują na jakieś maratony.
Nazwa szczytów pewnie się wzięła z tego, że tędy przechodzi linia która dzieli kontynent Północno Amerykański na wschodni i zachodni. Woda ze szczytu Atlantic płynie do Atlantyku, a ze szczytu Pacific do Pacyfiku.
Nie chciało nam się za bardzo wynosić wody na szczyty i to wszystko sprawdzać, więc ruszyliśmy za biegaczami w dół.
Nam „zbieganie” zajęło 2:45. Pewnie można by to zrobić szybciej ale po co. Nie ma gdzie się spieszyć jak są takie piękne widoki.
Po drodze jeszcze zwierzęta powychodziły i chciały się pożegnać. Oglądaliśmy też stare pozostałości jakie tu zostały po gorączce złota.
Około godziny 17 dotarliśmy na parking. Zmęczeni ale zadowoleni. 17 kilometrów na tej wysokości bez dobrej aklimatyzacji dawało się odczuć.
Niestety GPS w samochodzie nie miał dla nas dobrej wiadomości. W normalnych warunkach do Denver można dojechać w 1:15. Teraz pokazywał ponad 2 godziny. Dalej to nie jest jakaś wielka liczba, ale mieliśmy w planie sprawdzić sushi w Denver. Lubimy surowe rybki. W NY w miarę często je jadamy, więc chcemy porównać. Jak zajedziemy późno do hotelu (musimy się wykąpać spoceni po hiku), a potem jeszcze do restauracji to pewnie nie zdążymy. Denver to nie NY. Knajpy zamykają o godzinie 21 albo o 22. No nic zobaczymy jak pójdzie z drogą i na którą zajedziemy.
Droga nie szła dobrze. GPS nawet już nas nie kierował na główną autostradę 70 tylko górami. Tym oto sposobem znowu odwiedziliśmy mój ulubiony resort narciarski A-Basin a potem wyspinaliśmy się na przełęcz Loveland 11,990 ft (3,654 m).
Dobrze, że mamy dobry i mocny samochód, to przynajmniej można się było pobawić po górskich serpentynach. Z tymi samochodami to jest coraz to ciekawiej. W cenie zwykłego samochodu dostajemy już naprawdę ciekawe modele.
Polecam wypożyczenie samochodów w tej samej sieci wypożyczalni. My staramy się używać National Car Rental. Na początku nie zawsze jest najtaniej, ale tak po roku/dwa jak się już ma dobry status to nawet nie sprawdzam innych wypożyczalni. Wiem, że tutaj będę miał dobre ceny i często znacznie lepsze samochody. Wysiadasz z samolotu, idziesz prosto na parking i bierzesz co chcesz za wyjątkiem super drogich zabawek za które musisz dopłacić. Omijasz cały bezsensowny punkt w wypożyczalni gdzie z reguły są kolejki i mają do ciebie milion pytań. Tutaj wsiadasz do samochodu i odjeżdżasz. Kluczyki już są w środku.
Dostaliśmy Cadillac XT5. Ta zabawka zawsze jest super droga i raczej nigdy się jej nie dostaje bez dopłat. Nawet jak się ma dobre statusy. Zapytałem pana czy ja mogę ją zabrać. Gostek na parkingu spytał o moje dane, coś tam wpisał w ipada i powiedział bierz. To się nazywa dobry serwis dla lojalnych klientów.
Trochę nadrobiliśmy górami, ale i tak później dopadł nas korek na autostradzie. Nie było już innych możliwości tylko odstać swoje.
Była niedziela wieczór. Całe Denver i inne okoliczne miasta wracało ze wspaniałego weekendu w górach. Był to jeden z ostatnich tak pięknych weekendów. Piękna pogoda, liście na drzewach zmieniały kolory, resorty narciarskie robiły Octoberfest. Wyżej w górach jeszcze nie ma śniegu, wiec rowery było widać na wielu samochodach.
