
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.09.26 Denver, CO (dzień 2)
Czy byliście w dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach? Pytanie raczej powinno być zadane ile razy byliście w tej dolinie? Jak ktoś nie był, to proszę przestać dalej czytać tego bloga podróżniczego, ubrać buty, zabrać plecak i odwiedzić tą jedną z najpiękniejszych polskich dolin.
Byłem w tej dolinie parę razy, niestety nigdy nie spałem w schronisku. Zawsze mam miłe wspomnienia i widoki jezior przed oczami jak się schodziło z gór.
Szukałem podobnej doliny w Stanach. Znalazłem.
Dolina Siedmiu Stawów Amerykańskich (to jest moja nazwa) w stanie Colorado niedaleko Breckenridge. W sumie to przez przypadek tam trafiliśmy. Szukaliśmy fajnego hiku niedaleko Denver, tak do 1.5h samochodem.
Nawet nie wiem jak ta dolina się nazywa, nawet nie wiem czy ma jakąś nazwę. Idzie nią szlak Spruce Creek Trail i dochodzi do jezior Mohawk. Później jeziora nawet nie mają nazw tylko numerki. Myśmy naliczyli ich siedem. Czy jest więcej? Za bardzo nie wiemy, ale raczej nie. Pod koniec to już nie było szlaku tylko szło się po tundrze i szukało dolinek w których są jeziora.
Lokalni pod koniec nam powiedzieli, że doszliśmy do ostatniego. Większość ludzi dochodzi do drugiego albo trzeciego, tam odpoczywa i wraca. Nam się za dobrze szło żeby wycieczkę tak szybko kończyć. Dodatkowo im wyżej tym mniej ludzi i ładniejsze widoki.
A dlaczego ta dolina przypomina mi dolinę Pięciu Stawów Polskich? Do końca to nie wiem, ale tak idąc szlakiem Spruce Creek przypominały mi się Tatry.
Początek szlaku wiedzie doliną wzdłuż strumyka w otoczeniu drzew iglastych. Coś jak dolina Roztoki.
Po jakimś czasie dochodzimy do wodospadów na rzece Spruce. Coś jak wodogrzmoty Mickiewicza.
Później mamy strome podejście i dochodzimy do pierwszego jeziora. Podobnie jak w Pięciu Stawach gdy przekraczany próg doliny.
Podobnie, prawda?
Nie pamiętam czy w Tatrach można dojść do wszystkich jezior. Tutaj można. A pod koniec jak nie ma szlaku to idziesz za pomocą GPS albo wydeptanej ścieżki.
Odległości miedzy jeziorami w Stanach są znacznie większe, ale ponoć w Stanach wszystko musi być większe.
Niestety najgorszą różnicę jaką doświadczyliśmy to wysokość. Schronisko w dolinie Pięciu Stawów Polskich jest na wysokości około 1,650m. Tutaj szlak się rozpoczynał na 10,300 stóp (3,100m).
Pierwsze jezioro było na 11,319 ft (3,450 m). Doszliśmy do ostatniego, które było na 12,468 ft (3,800).
Niestety pod koniec głowy zaczynały nas boleć i człowiek czuł się lekko oszołomiony. Wczoraj dopiero wylądowaliśmy z Nowego Jorku, więc za bardzo nasz organizm nie zdążył się zaaklimatyzować.
Tak jak i w Tatrach można spotkać zwierzęta, tak i tutaj gospodarze doliny nas przywitali. Spotkaliśmy kozice górskie. Niestety nie było misiów, za wysoko dla nich. Misie raczej nie wychodzą ponad 9,000 stóp (2700 m). Pewnie z powodu braku pożywienia wysoko w górach.
Doszliśmy do jeziora nr. 7. Poza nami były tylko dwie inne dziewczyny. Z czego jak się później okazało to jedna z nich była Polką. Nas, Polaków to jest wszędzie pełno.
W ciszy usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozkoszowaliśmy się ostatnimi dniami lata na tej wysokości. Było ciepło, bez wiatru i słonecznie. Jakieś 12-15C.
W Denver i okolicach nie trudno jest mieć ładną pogodę. Ponad 300 dni w roku jest słonecznych. Natomiast lato jest krótkie na tej wysokości. Prognoza pogody mówi, że już za parę dni ma tu sypać śnieg. Granica śnieg/deszcz ma być gdzieś na 10,000 stóp, czyli tam gdzie zaparkowaliśmy samochód. Dobrze, niech sypie. Narty się już niecierpliwią w domu.
45 minutowa przerwa wystarczyła na odpoczynek i nacieszenie oka widokami. Pod koniec jeszcze zbiegło z gór dwóch biegaczy, którzy to w troszkę szybszym tempie zwiedzają te góry. Dzisiaj zrobili dwa trzynasto-tysięczniki, Pacific (13,869 ft / 4,227 m) i Atlantic (13,816 ft / 4,211 m). Na nie nie ma szlaków, ale widać, że dokładnie znają te tereny i pewnie trenują na jakieś maratony.
Nazwa szczytów pewnie się wzięła z tego, że tędy przechodzi linia która dzieli kontynent Północno Amerykański na wschodni i zachodni. Woda ze szczytu Atlantic płynie do Atlantyku, a ze szczytu Pacific do Pacyfiku.
Nie chciało nam się za bardzo wynosić wody na szczyty i to wszystko sprawdzać, więc ruszyliśmy za biegaczami w dół.
Nam „zbieganie” zajęło 2:45. Pewnie można by to zrobić szybciej ale po co. Nie ma gdzie się spieszyć jak są takie piękne widoki.
Po drodze jeszcze zwierzęta powychodziły i chciały się pożegnać. Oglądaliśmy też stare pozostałości jakie tu zostały po gorączce złota.
Około godziny 17 dotarliśmy na parking. Zmęczeni ale zadowoleni. 17 kilometrów na tej wysokości bez dobrej aklimatyzacji dawało się odczuć.
Niestety GPS w samochodzie nie miał dla nas dobrej wiadomości. W normalnych warunkach do Denver można dojechać w 1:15. Teraz pokazywał ponad 2 godziny. Dalej to nie jest jakaś wielka liczba, ale mieliśmy w planie sprawdzić sushi w Denver. Lubimy surowe rybki. W NY w miarę często je jadamy, więc chcemy porównać. Jak zajedziemy późno do hotelu (musimy się wykąpać spoceni po hiku), a potem jeszcze do restauracji to pewnie nie zdążymy. Denver to nie NY. Knajpy zamykają o godzinie 21 albo o 22. No nic zobaczymy jak pójdzie z drogą i na którą zajedziemy.
Droga nie szła dobrze. GPS nawet już nas nie kierował na główną autostradę 70 tylko górami. Tym oto sposobem znowu odwiedziliśmy mój ulubiony resort narciarski A-Basin a potem wyspinaliśmy się na przełęcz Loveland 11,990 ft (3,654 m).
Dobrze, że mamy dobry i mocny samochód, to przynajmniej można się było pobawić po górskich serpentynach. Z tymi samochodami to jest coraz to ciekawiej. W cenie zwykłego samochodu dostajemy już naprawdę ciekawe modele.
Polecam wypożyczenie samochodów w tej samej sieci wypożyczalni. My staramy się używać National Car Rental. Na początku nie zawsze jest najtaniej, ale tak po roku/dwa jak się już ma dobry status to nawet nie sprawdzam innych wypożyczalni. Wiem, że tutaj będę miał dobre ceny i często znacznie lepsze samochody. Wysiadasz z samolotu, idziesz prosto na parking i bierzesz co chcesz za wyjątkiem super drogich zabawek za które musisz dopłacić. Omijasz cały bezsensowny punkt w wypożyczalni gdzie z reguły są kolejki i mają do ciebie milion pytań. Tutaj wsiadasz do samochodu i odjeżdżasz. Kluczyki już są w środku.
