
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.03.09-12 Mammoth Lakes, CA (dzień 5-8)
Jeżdżąc codziennie, przez cały tydzień w jednym resorcie można go „troszkę” poznać.
Tak, też było tutaj, w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Przez 7 dni intensywnie odkrywaliśmy jego zalety i wady. Trochę się przygotowałem to tego wyjazdu i czytałem blogi narciarzy, ale i tak odkrywanie na własną rękę ma swoje plusy i oczywiście minusy.
Mieszkaliśmy blisko głównej bazy. Jakieś 10 minut na nogach i już można było wsiadać na wyciągi. Natomiast ja, jako ciekawski odkrywca już w pierwszy dzień wyczaiłem trasę, która przechodziła tyłami naszego osiedla. W niecałe 5 minut można było dojść do trasy, zapiąć narty i idealnie zrobioną, bez żadnych śladów, jako pierwszy narciarz zjechać na sam dół do miasteczka.
Tam już czekała gondola, która to wyjeżdża do Canyon Lodge, czyli głównej bazy skąd wieloma wyciągami można jechać dalej.
Mieszkaliśmy w Mammoth West Condominiums. Może nie jest to najlepsze i najnowsze osiedle, ale ma swoje zalety i dobrą cenę. Jest blisko położone tras i koło smacznej, austriackiej knajpy.
Spanie w apartamentach a nie w hotelach ma swoje zalety. Jedną z nich jest pełna kuchnia i rano można zjeść pyszne i obfite śniadanie, które musi wystarczyć na prawie cały dzień białego szaleństwa. Wiadomo, że w plecaku mamy parę potrzebnych do przetrwania rzeczy, ale to są raczej przekąski i napoje na ciepłe popołudnia.
W ciągu tych siedmiu dni poznaliśmy Mammoth Lakes w całości. Może nie mieli najlepszej zimy w tym roku, ale wszystko było otwarte i pokrywa śniegu pozwalała wszędzie jechać i odkrywać te przepiękne tereny gór Sierra Nevada.
Brakowało tylko puchu. Niestety nie udało nam się tam być podczas żadnego zimowego sztormu, a szkoda! Bo nie ma nic piękniejszego jak zjechanie w śniegu po kolana albo i głębszym.
Były miejsca, gdzie dalej śnieg był głęboki, ale niestety to już marzec. Rano był zmrożony, a w godzinach popołudniowych mocne kalifornijskie słońce go podtapiało i bardziej przypominał ubite ziemniaki niż puch.
Na szczęście potrafię w takich warunkach jeździć. Trzeba tylko „trochę” więcej używać mięśni i wszystko będzie dobrze.
Resort posiada pięć dolnych baz i praktycznie nie ograniczoną ilość terenów. Wadą jest wiatr. Bliskość do Oceanu Spokojnego niestety powoduje, że wieje. Czasami ostro wieje i niestety większość górnych wyciągów jest zamykana.
Ma to też swoje plusy i wiatr często przyciąga chmury z potężnymi opadami śniegu. W tym sezonie wielkie opady były na początku. Teraz już zostało tylko słońce z przelotnymi opadami.
Z reguły rano po rozgrzewce próbowaliśmy szczęścia w ciekawych i trudniejszych terenach a po lunchu już spokojniej w niższych partiach gór.
Tak jak pisałem, nie jest to najlepsza zima, więc niektóre tereny zostały ominięte ze względu na cienką pokrywę śniegu.
Za dużo skał wystawało i mogło by się to źle skończyć podczas upadku na bardzo stromych EX odcinkach.
Jednak jeden rejon musiał być parę razy odwiedzony. Mowa tu oczywiście o Dragons Back.
Prawie każdy polecał ten rejon dla dobrych narciarzy szukających przygód i ciekawych terenów.
Żeby tam się dostać to trzeba czekać na dzień w którym nie ma wiatru i wyjechać gondolą na samą górę Mammoth, 11,059 stóp (3,370m.)
Większość ludzi ze szczytu kieruję się na prawo i następnie wieloma trasami o różnej trudności (od trudnych i stromych niebieskich do potrójnych diamentów) zjeżdża w dół. W większości przypadków tam się kierowaliśmy, ale parę razy pojechaliśmy w lewo.
Tutaj znacznie mniej ludzi się wybiera. Po drodze są ostrzeżenia, że jest stromo, trzeba podchodzić, można pobłądzić i zjechać gdzieś w lasy…
Mimo lekkiego podchodzenia do góry to początek był łatwy z przepięknymi widokami bo obu stronach.
Większość ludzi jedzie, idzie granią do momentu aż im się znudzi, albo widzą fają ściankę którą chcą sobie zlecieć.
Jadąc w lewo z grani nie ma żadnego problemu i po jakimś czasie dojeżdżasz do resortowych tras i do wyciągów. Natomiast na prawo to już są tereny dla odważnych lokalnych co znają tutejsze góry. Było parę zachęcających śladów, ale niestety nie miałem ze sobą przewodnika ani też lokalnego.
Na wyciągu gadałem z lokalnym i mówił żeby jechać dalej granią aż do skał. Aktualnie na grani jest mało śniegu i wiatr wszystko zwiał, ale można te skały objechać z prawej strony i potem znowu wrócić na grań. Powiedział mi tylko żebym nie jechał za nisko bo już nie wrócę i będę musiał dużo podchodzić.
Posłuchałem rad doświadczonego i tak też zrobiłem. Objechałem skały z prawej i bez problemu wróciłem na grań. Tu już nie było nikogo. Całe przestrzenie były tylko dla mnie.
Za daleko już nie jechałem granią tylko znalazłem fajną ściankę i zleciałem nią w dół. Świetnie było tylko trochę męcząco na tej wysokości i w takim twardym, przewianym śniegu.
Niżej wjechałem w las.
Lubię jeździć po lasach. Nie mówię tutaj o super stromych gęstych lasach, ale o takich znośniejszych, rzadszych gdzie można w miarę rozwinąć prędkość i nie zastanawiać się czy się wjedzie w drzewo.
Kalifornia jest do tego idealna. Ma wielkie, potężne kalifornijskie drzewa co nie za gęsto rosną. Jeżdżenie między nimi to bajka. Traktuje to jak szybki hike na którym się w ogóle nie męczę. Czasami tylko wiewiórka sprytnie przeleci z drzewa na drzewo.
Resort posiada wiele barów i restauracji w górach albo w dolnych bazach. Z reguły lunch robiliśmy sobie we własnym zakresie. Siadaliśmy sobie w słoneczku i szukaliśmy w plecakach coś do jedzenia/picia.
Znacznie taniej to wychodzi i można w spokoju, bez ludzi, na świeżym powietrzu się posilić. Oczywiście przejeżdżając koło fajnych knajpek też trzeba na jednego wstąpić.
Natomiast na końcu dnia dziewczyny przychodziły do dolnych baz i wspólnie przy piwku każdy opowiadał swoje przeżycia.
W Mammoth Lakes spędziliśmy 6 pełnych dni. W miarę wystarczająco żeby resort dobrze poznać i zjechać większościom tras. Dalej to oczywiście za mało żeby się w pełni nasycić kalifornijskim słońcem. W ostatni dzień, w sobotę wyjeżdżaliśmy koło 11 rano, ale ja oczywiście jeszcze musiałem sobie parę razy zjechać.
Nigdy nie wiadomo kiedy tu następnym razem będę. Znajomi już w sobotę nie poszli, więc samotnie żegnałem się z górami.
Przy dolnej bazie byłem już parę minut przed otwarciem wyciągów. Praktycznie bez żadnych kolejek zjechałem kilkanaście razy. Nie musiałem oszczędzać sił, bo wiedziałem, że o 10:45 muszę zjechać do domu.
Puste, wspaniale przygotowane trasy! Było to idealne pożegnanie z jednym z największych resortów w Kalifornii.
Mamy już plan tu wrócić w maju na wiosenne, zakańczające sezon narty. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie to mamy przed sobą 5 godzin samochodem na południe do ciepłego i słonecznego miasta aniołów.
Inni znajomi, którzy aktualnie zwiedzają pustynne rejony południowej Kalifornii już tam są i mamy przez dwa dni zobaczyć jak się Los Angeles zmienia.
Musimy już jechać bo nas lokalne Mamuty zaczynają gonić!
2022.03.08 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Ostatni dzień wolnego. Nie ostatni dzień wakacji ale ostatni dzień kiedy nie muszę wstawać o 6 rano i zasiadać do komputera. Praca zdalna ma swoje plusy ale jak się pracuje z Kalifornii na NY godzinach to nie jest aż tak fajnie. Dziś jednak trzeba było się jeszcze nacieszyć wolnym dniem, piękną pogodą i iść gdzieś na spacerek.
Convict Lake (jezioro skazańców) podobno jest jednym z ładniejszych jezior w tym rejonie. Muszę przyznać, że po wczorajszym zamarzniętym jeziorze trochę sceptycznie do tego podeszłam, ale i tak nie miałyśmy innych opcji więc postanowiłyśmy zobaczyć jak to jezioro wygląda w zimie.
Convict Lake swoją nazwę wziął od wydarzenia z 1871 roku kiedy to grupa więźniów, którzy uciekli z Carlson City, NV właśnie tu została złapana. Aktualnie Convict Lake przyciąga ludzi swoim pięknem, jest tu pole namiotowe, restauracja i mini sklep. A do tego oczywiście tona szlaków.
My wybrałyśmy szlak wokół jeziora. Z początku szło się prawie asfaltową drogą. Potem szlakiem po żwirze i śniegu… niestety gdzieś w połowie jeziora szlak to były skały pokryte śniegiem. Myślę, że w lecie jak wody jeziora są niższe to można spokojnie przejść. Dziś jednak nikt tamtędy nie szedł więc my też nie chciałyśmy być pierwsze. Wpaść do takiego zimnego jeziora to żadna przyjemność.
Normalnie można przejść jezioro wokół i jest to jakieś 2 mile (nie dużo) my zawróciłyśmy w połowie ale dwie mile zrobiłyśmy. Miałyśmy jednak mały niedosyt i nie do końca chciałyśmy od razu wracać do miasteczka. Wracając zajechaliśmy do Hot Creek Geological Site (gorące źródła). Wg. mapy wydawało nam się, że można dojechać prawie pod sam punkt widokowy, jednak i tu śnieg nas zaskoczył i dojechałyśmy najdalej jak się dało a potem na nóżkach. Pewnie teraz się śmiejecie, że zaskoczył nas śnieg w zimie… no i macie rację.
Nie odśnieżoną, trochę żwirowatą, trochę błotnistą drogą miałyśmy do pokonania ok. 1.5-2 mil w każdą stronę. Ale w końcu nigdzie nam się nie spieszyło. Tak więc podziwiając widoki, zostawiając piękne góry za sobą maszerowałyśmy przed siebie.
Gorące źródła to oczywiście nic innego jak gorąca woda, wrzątek i gejzery wydobywające się z wnętrza ziemi. Oczywiście nie można tego porównać do parku Yellowstone. Nadal ciekawość wygrała i pomimo, że w ciężkim, mokrym śniegu i błocie szło się mało przyjemnie to widoki napędzały nas do przodu.
Jak wspominałam normalnie do punktu widokowego można dojechać samochodem a potem przejść się trochę na dół. My miałyśmy hike już do punktu widokowego. Jakoś jednak same źródła nie zachwyciły nas aż tak bardzo żeby schodzić na dół.
Ja to tam bardziej byłam zachwycona górami po drugiej strony które towarzyszyły nam w drodze powrotnej do auta.
Wycieczki trzeba było zakończyć bo chłopaki już się za nami stęsknili i pisali, że mają fajną miejscówkę na tarasie w głównej bazie. Główna baza wyciągów nie jest w miasteczku jakby się mogło wydawać. Pewnie ze względu na ilość potrzebnych parkingów, łatwiej było ją zrobić po drugiej stronie gór. Ja tam byłam kiedyś w lipcu ale chętnie odwiedziłam główną bazę i dziś.
Jak przystało na Kalifornię (podobnie jak w Kolorado) po nartach można cieszyć się słońcem i opalać się na tarasie, podziwiając górki, i wspominając kolejny fajny dzień.
2022.03.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Jak przystało na zachodnie wybrzeże, Mammoth Lakes to nie tylko resort narciarski i piękne górki przekształcone na trasy zjazdowe. To też piękne góry Sierra Nevada po których można chodzić godzinami albo i dniami.
Tras jest bardzo dużo ale niestety wiele jest zasypanych śniegiem. W miasteczku średnio w ciągu roku spada 93 in (230 cm) śniegu. Natomiast w górach zdecydowanie więcej a też dłużej się utrzymuje. Tak więc nie wszystkie trasy są dostępne.
Lipiec 2019, te same góry. Szlak na Duck Lake
Kiedyś z Darkiem byliśmy tu w lipcu i jak poszliśmy na hike to w nadal było dużo śniegu i wyżej w górach zapadaliśmy się w śnieg. Tak więc na tym wyjeździe nie nastawiałam się na jakieś zaawansowane chodzenie po górach ale ponieważ są tu piękne tereny wszędzie, to nawet łatwe trasy są piękne.
W Mammoth Lakes nie bardzo można chodzić po szlakach narciarskich. Można kupić bilet na chodzenie ale niestety jedynie na nartach można iść do góry. Rakiety czy raki są nie dozwolone. Dobrze jednak, że mają Tamarack Center. Jest to rejon w górach gdzie można chodzić na rakietach, butach czy nartach biegowych.
My stwierdziłyśmy, że trzeba ćwiczyć więc nie poszłyśmy na łatwiznę i do Tamarack Center poszłyśmy na nogach (ok. 3 mile). Normalnie wzdłuż drogi (Mary Road) jest ścieżka dla rowerów, spacerowiczów itp. Niestety teraz jak odśnieżali drogę dla aut to cały śnieg wrzucili na “chodnik”. Nie byłyśmy pierwsze, które tędy szły bo widać było, że te hałdy śniegu są ubite.
Zajście do Twin Lakes zajęło nam jakieś dwie godziny ale nikt nie narzekał bo z takimi widokami i w słoneczku można iść jeszcze dalej. Przy Twin Lakes trochę się zdziwiłam. Byłam pewna (wg. map), że dalej jest droga na samochody. Natomiast drogi nie było widać a tylko zasypany szlak. No tak pierwotnie myślałam, że to szlak ale się okazało, że oni po prostu nie odśnieżają drogi tylko jak spadnie śnieg to po drodze można chodzić właśnie w nartach biegowych, butach czy rakach… sprytne.
Jest tu co robić od spacerku 15 minutowego po hike 8h. My zdecydowałyśmy się na coś po środku. Zaczęłyśmy od wyjścia na Panorama Dome. Nie wysoko bo tylko 300 ft (ok.100m) do góry. Warto wyjść bo się jest w środku otoczonym pięknymi górkami.
Jak sama nazwa wskazuje w Mammoth Lakes jest dużo jezior. Tak więc po zdobyciu Panorama Dome przyszedł czas na jeziora. Mary Lake (jezioro Marysi) wydawało się dobrą opcją. Jest to pierwsze z wielu jezior do których można dojść będąc w Tamarack Center. Prawdopodobnie parę late temu przejeżdżaliśmy koło tego jeziora. Tym razem trzeba było do niego dojść.
Idzie się szeroką, ubitą trasą w słoneczku. Trochę pod górę ale ogolnie nie duże nachylenie. Szłyśmy może z 30 min…i doszlysmy do … jeszcze większej ilości śniegu.
Niestety jezioro jest zamarznięte i nie robi efektu. W lecie musi być pięknie jak pobliskie góry odbijają się w tafli jeziora.
Zdziwiłam się bardzo bo parę łudzi na nartkach szło prosto przezw jezioro. No tak, wyglądało na zamarznięte ale czy naprawdę było?
Trasa od jeziora idzie dalej ale to już robi się dłuższy spacer. A my i tak nadrobiliśmy troche wysokości i odleglosci bo szłyśmy z miasteczka a nie z parkingu.
Z powrotem to samo….postawiłyśmy na nogi i podreptałyśmy spowrotem do domu. To był fajny spacerek i piekne widoki. Jeszcze jutro mam wolne więc też na pewno to wykorzystamy.
2022.03.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 2)
Po wczorajszym długim dniu w podróży dziś miałam ochotę nigdzie się nie spieszyć. Tak więc plan był prosty - powłóczyć się po miasteczku. Darek jednak olał sen i postawił na nartki. Tylko w niedziele w Mammoth Lakes jak się ma Ikon pass to można załapać się na wcześniejsze wyciągi i skorzystać z puszku zanim cała chmara się rzuci i to rozjeździ.
Zgadza się. Możliwość jeżdżenia godzinę przed większością ludzi zdarza się tylko raz na miesiąc! W Marcu akurat jest to dzisiaj, w nasz pierwszy narciarski dzień.
Uwierzcie mi, bardzo nie chciało się wstawać. Zwłaszcza, że wczorajsze przywitanie ze znajomymi jak zwykle się przeciągnęło. Taka szansa nie przydarza się często, więc rano wszyscy trzej narciarze dzielnie i zwarcie maszerowali w butach narciarskich do dolnej bazy. Jakieś 10 minut.
Ludzi było trochę, ale bez kolejki, specjalnym wejściem dla posiadaczy biletu IKON wsiedliśmy na wyciąg.
Świetne uczucie jak siedzisz na krzesełku, jedziesz do góry i wiesz, że cały tydzień będziesz tu się bawił. Góra jest taka tajemnicza, nieznana, nieodkryta. Trochę czytałem o tym resorcie, gdzie tu jeździć, jakimi trasami obowiązkowo, a co omijać. Jednak zupełnie jest inaczej jak czytasz na internecie, a jak sam odkrywasz.
W wyższych partiach gór w nocy spadło parę centymetrów puchu. Nie jest to dużo, ale wystarczająco żeby delikatna warstwa pokryła dobrze ubite trasy.
Za mało puchu żeby wyjeżdżać poza trasy i się rozkoszować głębokim, lekkim śniegiem.
Zjechaliśmy parę razy zanim na wyciągi wpuścili większość ludzi. Mało narciarzy i idealnie ubite trasy pozwoliły nam na carvingowe, szybkie zloty w dół.