Na sushi nie zdążyliśmy. Znaczy się można było jeszcze się załapać na koniec, ale myśmy chcieli tam dłużej posiedzieć i popróbować ciekawych rybek a nie spieszyć się. Jutro tam pójdziemy.
Na dzisiaj wybraliśmy bar/restaurację obok hotelu. Odwiedziliśmy Keg Steakhouse. Był to dobry i trafny wybór. Wiem, że Colorado słynie z mięsa i mnie nie zawiodło. Nie był to jakiś topowy steakhouse ale smakowało. W NY w zwykłych restauracjach czy barach tak dobrego mięsa nie dostaniesz. Musisz iść do bardzo dobrej i drogiej restauracji.
Ilonka wzięła rybę i też była ok. Mówiła, że nie jest to jakość sushi ale też dało się zjeść.
Objedliśmy się na tyle, że nie mieliśmy siły nigdzie się włóczyć po mieście. Wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas długi i pełen atrakcji dzień…
2021.09.25 Denver, CO (dzień 1)
Wszystko zaczęło się pewnego, pięknego wieczoru jak z Darkiem gadaliśmy o koncertach. Od razu przypomniałam sobie o Red Rocks Amphitheater i z ciekawości sprawdziłam kto tam będzie występował w najblizszym czasie. Taka czysta ciekawość… ops… okazało się, że Lynyrd Skynyrd będzie grał i to w mój urodzinowy weekend…. Ops… chyba każdy zna ich słynną piosenkę Sweet Home Alabama. Najwyższy czas posłuchać jej na żywo.
Wczoraj troszkę zasiedzieliśmy się z nowojorskimi przyjaciółmi u Oskara Wilda więc dziś na lotnisko jechaliśmy na autopilocie. Ale to nic, przynajmniej mamy nadzieję przespać lot i nadrobić zaległości w spaniu. A loża szyderców jaką zrobiliśmy w Oskarze była warta wszystkiego. Byliśmy tam po raz pierwszy ale knajpa wyglądała jak totalnie na podryw. Najpierw wjechało starsze towarzystwo (ok. 35-45) i widać było, że każdy przyszedł na podryw. Im później tym średnia wieku malała. Wiadomo, że im człowiek młodszy to biedniejszy tak więc malała też ilość ubrań na panienkach. “Biedne” dziewczynki w samych stanikach muszą chodzić…. Wiem też kiedyś byłam młoda ale moja garderoba zakrywała co najmniej dwa razy tyle co u dzisiejszej młodzieży.
Z NY i loży szyderców chętnie przenieśliśmy się do Denver które to pomału traktujemy jak Vermont. Leci się tu 4 godziny czyli tyle co się jedzie do południowego Vermont, narty są super (lepsze niż w Vermont) i ogólnie górki są piękne. Colorado jest pierwszym, i najbliższym stanem do NY, który można nazwać zachodem. To przez Colorado przechodzi słynne continental divide czyli podział wód na te co wpływają do Atlantyku i te co do Pacyfiku.
Colorado ma też ponad 300 dni w roku słonecznych. Przy takiej pogodzie, takich widokach i górkach oddalonych tylko o 1-2h samochodem nie dziwne, że Denver staje się coraz bardziej popularne a ilość jego mieszkańców wzrosła o 20% w ciągu ostatnich 10 lat. My też rozważamy przeprowadzkę tu… może nie w ciągu roku-dwóch ale trzech-czterech… kto wie. 2025 to fajna data żeby coś zmienić w swoim życiu i wyjechać na zachód.
Zastanawialiście się, że z tym zachodem zawsze coś jest? Najpierw mieszkasz w Polsce i myślisz o zachodniej Europie… potem dalej na zachód Stany też kiedyś marzenie większości ludzi. Jak już jesteś w Stanach to z takiego NY ciągnie cię na zachód… a co potem? A potem to już tylko Nowa Zelandia.
Po czterech godzinach lotu, który w większości przespaliśmy w samo południe wylądowaliśmy w Denver. Jak zwykle przywitało nas słoneczko i lato na całego. Szybko ściągnęliśmy bluzy i w krótkich rękawkach ruszyliśmy na śniadanie, w kierunku Union Station.