Dostaliśmy Cadillac XT5. Ta zabawka zawsze jest super droga i raczej nigdy się jej nie dostaje bez dopłat. Nawet jak się ma dobre statusy. Zapytałem pana czy ja mogę ją zabrać. Gostek na parkingu spytał o moje dane, coś tam wpisał w ipada i powiedział bierz. To się nazywa dobry serwis dla lojalnych klientów.
Trochę nadrobiliśmy górami, ale i tak później dopadł nas korek na autostradzie. Nie było już innych możliwości tylko odstać swoje.
Była niedziela wieczór. Całe Denver i inne okoliczne miasta wracało ze wspaniałego weekendu w górach. Był to jeden z ostatnich tak pięknych weekendów. Piękna pogoda, liście na drzewach zmieniały kolory, resorty narciarskie robiły Octoberfest. Wyżej w górach jeszcze nie ma śniegu, wiec rowery było widać na wielu samochodach.
Na sushi nie zdążyliśmy. Znaczy się można było jeszcze się załapać na koniec, ale myśmy chcieli tam dłużej posiedzieć i popróbować ciekawych rybek a nie spieszyć się. Jutro tam pójdziemy.
Na dzisiaj wybraliśmy bar/restaurację obok hotelu. Odwiedziliśmy Keg Steakhouse. Był to dobry i trafny wybór. Wiem, że Colorado słynie z mięsa i mnie nie zawiodło. Nie był to jakiś topowy steakhouse ale smakowało. W NY w zwykłych restauracjach czy barach tak dobrego mięsa nie dostaniesz. Musisz iść do bardzo dobrej i drogiej restauracji.
Ilonka wzięła rybę i też była ok. Mówiła, że nie jest to jakość sushi ale też dało się zjeść.
Objedliśmy się na tyle, że nie mieliśmy siły nigdzie się włóczyć po mieście. Wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas długi i pełen atrakcji dzień…
2021.09.25 Denver, CO (dzień 1)
Wszystko zaczęło się pewnego, pięknego wieczoru jak z Darkiem gadaliśmy o koncertach. Od razu przypomniałam sobie o Red Rocks Amphitheater i z ciekawości sprawdziłam kto tam będzie występował w najblizszym czasie. Taka czysta ciekawość… ops… okazało się, że Lynyrd Skynyrd będzie grał i to w mój urodzinowy weekend…. Ops… chyba każdy zna ich słynną piosenkę Sweet Home Alabama. Najwyższy czas posłuchać jej na żywo.
Wczoraj troszkę zasiedzieliśmy się z nowojorskimi przyjaciółmi u Oskara Wilda więc dziś na lotnisko jechaliśmy na autopilocie. Ale to nic, przynajmniej mamy nadzieję przespać lot i nadrobić zaległości w spaniu. A loża szyderców jaką zrobiliśmy w Oskarze była warta wszystkiego. Byliśmy tam po raz pierwszy ale knajpa wyglądała jak totalnie na podryw. Najpierw wjechało starsze towarzystwo (ok. 35-45) i widać było, że każdy przyszedł na podryw. Im później tym średnia wieku malała. Wiadomo, że im człowiek młodszy to biedniejszy tak więc malała też ilość ubrań na panienkach. “Biedne” dziewczynki w samych stanikach muszą chodzić…. Wiem też kiedyś byłam młoda ale moja garderoba zakrywała co najmniej dwa razy tyle co u dzisiejszej młodzieży.
Z NY i loży szyderców chętnie przenieśliśmy się do Denver które to pomału traktujemy jak Vermont. Leci się tu 4 godziny czyli tyle co się jedzie do południowego Vermont, narty są super (lepsze niż w Vermont) i ogólnie górki są piękne. Colorado jest pierwszym, i najbliższym stanem do NY, który można nazwać zachodem. To przez Colorado przechodzi słynne continental divide czyli podział wód na te co wpływają do Atlantyku i te co do Pacyfiku.
Colorado ma też ponad 300 dni w roku słonecznych. Przy takiej pogodzie, takich widokach i górkach oddalonych tylko o 1-2h samochodem nie dziwne, że Denver staje się coraz bardziej popularne a ilość jego mieszkańców wzrosła o 20% w ciągu ostatnich 10 lat. My też rozważamy przeprowadzkę tu… może nie w ciągu roku-dwóch ale trzech-czterech… kto wie. 2025 to fajna data żeby coś zmienić w swoim życiu i wyjechać na zachód.
Zastanawialiście się, że z tym zachodem zawsze coś jest? Najpierw mieszkasz w Polsce i myślisz o zachodniej Europie… potem dalej na zachód Stany też kiedyś marzenie większości ludzi. Jak już jesteś w Stanach to z takiego NY ciągnie cię na zachód… a co potem? A potem to już tylko Nowa Zelandia.
Po czterech godzinach lotu, który w większości przespaliśmy w samo południe wylądowaliśmy w Denver. Jak zwykle przywitało nas słoneczko i lato na całego. Szybko ściągnęliśmy bluzy i w krótkich rękawkach ruszyliśmy na śniadanie, w kierunku Union Station.
Pomimo, że jest to nasz trzeci raz w tym roku w Colorado to jeszcze nie mamy miejsca na śniadanie w Denver. Interent jak zawsze przyszedł z pomocą i dzisiaj testujemy Snooze, AM. Sieć restauracji, która specjalizuje się w śniadaniach. Spodziewając się, że pewnie na stolik będziemy musieli trochę poczekać to wybrałam lokalizację w samym centrum przy dworcu głównym. Przynajmniej coś nowego przy okazji zobaczymy.
Dworzec kolejowy w Denver otworzył swoje drzwi po raz pierwszy w 1881 roku i był największym budynkiem na zachodzie. W 1894 roku oryginalny budynek został zniszczony w pożarze, ale szybko miasto odbudowało jeszcze większy dworzec. Był to dowód, że podróże na zachód są ważnym przedsięwzięciem. W XX wieku ilość podróżnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. W 1914 trzeba było przebudować stację i po raz kolejny powiększyć dwukrotnie. Tak więc aktualny budynek ma ponad 100 lat i jest świadectwem jak dużą rolę w budowaniu zachodu miała kolej.
Śniadanie w Snooze, AM było przepyszne i chyba w końcu mamy swoją miejscówkę. Miejscówkę, która ma świeżo wyciskane soczki z pomarańczy, arbuza i innych owoców. Mam nadzieję, że pomimo, że jest to sieciówka to podobne standardy są w innych miejscach bo widać, że są dość popularni w Colorado, Arizonie, Kalifornii.
Po śniadaniu, a raczej lunchu pojechaliśmy zwiedzać miasto. Na dziś nie mieliśmy, żadnych planów. Chcieliśmy poznać troszkę miasto, dzielnice mieszkalne, rozejrzeć się po okolicy. Podjechaliśmy pod parę adresów i… zakochaliśmy się. Zakochaliśmy się w słońcu, w parku, w spokojnych ulicach gdzie nikt nie trąbi… nawet w kaczkach się zakochaliśmy.
W Denver temperatura rzadko spada poniżej zera (30F) a w wrześniu średnie temperatury dochodzą nawet do 80F/25C. Z drugiej strony w najcieplejszym miesiącu (Lipcu) temperatura nie przekracza 100F/35C. Tak bywa tu ciepło - ale gdzie nie bywa. Nawet na Alasce czasami mają fale upałów. Natomiast ilość słonecznych dni - nie ważne czy zimą czy latem pobija wszystko. Od razu człowiekowi miło robi się na duszy jak budzi go słoneczny dzień. W tak piękny dzień nie pozostało nic innego jak usiąść przy chłodnym piwku. Colorado może nie jest stanem z największą ilością browarów (wygrywa Kalifornia, a za nią NY i Pensylwania), ale natomiast są one dość dostępne i równomiernie rozłożone po mieście. Dziś postanowiliśmy odwiedzić browar Odell. Kolejna dobra miejscówka.