O 8:30 otworzyli resort dla wszystkich. Mimo, że była to niedziela to nawet na początku nie było tłumów.
Gdzieś tak o godzinie 10 zaczęły robić się paro-minutowe kolejki, ale wtedy myśmy już mieli inne plany. Po kilkunastu szybkich zjazdach zgłodnieliśmy na tyle żeby wrócić do naszego mieszkania gdzie dziewczyny przygotowały nam pyszne śniadanie. Ilonce udało się załatwić lokum przy trasach, więc było to idealne rozwiązanie bez tracenia dużej ilości czasu.
Po śniadanku chłopaki wróciły na stok a my z przyjaciółką poszłyśmy na miasteczko. Mammoth Lakes powstało już w 1877. Wcześniej rejony te zamieszkiwane były przez ludy zwane Mono. Natomiast w 1877 przybyli tu europejscy osadnicy. Oczywiście przyciągnęły ich potencjalne pokłady złóż mineralnych i złota. Tak, tu też była gorączka złota. Po sławetnej gorączce złota, miasteczko zaczęło trochę podupadać ale turystyka szybko podbudowała spadającą gospodarkę. Miasteczko Mammoth Lakes dostało swoją nazwę od Mammoth Mining Company, firmy wydobywającej surowce naturalne w tym rejonie.
W 1953 roku w miasteczku powstał resort o tej samej nazwie. Ponieważ najpierw było tu miasteczko a potem dopiero powstał resort narciarski to miejsce przypomina bardziej europejskie resorty narciarskie. Dość dobrze rozwinięta infrastruktura, dużo kafejek i restauracji, jest też gdzie pochodzić.
My lubimy jak resort narciarski ma miasteczko. Po pierwsze można robić zakupy jedzeniowe na bieżąco i nie trzeba planować z góry bo potem nie ma już sklepów. Po drugie jest większy wybór restauracji, a po trzecie najważniejsze, jest wtedy gdzie chodzić. Tak więc jak tylko męska część wycieczki wróciła na narty to babska część zeszła na dół. W dół między domkami fajnie się szło, potem po miasteczku też trochę połaziłyśmy, aż wreszcie wróciłyśmy pod wyciągi, a właściwie to tylko jeden wyciąg.
To tutaj przy wyciągu w bazie Center Village się najwięcej dzieje. Przede wszystkim jest ognisko - a jak jest ognisko to jest wszystko. Do tego standardowo sklepiki z pamiątkami, budki z lodami i cukierkami, restauracje i kawiarnie. Maja nawet Chase Sapphire Lounge. Zdziwiło mnie to trochę ale okazało się, że tak jak na lotniskach mamy lounge tak i tu możemy wejść, rozgościć się i rozgrzać ciepłą kawką czy czekoladą. Niestety, żeby wejść do lounge trzeba mieć dowód szczepienia, który został w apartamencie. No nic - next time!
Miasteczko Mammoth Lakes położone jest na wysokości 7,881 ft (2,402 m). W górach oczywiście wyjeżdża się jeszcze wyżej i zabawy między 8 tys a 9 tys stóp wysokości to normalka. My wynajęliśmy domek przy stokach narciarskich więc z miasteczka mieliśmy do góry trochę drałowania. Fajnie się schodziło ale wychodzenie to już nie tak prosto. Dobrze, że jeździ gondola to można podjechać z miasteczka do innej bazy Canyon Lodge, A z Canyon do domku mamy już prawie rzut beretem.
Jednak jak się chłopaki dowiedziały, że my będziemy w Canyon to oni też chcieli i takim oto sposobem zrobiliśmy sobie przerwę i w słoneczku każdy opowiadał o swoim dniu.
W bazach narciarskich są jakieś restauracje ale zazwyczaj jedzenie mają dość słabe i drogie. Dwa kawałki pizzy (żadna rewelacja) i sprite to jakieś $26. Podziękowaliśmy im i poszliśmy do Austriaka. Austria Hof
Austria Hof to hotel, restauracja i apartamenty. Największe jest przy bazie Canyons, choć mają też apartamenty w wiosce na dole i innych miejscach. Powstali oni w 1972 roku jako klub narciarski dla zapalonych narciarzy z Południowej Karoliny. Nie szło im to jednak za dobrze i kiedy przebranżowili się na zakwaterowanie to działają do dziś.
Można u nich zjeść specjalności kuchni niemieckiej - więc Winnerschnitzel musiał być, jak i inne amerykańskie dania ale przyrządzone na styl Europejski. Darek postawił na żeberka z jelenia kanadyjskiego (elk). Wszystko było pyszne i chyba tu jeszcze wrócimy.
Objedzeni i zmęczeni po aktywnym dniu wróciliśmy do domu i… nie nie było tym razem polaków długich rozmów po nocy. Każdy z nas padł - chyba jeszcze jet lag nas trzyma. Na pewno nas trzymał.
2022.03.05 Mammoth Lakes, CA (dzień 1)
Przez cały miesiąc luty jakoś nie udało nam się wyskoczyć na narty. Wiem, luty to dobry miesiąc na białe szaleństwo ale niestety życie jest życiem i czasami nie można robić to co się chce.
Nadrabiamy, nadrabiamy straty i już mamy w planie trochę ciekawych wyjazdów.
Pierwszy z nich jest do Kalifornii, do resortu Mammoth Lakes w górach Sierra Nevada.
Mammoth Lakes jest jednym z większych resortów w stanie Kalifornia i wysoko położonym, 11,000 stóp (3,300 metrów). W związku z tym ma dużo dobrego śniegu i sezon narciarski trwa aż do lata. Osobiście jeździłem tutaj w lipcu parę lat temu.
Lecą też z nami znajomi, więc myślę, że tygodniowe wakacje w tym resorcie spędzimy na intensywnym narciarstwie i poznawaniu okolicznych górek.
Niestety Los Angeles to nie Denver i lot na drugą stronę Ameryki trwa aż 6 godzin, a nie 4 jak do Denver. Dobrze, że często na tą trasę latają większe i wygodniejsze samoloty, które są używane na międzykontyeanalne loty, więc poranny lot zleciał na spaniu, relaksie i lekkiej pracy.
Dzięki strefom czasowym, w mieście aniołów wylądowaliśmy już w południe. Między Nowym Jorkiem a Kalifornią jest 3 godziny różnicy. Dzisiaj nie mamy w planie zwiedzać miasta ani też nic po drodze w góry. Wracając chcemy spędzić w Los Angeles dwa dni i coś tam zobaczyć.
Droga do Mammoth Lake wiedzie przez ciekawe, górzyste i pustynne tereny i trwa około pięciu godzin. Jechaliśmy już nią parę razy, a nawet udało nam się raz trzęsienie ziemi na niej przeżyć.
Do Mammoth Lakes przyjechaliśmy już jak było ciemno. Poza zakupami po drodze to niewiele robiliśmy, ale jednak 500 km zajmuje trochę czasu. Kalifornia to duży stan.
Kolację z przyjaciółmi zjedliśmy w mieszkaniu. Nie chcieliśmy za bardzo nigdzie wychodzić na miasto bo jutro mamy zrobioną rezerwacje na pierwsze ślady. Możemy już od 7:30 rano używać wyciągów. Godzinę wcześniej niż większość ludzi. Ciekawe czy wstaniemy….
2022.01.23 Denver, CO (dzień 7)
Czy wiecie może, że w Denver żyły dinozaury? Tak, takie prawdziwe, wielkie, ciężkie stupały po ziemiach Kolorado aż nawet ziemia się zapadała pod ich ciężarem.
Szczątki dinozaurów można znaleźć w większości stanów od Alaski po Texas i nie tylko. Dinozaury zamieszkiwały naszą planetę ponad 200 mln lat temu a ich obecność na ziemi jest przedmiotem wielu badań i inspiracji filmowych.
Myśmy ślady dinozaurów widzieli kiedyś w Arizonie, ale nie sądziłam nawet, że taka kopalnia wiedzy i pozostałości po dinozaurach jest w Denver. Dinosaur Ridge jest parkiem nie daleko Red Rocks Amphitheatre. Park ten odkrysliśmy przez przypadek ale zdecydowanie warto tam podjechać. Spacerując do góry co jakiś czas są punkty prezentujące dowody na istnienie dinozaurów i opisy. Super ciekawe dla osób w każdym wieku.
Miliony lat temu tereny w okolicach Denver przypominały dzisiejszą sawannę w Afryce. Odznaczały się dość suchym klimatem z dużą ilością sezonowych opadów spowodowanych wiatrami monsunowymi. Te potężne opady deszczu tworzyły jeziora, stawy i inne wodopoje, które były niezbędne dla zwierząt w czasach suchszych okresów. Klimat sawanny spasował dinozaurom które, buszowały po tych okolicach.
Co widzieliśmy? Dużo…. widzieliśmy kości dinozaurów. Z początku trochę nie byliśmy pewni czy to skała wypolerowana przez turystów którzy chcą dotknąć kości i myślą, że właśnie tam jest. Czy moze jest to rzeczywiście kość….nie wiem czy dobrze ale uwierzyliśmy napisom i też dotknęliśmy.
Po kościach oczywiście przyszedł czas na odciski stóp… hmmm… no tak tu już widać coś na ślad pazurów i łapy.
Ostatni przystanek najbardziej mnie zaciekawiła. Jakoś nigdy o tym nie myślałam ale ma to sens. Skoro te potwory ważyły parę ton to przecież jak to biegło przez tą sawannę to ziemia nieźle musiała się trząść. Ale nie tylko trząść. Ich mocne tupanie powodowało wgniecenia ziemi. Do dziś na skałach można oglądać jak niektóre warstwy są sprasowane pod wpływem ciężaru zwierząt jakie po nim chodziły.
Dinosaur Ridge jest w parku Matthews / Winters Park. Jest tu dużo ciekawych tras do spacerowania, biegania czy jazdy na rowerze. Tak blisko miasta a tak fajnie…
My jednak zanim dojechaliśmy do Dinosaur Ridge odwiedziliśmy Red Rocks Amfiteatr. Pisaliśmy już o nim trochę wcześniej (we wrześniu, i w październiku). Tym razem po raz pierwszy byliśmy tu za dnia w piękny słoneczny dzień. Tak jak myśleliśmy w słońcu prezentuje się to jeszcze lepiej!
Miejscami co prawda w cieniu był lodzik i ślizgaliśmy się jak Bambi na lodowisku ale na szczęście wtedy z pomocą przychodziły barierki.
Pomału żegnamy się z Kolorado. Myślę, że na jakiś czas zrobimy sobie przerwę od Denver i pobliskich górek. Choć to słoneczko kusi….no może zanim totalnie zrobimy sobie przerwę to jeszcze jakieś wiosenne narty zrobimy. Czas pokaże.
Na pewno te parę ostatnich wyjazdów i miesiąc jaki tu spędziliśmy utwierdził nas tylko w przekonaniu, że w Denver i Kolorado da się żyć…. Pogoda dla bogaczy jak to się mowi…
2022.01.22 Steamboat, CO (dzień 6)
Sobota - dzień wolny od pracy. W końcu i ja mogłam coś porobić w Steamboat. Większość czasu stąd pracowałam i tylko czasem po pracy szłam do chłopaków do base. A tak to - pozostawał mi balkon. Nie narzekałam bo widok z balkonu przedni i w takiej scenerii dużo lepiej się pracuje. Aż chce się szybko wszystkie projekty skończyć, żeby jak najszybciej na słoneczko wyjść.
Sobota ma jednak swoje prawa i jak tylko spakowaliśmy wszystko do samochodu (niestety dziś już wracamy do Denver) to ja poszłam w górki na szlak a chłopaki na narty.
W Steamboat nie można chodzić po szlakach narciarskich w godzinach otwarcia resortu ale mają dużo fajnych tras na wszelkiego rodzaju sporty w innej części miasta. Nadal można tam spędzić godziny, wspiąć się na 8,200 ft (2,500 m) i zrobić ponad 1000 ft w górę.
Jak ja wyszłam na szlak to chłopaki wyszli pod wyciągi… i od razu zrozumieli, czemu lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend. Masakra… po 4 dniach jeżdżenia w tygodniu, gdzie nie ma kolejek, nie ma tłumów na stokach i nie ma początkujących narciarzy dzisiejszy dzień był dla nich zderzeniem z rzeczywistością. Miłość do nart jednak wygrała nad nie lubieniem kolejek i chłopaki szaleli na nartach do końca.
W między czasie ja sobie szłam do góry. Była piękna pogoda, ciepło, że nawet człowiek chce się rozebrać do podkoszulka, nie za dużo ludzi na trasie i pełno cudownych widoków. Czego chcieć więcej.
Moim celem było Quarray Mountain. Szłam trasą Blackmere, która jest szeroka jak droga. Nie jest ona odśnieżana ale śnieg był w miarę ubity więc chyba jakiś ratrak nią przejeżdża od czasu do czasu. Trasa jest bardzo blisko miasteczka i jest lubiana przez miłośników wszelkich sportów, są górołazy, ludzie na rowerach, z psami, na sankach czy nartach. Bardzo podoba mi się ten park.
Trasa idzie do Emerald Mountain z której to jest bardzo ładny widok na miasto, dolinę i pobliskie górki. Idealne miejsce na przerwę, zwłaszcza, że słoneczko świeciło jak na jakiś wyspach karaibskich. Ja jednak chciałam wyjść wyżej na Quarry Mtn.
Tutaj nachylenie się zwiększa więc nawet pomimo, że idzie się w cieniu to nie czuć zimna. Z Emerald Mtn nie jest to daleki odcinek (more 20 min) ale dobrze jest czasem zmusić serduszka do wysiłku. Tak więc bez zastanowienia uderzyłam na szczyt. Niestety na szczycie za wiele nie da się pochodzić. Jest to dość płaski szczyt ale tam już ratraki nie dojeżdżają więc non-stop człowiek się zapada w śnieg. Tak więc doszłam tylko do momentu gdzie można powiedzieć, że szczyt jest zaliczony ale po samym szczycie się “nie plątałam”. Ruszyłam w dół aby znów ogrzać się w słoneczku. W dół to już się zlatuje więc nawet się nie obejrzałam a znów byłam na Emerald Mtn.
Zaczynało przybywać ludzi choć nadal było to nic w stosunku do tego co zobaczyłam zbliżając się do parkingu. Z powrotem na parkingu byłam koło 12 w południe, czyli dla niektórych idealny czas, żeby iść na spacer. Tu już robiło się tłoczno. Większe grupy, więcej psów goniących z podniesionymi ogonami tam i spowrotem i więcej narciarzy, którzy od czas do czasu przemkną obok ciebie. Cieszyłam się, że ja wyszłam rano. Jednak dużo przyjemniej się szło jak widziało się człowieka raz na 15 minut a nie 15 ludzi raz na minutę.
Cały spacerek zajął mi może z 3h. Ale to nie był koniec. Wylądowałam w miasteczku po drugiej stronie od resortów. Mogłam zaszyć się w jakiejś kawiarni, barze i czekać aż chłopaki skończą narty i mnie odbiorą, mogłam spędzić godziny chodzić od sklepu do sklepu i kupować pamiątki (totalnie nie moja pasja więc sorki ale nie będzie prezentów z tego wyjazdu), albo mogłam skorzystać ze słońca i przejść się na nogach w stronę resortu. Oczywiście wybrałam ostatnią opcję. No może ostatnią z małym połączeniem opcji kawiarni. W miasteczku jest mała księgarnia połączona z kawiarnią. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie kupić książki i zacząć ją odrazu czytać przy kawce. Lubię wspierać małe lokalne księgarnie pomimo, że ceny mają wyższe niż na Amazonie to od czasu do czasu chętnie przepłacę aby takie miejsca istniały.
Koniec obijania - trzeba ruszyć dalej w drogę. Z miasteczka do resortu prowadzi bardzo fajna ścieżka/deptak nad rzeką, między drzewkami. Znam dość dobrze tą trasę z poprzedniego razu ale chętnie przeszłam się z nią znów i wspominałam nasz pobyt w Steamboat rok temu.
Yampa River Trail bo tak nazywa się ta trasa idzie się około 45 min. Ok, czyli trochę bliżej resortu. Jednak to nie koniec. Yampa River Trail kończy się po drugiej stronie miasta ale, żeby dojść do tras narciarskich to nadal trzeba jeszcze pokonać kawałek. Kolejne 30 minut spacerku, tym razem pod górę. Dobrze, że Darek zaparkował na dolnym parkingu to przynajmniej nie musiałam iść na samą górę bo już mnie buty trochę obcierały.
Na parkingu jeszcze tylko znaleźć nasze auto - nie jest to łatwa sprawa jak stoją setki aut i poczekać na chłopaków. Na szczęście długo nie musiałam czekać bo wyciągi już pozamykali. Dziś wracamy do Denver. My zostaniemy w Denver jeszcze parę dni, nasz kolega wyjeżdża jutro. Fajnie było znów zobaczyć Steamboat. Jest to resort troszkę dalej od Denver (ok. 3-4h samochodem). Nadal nie są to straszne odległości ale pokonywane są przez ludzi, którzy chcą uciec od komercji. Prawdziwych narciarzy, którzy dla dobrego puszku zrobią wszystko. Bo Steamboat chwali się, że ma szampański puszek. Steamboat strasznie się rozwija. Przebudowywuje całą bazę, buduje nowe wyciągi i naprawdę widać różnicę przez ten rok. Niestety wraz z rozwojem ceny nieruchomości też idą w górę. Myśmy się spóźnili jakieś pół roku. Ci co kupili apartament zaraz jak zaczął się COVID i zaraz jak tylko ludzie z Denver przeprowadzili się do Steamboat to zrobili interes życia. W niewiele ponad rok ceny poszły prawie 30% do góry.
A’propo lokalnych co przeprowadzili się z Denver do Steamboat to mam tu koleżankę z pracy która właśnie to zrobiła. Nie pisałam do niej nic, że będziemy w mieście bo aż tak dobrze się nie znamy ale świat jest mały więc spotkaliśmy się i to dwa razy. Pierwszy raz przy stokach - drugi w restauracji. Najlepsze w restauracji było to, że ze wszystkich stolików posadzili ich akurat obok nas - nawet jakbyśmy się umawiali to pewnie by się to nie stało. Następnym razem spróbujemy się umówić - zobaczymy jak nam to wyjdzie. A póki co Steamboat - do następnego razu!