Pomimo, że jest to nasz trzeci raz w tym roku w Colorado to jeszcze nie mamy miejsca na śniadanie w Denver. Interent jak zawsze przyszedł z pomocą i dzisiaj testujemy Snooze, AM. Sieć restauracji, która specjalizuje się w śniadaniach. Spodziewając się, że pewnie na stolik będziemy musieli trochę poczekać to wybrałam lokalizację w samym centrum przy dworcu głównym. Przynajmniej coś nowego przy okazji zobaczymy.
Dworzec kolejowy w Denver otworzył swoje drzwi po raz pierwszy w 1881 roku i był największym budynkiem na zachodzie. W 1894 roku oryginalny budynek został zniszczony w pożarze, ale szybko miasto odbudowało jeszcze większy dworzec. Był to dowód, że podróże na zachód są ważnym przedsięwzięciem. W XX wieku ilość podróżnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. W 1914 trzeba było przebudować stację i po raz kolejny powiększyć dwukrotnie. Tak więc aktualny budynek ma ponad 100 lat i jest świadectwem jak dużą rolę w budowaniu zachodu miała kolej.
Śniadanie w Snooze, AM było przepyszne i chyba w końcu mamy swoją miejscówkę. Miejscówkę, która ma świeżo wyciskane soczki z pomarańczy, arbuza i innych owoców. Mam nadzieję, że pomimo, że jest to sieciówka to podobne standardy są w innych miejscach bo widać, że są dość popularni w Colorado, Arizonie, Kalifornii.
Po śniadaniu, a raczej lunchu pojechaliśmy zwiedzać miasto. Na dziś nie mieliśmy, żadnych planów. Chcieliśmy poznać troszkę miasto, dzielnice mieszkalne, rozejrzeć się po okolicy. Podjechaliśmy pod parę adresów i… zakochaliśmy się. Zakochaliśmy się w słońcu, w parku, w spokojnych ulicach gdzie nikt nie trąbi… nawet w kaczkach się zakochaliśmy.
W Denver temperatura rzadko spada poniżej zera (30F) a w wrześniu średnie temperatury dochodzą nawet do 80F/25C. Z drugiej strony w najcieplejszym miesiącu (Lipcu) temperatura nie przekracza 100F/35C. Tak bywa tu ciepło - ale gdzie nie bywa. Nawet na Alasce czasami mają fale upałów. Natomiast ilość słonecznych dni - nie ważne czy zimą czy latem pobija wszystko. Od razu człowiekowi miło robi się na duszy jak budzi go słoneczny dzień. W tak piękny dzień nie pozostało nic innego jak usiąść przy chłodnym piwku. Colorado może nie jest stanem z największą ilością browarów (wygrywa Kalifornia, a za nią NY i Pensylwania), ale natomiast są one dość dostępne i równomiernie rozłożone po mieście. Dziś postanowiliśmy odwiedzić browar Odell. Kolejna dobra miejscówka.
Oczywiście nie zapomnieliśmy też o odwiedzeniu Edka (Edward’s Meat) i kupieniu kabanosów na jutrzejszy hike. Podobno misie nie lubią przebywać na ponad 10tys ft (3tys metrów) więc Darek dostał pozwolenie na zabranie paru kabanosów w górki. Edward Meats to taka nasza miejscówka gdzie już wiemy, że mają pyszne lokalne produkty i nie można odwiedzić ich sklepu będąc w Denver.
Troszkę nam zeszło z jeżdżeniem po mieście, a do tego zmiana strefy czasowej, brak snu i perspektywa wczesnej pobudki jutro nie zachęcała nas do szlajania się. Tak więc kolację zjedliśmy w okolicy hotelu. Jutro idziemy w górki. Będziemy wychodzić na 12,500 ft (3800 m). Dawno nie byliśmy na takiej wysokości ale zaczynamy z 10tys więc powinno być spoko. Zapowiada się piękny dzień i piękna trasa.