Oczywiście nie zapomnieliśmy też o odwiedzeniu Edka (Edward’s Meat) i kupieniu kabanosów na jutrzejszy hike. Podobno misie nie lubią przebywać na ponad 10tys ft (3tys metrów) więc Darek dostał pozwolenie na zabranie paru kabanosów w górki. Edward Meats to taka nasza miejscówka gdzie już wiemy, że mają pyszne lokalne produkty i nie można odwiedzić ich sklepu będąc w Denver.
Troszkę nam zeszło z jeżdżeniem po mieście, a do tego zmiana strefy czasowej, brak snu i perspektywa wczesnej pobudki jutro nie zachęcała nas do szlajania się. Tak więc kolację zjedliśmy w okolicy hotelu. Jutro idziemy w górki. Będziemy wychodzić na 12,500 ft (3800 m). Dawno nie byliśmy na takiej wysokości ale zaczynamy z 10tys więc powinno być spoko. Zapowiada się piękny dzień i piękna trasa.
2021.09.04 Anchorage, AK (dzień 14)
Czas pożegnać się z Alaską. Oczywiście, że było pięknie - jakżeby mogło być inaczej. Mieliśmy duże szczęście do pogody bo obawialiśmy się troszkę, że będzie padać całe dwa tygodnie. Pomimo, że czasem padało, czasem było zachmurzone to na te wycieczki co najbardziej nam zależało na słońcu mieliśmy wymarzoną pogodę. Dziś rano nie przywitało nas słońce - ale to nic - przywitały nas typowe chmury, zawieszone gdzieś w powietrzu.
Dziś opuszczamy Knik River Lodge i ruszamy na lotnisko. Samolot mamy dość późno, dopiero o 10 w nocy. Jest to nocny lot tzw. red-eye i w NY wylądujemy koło 9 rano w niedzielę. Dawniej bardzo często braliśmy red-eye. Zawsze chcieliśmy wykorzystać minuty wakacji do końca. Potem troszkę z tego wyrośliśmy i wolimy wziąć jeden dzień więcej urlopu niż męczyć się w ekonomicznej klasie przez całą noc a potem iść prosto do pracy. Tym razem nie mieliśmy za bardzo wyjścia bo non-stop samolot z Anchorage do NY liniami Delta jest tylko raz w sobotę i to właśnie jest red-eye. Mamy nadzieję, że pierwsza klasa się spisze i będziemy mogli się wyspać.
Olaliśmy śniadanie w pensjonacie bo wczoraj nam w ogóle nie smakowało. Nie dość, że super limitowany wybór to jeszcze jakoś tak to wszystko bez smaku było. Jajka, boczek i ziemniaki są podstawą na każde śniadanie. Nie ważne czy w hotelu, czy w restauracji amerykanie kochają te trzy rzeczy. Czasem w lepszych restauracjach ma się wybór jak na przykład french toast czy pancakes, a już w naprawdę fajnych można dostać tosta z avocado - to się rzadko zdarza a jest chyba najlepszą opcją, przynajmniej dla mnie. Na śniadanie pojechaliśmy do miasteczka Palmer do The Noisy Goose. I tak mieliśmy po drodze, więc czemu nie zjeść czegoś lepszego. Niestety avocado nie mieli więc znów poleciały jajka. Chyba przez następne dwa tygodnie będę jeść tylko granolę, jogurty i owoce. Jakoś na jajka chwilowo nie mogę już patrzyć.
Darek wybrał omlet. Całe wakacje bez omletu to prawie jak nie wakacje. Dobrze, że na koniec udało się i poleciał omlet z reniferem. Kolejną obserwacją jaką mam to ziemniaki. Mówi się, że Polska to ziemniaczany kraj ale Stany chyba jednak nas pobiły. Zacznijmy od śniadania. Nie ważne czy zamówisz croissant, omlet czy jajecznicę to padnie pytanie hash brown czy house fries. Hash brown to starte ziemniaki i troszkę podsmażone na patelni - lżejsza wersja placków ziemniaczanych. House fries najczęściej to smażone małe kawałki ziemniaków. Oczywiście ziemniaki występują też w innych postaciach i często przewijają się w menu amerykanów. Na lunch hamburger no to oczywiście z frytkami a na kolację kawał mięsa no i tłuczone ziemniaki (mashed potatoes). Jakoś wcześniej chyba nie zdałam sobie sprawy jak bardzo ziemniaczany to kraj jest.
Po ciężkim śniadaniu przyszedł czas na pochodzenie trochę po lesie. Na sam koniec zostawiliśmy sobie zwiedzanie parku stanowego Chugach. Ja słyszałam, że park ten to jest taka mini wersja Alaski. Myśląc o Alasce, po głowie chodzą misie łowiące łososie albo wysokie góry jak w parku Denali. W Chugach można spotkać podobno to wszystko tylko w troszkę mniejszej wersji. Pierwszy punkt zwiedzania wybrał Darek. No więc po GPS skręciliśmy gdzie trzeba i wjechaliśmy na drogę na której zaczęły pojawiać się dziwne napisy.
Limit prędkości 25 MPH chyba, że mija się wojsko - wtedy 10 MPH
Ale jakie wojsko? Czyżby znów nas pytali o jakieś wojskowe ID? Tak już kiedyś było jak się zajechaliśmy na Hawajach… Czyżby historia się powtarzała? Podobno droga jest ładna, widokowa więc jedziemy dalej.
Brama zamykana jest od 22:00 - 06:00
I niby jakiś Amerykanin ma zrozumieć 22:00 - 6:00? Tu nazywa się to military time (czas wojskowy). Coś do czego my przywykliśmy dorastając w Europie, jest używane w Stanach tylko przez wojsko. Tak więc jak ktoś używa godzina 22 to od razu wiadomo, że ma się do czynienia z wojskowym. Ok… na szczęście my rozumiemy te cyferki a skoro bramę dopiero zamykają o 10 pm to mamy jeszcze trochę czasu. To jedziemy dalej…
UWAGA! Armia USA nie przechodzić
Dobrze, my nie będziemy przechodzić ani się plątać. My tylko grzecznie pojedziemy droga dalej i wyżej…
Droga dla celów armii. Używaj napędu na cztery koła, załóż łańcuchy. Jazda dalej na własne ryzyko.
Napęd na cztery koła mamy, łańcuchów chyba nie potrzebujemy bo śniegu tu nie ma. Inne auta jeżdżą tam i z powrotem to czemu my byśmy mieli nie pojechać i zobaczyć co jest dalej. O ile coś dalej zobaczymy bo z tego wszystkiego, skupiając się na tabliczkach nie zauważyliśmy kiedy wjechaliśmy w chmury.
Jak się okazało na końcu jest resort narciarski. To dla tego Darek tu tak ciągnął. Resort nie wielki, ma 3 wyciągi i kilka tras. Pewnie używany jest głównie przez żołnierzy stacjonujących w pobliskich koszarach. Jest też blisko miasta więc jak ktoś chce przed pracą wyskoczyć na parę zjazdów to jest taka opcja.
Oprócz resortu jest też kilka szlaków i można iść w górę na spacer. Super opcja na krótki wypad w górki po pracy. Dużo ludzi w stanach jak Alaska, Colorado itp ma psy i wychodzi z nimi w góry jako popołudniowy spacer. Zdecydowanie lepsza opcja niż chodnik w Nowym Jorku.