2022.01.19-21 Steamboat, CO (dzień 3-5)
Będąc rok temu w Steamboat przez dwa tygodnie tam nam się spodobał ten resort i miasteczko, że w tym roku też postanowiliśmy go odwiedzić.
Oczywiście w tym roku nie udało nam się dwa tygodnie spędzić w tym kurorcie, ale przynajmniej parę dni, żeby odświeżyć wspomnienia.
Po intensywnym narciarskim dniu w Copper wsiedliśmy w samochód i po około dwóch godzinach wjechaliśmy do Steamboat. Sama droga to już przygoda.
Z autostrady 70 na północ drogą 9, a następnie drogą 40 do samego miasteczka. Jak tylko zjechaliśmy z autostrady to skończyła się cywilizacja. Pustynia i amerykańskie prerie pokryte śniegiem i lodem.
Przed samym miasteczkiem jest przełęcz Rabbit Ears (Uszy Królika) 9,426 ft, która pokryta jest lasem i potężną ilością śniegu leżącego do lata. Teren ten już bardziej przypomina okolice resortów narciarskich niż krain z westernów.
Często po dużych opadach śniegu przełęcz jest zamknięta i dojazd do Steamboat jest niemożliwy. Prawdopodobnie za względu na ochronę środowiska i zwierzęta droga nie jest niczym posypywana. Jest tylko odśnieżana przez pługi i spycharki (rok temu mieliśmy okazję się o tym przekonać) Wtedy albo lecisz do Steamboat samolotem, albo okrężną drogą przez parę innych stanów.
Już z gór widać ładnie oświetlone miasteczko. Jadąc serpentynami w dół miasteczko wyłaniało się coraz lepiej z każdym zakrętem. Steamboat przywitało nas setkami (albo i tysiącami) oświetlonych drzewek. Do końca nie wiem dlaczego ale prawie każda choinka ma różnokolorowe oświetlenie. Ogólnie ciekawie i kolorowo to wygląda.
Mamy tu zamiar być 4 dni, które planujemy intensywnie spędzić na nartach. Nie będę opisywał każdego dnia ani każdej trasy, bo to zrobiłem rok temu. Tym razem nastawię się się na zdjęcia i lekkie ich opisy.
Jeśli chodzi o pogodę to mieliśmy w styczniu cały kalejdoskop pogodowy. Od wiosennych, słonecznych nart po -20C. Chmury i intensywna mgła też się pojawiała. Ogólnie było ciekawie.
Steamboat jest położony w północno-zachodnim rejonie stanu Colorado. Ze względu na dalekie położenie od Denver mniej ludzi go odwiedza niż popularne resorty bliżej autostrady 70, jak Vail czy Breckenridge.
Przoduje też w ilości śniegu. Spada tutaj z reguły więcej śniegu niż w resortach w centralnym Colorado.
Z gór przepięknie widać dolinę Yampa.
Mój ulubiony wyciąg, Bar-UE. Wolny i długi. Idealny na odpoczynek i piwko. Znajduje się w ciekawym rejonie resortu, więc narciarz często tu już zmęczony i spocony. Idealnie żeby usiąść, oglądać widoki, narciarzy i odpocząć.
O takim terenie mowa! Czarno to widzę.
Czasami trzeba podejść trochę do góry żeby lepiej zjechać.
Przewodnicy powiedzieli który zjazd jest ciekawy……
I był….!
Czasami pojawiały się tabliczki oznajmiające nam, żeby uważać. Dalej może być ciekawie jak się nie ma w grupie lokalnego który cię wyprowadzi z lasów.
A tam tak spokojnie, cicho, nie na nikogo….
W Steamboat można też znaleźć łatwiejsze i ubite trasy.
A także pyszne i zdrowe jedzenie…
Jednak najsłynniejsze są tacos prosto z ratraka. Z Łosia smakują najlepiej!
Na ten wyjazd udało nam się znaleźć mieszkanie w miarę tanie, blisko gór i z przepięknym widokiem. Sami popatrzcie…
Mimo, że Steamboat jest oddalony od większych miast to i tak w weekend jak są dobre warunki i ładna pogoda to ludzi jest trochę. Mimo, że lokalni w weekend raczej nie jeżdżą na nartach (za dużo ludzi i pracują) to i tak trzeba z 10 minut w kolejkach postać. Na szczęście ja i kolega nie musimy siedzieć razem na krzesełku, więc my idziemy do lini dla pojedynczych gdzie z reguły nie ma kolejki. Przynajmniej na wyciągu siedzisz z obcymi i zawsze można o czymś pogadać. W tygodniu jest lepiej, bo lokalni „sprzedają” sekrety gdzie tu najlepiej zjechać. W weekend to siedzi Denver albo inne duże miasta. Wtedy można porównywać życie w NYC to życia w innych miastach.
Ogólnie bardzo polecam Steamboat. Za miasteczko, klimat, widoki i górki.
Następnym razem jak będziecie się wybierali do Colorado na narty to proponuję odwiedzić Steamboat. Nie koniecznie na cały tydzień, ale na 2-3 dni na początek. Warto!
2022.01.18 Copper Mountain, CO (dzień 2)
Kontynuując naszą podróż przez resorty Kolorado nie mogło obyć się bez odwiedzenia Copper. Darek ma bilet sezonowy na różne resorty w tym na parę w Kolorado (Arapahoe Basin, Copper, Steamboat, Aspen, Winter Park i Eldora). Copper poznaliśmy dopiero po raz pierwszy w zeszłym roku, i od razu nam się spodobał. Dziś jest to nasz czwarty raz w tym resorcie i w końcu przyszedł czas wypróbować ich uphill policy czyli chodzenie po szlakach.
Darek zapiął narty a ja zapięłam opaskę na rękę i poszłam w górę. W Copper jest parę tras którymi można wyjść dojść wysoko. Trzeba się trzymać określonych tras i mieć na ramieniu opaskę. Żeby móc chodzić po górach szlakami narciarskimi trzeba kupić opaskę, za $79 która pozwala ci chodzić przez cały sezon. Niby drogo ale i tak wychodzę z założenia, że mój sport chodzenia po górach jest tańszy od Darka jeżdżenia więc od czasu do czasu mogę zapłacić. Ale żeby jednak koszty rozbiły się na kilka wyjazdów będziemy musieli przyjechać tu jeszcze na wiosenne narty.
W Copper mieszkamy w centralnej wiosce. Do wyciągów mamy bardzo blisko, natomiast jeśli ja chcę iść wyznaczonym szlakiem to muszę przejść do zachodniej wioski, potem drogą przez Rancho (asfaltowa droga między domkami) do góry i w końcu wejść na trasy przy wyciągu Lumberjack wejść na trasę West Ten Mile.
West Ten Miles jest długą zieloną trasą, potem przechodzi w Roundabout i Soliloquy. Już od samego początku zdziwiłam się jak szeroka jest ta trasa. Nie dziwne, że pozwolili właśnie tędy wychodzić do góry. Jest wystarczająco miejsca dla każdego. Do tego trasa zielona więc mniej uczęszczana. Zazwyczaj najdłuższa trasa zielona, która idzie przy granicy resortu jest też najmniej stroma więc często jest używana do nauki. Dlatego nowicjusze i piesi mogą używać tych tras razem.
Dziś dodatkowo był wtorek po długim weekendzie więc ogólnie nie było za dużo narciarzy. Czasem tylko jakaś choinka stanęła na środku trasy.
Szło się bardzo przyjemnie. West Ten Miles jest dość płaska więc w miarę szłam bez przystanków. Jednak jak trasa przeszła w Roundabout a potem w Soliloquy to już zaczęło się robić stromiej. Jak w ogóle uważam, że oni trochę oszukali bo miejscami Soliloquy mi wyglądało bardziej na niebieską niż zieloną. Tutaj pomału czułam, że zostawiam płuca. Ale co się dziwić wychodziłam w końcu na 12,337 ft (3,760 m) z 9,712 ft (2,960 m). Teraz jak patrzę na te numerki i fakt, że po Covidzie i po siedzeniu w domu gdzie dystans jaki pokonuje to łóżko - komputer wyszłam 2,500 ft na tej wysokości to jestem z siebie dumna. Czasem trzeba się pochwalić!
Szłam jakieś 2,5h ale w takim słoneczku to sama przyjemność i w ogóle mi się nigdzie nie spieszyło. Na West Ten Mile prawie w ogóle nie było ludzi. Tylko czasem jakaś wiewiórka przestraszona próbowała przejść trasę. Im wyżej tym tłoczniej się robiło ale nadal znośnie. Od czasu do czasu podjechał Darek z Damianem ale oni woleli korzystać z faktu, że wszystkie trasy są otwarte i zwiedzać poważniejsze rejony.
Za około 2:30h dotarłam na szczyt. Miałam odwiedzić grill-bar Flyer ale wyglądało, że jest zamknięta. Pewnie kolejny biznes który dopadł problem ze znalezieniem ludzi do pracy. Byłam na szczycie wyciągu American Flyer i “prawie” pod szczytem góry Copper, tutaj już dość mocno wiało a słoneczko pomimo, że było nie było w stanie ogrzać powietrza oziębionego przez wiatr. Tak więc po sprawdzeniu, że bar-grill jest zamknięty, wróciłam na trasę i zaczęłam schodzić. Byleby do mniej wietrznych rejonów i bardziej nasłonecznionych.
W między czasie Darek i Damian wrócili do rejonów gdzie mieli zasięg i spotkaliśmy się na trasie. Powiedziałam im o ławeczce i pomysł im się tak spodobał, że w niecałe 15 minut później siedzieliśmy na ławeczce, wycinaliśmy kabanosy, gadaliśmy z ptaszkiem (zwanym piesiem) i zdawaliśmy sobie relację jak nam się szło/jeździło.
A z ciekawostek to wiecie jak się otwiera paczkę zalaminowaną paczkę kabanosów jak się zapomniało noża? Jak to Darek powiedział - można iść do lasu, poczukać wilka i poprosić go żeby ostrym zębem rozerwał folię. Wtedy jednak ryzykuje się, że wilk zje kabanosy i co to będzie… Dobrze, że ja też mam zęby, takie duże metalowe zwane rakami… działają idealnie.
“Myśmy też nie próżnowali dzisiaj. Jest to mój trzeci raz jak jestem w Copper na nartach w tym sezonie, więc już trochę się zaznajomiłem z terenem.
W przeciwieństwie do A Basin (gdzie byliśmy wczoraj) w Copper prawie wszystko jest otwarte. Nawet tylne części, które ostatnio były zamknięte ze względu na duży wiatr.
Z samego rana jeździliśmy w głównej części resortu. Szybkie wyciągi w parę minut wywożą cię w góry z których masz praktycznie nieograniczone ilości tras.
Czasami ubijanymi a czasami ciekawszymi trasami na rozgrzewkę się zjeżdżało. Dobra znajomość resortu i brak ludzi (kolejek) pozwoliła nam w dwie godziny tak się zmęczyć, że piwko na ochłodę w słoneczku musiało polecieć.
W stanie Colorado, a zwłaszcza na wysokościach jest tak mocne słońce, że już o 11 rano w styczniu można się opalać. Trzeba tylko pamiętać o kremie z dobrym filtrem.
Wypoczęci i napojeni ruszyliśmy w tylną część resortu. Jej niestety tak dobrze nie znam. Jak byłem tu w grudniu to była jeszcze zamknięta, a na początku stycznia wiał tak mocny wiatr, że szybko ją zamknęli.
Teraz przy pięknej pogodzie w końcu mogłem ją odkrywać.
Po szybkiej rozmowie z patrolem, gdzie tu można najlepiej zjechać ruszyliśmy w dół.
W tej części resortu było znacznie mniej śniegu. Widać, że mocne słońce szybciej topi południowe stoki. Do tego znacznie bardziej tutaj wieje i śnieg jest zwiewany w niższe partie gór.
Zjechaliśmy na dół i dzięki informacji patrolu wsiedliśmy na Three Bears. Jest to wyciąg, który wywozi cię w najdalsze i ponoć najciekawsze rejony. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Na dole wyciągu była tabliczka z napisem, że ten rejon jest tylko dla ekspertów.
Wyjechaliśmy na Tucker Mountain (12,421 stóp, 3,786m). Ale tu wiało! Parę szybkich zdjęć i w dół. Za bardzo nie musieliśmy się zastanawiać którędy jechać, wszystkie trasy były czarne.
Na górze było twardo i lodowato. Widać, że wiatr tutaj często wieje. Natomiast niżej była bajka.
Potężnie szeroka dolina w której możesz jechać wszędzie. Po głębokim śniegu, po urwiskach, lasach…. gdzie tylko masz ochotę.
Tak nam się to spodobało, że oczywiście pojechaliśmy jeszcze raz. Ten sam wyciąg na górę, ale zjazd innymi rejonami. Też pięknie!
Długie zjazdy mają jedną wadę - są długie. Trochę nam tu zeszło i już wybiła godzina 13. Ilonka pewnie już dochodzi do umówionego miejsca, więc trzeba wracać w główną część góry. Oboja z kolegą doszliśmy do wniosku, że jest to ciekawy rejon i jak następnym razem będziemy w Copper to na pewno go odwiedziny. Miejmy nadzieję, że będzie otwarty…
Fajnie tak siedziało się na ławeczce, ale niestety słońce zachodziło za chmurkami i robiło się coraz chłodniej. Chłopaki, też chciały jeszcze trochę pozjeżdżać i wykorzystać dzień na maksa. Tak więc każdy poszedł w swoim kierunku.
Jak zwykle schodziło się szybciej niż wychodziło, zwłaszcza, że popołudniu już prawie nikogo nie było na trasach i nie musiałam za bardzo uważać na innych narciarzy. Tak więc po około godzinie byłam znów w miasteczku. Nic bardziej mi się nie chciało po tym hiku niż dobrej kawy. Znalazłam małą kawiarnię w miasteczku “Sugar Lips” i weszłam po kawę a wyszłam z tuzinem mini pączków. Pączki były tak pyszne, że musiałam dokupić bo co myślałam, że będzie do podziału na nasza trójkę wylądowało w moim brzuszku… ale w końcu spaliłam trochę kalorii więc mi się należało. Ale pączki były przepyszne, jeszcze takie cieplutkie, posypane cynamonowym cukrem. Do kawy - idealne!
Dziś już nie śpimy w Copper. Cały ten wyjazd był tak naprawdę zorganizowany pod kątem Steamboat. W Steamboat spędziliśmy w zeszłym roku dwa tygodnie. Miasteczko i resort strasznie nam się spodobały. Niestety Steamboat jest troszkę dalej od Denver. Trzeba do niego jechać około 3.5 - 4h. Nadal jest to nic w porównaniu do dystansu jaki musimy pokonać z NY do Vermont ale dla ludzi mieszkających w Denver to już jest daleko.
Skoro to jest daleko to na dzień czy dwa nie opłaca się tam jechać. Tak więc postanowiliśmy pojechać tam na cztery noce. Do Steamboat trzeba przejechać przez przełęcz “Uszy królika” (Rabbit’s Ears Pass), którą chcieliśmy pokonać za widoku. Tak więc nie tracąc wiele czasu jak tylko zamknęli wyciągi i chłopaki zjechali do auta to po szybkim przebraniu się w dresy ruszyliśmy w drogę.
Wracały wspomnienia, nie da się ukryć. Te przestrzenie, te pustynne tereny pokryte śniegiem, te wyschnięte jeziora… wszystko przypominało nam zeszłoroczną przygodę z Kolorado gdzie jechaliśmy w nieznane.
Kolega też był w szoku bo chyba nigdy nie widział aż tyle niezagospodarowanej przestrzeni. A tu naprawdę są ogromne tereny niezabudowane. I tylko od czasu do czasu pojawia się gdzieś jakiś domek, który wprawia w zdziwienie jak ktoś wogóle może tam mieszkać, na takim odludziu.
Do Stemaboat zajechaliśmy już po ciemku. Miasteczko przywitało nas jednak niesamowitą ilością oświetlonych choinek. Pamiętaliśmy je z zeszłej zimy ale teraz patrząc na Yampa Valley z naszego tarasu i widząc te wszystkie światełka byliśmy w małym szoku. Ale to pięknie wyglądało. Jak święta w styczniu… w sumie to święta w tym roku są przesunięte więc czemu nie mogą być w styczniu. My jak na święta przystało ugotowaliśmy garnek pierogów z kapustą i grzybami. Brakowało nam tylko barszczu ale pierogi ze skwarkami z boczku też smakowały wyśmienicie. Dzień był długi i intensywny więc dość szybko padliśmy spać. W końcu jutro kolejny piękny dzień na nartach a dla mnie - powrót do pracy i pobudki o 6 rano, bo przecież jest 2h różnicy czasu… a w NY dość wcześnie zaczynam pracę. Tutaj jeszcze wcześniej a w Kalifornii to najlepiej jak w ogóle nie będę szła spać.
2022.01.17 A-Basin, CO (dzień 1)
Czy wam się już znudziły wpisy o nartach z Kolorado czy nadal czytacie je z zainteresowaniem? Dawniej Kolorado odwiedzaliśmy raz do roku więc było to wydarzenie roku. Teraz, w Denver czujemy się jak w domu a resorty Copper, A-Basin traktujemy jak zwykły wypad na weekend.
Góry Kolorado jednak za każdym razem nas na nowo zachwycają więc postanowiliśmy opisać i ten wyjazd. Wyjazd zaczął się trochę pechowo. Najpierw ja musiałam być wcześniej w Denver wiec wyleciałam juz w czwartek. Niestety leciałam po pracy i wylądowałam w Denver dopiero koło północy. Pewna, że jakiegoś Ubera czy Lyft skołuję, za bardzo się nie martwiłam. Na spokojnie więc odebrałam bagaż i pewna siebie zalogowałam się na aplikację a tam niespodzianka…. Koszt taksówki do naszego mieszkania w Denver $80. What??? (Co???) Drożej to tylko w Moskwie i Japonii płaciliśmy. Masakra, i to jeszcze 15 minut czekania. Robiło się coraz później, taksówek ubywało więc wystraszona, że cena pójdzie jeszcze wyżej, zdecydowałam się na taksówkę z postoju. Jechaliśmy po liczniku ale licznik zapieprzał jak mały samochodzik… ops… no i skończyłam z rachunkiem $80. No nic myślałam, że miałam jakąś nocną taryfę ale kologa parę dni po tym pokonał tę samą trasę w ciągu dnia i zapłacił tyle samo.