My już wszystkie górskie ubrania mieliśmy spakowane więc tylko pochodziliśmy po okolicy i podziwialiśmy jesienne kolory. Mamy szczęście, że dokładnie 1 września na większości drzew pojawiły się jesienne kolory. Zdecydowanie dodaje to uroku do i tak pięknej scenerii.
Przyszedł czas na moją atrakcję w tym parku. Ja wybrałam dla odmiany drogę asfaltową i dolinkę. Pojechaliśmy w głąb parku do Eagle River Nature Center. Miałam nadzieję, że w końcu uda nam się spotkać łosia. Przecież wjedziemy głębiej w park to już powinien się tam jakiś zabłąkać. Chyba, że znów go turyści przestraszą.
Z Eagles River Nature Center jest kilka szlaków. My wybraliśmy najmniejszy ze względu na czas i nasze ubranie. Szlaki są od 30 minut do paru dni jak chce się przejść górami aż do Alyaska Resort w którym byliśmy parę dni temu. Poza 30 minutowym są jeszcze 3 inne szlaki które można spokojnie zrobić w jeden dzień. Jeden z tych szlaków był aktualnie zamknięty ze względu na dużą aktywność misiów. Zbliża się zima i misie muszą się najeść a nic nie smakuje im bardziej niż świeży łosoś. Jak sama nazwa mówi koło Nature Center przepływa rzeka Eagles, która jest bogata w łososie. Tak więc misie polują na rybki a te które uciekną człowiek może potem oglądać w wyższych partiach rzeki.
Ten łosoś to ma przekichane. Każdy chce go zjeść. Tak nam się go żal zrobiło, że aż przez parę sekund pomyśleliśmy, że może przestaniemy go jeść, ale szybko sobie przypomnieliśmy jak bardzo nam smakuje i pozbyliśmy się tej myśli. Na 4tys jajeczek jakie są składane, tylko 400 przetrwa. Reszta zostanie zniszczona przez choroby albo stanie się pożywieniem małych rybek. 400 jajeczek przekształci się w narybek (młode rybki). Tu będą na nie czekać kolejne niebezpieczeństwa i tylko 10% z nich zdoła wypłynąć w morze. 40 które przetrwa będzie pożywieniem dla ludzi, fok, ork itp. Z 40 ryb tylko 10% (4) wróci z powrotem do rzeki aby złożyć jaja. Niestety zanim złożą jaja staną się pożywieniem dla misiów i orłów. Tak więc z 4tys początkowo złożonych jajek tylko 2 łososie wrócą aby znów złożyć 4tys jajeczek.





Udało nam się uchwycić kilka łososi pływających w rzece Eagle. Niestety przez odbicie fal świetlnych w lustrze wody trudno było je uchwycić. Ale i tak warto przejść się trasą z Nature Center w kierunku zakola rzeki gdzie gromadzą się ryby. Nad rzeką porobione są deptaki i można z góry oglądać jak łososie pływają, grupują się i ogólnie pooglądać ich zwyczaje. Ja co prawda bardziej zainteresowana byłam tym co jest na ziemi i podziwiając widoki wypatrywałam łosia.
Łosia niestety nie było. Troszkę rozczarowałam się Alaską jeśli chodzi o łosie i misie. Wszyscy straszyli, żebym uważała na misie i łosie ale i tak miałam nadzieję, że z bezpiecznej odległości, z helikoptera, pociągu, statku czy auta zobaczę jakiegoś. Niestety w czasie dwóch tygodni spędzonych na Alasce nie spotkałam, żadnego misia. Łosia widziałam dwa razy z helikoptera i raz z pociągu ale był dość daleko. Poza rozczarowaniem jeśli chodzi o brak zdjęcia dużych zwierząt co myślimy o Alasce?
UWAGA! Wchodzisz na terytorium redneck’ów. Spodziewaj się Amerykańskich flag, uzbrojonych ludzi, modlitw do Boga i muzyki country. Podróżowanie na własne ryzyko.
Nie był to nasz pierwszy raz na Alasce ale wcześniejszymi razami mieliśmy mniej okazji poznać życie lokalnych ludzi. Teraz po przez rozmowy z różnymi ludźmi wiemy, że Alaska choć jest pięknym stanem nie jest do życia dla nas. Tu trzeba lubić bardzo długie zimy, ciężką pracę, samotność i obcowanie z przyrodą. Anchorage które jest największym miastem na Alasce jest małą mieścinką gdy porównać z innymi miastami w Stanach. Ale nic nie pobije “ogródka” Alaski. Piękne góry, lodowce, fauna i flora. A wszystko otoczone zorzą polarną. Jest to też dość drogi stan. Ciężko, żeby coś tu urosło więc wszystko musi być sprowadzane. Jak nie przyjedzie statek z wodą, czy innymi produktami to są pustki w sklepach. To co dopłynie jest droższe, głównie ze względu na koszty transportu. Dla turysty, Alaska jest droga bo jest niedostępna. Dlatego albo zwiedza się ją na własną odpowiedzialność z plecakiem i śpi się w misiolandii. Albo tak jak my, w cywilizowany sposób z przewodnikami i używając różnych środków transportu. Jedno jest pewne - zdecydowanie warto i jest to niezapomniana podróż.
Chyba najbardziej zaskoczyła nas ilość weteranów wojennych jakich spotkaliśmy na swojej drodze. Był Pan w browarze w Girwood, była przewodniczka która nas zawiozła na początek szlaku w Kenai Fjords NP., i był CJ który pływał łodziami podwodnymi pod lodowcami. Fajnie było spotkać takich ludzi na swojej drodze i poznać ich historie. Nie pytaliśmy się czemu wybrali Alaskę na życie ale podejrzewam, że tu mają spokój. Daleko od problemów zwykłego świata. A ciężka zima, zwierzęta i inne pogodowe nieudogodnienia są niczym w porównaniu z tym do czego przywykli w armii. Z tego co czytałam weterani lubią też być blisko baz wojskowych ze względu na ciągły dostęp do lepszej opieki medycznej i innych przywilejów. Inna sprawa też, jest że swój do swego ciągnie. Dlatego skoro na Alasce są dwie duże bazy wojskowe (Anchorage i Fairbanks) to jest też dużo ludzi z armii (czynnych czy weteranów). Przynajmniej wg. oficjalnych danych są dwie… choć pewnie im bliżej granicy z Rosją tym jest ich więcej. Tak więc przy piwku zawsze jakiś wojskowy może z kimś porozmawiać na wspólne tematy. Takim oto sposobem Alaska ma podobno największą koncentrację weteranów ze wszystkich stanów w USA.
A jak jedzenie? Najedliśmy się łososia? Tak, łosoś przejawiał się często choć nic nam tak nie zasmakowało jak tuńczyk w nachos podawany w 49th State Brewery. Była to dla nas miłość od pierwszego spróbowania i oboje z Darkiem stwierdziliśmy, że jest to najlepsze co zjedliśmy na tym wyjeździe. Dlatego nie mogło obyć się bez pożegnalnej kolacji właśnie w browarze 49th State. To było idealne zakończenie, idealnych wakacji. Teraz tylko lot z powrotem do domku!
Lot minął spokojnie choć ciężko było się wyspać. Darka fotel był zepsuty i nie rozkładał się na płasko. Załoga próbowała pomóc ale niestety bez skutku. W ramach przeprosin dali nam troszkę punktów. Miło z ich strony. Będzie znów na bilet gdzieś w nie znane. Mój fotel się rozkładał ale i tak średnio się wyspałam. Jednak nie ma to jak własny materac i poduszka. Tak więc po wylądowaniu nie pozostało nam nic innego jak wskoczenie do własnego wygodnego łóżka.