Darek dolatywał w sobotę. Zapowiadało się pięknie…samolot o 8:30 rano… lądowanie w południe i prawie cały dzień w Denver na załatwienie różnych spraw. Dostałam smska o 6:30 czasu Denver że właśnie startuje, pożyczyłam mu bezpiecznej podróży i poszłam spać… o 7:30 rano obudził mnie sms. Patrzę a tu od Darka…że jednak nie wystartowali. No i się zaczęło. Opóźnienie godzina nie jest fajne…gorzej jak ta godzina zmienia się w dwie godziny, trzy godziny, cztery godziny…aż w końcu poddajesz się i albo wracasz do domu albo dajesz zarobić innym liniom lotniczym.
Gdyby nie to, że ja już byłam w Denver to Darek by wziął taksówkę do domku. Skoro ja jednak już byłam w Kolorado to nie pozostało mu nic innego jak zmienić samolot i linie lotnicze. Jeszcze chyba nigdy tak szybko nie kupowałam biletu na lot za godzinę.
A co się stało? Zazwyczaj latamy Deltą i muszę powiedzieć, że ogólnie są na czas. Niestety tym razem jak odlodowacali samolot to zauważyli, że jakaś część, która jest potrzebna do lądowania się nie otwiera. W sumie to dobrze, że zauważyli to przed startem a nie dopiero jak lądowali. Ale dlaczego akurat trafilo na samolot w którym był Darek…
Tak więc najpierw próbowali naprawić część, potem się okazało, że ani części ani zastępczego samolotu nie mają.
Originalny wylot o 8:30 rano przeciągnął się najpierw na 11, potem na 13, a potem na niewiadomo kiedy… kiedy o pierwszej Darek się dowiedział, że samolot nie poleci to w ciagu 5 minut zdecydowaliśmy się kupić bilet na United. Darek miał 1.5h żeby przejść z terminala D na B, przejść wszystkie bramki i zdążyć na kolejny samolot. Każda minuta była na wagę złota, ja kupowałam bilet, robiłam mu check-in, wpisywałam mu TSA Pre, żeby szybciej bramki przeszedł. On musiał zorganizować jak się dostać między terminalami (przejechać autobusem), przejść bramki i biec na samolot. A do tego mieliśmy nadzieję, że United nie nawali. Udało się! Jak dowiedziałam się, że Darek wystartował to zaczęłam rozmowę z Delta. Od nich chciałam zwrotu kasy i rekompensaty. Na szczęście oba udało się zdobyć i wyszliśmy ok na tej całej akcji. A do naszej listy zwariowanych lotów doszło posiadanie dwóch boarding passów na ten sam dzień na tą samą trasę, i kupowanie biletu 1h-2h przed wylotem.
Po zwariowanych przygodach z samolotami sobota i niedziela upłynęła nam na załatwianiu różnych sprawe ale za to w poniedziałek nastał czas relaksu i wakacji. Poniedziałek spedzilismy w Arapahoe Basin (A-Basin).
Zanim jednak dojechaliśmy do resortu to musiał być przejazd przez przełęcz Loveland (11,990 ft / 3,654 m). O przełęczy tej pisaliśmy we wcześniejszych blogach jak np. Keystone Maj 2021. Wiedzieliśmy, że ludzie wyjeżdżają na przełęczą a potem zjeżdżają na nartach na sam dół. Zawsze jednak byliśmy przekonani, że robią to na dwa auta i krążą tam i z powrotem. Dziś się przekonaliśmy, że nie do końca tak to działa. Istnieje w końcu coś takiego jak autostop. Tak więc jadąc na przełęcz jakie było nasze zaskoczenie jak w środku lasu stali ludzie i czekali na autostop. Ciekawe ile im się zatrzyma. My niestety mieliśmy pełne auto więc nikogo nie mogliśmy zabrać.
Na tym wyjeździe jest z nami nasz przyjaciel, który jeszcze nigdy nie był w Kolorado. Kochać narty a nie być w A-Basin jest nie dopuszczalne. Jest to kultowy resort powstały 75 lat temu. Nie chcą oni rozwijać za bardzo infrastruktury, żeby nie zepsuć uroku starodawnego resortu. Przez to, że nie mają domków przy stokach, dużego wyboru restauracji czy dziecięcych atrakcji jak tubing to jest to ośrodek mało popularny wśród rodzin. Jest za to bardzo popularny wśród wytrawnych narciarzy jak Daruś. Dlatego, często go odwiedzamy.
Ja lubię chodzić po górach w A-Basin ale niestety dziś mnie zdenerwowali. W A-Basin sprzedają bilety dla łazików na sezon. Nie jest to tania impreza bo $79 na sezon. Jak jesteś tu często to pewnie się opłaca ale na jedno wyjście to nie ma sensu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niby połowa sezonu ale szlaki dla łazików nadal zamknięte. No więc nawet jak kupisz na sezon to będziesz mógł chodzić tylko kilka dni. Jednym słowem podpadli. Podpadli tak, że poszłam w górki w drugą stronę.
Szło się fajnie. Szeroki szlak, ubity przez narciarzy. Widać było, że używają go do pokonania drogi między parkingami a wyciagami. Ja tam nie narzekałam bo fajnie się szło, miedzy drzewami i lasami.
Można tak iść teoretycznie na przełęcz. Tylko im wyżej tym droga zamienia się w szlak a co za tym idzie, ilość śniegu się zwiększa. Weszłam w las, szłam kawałek i zaczął się robić problem w postaci zapadania. Najpierw delikatnie zapadałam się po łydki, potem kolana, a na koniec jak wpadlam po pas to stwierdziłam, że pora zawracać. Tylko zanim zawróciłam to musiałam się wykopać. A wykopanie ze śniegu jak jedną nogę masz unieruchomioną w śniegu, druga wcale nie ma leszego (twardego) podłoża a do tego otaczający śnieg cię oziembia.
Odkopanie nie należało do łatwych zadań ale się udało. Jakbyście się kiedyś zastanawiali jak najlepiej się chodzi po głębokim śniegu jak się nie ma rakiet to proponuję na czworaka. Oczywiście jak się nie ma rakiet, którą są polecane. Szczerze to chyba jeszcze nigdy w życiu aż tak nie wpadłam w śnieg. Było wesoło i zdecydowanie będzie o czym opowiadać przy lunchu.
Na lunchu spotkałam się z chłopakami. Ja opowiadałam o moich przygodach a oni o swoich.
„Tak jak Ilonka wspominała, A Basin jest to kultowy resort w którym czas się zatrzymał kilkanaście albo i nawet kilkadziesiąt lat temu.
Ma to swoje plusy i minusy. Nie ma tu dużo rodzin z dziećmi. W związku tym na trasach większość jest dobrych narciarzy i nie ma problemu, że ktoś jeździ wolno i nieprzewidywanie, a co za tym idzie, stwarza niebezpieczeństwo. Praktycznie nie ma szkółek, więc nie ma grup co wchodzą bez kolejek, a ty stoisz jak ten ……
A Basin nie należy do łatwego resortu. Ma jedne z najtrudniejszych tras w całym Colorado.. Mało jest ubijanych tras, wolne wyciągi, praktycznie brak naśnieżania. Jest też położony bardzo wysoko, co sprawia, że ciężko się oddycha i z reguły wieje mocny wiatr który zwiewa śnieg z tras. Fajnie tu, nie?
Dlatego też jako pierwszy resort który pokazałem mojemu koledze był właśnie A Basin. On jest dobrym narciarzem, więc radził tu sobie bez problemu. I tak większość tych najlepszych tras była zamknięta. Mało śniegu jak na początek sezonu i wiatr wszystko zwiał. Oni są czynni do lata, więc najlepiej jest tutaj w marcu i kwietniu. Jak jest pełnia zimy to przewodnicy biorą grupy po 10 osób (za darmo) i udają się z nimi w góry, z których potem masz ciekawe zjazdy. Niestety było za mało śniegu.
Starałem się pokazać mu cały resort żeby miał rozeznanie. Jednak on najbardziej lubi lasy. Nie jest to tutaj łatwe, bo większość resortu jest ponad lasami. Na szczęście znam już tutejszy teren, więc wywiązałem się z zadania. Kolega powiedział, że chyba nigdy w życiu nie zjeżdżał tak długimi i stromymi lasami. W stanach najtrudniejsza trasa to podwójny diament, potem są już tylko EX (extreme terrain). EX przez las to już nie zabawa. Trzeba uważać. Musi się to zaliczyć, żeby o czymś w barze z lokalnymi później przy piwie rozmawiać i bloga pisać!
Po lunchu każdy poszedł w swoją stronę. Chłopaki spalić kalorie z lunchu a ja złapać trochę słońca na plaży. Tak, w resortach narciarskich też jest plaża. Woda może jest w innej postaci - śnieg zamiast oceanu, czy morza. Ale słońce jest równie mocne (zwłaszcza w Kolorado), ludzie na leżakach to prawie standard, okulary słoneczne są konieczne i krem z filtrem 50 niezastąpiony.
Chłopaki jeszcze trochę pojeździli z godzinkę, może półtorej. Spalili hamburgery i inne pyszności z lunchu i zajechali pod samo auto. Dziś śpimy w Copper, kolejnym resorcie narciarskim więc nie imprezowaliśmy za bardzo tylko grzecznie zapakowaliśmy narty do auta i ruszyliśmy dalej w górki.
Kolorado ma niespotykanie dużo resortów w bardzo małych odległościach. Pierwsze pojawiają się ok. 1h od Denver a potem to już leci. Co jakiś 15-30 minut jest jakiś resort. Pewnie dlatego wszystko się korkuje jak w niedzielę wszyscy z ponad 10 resortów (i to nie małych resortów) wracają z powrotem do domu. Może nam się uda ominąć korki bo wracamy w sobotę z tych wakacji… ale to się jeszcze okaże.
Do Copper dojechaliśmy w miarę szybko, ale nadal było już po zamknięciu stoków. Jak poszliśmy na kolację koło 18:30 to aż się zdziwiliśmy, że niby mają dużą bazę a miasto jednak dość puste. Copper nie jest może tak duży jak Vail czy Breckenridge ale ma trochę hoteli, restauracji, barów, sklepów. Może to dlatego, że był poniedziałek i wszyscy wyjechali już do domów, może jednak ludzie nie chcą płacić $300 za nocleg i wolą wracać do swoich domów w Denver… w każdym razie miasteczko było dość wymarłe a w restauracji (pizzeri) do której poszliśmy było więcej lokalnych niż gości. Wygląda, że jutro będzie mało ludzi na stokach więc wszyscy zadowoleni po kolacji szybko poszliśmy spać. Trzeba zbierać siły na kolejny aktywny dzień! Ja też mam ambitne plany - wyjść najdalej jak się da.
2022.01.04 Copper Mountain, CO
Nowy rok i nowe postanowienia. U nas niewiele się zmieniły od poprzedniego roku. Podróżować więcej!
Poprzedni rok zamknęliśmy dokładnie na 60 wpisach na naszym blogu. Biorąc pod uwagę, że nie piszemy z każdego wyjazdu, a także niektóre dni sumujemy w jeden reportaż to numerek nie jest taki zły. Myślę, że było 80-90 dni wyjazdowych w 2021 roku!
Zwłaszcza jak weźmiemy poprawkę, że cały poprzedni rok pandemia panowała na świecie to nawet udało nam się jakoś to ogarnąć i podróżować w tych trudniejszych czasach.
Sierpień 2021 - Alaska, najlepsze zdjęcie z zeszłego roku
Oczywiście rok rozpoczynamy narciarsko. Przecież jest zima.
Kolejny wyjazd na narty też się udało zrobić na zachodzie. (3:0). Zachód prowadzi ze wschodem w tym sezonie. Ciekawe jak długo uda się utrzymać taką pozytywną przewagę.
Stany California, Oregon i Washington jak narazie wygrywają w tym sezonie jeśli chodzi o ilość śniegu. Ostro tam sypie. Śnieg jest liczony w metrach. Resorty mają problemy z odśnieżaniem wyciągów a także z transportem ludzi. Lotniska i drogi często są zamykane. Planujemy w ten raj dla narciarzy się wybrać, ale musi tam się troszkę uspokoić. Jak narazie poczciwe Denver.
Colorado może nie dostało tyle śniegu co zachodnie wybrzeże, ale nie jest źle jak na początek sezonu. Większość tras i terenów w resortach jest otwarta.
Jak zwykle jeden dzień spędziliśmy w Denver na załatwianiu spraw i odwiedzeniu paru ulubionych nam miejsc. No bo jak można nie odwiedzić pana Edwarda (sklep mięsny) czy New Terrain (ciekawy browar).
Następny dzień cały spędziliśmy w górach, w resorcie Cooper.
Pogoda niestety nie zapowiadała się ciekawa, dlatego pewnie nie było dużych korków. 1h 15min i już na miejscu.
Wczoraj było słonecznie, ale zimno. Dzisiaj dalej jest zimno z tą tylko różnicą, że nie ma słońca i jest mocny wiatr.
Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek jest nie przygotowany, zapiąłem kurtkę pod szyję i wsiadłem na krzesełko.
Plusem złej pogody jest brak ludzi. Bez kolejek można było jeździć.
Na dole nawet nie było tak źle, ale im wyżej tym było gorzej.
Widać, że przybyło tutaj śniegu przez ostatnie 3 tygodnie jak tu byłem. W głównej części resortu wszystko jest otwarte, nawet lasy. Im wyżej tym było gorzej. Ponad lasami jeszcze ciekawiej. Silny wiatr zwiewał cały śnieg w doliny i wystawało trochę skał.
Wyciągi dalej wyżej w góry chodziły ale na spowolnionych obrotach. Mało było chętnych bo wiatr i niskie temperatury nie pozwalały za długo tutaj zabawić.
Jeździłem na górze, a jak już dobrze zmarzłem to na przemian lasami albo trasami pod wyciągiem zjeżdżałem na dół i już było ciepło.
Copper ma ciekawą tylną część resortu. Wielkie przestrzenie po których można jeździć gdzie się chce. 3 tygodnie temu jak tutaj byłem to niestety cały ten rejon jeszcze był zamknięty.
Dzisiaj z góry zobaczyłem, że wyciągi z drugiej strony chodzą i że lina jest spuszczona, więc pojechałem.
Ale tu wiało! Jechałem pod wiatr, więc czasami jak mocniej zawiało, to aż mnie zatrzymywało. Niżej pojawiły się drzewa i było już znośniej. Oczywiście nikogo nie spotkałem.
Dojechałem na dół do wyciągu a tu rozczarowanie. Dalej nie można jechać, Ze względu na wzmagający się wiatr patrol wszystko zamyka.
Musiałem wsiąść na taki mały, wolny wyciąg który mnie z powrotem wywiezie na przełęcz. Tak jak na tym wyciągu zmarzłem to dawno nie było mi tak zimno. Wyciąg jechał super wolno ze względu na potężny wiatr i obawę, że krzesła będą uderzać o słupy. Do tego jest to stary wyciąg i nie ma zabezpieczeń. W stanie Colorado wyciągi nie muszą mieć zamykań z przodu więc siedzisz jak na taborecie. Co przy dużym wietrze i ostrym bujaniu musisz się mocno trzymać żeby nie wypaść.
Lokalni jakoś nie lubią tych zabezpieczeń. Nawet jak większość nowych wyciągów ma tą barierkę to i tak jej nie zamykają. Chyba, że wsiada jakieś małe dziecko to wtedy dopiero zamykają. Co stan to obyczaj.
Po około 15 minutach wyjechałem na przełęcz. Zmarznięty ale szczęśliwy, że się wydostałem. Ski patrol oczywiście już zamknął wjazd i udawał się w ten rejon sprawdzać czy czasem nikt tam na noc nie został.
Szybciutko, łatwymi trasami zjechałem na dół i udałem się do najbliższego baru się ogrzać. Ilonka mnie odnalazła i razem w ciepłym pomieszczeniu zjedliśmy lunch.
Najedzony i zagrzany wróciłem na narty. Zostało mi jakieś dwie godziny jeżdżenia. Góry były puste, więc jeździłem wszędzie. Poza dolinami z tyłu góry, które już były zagrodzone grubymi linami.
Czasami wyjeżdżałem na przełęcz, żeby się przekonać, że dalej wieje.
Z tej strony jednak było znacznie lepiej, zwłaszcza jak się jechało w dół. Wiatr wiał w plecy i tylko jeszcze cię popychał do przodu.
O 16:20 jako jeden z ostatnich narciarzy zjechałem na sam dół. Pustymi trasami wyjeździłem się na maksa. Mimo, że pogoda nie sprzyjała to i tak uważam ten dzień za dobry i spełniony. Dużo ciekawych zjazdów i przygód!
Silny wiatr który wiał cały dzień w końcu coś dobrego przywiał. Śnieg dopadł nas na autostradzie 70 w kierunku Denver. Na szczęście dzisiaj nie było dużego ruchu i droga była przejezdna. Jechało się znacznie dłużej niż rano, ale i tak w ciągu dwóch godzin wróciliśmy do Denver. Duża śnieżyca dopiero ma nadejść.
Następnego dnia powrót do domu. Niewiele się wydarzyło poza ciekawym startem z lotniska z Denver.
Samolot miałem o godzinie 16, oczywiście ze względu na pandemię i trudne warunki pogodowe dużo lotów jest odwołanych. Mój na szczęście z małym opóźnieniem ale leciał (w sumie szkoda, bo jutro mogą być świetne warunki w górach).
Po załadowaniu nas do samolotu pilot powiedział, że opóźnienie się trochę jeszcze zwiększy bo musimy odlodzić samolot. Po raz pierwszy coś takiego widziałem (niestety nie mam zdjęć, bo nie siedziałem koło okna).
Na lotnisku była śnieżyca z dużym wiatrem i -15C. Do każdego samolotu przed startem podjeżdżały cztery ciężarówki z takimi wysięgnikami jak do naprawy słupów. Z każdej strony pod ciśnieniem leciała woda z jakimiś chemikaliami i nią pokrywali samoloty. Takich stanowisk było parę. Później te same samochody zmieniały skład chemiczny mieszanki i znowu pokrywali tym samolot w celu zapobiegania tworzenia się nowego lodu.
Następnie samolot wjeżdżał na pas startowy i rozgrzewał silniki. Silniki były już na wysokich obrotach a on dalej stał w miejscu. Jak się później dowiedziałem, tym sposobem piloci rozgrzewają skrzydła i ogon samolotu żeby się upewnić, że więcej lodu się nie będzie gromadziło. Po około 15-20 sekund samolot startował jak z procy i szybko podnosił się z pasa startowego.
Oczywiście turbulencje po starcie były ciekawe, aż dopinałem pas bo się bałem, że wypadnę z fotela. Nie wolno było wstawać i serwis na pokładzie też był wstrzymany gdzieś przez pierwsze 45 minut.
Potem lot był spokojniutki jak by nigdy nic.
I znowu NY. Ciekawe na jak długo…
2021.12.11 Copper Mountain, CO
W ten weekend mieliśmy coś do załatwienia w Denver. Dobrze się składa, bo jest grudzień i na dodatek w okolicznych górach (i nawet w samym Denver) spadło trochę śniegu. Długo nie trzeba było mnie namawiać na spakowanie nart na ten wyjazd.
Jest piątek rano a my znowu w samolocie. Widzę, że nie tylko ja sprawdziłem pogodę w Górach Skalistych. Na lotnisku w NYC już było trochę ludzi z nartami, samolot był pełniutki, a w wypożyczalni w Denver samochodów SUV nie było. Czy już nikt nie pracuje w Stanach?
Nie chciało nam się czekać, aż podstawią jakiś ciekawy model samochodu terenowego. Wzięliśmy coś, co niekoniecznie chcieliśmy, ale za czym ludzie oglądają się na drogach. Wygląda klasycznie, ale nie najlepiej się prowadzi. Po pierwsze to tylko dwa dni tu będziemy, a po drugie to w sumie chciałem się tym samochodem przejechać i wyrobić sobie zwoje zdanie. Poprosiłem tylko o model z napędem na 4 koła, że jak spadnie śnieg w górach to może uda nam się wyjechać.
Piątek spędziliśmy w Denver, a w sobotę z rana ruszyliśmy na zachód. Dobrze nam już znaną autostradą 70 wspinaliśmy się w góry. Im wyżej tym więcej śniegu i niestety więcej samochodów.
Znowu chyba ludzie sprawdzili pogodę i dowiedzieli się, że w górach jest trochę śniegu, ma być słonecznie i jakieś -3C na dole. Zamiast 1.5h jechaliśmy 2.5h. Na szczęście były ładne widoki i świeży śnieg pokrywał zbocza gór, co nam umilało stanie w korkach.
Jest to pierwszy tak dobry weekend w tym sezonie, wiec i problemy z parkowaniem musiały nastąpić. Nie chciało nam się stać w korkach i parkować gdzieś na dalekich parkingach z których to autobusami wożą narciarzy do baz. Troszkę przekombinowaliśmy i udało nam się zaparkować w samej wiosce, gdzie w ciągu paru minut na nogach doszliśmy do głównej bazy.
Tak jak się spodziewałem, ludzi na dole było multum. Nie wszystkie wyciągi są jeszcze czynne i dużo terenów jest jeszcze niedostępnych. Większość ludzi jeździ na dole. Na szczęście dużo wyciągów jest na 6 osób. W związku tym kolejki dla pojedynczych idą bardzo szybko i może najdłużej stałem 7-8 minut.
W ciągu paru minut Ilonka szła już gdzieś w góry, a ja opalałem się na krzesełku.
Siedząc tak na krzesełku i podziwiając te piękne tereny doszedłem do wniosku, że warto było odstać swoje w korkach i teraz tutaj być. Z drugiej strony u nas na wschodzie znacznie dłużej trzeba jechać w góry na narty. Za 2.5 to może się zajedzie do Catskills. W fajne góry w stanie VT czy ME to minimum 4.5-5h trzeba jechać.
Resort Cooper ma bardzo długie wyciągi z dołu. W ciągu paru minut wyjeżdżasz wysoko w serce gór.
Jak jest zima w pełni i wszystko jest otwarte to można jechać dalej w góry i zjechać z drugiej strony. Teraz niestety te opcje były nieaktywne. Ale już lokalny na wyciągu dokładnie mi zdał relacje co jest otwarte i gdzie są fajne tereny.
Zjechałem parę razy w tej głównej części góry. Już chyba z 6 tygodni minęło od ostatniego wyjazdu na narty, więc musiałem się nacieszyć każdym zakrętem i rozgrzać mięśnie.
Wyżej w górach panowały dobre warunki. Mimo, że w większości trzeba jeździć ubitymi trasami to nadal nie było lodu i można było się fajnie bawić. Natomiast na dole nie było już tak fajnie, znacznie więcej ludzi i lodu.
Wziąłem inny wyciąg i wyjechałem w inne rejony. Potem jeszcze kolejnym wyciągiem wyjechałem wyżej, a na końcu znalazłem orczyk, który mnie zaprowadził w ciekawe tereny.
Tu już była zima. Mimo, że ze względu na niewystarczającą pokrywę śniegu większość terenów była dalej zamknięta to i tak parę zjazdów można było tu zrobić.
Nie można się zapuszczać dalej w góry, bo wszystkie wyciągi z drugiej strony dalej były nieczynne. Chociaż parę zachęcający śladów „namawiało” do przygody, ale to mogło by się źle skończyć.
Nawiązałem kontakt z Ilonką, która to gdzieś po górskich ranczach chodziła i już właśnie wróciła do głównej bazy. Zjechałem na sam dół, gdzie oczywiście ilość ludzi znowu mnie przeraziła. Na szczęście Ilonka zrobiła wcześniej rezerwacje i w spokoju hamburgera z lokalnym piwkiem można było zjeść.
Drugie piwko na ugaszenie pragnienia w słoneczku na ławce też dobrze smakowało. Znowu się fajnie siedziało i nie chciało się wstawać, ale górki czekały i wołały.
Lokalny wcześniej mi powiedział żebym pojechał do Timberline. Jest to ciekawy teren który mało ludzi zna. Nawet w godzinach popołudniowych można tutaj znaleźć jeszcze mało rozjeżdżony śnieg, a i ludzi jest niewiele.
Tak też się stało. Prawie nikogo tutaj nie było. Bez kolejek zrobiłem parę dobrych zjazdów. Czasami szybki carving po miękkich, ale ubitych trasach, a czasami poza trasami gdzie śnieg dalej był puszysty.
Ten rejon zamknęli o 15:30. Wróciłem do głównej bazy i tu miłe zaskoczenie. Ludzi znacznie ubyło. Na trasach i na wyciągach.
Zjechałem jeszcze dwa razy prawie pustymi trasami i o 16:15 zakończyłem ten dobry i udany dzień na nartach.
Na początku przez te korki, problemy z parkingiem i ilość ludzi obawiałem się, że dzień nie będzie udany, ale jednak wszystko się ułożyło i drugi dzień w tym sezonie uważam za spełniony.
Jak tylko słońce zaszło to temperatura szybko spadła i zrobiło się zimno. W Colorado jest mocne, pustynne słońce. A na tej wysokości to jeszcze mocniej grzeje. W ciągu dnia nawet w grudniu jest ciepło ( pod warunkiem, że nie wieje) i można w słoneczku pić piwko.
Wróciliśmy na parking na którym czekał na nas nasz samochód. Tak jak pisałem na początku, ciekawy model wzięliśmy. Dodge Challenger H4.
Nie jest to mój typ samochodu, ale kiedyś chciałem nim się przejechać. Wzbudza respekt na autostradach i dużo policyjnych tajniaków nim jeździ (pewnie jeszcze z mocniejszymi silnikami). Dwu-drzwiowe coupé z muskularną sylwetką, głośnym silnikiem, ciekawymi światłami i stylem z lat 60-70tych.
Niestety poza wyglądem to niewiele sobą prezentuje. Źle się go prowadzi, czuć w nim prędkość, jest głośny, niewygodny, słabo wyposażony, brak nowoczesnej technologi…. Mało też z niego widać. Wszystko jest zabudowane, małe lusterka, na parkingach ciężko manewrować zwłaszcza jak nie ma czujników.
Tak jak pisałem, nie mój styl samochodu, ale raz chciałem się nim przejechać.
Jutro już wracamy do NYC. Teraz jest okres świąteczny, więc mam dużo pracy, ale może jeszcze w tym roku się uda na nartki wyskoczyć. Miejmy nadzieję….
Jak narazie módlmy się o długą i śnieżną zimę!
2021.11.13 Savannah, GA (dzień 3)
Znacie miejsce ze zdjęcia powyżej? Jak siedzicie dużo na instagramie albo śledzicie inne portale aby znaleźć inspiracje podróżnicze to powyższy kadr nie powinien być wam obcy. My zakochane w drzewach Sawanny nie mogłyśmy ominąć Wormsloe, kolonialnej osady z 1736 roku.
W 1733 roku James Oglethorpe i 114 innych angielskich osadników przybyło do Isle of Hope. Isle of Hope jest aktualnie częścią Sawanny, ale w XVIII wieku było obszarem wolnym od osadników czy indian. Jednym z uczestników wyprawy Jamesa Oglethorpe’a był Noble Jones (żył 1702-1775). To właśnie Noble zaczął dzierżawić 500 akrów ziemi na Isle of Hope i stworzył Wormslow. Oprócz zabudowy mieszkalnej Noble budował też fortyfikacje mające ochronić jego posesję przed atakami hiszpanów.
Na terenach Wormslow hodowano bydło, uprawiano kukurydzę, ziemniaki, ryż, rzepę, bawełnę, pomarańcze, granaty (owoce oczywiście), figi, brzoskwinie, morele i drzewa morwowe na jedwab. W 1756 ziemia oficjalnie została przekazana na własność rodzinie Jones. Mury domu Jones nadal stoją i są najstarszą budowlą w Sawannie. Niestety nie są one dostępne dla zwiedzających.
Dostępne dla zwiedzających jest natomiast aleja dębów. Zaraz po przekroczeniu bramy wjazdowej oczom ukazuje się przepiękna aleja dębów która nie ma końca. Pierwotnie myśleliśmy, że nie można tam wjeżdżać ale na szczęście bardzo się pomyliliśmy. Aleja przy której rośnie ponad 400 drzew prowadzi w głąb posesji. Oczywiście wszystkie drzewa pokryte są sławnym w tym rejonie Hiszpańskim Mchem co dodaje element tajemniczości i sprawia, że jest to idealne miejsce na sesję zdjęciową.
Po przejechaniu alei dębów można zostawić auto na parkingu przy muzeum i zwiedzić resztę osady na nogach spacerując po lasach w których czasem można nawet sarenkę spotkać.
Wormsloe jest oddalone od miasta Sawanna o jakieś 20 minut samochodem ale jest to zdecydowanie atrakcja, którą trzeba odwiedzić. No to na koniec pozostaje pytanie Wormsloe czy Wormslow? Tak naprawdę obie nazwy były używane w dokumentach. Oryginalnie Noble Jones nazwał swoją ziemię Wormslow ale w połowie XIX jego pra-wnuk ogłosił, że poprawna nazwa to Wormsloe.
Po pięknej posesji Wormslow przyszedł czas na równie piękny choć troszkę bardziej upiorny cmentarz. Cmentarz Bonaventure jest największym cmentarzem w gminie Sawanna. Założony w 1846 roku swoją sławę zyskał głównie dzięki filmowi “Północ w ogrodzie dobra i zła”. Zdecydowanie przed kolejnym wyjazdem do Sawanny muszę przeczytać tą książkę.
Cmentarz jest ogromny (160 akrów) więc bez planu ciężko jest znaleźć słynne groby. Czasem jednak grób sam cię znajdzie. I tak plątając się po cmentarzu bez konkretnego celu, podziwiając groby i czując jak od czasu do czasu przechodzą przez nas ciarki trafiliśmy na najsłynniejszy grób.
Mała Gracie Watson (1883-1889) żyła tylko 6 lat. Urodzona w Bostonie, MA przeniosła się wraz z rodzicami do Sawanny, kiedy jej tata dostał pracę w hotelu Pulaski. Od pierwszych dni Gracie była uwielbiana przez gości hotelowych z wzajemnością. Ciesząca się życiem, zawsze uśmiechnięta dziewczynka, w wieku sześciu lat zachorowała na zapalenie płuc, które skończyło się tragiczną śmiercią. Rodzice Gracie po tragicznej śmierci córki nie mogli zostać w Sawannie i wrócili do Nowej Anglii. Legendy mówią, że pozostawiona Gracie nigdy nie spoczęła w spokoju i jej duch ciągle szuka ukochanych rodziców, którzy zostali pochowani setki mil od niej.
Ile grobów tyle historii - często tragicznych bo w końcu kiedy śmierć nie jest tragedią. Część zmarłych zaznała spokoju, część podobno nadal błąka się po świecie i próbuje zakończyć swoje sprawy, które nigdy nie zostaną zamknięte. To właśnie w Sawannie podobno są najbardziej nawiedzone cmentarze. A może to znów te drzewa, stare nagrobki i przewodnicy z darem do opowiadania historii tworzą ten klimat. Cokolwiek to jest ja nadal wolałam oglądać cmentarze w dzień a nie w nocy.
To już koniec przygody z Georgią. Do Sawanny wrócę bo myśle, że Darkowi się spodoba i sam będzie chciał odwiedzić to miasto. Zdecydowanie nie jest to babskie miasto a wg. mnie jedno z najładniejszych małych miasteczek w Stanach. My pożegnałyśmy się z Sawanną w restauracji Wyld położonej nad dopływem rzeki Herb.
2021.11.12 Savannah, GA (dzień 2)
Drugiego dnia postawiłyśmy na intensywne zwiedzanie i dokształcanie się o historii Sawannah. Ciekawym sposobem na poznanie miasta jest autobus wycieczkowy tzw. hop-on/hop-off. Można posłuchać o historii, wysiąść w różnych punktach, które cię bardziej interesują albo zrobić sobie przerwę na lunch. My wybraliśmy Old Sawannah Tours która dodatkowo oferuje też opcję z łódką.
Ponieważ łódka wypadała w środku dnia więc rano ruszyłyśmy odrazu na autobus. Niestety my za wcześnie byłyśmy i z godzinę musiałyśmy się powłóczyć zanim autobusu zaczęły jeździć. Udało nam się jednak wskoczyć na autobus i zaczęłyśmy zwiedzanie.
Sawannah to pierwsze miasto trzynastej kolonii. W 1733 roku generla James Oglethorpe, wraz z 120 ludźmi przybył na tereny dzisiejszego miasta Sawannah. Osiedlił sie tu i stworzył 13 kolonię, zwaną Georgia. Była to ostatnia kolonia i najbardziej wysunięta na południe. Ze względu na południowe położenie rejon ten szybko rozwinął fortyfikację aby bronić się od hiszpańskich osadników, którzy zamieszkiwali południe.
Sawannah też szybko rozwinęła się jako port. Port odegrał strategiczną rolę w czasie amerykańskiej rewolucji i wojny północ/południe. Do dzis port Sawannah jest trzecim co do wielkości portem w stanach (tylko Long Beach/LA i Newark/NY go prześcigają). Z ciekawostek to Savannah jest portem z którego więcej towarów wypływa niż wpływa. Savannah bowiem najbardziej na zachód ze wszystkich portów ze wschodniego wybrzeża przez co towary transportowane drogą lądową do portu mają mniej drogi do pokonania.
Zanim jednak zwiedzaliśmy porty i zwiedzaliśmy miasto z rzeki to najpierw objechaliśmy niezliczoną ilość parków tzw. squares. W Sawannie jest 24 placów, które są jednocześnie parkami. Są to nieduże obszary wkomponowane w architekturę miasta które zapewniają cień i odpoczynek a jednocześnie są piękną dekoracją miasta. Te kameralne parki są bardzo popularne jako miejsce ślubów. Najsłynniejszy jest jednak Forsyth Park.
W sercu tego 30 akrowego parku stoi fontanna. Zbudowana w 1858 roku na podobieństwo fontann z placu Concorde w Paryżu, jest nie tylko atrakcją turystyczną ale też miejscem zaręczyn czy ślubów wielu par. W samym parku można się zrelaksować uprawiając jogę, pójść na piknik czy posłuchać lokalnych grajków. Z tym piknikiem może troszkę trzeba uważać, bo wiewórki tylko czekają, aż ktoś jakieś pyszności przyniesie do parku.
Nie dziwię się, że Sawanna jest tak popularna wśród nowożeńców. Wczoraj odkrywaliśmy Sawannę przy rzece i widzieliśmy głównie grupy przyjaciół którzy tak jak my przyjechali tu zwiedzać i troszkę się rozerwać. Dziś autobus zabrał nas bardziej w głąb miasta i zobaczyliśmy tą romantyczną stronę Sawanny. Piękne parki, drzewa które w dzień dodają uroku a w nocy straszą, kolonialna architektura i dorożki, które od czasu do czasu zdecydowanie kuszą młode pary aby właśnie tu powiedzieć sakramentalne tak.
Dla tradycjonalistów, którzy wolą złożyć przysięgę małżeńską w kościele polecam katedrę św. Jana Chrzciciela. Zbudowana na planie krzyża, w stylu gotyckim katedra przyciąga swoją potęgą i pięknymi detalami w środku.