2021.09.03 Knik River, AK (dzień 13)
Dzisiaj rano jak tylko otworzyłem oczy to pierwsze co zrobiłem to poszedłem sprawdzić pogodę. Niestety leje.
Hmmm…. nie dobrze, pomyślałem. Na dzisiaj mamy zaplanowane coś specjalnego, wyjątkowego, jak to wczoraj Ilonka napisała, wisienka na torcie! Mamy wsiąść do małej zabawki za pół miliona dolców i udawać, że się nie boimy.
Mamy zaplanowane helikoptery na lodowce. Nie byle jaki helikopter, takie małe 4-osobowe, które mogą lądować prawie wszędzie. Firma AK Helicopter Tours specjalizuje się w lataniu po lokalnych wzgórzach i lodowcach i ponoć jest jedną z lepszych w okolicach Anchorage.
Wczoraj wszystkie loty były odwołane ze względu na silny wiatr, więc jak dzisiaj rano zobaczyłem nieciekawą pogodę to mnie to lekko zmartwiło.
Mieszkamy w małych domkach należących do nich, więc idąc na śniadanie przechodziliśmy koło lądowiska helikopterów i ku naszemu zadowoleniu - latały!
Pogoda się poprawiała, dalej jeszcze czasami przelatywał deszczyk, ale się rozpogadzało. W informacji nam powiedzieli, że pogoda jest OK do latania. Cała operacja maszyn jest wznowiona.
Śniadanie nie było dobre. Nic specjalnego i bez smaku. Mogli się postarać i być bardziej kreatywni. Nudna, niedoprawiona jajecznica i prawie spalony boczek, mrożony toast i termos z ciągle brakującą kawą. Ja wiem, że darowanemu koniu nie patrzy się w zęby, ale za te pieniądze co płacimy za helikoptery można by to lepiej zorganizować.
Nie przyjechaliśmy się tu objadać tylko polatać helikopterami. A może specjalnie robią niedobre śniadania, żeby człowiek mało zjadł, był lżejszy i helikopter mniej spalił paliwa. To w sumie logiczne. Koszt godziny pracy helikoptera to $500-600 z czego paliwo kosztuje najwięcej. Każdy gram się liczy.
Mieliśmy start o 10:15. Kazali nam się zgłosić o 9:45. Podpisaliśmy wiele dokumentów, że gdyby coś się stało to oni nie biorą żadnej odpowiedzialności i nie będziemy ich o nic skarżyć. Jak by coś się stało to my pewnie raczej nie wiele byśmy mogli zrobić, ewentualnie nasza rodzina. Kazali się zważyć i przedstawili nas naszemu pilotowi.
Helikopter jest na 4 osoby, więc dostaliśmy koleżankę, Suzuki (tak się nazywała) do zespołu.
Podeszliśmy pod nasz malutki helikopterek i pilot troszkę opowiedział o maszynie i o bezpieczeństwie.
Wsiedliśmy (było ciasno, zwłaszcza z tyłu), odpalił silnik i wystartowaliśmy.
AK Helicopter Tours organizuje parę różnego rodzaju lotów. Od krótkich 45 minutowych do paro-godzinnych. Myśmy wzięli długi lot, 2 godziny. Mamy mieć 3 międzylądowania. Były większe, prywatne loty, cały dzień możesz latać, ale cena za tą usługę była potężna. W sumie latanie helikopterem jest o wiele droższe niż małymi samolotami. Pewnie to się bierze z tego, że samoloty są tańsze. Zaczynają się od $50,000, a helikoptery od $300,000. Licencja pilota jest o wiele tańsza na samoloty i o wiele krócej musisz się uczyć. Według naszego pilota to o wiele łatwiej się lata samolotami niż helikopterami. Niestety nie mam w tym doświadczenia więc nie wiem, ale jak zdobędę to się z wami podzielę.
Pierwszy przystanek mieliśmy na kamieniach jakie lodowiec po sobie pozostawił. Lot od bazy trwał gdzieś 15-20 minut. Przelatywaliśmy nad potężną doliną, którą tysiące lat temu rzeźbił lodowiec Knik.
Teraz to tu tylko płynie mała, wąska rzeczka, a kiedyś to były tu kilometry idącego w dół doliny lodowca.
Dolecieliśmy do jeziora, które jest końcówką lodowca Knik i skręciliśmy w prawo. Dalej lecieliśmy zboczem gór i wyszukiwaliśmy jakiejś zwierzyny. Zwłaszcza kozic górskich. Niestety nic nie wypatrzyliśmy.
W nagrodę pilot zabrał nas nad wodospad. Ciekawie i zupełnie inaczej wygląda z „lotu ptak” niż z ziemi.
Lądowanie na kamieniach odbyło się bardzo precyzyjnie i praktycznie nie poczuliśmy kiedy byliśmy na ziemi.
Jak się okazało to byliśmy na lodowcu Colony pokrytym grubą warstwą kamieni. Jest to martwy lodowiec, czyli taki który już się nie posuwa i umiera. Za mało go przybywa wyżej w górach i nie ma ciśnienia które powoduje ruch lodowca w dół doliny. Za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat będzie tutaj łąka i kwiatki rosły. Po lodowcu nie będzie śladu. Rzeka też przestanie istnieć, a wraz z nią wszystkie ryby, ptaki i cały ekosystem jaki tutaj i wzdłuż koryta rzeki się znajduje. Przykre, ale niestety prawdziwe.
Podeszliśmy pod główne czoło lodowca. Lód był tak niebieski, że aż nienaturalny. Musiał się odłamać niedawno. Pewnie jakieś kilka godzin temu. Staliśmy tak z 15 minut, nasycaliśmy nasze oczy niebieskim kolorem i czekaliśmy na kolejne odłamy. Niestety nie nastąpiły.
A czy zastanawialiście się dlaczego lód lodowca jest niebieski? Czym się różni lód lodowcowy od takiego jaki mamy w domu w zamrażalniku?
A no jest parę powodów. Dwa główne. Czas i ciśnienie. W domu jak mamy dobrą lodówkę to za parę godzin mamy gotowy lód do drinków. Lodowiec ma trochę więcej czasu i robi swój lód znacznie dłużej. Dziesiątkami, a nawet i setkami lat!
Lodowiec robi go znacznie więcej niż nasza lodówka. Setki metrów grubości. Powoduje to niewyobrażalne ciśnienie na spodzie lodowca (tam gdzie lód się tworzy). Nacisk jest tak potężny, że całe powietrze jakie znajduje się w śniegu czy wodzie jest wypychane. Nawet nie ma mikropęknięć jakie mamy w normalnym lodzie.
Światło ma różne kolory (długości fal). Niektóre się bardziej odbijają od gęstego lodu a niektóre penetrują go w głąb. Niebieski „nie lubi” gęstego lodu, więc się szybko odbija i wraca do naszych oczów.
Czy można wziąć kawałek lodu z lodowca i dołożyć do drinka? Pewnie, że można. A nawet trzeba. Trzeba pamiętać o tym, że nasz drink nie stanie się niebieski. Lód z lodowca jest bezbarwny po rozpuszczeniu.
Pospacerowaliśmy z 15-20 minut wsiedliśmy do helikoptera i odlecieliśmy na nasz następny przystanek, który znajduje się ponad kilometr wyżej.
Dolinę nad którą lecieliśmy zamieszkuje wielki łoś. Ponoć jest ogromny, pilot mówił, że największy jaki do tej pory widział. Udało nam się go zobaczyć z powietrza.