Terytorium aktualnie stan Georgia graniczy z terytorium Florydy. Ponieważ, rządzący bali się, że katolicy będą mieli skłonności do jednoczenia się z hiszpanami z Florydy, to zostało zabronione osadzanie się w Georgii ludzi wyznania rzymsko-katolickiego. Dekret ten został zmieniony dopiero po Rewolucji Amerykańskiej (1784). Tak więc w 1799 francuscy katolicy ustanowili tu pierwszy kościół. Ponieważ przybyli oni z Haiti to w XIX wieku kościół ten był głównie parafią wolnych czarnych ludzi z Haiti. Budowa aktualnego budynku rozpoczęła się w 1859 roku, niestety w 1898 kościół został prawie doszczętnie spalony a następnie odbudowany w 1899 roku. Katedra św. Jana Chrzciciela była pierwszym budynkiem w Georgia zbudowanym z cegły.
Po katedrze przyszedł czas na dalsze zwiedzanie. Objechaliśmy jeszcze trochę miasta a kierowca-przewodnik co jakiś czas pokazywał nam jakiś dom i historię z nim związaną. Mi zapadł głównie w pamięć zielony dom w którym Martin Luther King napisał swoją słynną mowę “Mam marzenie” (I have a dream) a także dom piratów. Myślę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć słynnej przemowy MLK. Jest to kolejna cegiełka w tym pełnym historii i walki o wolność świecie.
Pirates’ House z 1794 roku
Ze względu na swoje położenie Savannah szybko stała się kwitnącym miastem portowym. Tak więc pierwszy budynek który powstał na terenach Trustees’ Garden to był zajazd i tawerna dla przybywających do portu żeglarzy. Budynek ostał się do dziś i funkcjonuje tam restauracja. Warto zwrócić uwagę na kolor okiennic i drzwi. W XIX wieku wierzono, że kolor niebieski odstrasza złe moce i duchy. Tak więc często w Sawannie można było spotkać okiennice pomalowane właśnie na ten kolor. Piratom zawszem towarzyszą niesamowite opowieści i legendy. Jedną z popularnych legend powiązanych z Pirates’ House jest legenda o policjancie, który odwiedziwszy tawernę z zamiarem wypicia tylko jednego drinka tak się dobrze bawił, że obudził się na okręcie płynącym do Chin. Podobno zajęło mu dwa lata, żeby wrócić z powrotem do Sawanny. To się nazywa impreza i podróż życia.
A pamiętacie słynną książkę o piratach “Wyspa Skarbów”? Robert Louis Stevenson został zainspirowany do napisania tej książki kiedy przebywał w Pirates’ House, a jego bohater Captain John Flint umiera właśnie w Sawannie, zostawiając za sobą mapę do zakopanego skarbu. Podobno strony z pierwszej edycji tej książki można zobaczyć w pokoju skarbów.
My też zainspirowane historiami o piratach wskoczyłyśmy na statek. Nie płynełyśmy co prawda na zaginioną wyspę szukać skarbu ale i tak przed nami było odkrywanie świata a przynajmniej jego małej cząstki. Taki mały statek rejsowy nie? Dawniej to pewnie był statek który wypływał na dłuższe rejsy i posiadał kajuty sypialnie. Teraz każdy przez 2h może poczuć się jak na Tytaniku kiedy wspinając się na najwyższy pokład mija się sale restauracyjne, scenę a wszystko wyłożone jest czerwonymi dywanami.
Większość ciekawostek i historii, które opisałam w tym i poprzednim wpisie dowiedziałam się słuchając cudownych przewodników w autobusie i na statku. Czasem warto wskoczyć na zorganizowaną wycieczkę i posłuchać jak ludzie z pasją opowiadają historię swojego miasta.
To był dzień pełen atrakcji - po intensywnym zwiedzaniu od samego rana przyszedł czas na małe wyłączenie mózgu. Poszwędałyśmy się po okolicy, co jakiś czas nasz wzrok przykół jakiś lokalny artysta sprzedający produkty własnej roboty albo muzyk umilający wieczór muzyką.
Dzień zakończyłyśmy przepyszną kolacją w Boar’s Head Grill & Tavern. Jest to restauracja powstała w byłym składzie bawełny. Patrząc przez duże okna i drzwi na rzekę wyobrażałam sobie raban jaki tu był w XIX wieku kiedy przypływały statki, handlarze dobijali targu na każdym rogu a dzieci goniły między nogami przeganiane przez dorosłych.
2021.11.11 Savannah, GA (dzień 1)
Girls trip!!! Yeah, minęło parę lat od ostatniego babskiego wypadu z przyjaciółkami. Chyba ostatni taki wyjazd był do Londynu w 2014 roku, oh wow. Kawał czasu. Ale tak to już jest jak życie się toczy i ciężko znaleźć parę dni żeby się od rodziny wyrwać.
Tym razem na babski wieczór wybrałyśmy Savannah w stanie Georgia. Chłopaki jakoś marudziły, że babskie, że po co tam itp. Jest coś takiego w Savannah, że kojarzy się ona bardziej jako romantyczna destynacja. Zdecydowanie jest to popularna miejscówka na branie ślubu. Zwłaszcza często widoczne parki przyciągają uwagę nowożeńców. Savannah jest też popularną lokalizacją na kręcenie filmów. Chyba najbardziej popularny jest Forest Gump, ławka na której siedzi i opowiada historię swojego życia znajduje się właśnie w jednym z takich parków.
Urok Sawanny jest ukryty w historii, w zachowanych zabudowaniach z 18 wieku. Każdy Europejczyk pomyśli, że to nic nadzwyczajnego i ma rację. Natomiast biorąc pod uwagę, że Ameryka jest “młodsza” od Europy a większość miast została zmodernizowana to Sawanna wyraźnie wyróżnia się na tym tle.
Pirates’ House - wybudowany w 1753
Europejski styl zabudowy zdecydowanie dodaje miasteczku uroku ale nic nie pobije drzew pokrytych oplątwą brodawkową. Ja tam osobiście wolę dosłowne tłumaczenie z angielskiego czyli hiszpański mech (spanish moss). Roślina ta pobiera wodę z powietrza więc najbardziej lubi klimat gorący i wilgotny. Właśnie taki klimat występuje w południowych stanach jak Georgia. Dodatkowo lubi on obszary z czystym powietrzem, gdyż wszystkie wartości odżywcze bierze z powietrza.
Hiszpański mech nie ma nic wspólnego ani z hiszpanią ani z mchem. Dlatego pewnie polska nazwa jest bardziej poprawna. Roślina ta została sprowadzona z Francji i początkowo zwana była “francuskimi włosami”, potem została nazwana “hiszpańską brodą”, aż ostateczną nazwę jaką przybrała to “hiszpański mech”. Rzeczywiście roślina przypomina jakby drzewa pokryte były mchem albo włosami. Dodaje to uroku tajemniczości i może troszkę opętania.
Sawanna bowiem jest też jednym z najbardziej nawiedzonych miast w Stanach. Miasto, które w dzień wygląda na słodkie, przyjazne i piękne w nocy przybiera całkiem inny klimat. Szczerze można powiedzieć, że Sawanna jest zbudowana na śmierci. Domy i budynki powstałe na ziemiach które były miejscem pochówku indian, drogi pokrywają zapomniane cmentarze niewolników. A deszcz zmywa krew rozlaną tu podczas rozlicznych bitew. Lata huraganów, pożarów, pandemii w tym żółtej febry zebrały żniwa pozostawiając wiele dusz błąkających się i próbujących zaznać spokoju. Podobno to właśnie tu znajduje się cmentarz z największą aktywnością duchów. Podobno istnieją sposoby na mierzenie freonu który uwalnia się z ciała człowieka po śmierci - i to właśnie są to te sławetne duchy.
Pierwszy dzień z dziewczynami spędziliśmy na włóczeniu się po mieście i odkrywaniu zakątków. To, że Sawanna nam się spodoba wiedzieliśmy już zaraz po wylądowaniu. Małe, kameralne lotnisko które można określić młodszą siostrą lotniska w Singapurze było zwiastunem czegoś fajnego. Potem gorąc jaki nas uderzył i ściągnięcie bluz dresowych było kolejną zapowiedzią udanego weekendu.
W miarę jak przyjaciele rozjeżdżają się po świecie. Spotkania w nowych miastach i na lotniskach stają się normą. Tak więc po spotkaniu z Beatką, która przyjechała z Północnej Karoliny ruszyłyśmy w miasto. Najpierw poleciało śniadanie w Churchill’s. I pierwsze zaskoczenie - czy nie tylko nasi faceci stwierdzili, że to jest babskie miasto? Przy stolikach było trochę ludzi ale w większości były to grupy kobiet.
Akumulatory naładowane kawą i krabami więc ruszyłyśmy zwiedzać. Plan miałyśmy luźny ale chciałyśmy odwiedzić dom Owens-Thomas. Wybudowany w latach 1816-1819 jako dom dla Richarda Richardsona, handlowca z Sawanny. W 1825 stacjonował tu jako gość Generał LaFayette. Później dom został zakupiony przez George W. Owens i oficjalnie przekazany przez jego wnuczkę (Markeret Gray Thomas) dla Telfair Akademii Sztuki i Nauki. Teraz znajduje się tam muzeum.
Chciałyśmy tam iść jak najszybciej bo podobno zdarzają się tu kolejki, a że nie można było kupić biletów wcześniej na konkretną godzinę to spóbowałyśmy naszego szczęścia. No i się udało. Bez kolejki, bez problemów kupiłyśmy bilety i mogłyśmy zwiedzać nie tylko tą wspaniałą willę ale też kwatery niewolników.
Wydawałoby się, że niewolnicy nie mieli źle ale trzeba zaznaczyć, że w małym pokoju spało tam czasem nawet po 10-15 ludzi. Łóżko, które dziś byłoby ciasne na dwie osoby dawało odpoczynek nie tylko dwóm dorosłym ale jeszcze dzieciom.
Dla odmiany po drugiej stronie ogrodu była willa właścicieli, gdzie nie tylko każdy miał swój pokój to jeszcze bywały pokoje do czytania, spotkań przy herbacie itp. Z ciekawostek dom Owens-Thomas słynie z faktu, że jako jeden z pierwszych (wcześniej nawet niż Biały Dom) miał system kanalizacyjny.
Po zwiedzaniu przyszła pora na odwiedzenie River Street. Idąc ulicą nad samą rzeką można sobie wyobrazić jak wieki temu przypływały tu łodzie, był gwar przy rozładunku a robotnicy znajdowali chwilę odprężenia w pobliskich knajpach i tawernach.
Zejście z górnej części miast do rzeki to pokonanie stromych schodów. Schody te odcinają świat parków, pięknych sukien, willi i wytrawnych kolacji i sprowadzają nas w świat kostki brukowej, doków, knajp gdzie leje się piwo i zapach ryb jest wszędzie. Teraz oczywiście River Street jest odnowiona, zaadoptowana pod turystów i wypełniona jest dobrej jakości restauracjami, sklepikami z pamiątkami i drogimi hotelami.
Jednym z takich hoteli jest JW Marriott, który to przejął znaczną część ulicy i zaadoptował stare budynki fabryczne na piękny hotel. Podobno zdemolowanie tych budynków było bardzo kosztowne więc miasto ogłosiło konkurs na projekt, który najlepiej wykorzysta te tereny i budynki. Muszę przyznać, że bardzo fajnie to wyszło. Fontanny, palmy, deptaki, kawiarenki… tak właśnie kończy się ulica a zmęczony turysta może przysiąść na ławeczce i podziwiać zachód słońca.
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w The Emporium. Pyszne jedzonko było idealnym zakończeniem pierwszego dnia w tym mieście. Sawanna wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chyba najbardziej mi się podoba z tych wszystkich mniejszych miast amerykańskich. Porównywałam ją do Nashville czy New Orleans. Sawannę odwiedzają ludzie starsi (to znaczy koło 40). Nie ma bydła na ulicach i budek gdzie kupuje się drinki gdzie im większy tym lepszy i im bardziej kolorowy tym na pewno smaczniejszy. Tutaj ludzie mogą pić alkohol na ulicy ale robią to bardzo kulturalnie, rzadko się widywało takich ludzi. Stosunkowo mało było też wieczorów kawalerskich czy panieńskich. Niestety nie można tego powiedzieć o Nashville czy Nowym Orleanie. Sawanna przypomina mi miasto europejskie dla starszej klienteli.
2021.11.01-02 Denver, CO (dzień 3-4)
Denver pomału staje się naszym nowym domkiem. Jeszcze dużo wody upłynie w rzece South Platte, zanim to się stanie. Nie ukrywamy jednak, że Denver poznajemy z każdym wyjazdem coraz lepiej. Jakby na to nie patrzeć to Denver jest miastem w Stanach które odwiedziliśmy najwięcej razy poza Washington DC (w moim przypadku) i Miami (w przypadku Darka). Ale to się szybko zmieni i nadrobimy. Bo przecież jak ktoś ma wybrać DC czy Miami vs. Denver to odpowiedź jest prosta.
Wczoraj pomimo, że Darek jeździł na nartach to pogada była bardziej jesienna. Dziś jak przystało na pierwszy dzień miesiąca, z samego rana przywitała nas zima. Pięknie - taki widok z okna można mieć. Niestety dziś trzeba się pożegnać z widokiem, z Breckenridge, z górkami i ze śnieżkiem. Dziś wracamy do Denver.
Z gór do miasta jest tylko 1.5h - bajka. Tak czasem są korki, a gdzie ich nie ma. Ale i tak perspektywa jechania z gór poniżej 2h zamiast 5h jest marzeniem. Zbliżając się do Denver śmialiśmy się, że jedziemy na pustynię. Bo Denver ma klimat półpustynny. Miasto Denver, położone jest na wysokości 5,280 ft (1609 m). Z ciekawostek 5,280 ft to jest dokładnie 1 mila dlatego Denver często określa się jako “mile high city” (miasto na wysokości mili). Wracając jednak do klimatu. Miasto otoczone jest od zachodu górami Skalistymi. Dlatego klimat miasta jest w dużej mierze ukształtowany przez to potężne pasmo górskie i jak to bywa w górach może często się zmieniać. Ogólnie jednak Denver ma suchy klimat z ponad 300 dniami słonecznymi. Temperatury rzadko spadają poniżej zera (choć to się zdarza) jak i nie za często przekraczają sławetne 100F (38C). Ze względu na wysokość i mniejszą ilość tlenu w powietrzu dni są ciepłe (słońce łatwiej dociera do ziemi) ale noce są chłodniejsze (tak szybko jak słońce dociera tak szybko ciepło ucieka w nocy).
Jadąc autostradą numer 70 spodziewaliśmy się, że za tunelem jak zaczniemy się obniżać to szarówka przemieni się w piękne słońce. Jakie było zaskoczenie jak po GPSie dowiedzieliśmy się, że już jesteśmy w mieście a my dalej nie widzimy nic na odległość ręki.
Denver przywitało nas szarówką, śniegiem i mgłą. Zaskoczenie było, no ale przecież kiedyś musi spaść ten śnieg. Jak się okazało był to pierwszy zimowo-jesienny dzień w tym roku, do tego poniedziałek więc za wiele ludzi na mieście nie było i każdy siedział w domku przy ciepłej kawie czy herbacie. My mieliśmy coś do załatwienia w Denver ale mieliśmy nadzieję skończyć przed południem i iść na hike. Pogoda nie zachęcała ale my po wschodnim wybrzeżu jakoś się tym nie przejmowaliśmy - przecież mamy przeciwdeszczowe ubrania.
Niestety załatwianie spraw się trochę przeciągnęło i wolni byliśmy dopiero o 2 po południu. Troszkę za późno aby iść na dłuższy hike więc postanowiliśmy odwiedzić Red Rocks Amphitheatre i tam połazić. Wg. portalu AllTrails, Denver ma 68 szlaków, wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej. Już w mieście można znaleźć fajne trasy spacerowe po różnego rodzaju parkach, wokół jezior czy wzdłuż rzek. Wyjazd na obrzeża miasta otwiera kolejne możliwości i tak 15-20 minut zajmuje dojazd na szlak na Table Mountain (8 mil, 1,500 ft różnicy wzniesień), albo do Red Rocks Amphitheatre. Myśleliśmy pierwotnie iść na Table Mountain bo podobno ma piękne widoki na miasto, ale przy takiej pogodzie widoki będą zerowe, więc postawiliśmy na czerwone skały w amfiteatrze.
W Red Rocks byliśmy miesiąc temu na koncercie Lynyrd Skynyrd. Byliśmy tam wieczorem, skały były pięknie oświetlone a wszystko wywarło na nas duże wrażenie. Wtedy jednak nie chodziliśmy za bardzo po okolicy. Tym razem chcieliśmy na spokojnie poznać cały amfiteatr i okolicę. Po Red Rock można chodzić swobodnie, nie można tylko wyjść na scenę ale można chodzić między rzędami, oglądać okolicę, chodzić po tarasach widokowych.
W okolicy jest też dużo szlaków i można np. wyjść z samego dołu (miasteczka Morrison) szlakiem Trading Post. Szlak prowadzi do samego amfiteatru więc kawałek idzie się pod górę. Można wyjechać autem na najwyższy parking (jak myśmy to zrobili) i przejść się jeszcze wyżej jednym z kilku szlaków. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ilością szlaków jaka tu jest.
Pogoda niestety nie sprzyjała podziwianiu widoków ale i tak fajnie w tej mgle się szło jak co jakiś czas wyłaniały się czerwone skały.
Pomimo wysokości już nie czuliśmy braku tlenu tak bardzo. Widać, że nasz organizm się przyzwyczaja do wysokości. Jeszcze parę wyjazdów do Kolorado i wysokie górki nie będą nam straszne - a przynajmniej takie w okolicy 6-7 tys ft (1800-2200 m).
Pochodziliśmy po okolicy ale robiło się coraz bardziej szaro, ponuro i zimno więc postanowiliśmy zjechać do miasta i ogrzać się w jakimś browarze. Już kiedyś wspominałam, że Denver ma ich trochę. Tym razem chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Znalazłam na Google jedn browar ale jak podjechaliśmy to nawet nie zdecydowaliśmy się wejść. Może i mają dobre piwo (po opiniach wygląda, że tak) ale to bardziej był bar, do tego pusty i mały. Drugi strzał też okazał się pudłem, znów jakiś mały bar koło galerii handlowej… tak więc poszerzając kółko dojechaliśmy do dobrze znanego nam Sloan’s Lake. Okolica nam się podoba. Dziś odkryliśmy Public Market gdzie chodząc po dość dużej hali można spróbować smakołyków prawie każdej kuchni. Zrobiony jest na styl europejskich marketów, gdzie małe stoiska specjalizują się w jednym rodzaju jedzenia. I tak można zjeść pyszne naleśniki, tacos, kebaba, hamburgera, pizze, kuchnie z Etiopii i dużo innych smakołyków. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest też browar więc i świeżego piwka nie zabraknie.