Był wielki, ale z odległości to wyglądał jak sarenka a nie potężny, północno-amerykański Łoś. Myślałem, że pilot zawróci obniży lot, wyląduje koło niego…. Niestety nic z tych rzeczy nie zrobił. Dla dobra zwierzyny i dla jak najmniejszej interwencji w jego naturalny tryb życia. To zwierzę pewnie nigdy nie widziało człowieka. Żyje na tych odludnych pustkowiach i cieszy się z wolności. Dzikie zwierzęta powinny być dalej dzikie!
Helikopter to świetna sprawa. W ciągu paru minut byliśmy kilometr wyżej. Wylądowaliśmy na jakieś skarpie z niesamowitymi widokami.
Oczywiście na start zostaliśmy zaatakowani przez największe potwory Alaski. Niezliczoną ilość małych latających, wstrętnych pasożytów. Muszki, komary i inne paskudstwo nie pozwalało nam stać w miejscu. Musieliśmy cały czas się ruszać.
Dobrze, przynajmniej mogliśmy rozprostować nogi po ciasnym helikopterze. Widoki były cudowne. Dobrze, że pogoda dopisała. Nie padało, niebo było zachmurzone, ale chmury były wysoko i nie zasłaniały gór ani lodowców.
Gdzieś po 15 minutach znudziło nam się zabijanie tego latającego gów… i ponownie wsiedliśmy do maszyny.
Następny i już ostatni przystanek będziemy mieć na lodowcu Knik.
Kolejny wspaniały lot nad doliną, zboczami gór i oczywiście nad lodowcem. Teraz siedziałem z przodu, więc widoki miałem niesamowite.
Troszkę polataliśmy nad lodowcem, zaglądaliśmy w parę dziur, jezior i seraków.
Jak zwykle lądowanie było precyzyjne i nawet nie poczuliśmy jak siedliśmy na lodzie.
Siedząc z przodu mogłem się lepiej przyglądać jak on ogarnia te wszystkie przyrządy. Powiem wam, że wcale nie było to skomplikowane. Ma jeden drążek który wywija w każdą stronę i parę przycisków. Reszty nie używał. Ewentualna komunikacja z bazą, która pewnie jest połączona z jakimś centrum lotów wymagała znajomości terenów i ewentualnego podawania danych i kodów. Pilot mówił, że latanie w normalnych warunkach nie jest trudne i można w miarę szybko nabrać pewności siebie. Natomiast przy trudnych warunkach, jak silny wiatr czy słaba widoczność doświadczenie, znajomość maszyny i terenu ma ogromne znaczenie.
Jak we wszystkim, praktyka czyni mistrza.
Ten przystanek był naszym najdłuższym i trwał jakieś 30 minut. Ubraliśmy raki na buty i znowu stanęliśmy na lodowcu. Jak dobrze liczę, jest to nasz szósty i niestety ostatni lodowiec na tym wyjeździe. A szkoda, bo one są porostu piękne.
Pilot zna ten lodowiec bardzo dobrze, więc wiedział gdzie wylądować. Mogliśmy podejść do jego mini-jezior a także to bardzo głębokich szczelin. Jakie to wszystko jest czyste i niebieskie.
Oczywiście wypicie jego krystalicznie czystej wody jest obowiązkowe. Niestety nie była niebieska. Pragnienie zostało zaspokojone, można chodzić dalej.
Idąc na spacer spotkaliśmy inny helikopter, a obok niego parę młodą i trochę fotografów. Ponoć jest to bardzo popularne i modne robienie sobie zdjęć ślubnych na lodowcach.
Za jakiś czas jak wnuczek będzie oglądał te zdjęcia to powie:
- Babciu, babciu, a co to takiego?
- A to jest lodowiec. Kiedyś takie coś pięknego żyło na naszej planecie.
- Babciu, a gdzie teraz one są?
- Pływają w Oceanach - odpowiedziała. Babcia….
Wszystko co piękne szybko się kończy, więc z łezką w oku wsieliśmy do helikoptera i ruszyliśmy w kierunku bazy.
Lot trwał 12-15 minut wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki Knik. Na Alasce wszystko jest tak ogromne, że ciężko jest określić wielkość albo odległość.
Szerokość tego koryta to aż 7km!
Potężne nie. Teraz na jesień to tu tylko „mała” rzeczka płynie. Na wiosnę jak śniegi i lody wyżej w górach topnieją to ponoć jest zupełnie inaczej. Rzeczka zamienia się w potężną górską rzekę i z wielkim pędem płynie w dół doliny.
Wylądowaliśmy w bazie, pożegnaliśmy się z pilotem i poszliśmy na taras widokowy i zaplanować dalszy dzień.
Za bardzo w tym rejonie nie ma gdzie chodzić na hiki. Wszystko jest za daleko, a brak dróg uniemożliwia docieranie do odległych miejsc. Trzeba iść parę dni żeby gdzieś dojść. Dzisiaj rano spotkaliśmy dziewczynę, która niosła dwa plecaki. Samotnie 3 tygodnie chodziła po tych przepięknych dziewiczych terenach. Trzeba mieć siłę, odwagę i samo-motywację, nie?
Postanowiliśmy popołudnie spędzić w miasteczku Palmer. Za bardzo nie ma co tam zwiedzać, więc Ilonka znalazła rejon w którym jest browar na browarze. Czy ja już wam mówiłem, że na Alasce dużo piją?
W 15-20 minut zjechaliśmy w dół do miasteczka. Rzeczywiście wybór był spory. Odwiedziliśmy dwa, coś przekąsiliśmy, coś wypiliśmy, coś zakupiliśmy na wieczór i postanowiliśmy chwilę pojeździć po okolicy.
Tak jak pisałem, za wiele tu się nie dzieje. Pojechaliśmy na farmę dzikiej zwierzyny, ale okazało się to bardziej atrakcją dla dzieci niż na oglądaniu zwierzaków.
Wróciliśmy do naszych domków i poszliśmy na kolacje. Jedzenie było ok, ale tak jak śniadanie, mogliby się lepiej postarać. Jeśli ktoś chce robić helikoptery to polecam to miejsce. Natomiast na hiki czy inne atrakcje to są lepsze miejsca wzdłuż drogi Glenn.
Jest to nasz ostatni wieczór na Alasce. Usiedliśmy sobie na naszym ganku i patrzyliśmy przed siebie na zapadający zmierzch.
Kolejny dzień minął. Nam to łatwo powiedzieć. Jutro wsiadamy w samolot i odlatujemy do „ciepłych krajów”. Dużo ludzi (zwłaszcza sezonowych pracowników) wkrótce zrobi to samo. Wróci na zimę do kontynentalnej części Stanów. Jak ptaki, na zimę do ciepłych krajów!
Natomiast część ludzi zostanie na Alasce. Zwłaszcza tych co tam mieszkają na stałe. Oni nie mają opcji i luksusu przezimowania gdzie indziej.
Zimy tam są długie, mroźne i ciemne. Od października gdzieś do maja praktycznie jest zerowa ilość turystów, więc i też nie ma pracy. Ze względu na ocieplanie klimatu coraz popularniejsze stają się narciarskie wakacje na Alasce. Heli skiing i w resortach. Największy resort na Alasce to Alyaska Ski Resort. Już jest duży, a są wielkie plany na jego mega-rozbudowę. Najlepsze miesiące to marzec i kwiecień.
Jak na razie to jest za mało żeby Alaska stała się zimowym centrum jak Colorado czy Utah. Ale za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat kto wie, może tam się będzie latać na narty jak u nas będzie już za ciepło. Już ceny mieszkań w resortach narciarskich na Alasce idą do góry, a pewnie pójdą jeszcze więcej jak inwestorzy wejdą z dużymi pieniędzmi w resorty. Alaska tego potrzebuje. Potrzebuje ludzi i pieniędzy. Ale nie ludzi tylko na lato, potrzebuje ich przez cały rok.
Usmażona Alaska
Niestety nie dało się na ganku za długo posiedzieć. Rdzenni mieszkańcy Alaski nas wygoniły do środka. Komary pasożyty….
2021.09.02 Palmer, AK (dzień 12)
Wakacje dobiegają końca. Dziś przenosimy się poraz ostatni do innego hotelu. Obiecałam wam, że będzie 7 hoteli, samolot, statek i helikopter … właśnie helikopter zostawiliśmy jak wisienkę na torcie na sam koniec. Ostatni lodowiec jaki planujemy odwiedzić (piąty na tym wyjeździe) to Knik. Do niego nie można dostać się na nogach bo nie dość, że trzeba iść dniami to do przejścia jest dość duża rzeka. A na koniec i tak jest jezioro które się łatwo nie pokona. Tak więc najlepiej lodowiec oglądać z helikoptera. Myśmy jeszcze nigdy nie robil helikoptera nad lodowcem więc pora dołożyć kolejne doświadczenie do naszej kolekcji. Darkowi udało się znaleźć helikopter i hotel w jednym miejscu tak więc dziś wracamy pomału bliżej Anchorage i jedziemy do Knik River Lodge blisko miasteczka Palmer.
Śniadanie w Majestic serwują o 9 rano więc idealnie bo mogliśmy się wyspać po wczorajszych dyskusjach z pracownikami pensjonatu. Naprawdę ciekawi ludzie i ciekawe historie życia.
Majestic Valley pożegnało nas chmurami i mżawką. Dobrze, że dopiero dziś się pogorszyła pogoda i wczoraj mogliśmy cieszyć się ładną pogodą na lodowcu. Dziś nam mniej zależało na pogodzie bo uciekaliśmy z tych rejonów.
Zarówno w pensjonacie jak i przewodnik na lodowcu polecano nam dwie rzeczy do oglądnięcia. Jedną było wyjście na szczyt Lions Head inną wyjechanie na przełęcz Hatcher. Ponieważ widoczność była prawie zero odpuściliśmy sobie Lions Head i spróbowaliśmy szczęścia z przełęczą.
Droga do Palmer jest piękna sama w sobie. Jechaliśmy tą trasą dwa dni temu ale widoki nadal podziwialiśmy. Jakimś dziwnym cudem trafiliśmy też na jesień. Z dnia na dzień liście zmieniły kolory i mogliśmy podziwiać piękną złotą jesień.
Po ponad godzinie dojechaliśmy w rejonye miasteczka Palmer i skręciliśmy na Hatcher Pass. Początkowo droga przechodziła przez obrzeża miasta aby potem wspinać się pięknymi górskimi drogami.
Hatcher Pass łączy miasta Palmer i Wasilla i najwyzszy punkt osiąga na wysokości 3,886 ft (1,148 m). Ze względu na bliskość miast i drogę prowadzącą na sam szczyt rejon przełęczy jest bardzo popularny w czasie zimy na narciarstwo backcountry. Podobno pierwszy śnieg nadający się do zjazdów na nartach pojawia się tu już pod koniec września. Darek po tej informacji zaczął się zastanawiać czy nie przedłużyć wakacji ale na szczęście w porę się dowiedziałam, że dostałam dwa bilety na US Open w całkiem fajnym rzędzie więc wrócimy do NY, a czy wyjazd na narty na Alaskę w nastepnym roku wypali i odwiedzimy Hatcher pass to się jeszcze okaże.
Przełęcz popularnae jeste cały rok wśród entuzjastów różnych sportów, rowery, paralotnie, szlaki górskie i dzikie zwierzęta. Wszystko można tu robić i spotkać. Myśmy mieli tylko szczęście do lokalnego świstaka, który nawet ładnie pozował do zdjecia.
Na przełęczy dość mocno wiało i zaczęło padać więc nie spędzaliśmy tam wiele czasu. Mamy nadzieję, że pogoda do jutra się poprawi i nie odwołają nam helikoptera. Podobno dziś wszystkie loty odwołali ze względu na wiatr. Jak nie jutro to może w sobotę nam się uda polecieć.
Póki co dojechaliśmy do kolejnego pensjonatu Knik River Lodge. W takim małym domku spędzimy nasze ostatnie noce na Alasce. Knik Lodge ma około 25 takich domków. Każdy domek ma łazienkę, mini aneks kuchenny i jedno albo dwa łóżka. Jest też mini taras dla odważnych. Na Alasce jest dużo komarów więc siedzenie na trasie nie zawsze jest dobrym pomysłem.
Dziś kolację jemy w lodge więc na luzie mogliśmy sobie pochodzić po okolocy, nadrobić zaległości z blogiem, i ogólnie odpocząć.
Nie wiele jest jednak tu do robienia. Miałam nadzieję, że przynajmniej tu jakiegoś łosia spotkamy i cały czas chodziłam z dużym obiektywem ale pewnie jak to bywa w życiu, skoro byłam przygotowana to nie miałam co fotografować. Jakbym miała tylko telefon albo w ogóle nie miała aparatu to pewnie łosie by nam z ręki jadły. Z samego pensjonatu można przejść się kawałek do lasu i na pobliski pagórek. Dziś nam nie zależało na zwiedzaniu ale może przy kolacji wypytamy kelnerkę/kelnera co tu można robić.
Restauracja w pensjonacie Klink słynie z używania tylko produktów z pobliskich farm. Wszystko świeżutkie i organiczne. Niestety menu mają dość limitowane. Nawet nam nie chodzi o to, żeby mieć jakiś super wybór ale żeby się zmieniało codziennie. Z tego co zobaczyłam w menu i na zdjęciach innych gości w Internecie wygląda, że menu nie zmienia się przez cały rok. Dziś wybraliśmy po łososiu. Jutro może wybierzemy coś innego ale trzeci dzień już bym chyba nie chciała tu jeść.
Łosoś był pyszny ale sernik smaczniejszy!
W głównym budynku brakuje też miejsca, żeby sobie usiąść i odprężyć się. Mają dość duży taras ale niestety to jest Alaska i komary atakują. W restauracji to tak dziwnie siedzieć przy pustym stole. Tak więc chcąc nie chcąc po kolacji poszliśmy do domku. Darek próbował przez chwilę siedzieć na tarasie ale komary i inne muszki szybko go przegoniły i przenieśliśmy się do pokoju. Jutro czeka nas ostatnia atrakcja. Będziemy latać helikopterem nad lodowcem. Baterie naładowane, karta pamięci wyczyszczona i obiektywy przygotowane. Jestem gotowa na zrobienie kolejnego tysiąca zdjęć. Ciekawe kiedy to po powrocie ogarnę, kiedyś na pewno.
2021.09.01 Matanuska Glacier, AK (dzień 11)
Kolejny dzień, kolejny lodowiec. Rzeczywiście polecieliśmy po bandzie jeśli chodzi o lodowce ale tak to jest jak zaczęliśmy o nich czytać i nie mogliśmy się zdecydować, który oglądać. Na szczęście nie musieliśmy się ograniczać i mogliśmy odwiedzić ich kilka. Zwłaszcza, że cały czas w głowie mamy myśl, że kiedyś ich nie będzie.
To co jednak urozmaiciliśmy to sposób zwiedzania. Zwiedzaliśmy je sami, ze statku, teraz przyszła kolej na zwiedzanie z przewodnikiem.
Lodowiec Matanuska nie bardzo można zwiedzać samemu. Problem polega na tym, że o ile lodowiec jest na ziemi publicznej o tyle brama wjazdowa jest na terenie prywatnym. Parę lat temu, każdy mógł wejść na lodowiec ale opłaty były masakryczne, chcieli wtedy ponad $75 za osobę. Podobno w czasach jak wpuszczali wszystkich to była jazda na lodowcu. Przewodnik nam opowiadał, że widział ludzi w klapkach, podających sobie dzieci nad uszczerbami i przepaściami. Może i lepiej, że zabronili każdemu tam wchodzić.