Jak to już z nami bywa, poznaliśmy koleżanki. Dwie barmanki nie miały za dużego ruchu bo poniedziałek popołudnie i pogoda nie najlepsza. Tak więc chętnie z nami gadały o wszystkim i o niczym. Jedna z dziewczyn przeprowadziła się do Denver z miasta które ma 3tys mieszkańców, wow - dla niej to jest ucieczka do dużego miasta. Dla nas Denver jest ucieczką do małego miasta. Jak to punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia….
W Denver wszędzie jest w miarę blisko. Fakt, komunikacji publicznej nie mają tak rozwiniętej jak NY - ale które miasto ma. Natomiast jeśli chodzi o odległości i poruszanie się samochodem to nie jest najgorzej. Wiadomo, korki się zdarzają jak wszędzie ale nadal są małe jakby porównać do NY. Tak więc do hotelu dotarliśmy w miarę szybko. Dziś postawiliśmy na oszczędności i wybraliśmy hotel na obrzeżach miasta. Poniedziałek planowaliśmy spędzić w górkach i hotel miał służyć nam tylko na zregenerowanie się przed podróżą. Plany się troszkę pozmieniały ale i tak nie narzekaliśmy. W okolicy nawet udało nam się znaleźć miejscówkę na kolację (Old Chicago) i tak przy hamburgerze i pizzy na Union Square, żegnaliśmy się z Denver. Ale tylko chwilowo, bo jeszcze tu w tym roku wrócimy…
Wtorek straciliśmy na powrót. Szkoda czasem tak tracić cały dzień na podróż ale z drugiej strony wyrośliśmy już z brania nocnych samolotów typu red-eye. Dwie godziny które zawsze zyskujemy lecąc do Denver, musimy oddać wracając do domu. Ok. 5 pm wylądowaliśmy na JFK, i przywitały nas zakorkowane drogi, wyboje i dziury, no i krzyczący ludzie próbujący ogarnąć rozkojarzonych podróżnych. NY jest wyjątkowy ale chyba czas na jakieś spokojniejsze miasto… gdzieś gdzie jest ciszej, gdzie czas płynie wolniej i nikt na nikogo nie krzyczy, że stoi w złej kolejce.
2021.10.31 Arapahoe Basin, CO (dzień 2)
Tak jak przypuszczaliśmy, przepiękny widok z okna szybko wygonił nas z łóżek. Górki wołają i czekają…!!!
Breckenridge jeszcze nie jest czynne, więc na narty musimy jechać do pobliskiego resoru A Basin. Jakieś 30 minut samochodem. A Basin jest jeszcze wyżej położony niż Breckenridge, dlatego ma więcej śniegu na początku sezonu.
Parking był dosyć pełny, ale i tak udało nam się zaparkować na plaży. Plaża jest to pierwszy rząd na bocznej części parkingu gdzie słońce po południu jakoś mocniej tutaj grzeje. Na wiosnę ludzie biją się o te miejsca na maksa. Każdy po nartach (czytaj: od południa) zjeżdża do swojego wielkiego samochodu włącza muzykę, wyciąga grilla, stół, stołeczki, lodówkę turystyczną z „napojami” (niektórzy mają całe beczki piwa) i rozpoczyna imprezę. Parę razy na wiosnę braliśmy w tym czynny udział. Ciekawie jest…! Teraz jest jesień, więc nic się tutaj nie dzieje. „Niestety” musieliśmy iść na narty!
Z ciekawostek mogę dodać, że w sezonie na plaży zapinasz narty i zjeżdżasz prosto do wyciągów. Niestety nie na jesień. Byliśmy w szoku ile tu normalnie jest śniegu. Teraz miedzy plażą a trasą płynie strumyk i jest 3-4 metrowy wąwóz. Normalnie w zimie wszystko jest zasypane śniegiem.
Jest tylko jeden wyciąg i jedna trasa czynna, więc w kolejce trzeba trochę odstać. Nawet nie było tak źle w lini dla pojedynczych, 5 minut i już siedziałem na krzesełku.
Świetne uczucie jak w październiku jedziesz wyciągiem narciarskim. W dolinach jeszcze jesień, a tu już zima i każdy zadowolony, że sezon narciarki w tym roku rozpoczął wcześniej. Jak wszystko dobrze pójdzie to sezon może trwać nawet 9 miesięcy! Tak, w lipcu czasami też są czynni jak warunki pozwalają!!!
Wyjechałem do połowy góry. Dalej niestety jeszcze wszystko jest zamknięte. Widać już patrol który jeździ wyżej i ratraki co przygotowują teren. Planują otworzyć więcej terenu w następny weekend.
Dopiąłem buty i ruszyłem w dół. Październik i narty….!!! Aż się lepiej zakręciło. Trasa nie jest jakaś długa, ale ma odpowiednie nachylenie, więc było gdzie zagrzać nogi. Zjechałem parę razy i z paroma lokalnymi pogadałem na krzesełkach, aż się chciało żyć! Lubię początek sezonu. Tyle miesięcy, planów, wyjazdów czeka….
A Basin należy do ciekawych resortów, do resortów gdzie dobrzy narciarze mają co robić. Niestety dzisiaj za wiele ich nie spotkałem. Pewnie dlatego, że za bardzo nie ma gdzie jeździć. Jedna trasa i to jeszcze nie jakaś trudna to dla nich za mało. Pewnie przyjechali, zjechali 2-3 razy i siedzą w barze. Trzeba przecież zaliczyć te 100+ dni w sezonie i mieć co opowiadać w barach na wiosnę.
Zjechałem na dół i poszedłem do baru. Tak jak przypuszczałem, bar był pełny!
Na szczęście miejsce przy barze się zrobiło wolne, Ilonka dołączyła do mnie i mogliśmy pierwsze oficjalne piwko narciarskie wypić razem!
Po przerwie wróciłem jeszcze na stok na parę zjazdów. Teraz już bez żadnych kolejek można było dobrze nogi zagrzać i nacieszyć się każdym zakrętem i widokiem.
Około godziny 15 nogi powiedziały, że już wystarczy jak na pierwszy raz na tych wysokościach. Zresztą za wiele dłużej nie można było jeździć, bo o godzinie 17 mieliśmy zrobioną rezerwacje w destylarni Breckenridge.
Dwa tygodnie temu ludzie z tej destylarni byli u mnie w sklepie i nawet posmakowały mi ich wyroby. Jak się dowiedzieli, że lecę do Breckenridge to już musiałem ich odwiedzić i degustować całą gamę ich wyrobów.
Odebrali nas spod naszego hotelu i w ciągu 10 minut byliśmy koło najwyżej położonej destylarni na świecie. Breckenridge Distillery 9,600 ft (2926 m).
Słyną oni z dobrego whisky, które jest zrobione z wysokogórskiej krystaliczno-czystej wody. Bourbon leży w beczkach na tej wysokości parę lat a na koniec jest wlewany do beczek w których wcześniej leżakowały europejskie wina jak Port, Madeira, SAUTERNES….
Produkują też Gin i Wódkę. Gin jest taki sobie, ale wódka z tej wody jest przepyszna. Oczywiście mam już ją w sklepie i zapraszam na degustacje.
Destylarnia słynie też z dobrej restauracji, więc planów na kolację nie musieliśmy już robić. Przystawki i główne dania wjechały na stół. Oczywiście w towarzystwie dobrych koktajli i burbonów.
Jedzenie było dobre, ale nie określił bym tego słowem przepyszne. 8+ w skali 10. Kelnerka się tłumaczyła, że mają problemy z ludźmi do pracy. Zwłaszcza personel kuchenny jest ciężko do zdobycia, dlatego mają limitowane menu.
W czasach Covid-u ceny nieruchomości w resortach narciarskich poszły do góry o wiele. Dużo ludzi nie stać na mieszkanie w nich. Nawet jak mają pracę to i tak wypłata nie wystarcza na opłatę wszystkich rachunków. Resorty mają problem. Będą musieli coś wymyśleć z kwaterami dla nisko zarabiających pracowników. Ceny mieszkań są porównywalne do cen w NYC. Wypłaty dla tych pracowników są porównywalne między resortami a metropoliami jak NYC. Jest jednak różnica. W miastach możesz mieszkać taniej, ale dalej od centrum i dłużej dojeżdżać do pracy. W resortach nie ma tej opcji. Tam dalej nie ma nic do wynajęcia. Albo ciebie stać na mieszkanie w resorcie, albo masz problem.
W destylarnii potraktowali nas jak VIP, pomogli z rachunkiem i zaprosili ponownie.
Po kolacji poszliśmy się przejść do pobliskiego browaru. 20 minutowy spacerek na trawienie dobrze nam zrobił. Browar Broken Compass był polecony przez lokalnych. Trochę na odludziu i trochę dziwne to było miejsce.
Nikogo w nim nie było poza barmanem, który za wiele nie chciał się integrować z nami. Piwo było OK, ale cały klimat i vibe był jakiś dziwny. Może jak jest więcej ludzi to jest inaczej. Wrócimy tu w sezonie to porównamy.
Na dzisiaj wystarczyło przygód. Jutro powrót do Denver, jakiś mały hike w okolicy i dalsze poznawanie miasta.
2021.10.30 Denver, CO (dzień 1)
Sobota rano a my znowu na lotnisko. Miejmy nadzieję, że życie wraca do normalności i częste wizyty na lotniskach będą już na porządku dziennym.
A zgadniecie gdzie lecimy?
No pomyślcie troszkę mocniej…
Jeszcze mocniej….
Skąd wiedzieliście, że znowu do Denver?!
Jakoś polubiliśmy w tym roku Kolorado. Jest to nasz 4 wyjazd a jeszcze w planie są dwa kolejne w tym roku. Przecież zima idzie, a górki są tutaj ciekawe.
Tym razem jest lekka zmiana. Lecimy z JFK a nie z LaGuardii. Znawca miasta NY powie, a dlaczego z JFK, jak LaGuardia jest pod nosem? Zgadza się, ale chcieliśmy coś wypróbować. Samoloty z JFK są ponoć większe i szybsze. Delta podstawia tutaj te swoje międzykontynentalne duże ptaki które są większe, wygodniejsze i szybciej latają.
Tak też było. Lecieliśmy tym samym samolotem co dwa lata temu do Zurich. Jeszcze lepiej, mieliśmy te same siedzenia w klasie Premium! Ogólnie opłacało się jechać 15 minut dłużej taxi i mieć znacznie lepszy samolot.
Samolot pokonał trasę NY do CO o 45 minut szybciej niż normalnie z LaGuardia lataliśmy. Dodatkowo jest o wiele wygodniejszy i masz więcej miejsca.
Myślałem, że więcej ludzi spotkam na lotnisku w Denver z nartami. Niestety było ich mało. Trochę mnie to zdziwiło. Przecież trzy resorty w okolicy są już otwarte!
Wzięliśmy samochód (znowu za darmo lepsza klasa, tym razem BMW) i ruszyliśmy w górki. Zanim jednak zaczęliśmy się wspinać autostradą do góry to pojechaliśmy na śniadanie.
Ostatnio zasmakowało nam jedzenie w sieci restauracji Snooze, AM.
Tym razem nie jedliśmy w centrum tylko na obrzeżach miasta. Był to nasz błąd. Jedzenie było tak samo dobre, ale czas oczekiwania na stolik wynosił prawie dwie godziny. Oczywiście nie czekaliśmy tyle, bo Ilonka to mądra osoba i już jak wylądowaliśmy to zrobiła rezerwacje, ale i tak z 30 minut musieliśmy czekać.
Po śniadaniu odwiedziliśmy pana Edka i dokonaliśmy odpowiednich zakupów.
Edek jest to sklep mięsny z wielkim wyborem towaru. Ponoć w hotelu mamy grilla, więc nastawiliśmy się dzisiaj na domowe gotowanie. Jagnięcina z Kolorado i wołowina zostały zakupione. Miejmy nadzieję, że grille bedą działały i kolacja wyjdzie przepyszna.
Z Denver do Breckenridge jedzie się gdzieś 1.5h. Po drodze jest oczywiście „obowiązkowy” przystanek w Idaho Springs” w naszym ulubionym browarze, Westbound & Down.
Po kontrolnym sprawdzeniu jakości piwa i zakupieniu paru na drogę ruszyliśmy dalej.
Przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów autostrada pnie się do góry aż do tunelu Eisenhower na wysokości 11,155 stóp ( 3,401 metrów). Jest to najwyżej położony tunel samochodowy na świecie. Tutaj znajduje się pierwszy z większych resortów narciarskich w drodze z Denver, mowa o Loveland. Niestety nigdy tutaj jeszcze nie jeździłem na nartach, a szkoda bo tereny ma ciekawe i jest tylko 45-50 minut samochodem z Denver.
Droga od tunelu do Breckenridge zajmuje gdzieś 20 minut. Miasteczko przywitało nas mroźnym, górskim powietrzem i lekkim śniegiem na ziemi. Nie dziwne, że jest tu chłodno, jak resort jest na wysokości 9,600 ft (2926 m).
Pierwsze przywitanie nie mieliśmy w hotelowej recepcji, a na parkingu. Mieszkaniec okolicznych lasów postanowił sprawdzić kto to przyjechał w jego rejony.
Lisek obwąchał nas samochód, wyczuł pyszne mięska i za bardzo nie chciał odejść. Obiecaliśmy mu, że jak wpadnie za godzinę na grilla to go poczęstujemy. Lisek postanowił sprawdzić więc co mają w sklepie na stacji.
Breckenridge jako resort narciarski jest jeszcze nie czynne. Mają go otworzyć za dwa tygodnie. My mamy jutro zamiar jeździć na nartach w pobliskim resorcie A Basin.
Na dzisiaj została nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia, kolacja. Hotel ma parę grilli, które są dostępne dla każdego. Grille zostały odpalone i po krótkim czasie na jednym już leżały mięsa a na drugim warzywa. Nie były to byle jakie mięsa. Na urodzinową kolację u pana Edka w Denver zakupiliśmy ciekawe przysmaki. Jagnięcina z Kolorado, Filet Mignon z Bizona i Wołowina Wagyu. Wszystko tak cudownie pachniało, że aż ludziki wyszli na balkon i się pytali co pieczemy. Niestety lisek się nie pojawił, pewnie w lesie znalazł coś lepszego….
Dobre mięso nie wymaga długiego pieczenia, więc w niedługim czasie delektowaliśmy się kolacją i dobrym winkiem w naszym pokoju. Wszystko wyszło pyszne, ale chyba jagnięcina wygrała konkurs i nam obojgu smakowała najlepiej.
Ponoć z naszego okna jest piękny widok na całe pasmo gór. Niestety jak przyjechaliśmy to już było ciemno i nic nie widzieliśmy. Miejmy nadzieję, że jutro rano będzie słoneczna pogoda i cudowny widok wygoni nas szybko z łózek.
2021.10.09-11 Santanoni, Adirondacks, NY
Tak bardzo jak lubimy chodzić po górach na zachodnim wybrzeżu, to zawsze mamy sentyment do Adirondack na wschodzie. Te wzgórza rozwinęły naszą miłość do łażenia po górach. To w tych górach oboje stawialiśmy pierwsze kroki na amerykańskich szlakach.
Mamy już na koncie 36 szczytów w Adirondack. Chcemy być w klubie 46er, więc jeszcze musimy zdobyć 10 najwyższych szczytów. Oczywiście zostały już w większości„najciekawsze” szczyty, na które z reguły już nie ma szlaku tylko jest wydeptana ścieżka, której daleko do szlaku.
Przygoda już się zaczęła w wypożyczalni samochód jak mi powiedzieli, że nie mają żadnych samochodów. Panienka odprawiła mnie z tzw. kwitkiem i powiedziała, że za parę godzin mają dostać samochody i do mnie zadzwoni. Jestem 10 w kolejce i swoje muszę odczekać. Oczywiście przepraszała, ale ze względu na huragany w południowych Stanach, ogólny brak samochodów, długi weekend i wiele innych rzeczy mają ogólny brak pojazdów wszędzie.
Nie chciało mi się tam z tymi wszystkimi ludźmi czekać zwłaszcza, że do domu mam 15-20 minut metrem.
Jak tylko wsiadłem do metra to zadzwonił do mnie menadżer wypożyczalni, że bardzo przeprasza za sytuację i już ma dla mnie samochód. Trochę się zdziwiłem, bo może minęło 15 minut zamiast „obiecanych” 4-5 godzin. Wróciłem, wszyscy ludzie dalej czekali. Gostek wziął mnie na zewnątrz i zaczął przepraszać za sytuację. Mówi, że to się raczej im nie zdarza, ale ogólnie w Stanach (i na świecie) jest wielki problem z towarami i ich dostawą. W ramach przeprosin dał mi fajną zabawkę. Mówił, że to jest z prywatnej kolekcji i ma nadzieje, że to zrekompensuje dzisiejsze problemy.
Dostałem zupełnie nowe (miało przejechane 70 min) 2022 Alfa Romeo Giulia. Takie „problemy” w wypożyczalniach to ja zawsze mogę mieć.
Wróciłem do domu, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Samochód bardzo fajny, szybki i dobrze wyposażony. Ma trochę mały bagażnik, ale na 3 osoby był OK.
Droga szybko zleciała. W Adirondack jest szczyt jesieni, więc przepiękne kolory liści ubarwiały nam drogę.
Po drodze musieliśmy obowiązkowo się zatrzymać w naszym ulubionym browarze Northway coś przekąsić i ostudzić silnik w Alfce.
Spaliśmy w domku blisko szlaku który mamy zamiar jutro zrobić. Chcemy wyjść wcześnie w góry, więc w domku szybka kolacja i do spania.
Wyszliśmy na szlak o 8:30. W planie mamy wyjść na Santanoni 4,606 ft/1,403 m. Jak się uda go zdobyć to będzie to nasz 37 szczyt w Adirondacks. Zostanie już „tylko” 9 szczytów. Idzie z nami koleżanka Zoe która do osiągnięcia korony Adirondack ma znacznie więcej górek, ale dzielnie dziewczyna chodzi i na pewno to zrobi.
Początek szlaku był idealny. Szeroka, leśna droga usłana niezliczoną ilością wielokolorowych liści.
Szło się super, ale niestety nie za długo. Gdzieś po 30 minutach powoli zaczynały się atrakcje. Najpierw pojedyncze, a w miarę zagłębiania się dalej w las częstotliwość rosła.
W tym rejonie są trzy szczyty na naszej liście. Niestety robimy tylko jeden. Dwa pozostałe są bardzo daleko i zdobycie wszystkich trzech w jeden dzień wymaga już dobrego przygotowania i solidnej motywacji. Żadnej z tych rzeczy dzisiaj nie zabraliśmy ze sobą.
Doszliśmy do strumyka, od którego szlak zaczął podnosić się do góry. W sumie gdzieś te ponad 3000 stóp (1000 metrów) musimy się podnieść.
Na szczęście była świetna pogoda. Bez deszczu i wiatru. Jest październik, więc większość latającego paskudztwa już się pochowała na zimę, a także nie ma upału. Ogólnie szło się dobrze.
Wspinaczka na Santanoni ogólnie nie była jakoś ciężka technicznie, jak to dużo ludzi opisywało. Chodziliśmy trudniejszymi szlakami w Adirondacks. Natomiast co do jednego to mieli rację. Ilość błota wygrała i przerosła nasze oczekiwania. Zresztą sami popatrzcie…
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie….!!!!
Yes….!!!
Jeszcze tylko 9!
Zasłużona dłuższa przerwa w słoneczku, na szczycie z pięknymi widokami.
Oczywiście nie chciało nam się wstawać i schodzić w dół, ale wiedzieliśmy, że ten moment musi kiedyś nastąpić. Zejście w dół w takich warunkach jest znacznie trudniejsze i niebezpieczne niż wspinaczka do góry.
Ilość śliskiego błota sprawia, że przykleja się do butów i na kamieniach albo korzeniach o poślizg nie trudno.
Zwłaszcza na bardzo stromych odcinkach ręce stawały się naszymi najlepszymi przyjacielami. Bardziej ufaliśmy im niż zabłoconym butom.
Udało się. Bez większych ześlizgów osiągnęliśmy dno doliny. Teraz po płaskim dywanie wysłanym liśćmi można było spokojnie podążać w kierunku samochodu.
Około godziny 18 zakończyliśmy naszą wędrówkę. 9.5 z przerwami. Można by to trochę szybciej zrobić, ale pogoda wręcz nakazywała robić częste przystanki i podziwiać widoki.
Ponad 11 mil (18km) w tych warunkach to nie lada wyczyn. Jak byśmy chcieli zrobić trzy szczyty to by wyszło ponad 25km. Trochę dużo jak na spacerek po błocie. Wrócimy tu na wczesną wiosnę jak jeszcze wyżej w górach będzie lód albo zamrożone błotko i w raczkach to oblecimy!
Wróciliśmy do domu. Za bardzo nie było czasu ani siły na rozpalanie ogniska. Szkoda, bo miejsce na ognisko było przednie.
W sumie to ognisko było w grillu. Właściciel domu miał jeszcze stary grill na węgiel drzewny. Rozpalenie jego wymagało trochę ognia, więc ognisko prawie było.
Na kolacje poleciały tradycyjne cheeseburgery. Trochę się za bardzo wypiekły bo jednak taki grill jest cieplejszy niż gazowy. Byliśmy bardzo głodni, więc wszystko zostało zjedzone.
Następnego dnia odwiedziliśmy ciekawy browar i farmę w jednym, Arrowood. Fajne miejsce niedaleko NYC, gdzieś z 1.5h na północ od Nowego Jorku.
Ponoć wszystko jest robione przez nich i jest organiczne. Jedzenie i piwko smakowało. Widząc ja te kurki sobie wszędzie dowolnie biegają i jedzą co znajdą to zrobiliśmy wyjątek i nie kupiliśmy 24 piw, tylko 24 jajka. Miejmy nadzieję, że bedą smakowały tak jak wyglądają. Każde jest inne, ma inny kolor i wielkość. Nie jak z fabryki, gdzie wszystkie są takie same.
Zdamy relację po najbliższej jajecznicy albo omlecie….
2021.09.27 Denver, CO (dzień 3)
W pierwszym wpisie pisałam, że cały wyjazd do Kolorado jest ze względu na koncert i piosenkę “Sweet Home Alabama”. No może nie tylko ze względu na tą jedną piosenkę. Lynyrd Skynyrd ma dużo innych fajnych kawałków. A jak brzmiała słynna “Sweet Home Alabama” na żywo… a tak:
Zanim jednak dojechaliśmy na parking w Red Rocks Amphitheater, usiedliśmy na ławkach i słuchaliśmy Lynyrd Skynyrd to wiele innych rzeczy się wydarzyło. Koncert był dopiero o 19:30 więc spokojnie rano mogliśmy coś zrobić. Co prawda nie mieliśmy dziś zakwasów ale w góry na szlak się nie wybieraliśmy. Dziś w planie mieliśmy “delikatny” wyjazd na szczyt Mt. Evans. Szczyt ten ma 14,265 ft (4,347 m) i o ile wyjście na niego nie jest najłatwiejsze o tyle wyjazd jest możliwy. Zobaczymy jak się poczujemy na szczycie jak w tak krótkim czasie pokonamy taką wysokość ale liczymy na aklimatyzację, którą zdobyliśmy wczoraj.
Wyjazd na górę kosztuje $12. Dość mocno zdziwiliśmy się, że tak tanio. Na wschodzie wyjazd na głupi Mt. Washington kosztuje z $50 a jest dużo niżej niż tu. WOW - kolejny plus dla Kolorado, pomyśleliśmy. Jak się jednak później okazało niestety wyjazd na sam szczyt nie jest możliwy bo pod sam koniec droga jest zamknięta. Pewnie dlatego opłata za wyjazd jest taka niska.
Droga powstała w 1931 roku i pozwalała ludziom na poznawanie gór bez potrzeby wspinania i kilkudniowych trekkingów. Wspinanie się samochodem na samą górę przypomina jechanie na północ. Z każdym tysiącem stóp w górę, klimat zmienia się tak jakbyśmy pojechali 600 mil na północ. Czyli na szczycie to już prawie Alaska…
Na Alasce nie mieliśmy dużego szczęścia do zwierząt. Na szczęście tu było inaczej…
Jedziemy sobie do góry, ja się rozglądam po skałach, patrzę wysoko co by coś wypatrzyć a tu nagle Darek krzyczy patrz, kozica… a ja na to “gdzie?” No tak, ja wysoko po skałach się rozglądam a ona po drodze łaziła i na poboczu trawę wcinała.
A potem to już były wszędzie. Na prawo, na lewo, na wprost…. chodziły wokół auta, albo obserwowały nas ze skał ale było ich trochę. Zdecydowanie więcej szczęścia mamy w Kolorado do zwierząt niż mieliśmy na Alasce.
Wczoraj w górach spotkaliśmy Mountain Goat. Pamiętacie taką białą kozicę ze zdjęć. No właśnie… ja bym przetłumaczyła to jako kozica górska ale język polski jest ciekawy i wg. Wikipedii wczoraj spotkaliśmy kozła/kozicę śnieżną. Dziś natomiast w górach było dużo Rocky Mountain Bighorn Sheep - i znów wg. Wikipedi podobno w Polsce nazywa się to Owca Kanadyjska. Na owcę to mi nie bardzo wygląda, ale przynajmniej tutaj zgadza się język angielski i polski i w obu wersjach powyższe zwierzę to owca. Dla mnie to będzie kozica górska.
Poza kozicami powalały nas widoki. Droga pnie się zboczem gór i z jednej strony są strome zbocza, które mogą przyprawić niektórych o drżenie serca ale bez skarp nie byłoby widoków tak powalająceych. My jechaliśmy i tylko w głowie mieliśmy jedno stwierdzneie - “da się… “ da się wybudować super drogę, w piękne wysokie góry i nie pobierać za to opłaty $50… jak się chce to wszystko się da.
Niestety aktualnie można dojechać tylko do Summit Lake Park. To właśnie z tego parkingu rozpoczyna się szlak na szczyt Mt. Evans - jeśli ktoś chce zdobyć szczyt. Jest tu też piękny widok na jeziora. Parking jest zaraz przy Summit Lake (12,840 ft/3,913 m). Ale widząc ilość aut na parkingu i ilość ludzi nad jeziorem od razu zorientowałam się, że dalej musi być coś fajniejszego.
Dalej jest widok na Chicago Lakes. Stąd też można iść na wspomniany szczyt Mt. Evans albo zejść szlakiem na dół do jeziora.
Pomimo, że Darek miał dużą ochotę zdobyć szczyt to jednak rozsądek wygrał. Wychodzenie w jeansach i trampkach na 14tys to nie jest najlepszy pomysł.
Podobno dawno temu, w tych górkach był lodowiec. To właśnie lodowce ukształowały te piękne góry. Niestety jakieś 11.000 - 15.000 lat temu większość ich zniknęła. Zostały tylko malutkie gdzie nie gdzie. W Kolorado pozostała jeszcze około 14 lodowców. Głównie znajdują się one w parku narodowym Rocky Mountains. Niestety daleko im do lodowców Alaski. Lodowce Kolorado, łącznie zajmują powierzchnię 5 km kwadratowych. Przy 300 słonecznych dniach jakie ten stan ma to w sumie chyba nie dziwne, że mało z lodowców się utrzymało.
Fajnie się podziwiało widoki, choć na tej wysokości trochę wiało i czuć było chłodek. Zjechaliśmy do miasteczka bo Darek musiał popracować. Na szczyt Mt. Evans prowadzi droga z miaszteczka Idaho Springs. Jest to dość małe miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Aktualnie mieszka tam 1,700 ludzi a jego położenie przy autostradzie numer 70 sprawia, że jest częstym przystankiem dla podróżnych, którzy chcą coś przekąsić czy napić się dobrego piwka.
Wiecie za co najbardziej kocham Kolorado? Za to słoneczko - koniec września, w NY chlapa i szaro a tu codziennie mamy ładną pogodę, słoneczko i ciepło. Nie za gorąco - poprostu idealnie. Wysiedliśmy na parkingu i postanowiliśmy odwiedzić browar o ciekawej nazwie Westbound & Down. Ciekawa nie? Na zachód i w dół. Wszyscy rozumieją przenośnię? Najpierw jedziesz na zachód bo to właśnie na zachód od Denver są górki a potem na dół - na nartach.
Darek popracował, zjedliśmy największego precla jakiego w życiu widzieliśmy i trzeba było się zbierać dalej w drogę. Chcemy jeszcze pojeździć troszkę po mieście i pooglądać różne dzielnice, potem musi być obowiązkowe sushi no i wyczekiwany koncert.
Jeśli jesteście naszymi wiernymi czytelnikami to wiecie, że uwielbiamy sushi. Japonia, Singapore nas trochę rozpieściły i dobre sushi nigdy nie jest złe. Dlatego o ile wcześniej myśleliśmy przeprowadzić się do jakiego małego miasteczka/resrotu narciarskiego o tyle teraz doszliśmy do wniosku, że bez sushi to my żyć nie możemy. Dlatego skoro rozważamy kiedyś przeprowadzkę do Denver to trzeba było sprawdzić ich suszarnię (podobno tak się mówi w Polsce na sushi restaurację, nie?).
Wczoraj nie udało nam się dojechać do Sushi Den to dziś robiliśmy drugie podejście. Otwierają o czwartej po południu. W poniedziałek, wczesnym popołudniem nie spodziewaliśmy się tłumów. Podjechaliśmy pod restaurację, która jak się okazała znajduje się jeszcze w innej części Denver. Tu nas jeszcze nie było. Zaparkowaliśmy w jakiejś dzielnicy domków jedno-rodzinnych. Jak to Darek nazwał - jak w Radziszówie. Przeszliśmy dwa skrzyżowania i wylądowaliśmy na ulicy pełnej restauracji i małych kawiarni. Byliśmy w szoku, że w takim zakątku tak tętni życie.
Stolik dostaliśmy bez problemów, posadzili nas w miarę blisko wejścia więc mogliśmy obserwować co się dzieje - a działa się dużo. Jeszcze nie zdążyliśmy zamówić a już zrobiła się kolejka. Ludzie walili drzwiami i oknami. Dobry znak bo znaczy, że nie tylko dobra knajpa ale też, że jedzenie będzie świerze.
I rzeczywiście było. Pozamawialiśmy różne cuda. Trochę tęgo co pani polecała, trochę wg. własnego gustu a trochę bo w nazwie miało specjalność szefa kuchni.
Było pyszne… czyli mamy w Denver sushi, mamy super sklep mięsny, mamy pyszne serki z Murray’s… mamy wszystko… a wino zawsze można przywieźć ze sobą.
Fajnie się siedziało, i by się tak siedziało dluzej ale byliśmy najedzeni jak głupie świnki a do tego koncert czekał. Pora była się zbierać. I tu kolejny szok. Jak wyszliśmy przed restaurację i zobaczyliśmy kolejke która przerosła nasze wyobrażenie, a do tego jeszcze matowe Lamborghini SUV to tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy restauracje.
Prosto z sushi pojechaliśmy na koncert. Koncert zaczynał się o 7:30 pm. My postanowiliśmy być wcześniej i dobrze. To nie jest NY gdzie każdy na koncert przyjeżdża metrem. Tytaj każdy przyjechał swoim autem lub taksówką. Amfiteatr położony jest w górach więc oznacza to wąską drogę. Niestety zakorkowało się troszkę ale jakoś pomału do przedu się przesówaliśmy. Wyjazd na parking zajął nam jakieś 30 min. Już się nastawiliśmy psychicznie, że spowrotem bedzie to samo.
Na szczęście parkingi mają dość duże i bez problemu znaleźliśmy miejsce. Potem trzeba było się tylko wyspinać na górę. Kawałek tu się idzie. Są parkingi wyżej ale one już chyba od rana są zajęte. Widzieliśmy też ludzi którzy parkowali i wcale nie zamierzali iść na koncert tylko sobie rozłożyli krzesełka koło auta i liczyli na muzykę, która do nich doleci. Z jednej strony sprytne ale z drugiej to trochę bez sensu. Po pierwsze to pomimo, że Red Rocks jest amfiteatrem to scena i nagłośnienie jest tak ustawione, że wszystko lecie na górę a nie na parkingi. Po drugie to trochę nie fair organizator koncertu robi. Parking powinnien być dostępny tylko dla ludzi, którzy maja bilety. Inaczej dojdzie do tego, że na krzywy ryj będzie wiecej ludzi a ci co mają bilety nie będą mogli zaparkować.
Zaczęliśmy iść za tłumem zastanawiając się czy są tu jakieś sektory. Sektorów nie było ale na czuja dobrze nawet trafiliśmy. Jak się później okazało Sektory dzielą się na prawe i lewe. Teoretycznie można łatwo przejść między sektorami ale po co przeciskać się między ludźmi. Bylo po drodze parę waskich gardeł ale ogólnie jakoś tłum się poruszał. Udało nam się usiąść jake jeszcze grała TESLA, czyli zespół wspomagający.
Z tymi siedzeniami to też jest ciekawie. Numer rzędu można łatwo znaleźć ale numer siedzenia już gorzej. Siedzenia to jedna wielka ławka i trzeba się pytać ludzi jaki numer jest ich siedzenia i wcisnąć się pomiędzy. Niby numerki są z boku ławki ale ludzie zajmują więcej niż tylko jedno siedzenie. Nam się udało bo nie cały rząd był wykupiony więc nie siedzieliśmy człowiek na człowieku.
Kolejna obserwacja to przejścia i kupowanie alkoholu/jedzenie. Po bokach są okienka gdzie można kupić piwo. Niestety kolejka jest duża. Myśmy olali alkohol bo po pierwsze jakieś słabe przemysłowe piwo, a po drugie drogie. Ale widzieliśmy te kolejki. Dobrze bo stojąc w kolejce nadal można koncert oglądać, nie dobrze bo kolejka się ciągła przez paręnaście rzędów. Część ludzi z wyższych partii przesówała się i siedziała gdzieś po bokach na schodach. Ogólnie nastrój dość luźny. Przy wychodzeniu było to samo. Wąskie gardła sprawiały, że troszkę czasu zajęło opuszczenie amfiteatru. Do tego w wąskim gardle sprzedawali koszulki i o dziwo znaleźli się ludzie co kupowali. Po MSG w NY gdzie troszkę więcej ludzi jest i jest lepsza organizacja byłam troszkę w nastroju narzekania (nie wielkim) ale jak tylko Lynyard Skynyrd zaczął grać to nic innego nie mialo znaczenia.
Naprawdę, fajnie grali. Wszystkie stare kawałki poleciały. Skakali po scenie, zachęcali do klaskania i tańczenia i już nikt nie siedział tylko każdy bujał się w rytm muzyki. Wokalista tylko czasem skomentował, że on z nizin, i łapanie oddechu na tych wysokościach nie jest łatwe.
Bardzo magiczne to było przeżycie. Być w takim miejscu, słuchać Lynyrd Skynyrd i patrzeć na panoramę Denver uświadamia ci, że robisz w życiu coś dobrze, coś dobrze, że masz okazję na niezapomniane chwile jak ta.
Powrót nawet nie był taki straszny. Swoje w korku trzeba było odstać ale samochód po samochodzie jakoś się przesówaliśmy do przodu. Nasz hotel nie był daleko od koncertu więc w miarę szybko zajechaliśmy. Jutro już wracamy samolot mamy koło 11 am więc nie wiele zobaczymy. Pakowanie i w drogę, spowrotem do NY. Myślę jednak, że jeszcze często tu będziemy wracać, bo przecież zima idzie.