Aktualnie bilet wstępu kosztuje tylko $25 tylko albo ma się dużo szczęścia i umiejętności, żeby przekonać Bob’a który jest właścicielem bramki, żeby cię wpuścił. Albo wynajmujesz przewodnika. My wybraliśmy przewodnika. Po pierwsze bezpieczniej, po drugie ciekawiej a po trzecie, moglibyśmy nie przekonać Bob’a i co by było? Wynajęcie przewodnika jest o tyle fajne, że zawsze Ci coś poopowiada i zaprowadzi w piękne miejsca.
Dzisiejszą wycieczkę rezerwował Darek. Oczywiście przygotował się na szóstkę z plusem i wybrał najlepszą z możliwych opcji. Wykupioną mieliśmy wycieczkę w małej grupie (tylko 4 osoby) na zaawansowanym poziomie. Nie była to jeszcze wspinaczka po lodzie (choć taka opcja też była) ale dłuższy spacer, bardziej zaawansowany teren itp. Kiedyś na Islandii robiliśmy podobną wycieczkę i wówczas nasza grupa była około 10 ludzi. Wtedy podzielili 20 ludzi na pół patrząc na ich buty. Po butach można dużo się o człowieku dowiedzieć a zwłaszcza jak dużo chodzi po górach i jak często. Nasze zdarte buty mają trochę historii do opowiedzenia więc na Islandii zostaliśmy wybrani do zaawansowanej grupy, która właśnie poszła dalej i wyżej na lodowiec. Ciekawe jak będzie dziś.
Po śniadaniu pojechaliśmy w wyznaczone miejsce - jakieś 30 minut od naszego pensjonatu. Mieliśmy być 15 minut wcześniej ale chyba wszyscy tu zaspali bo poza nami i inną parą nie było nikogo z obsługi. Ta inna para wyglądała spoko i widać było, że też chodzą po górach. Niestety oni szli na inna wycieczkę - wspinaczkę po lodzie. Tak więc my cierpliwie czekaliśmy na obsługę i z ciekowości obserwowaliśmy, kto jeszcze się pojawia i zastanawialiśmy się kto jeszcze będzie w naszej grupie.
O 9 rano pojawiła się załoga. Podpisaliśmy cyrografy czyli regulamin, że wszystko robimy na własną odpowiedzialność i nie będziemy ich skarżyć jak sobie skręcimy nogę. Po złożeniu podpisów przyszedł czas na uzupełnienie sprzętu. Nova Glacier Adventure, firma którą wybraliśmy, pożycza wszystko co potrzebne: raki, kaski, uprzęże, nawet buty. Nam pozwolili używać własnego sprzętu i pożyczyliśmy się od nich tylko uprzęży. Reszta ludzi niestety nie miała sprzętu więc zaczęło się przymierzanie butów, ustawianie raków itp. My tylko siedzieliśmy i obserwowaliśmy towarzystwo. Trzy osoby były spoko. Widać, że mieli górskie ubranie, że po górach chodzą i nie jest to ich pierwszy raz. Oni jednak szli na Ice Climbing czyli wspinaczkę po lodzie. Pozostałe 6 ludzi pomimo, że podobno wykupili zaawansowaną wycieczkę to nie bardzo wyglądali jakby mieli doświadczenie. Lekkie buty (tenisówki), szaliki, albo wręcz przeciwnie, aż przesadzone zimowe ubrania włącznie z kombinezonami narciarskimi. Szaty niby nie zdobią człowieka ale jednak po ubraniu można dużo powiedzieć o doświadczeniu. Szczególnie w górach. Obawialiśmy się, że jednak dwie osoby z tej szóstki pójdą z nami. No cóż, raz jesteś w mocnej grupie a raz w słabej. W pewnym momencie nasz przewodnik zapakował plecak w liny i mówi do nas, że idziemy… my z Darkiem popatrzyliśmy po sobie i wskoczyliśmy do jego auta tak jak nam kazał. Od razu nasunęło mi się pytanie - ale to sami jedziemy? I zadałam je głośno. Na co gościu odpowiedział: “Tylko nie sprawdźcie, żebym żałował, że was wziąłem.” Jak się okazało, mają oni możliwość przesuwania ludzi między grupami tak aby poziom i doświadczenie się wyrównały. Cieszyliśmy się, że udało nam się skończyć w prywatnej grupie bo jak wiadomo idzie się tak szybko jak najwolniejszy członek grupy. Potem jak widzieliśmy gdzie my zaszliśmy a gdzie reszta to jeszcze bardziej byliśmy wdzięczni Mitch’owi (przewodnikowi) za decyzję jaką podjął.
Byliśmy pierwsi na lodowcu. Szybko się zebraliśmy, nie musieliśmy mierzyć butów ani ustawiać raków, szybko też wybraliśmy się z auta. Nie spodziewaliśmy się dużo ludzi na lodowcu ale Mitch mówił, że normalnie zdarza się trochę grup i jak będziemy wracać to zobaczymy ich więc lepiej delektujmy się póki nikogo nie ma. Tak też robiliśmy. Szliśmy, pstrykaliśmy zdjęcia, aż tu nagle stanęliśmy pod ścianą z lodu i usłyszeliśmy “no to czas na wspinaczkę”. Ops… to było w planach? Popatrzyłam tylko na Darka pytająco czy to naprawdę było w planach i zaciągnęłam zapięcie na uprzęży.
Najpierw przewodnik pokazał nam jak się powinno wychodzić i zaczął się sam wspinać używając tylko czekanów i raków. Na górze zainstalował linę i spuścił nam czekany. Kiedy wszystko było gotowe, przypięłam się do liny, czekany w rączki i do dzieła.
Czekany fajna sprawa. Pierwszy raz je używałam i właściwie pierwszy raz miałam je w ręce ale były bardzo pomocne. Wspinaczka po lodzie przypominała wspinaczkę ścianami skalnymi gdzie często trzeba pomyśleć gdzie położyć nogę i rękę. Tutaj było o tyle łatwo, że nawet jak się nie miało właściwej półeczki na ręce czy nogi to się po prostu wbijało czekan w lód i już był punkt zaczepienia. Ściana nie była pionowa. Teoretycznie można po niej wyjść używając tylko raków i rąk ale z czekanami jest dużo lepiej a z liną dużo bezpieczniej.
Po mnie przyszła kolej na Darka. On już kiedyś miał czekan w rękach jak się wspinał na Cotopaxi. Nie używał go jednak do wspinaczki takiej jak ta. Miał go bardziej na wypadek jakby się pośliznął. Ratowanie się czekanem to kolejna bardzo ważna umiejętność i krytyczna jak się chodzi po dużych lodowcach jak Cotopaxi.
Darek pokonał ściankę jak zawodowiec i nawet się człowiek nie oglądnął jak on już był na górze. Podsumował to jednym zadaniem “Trzeba kupić czekany”. Zabawa przednia i zdecydowanie cieszymy się, że mieliśmy taką okazję.
Jak już wyspinaliśmy się na ściankę to byliśmy w totalnie innym świecie. Było pięknie, pusto i lodowo. Kraina lodowca otworzyła się przed nami, nie widzieliśmy już parkingu, innych ludzi. Wszędzie lód, ale właśnie to było najpiękniejsze w tym wszystkim.
Mieliśmy jeszcze jedną ścianę, albo bardziej powinnam powiedzieć rynnę, do pokonania ale to już była bułka z masłem. Przewodnik tak czy siak rozłożył linę, która wiadomo była pomocna ale ogólnie nie było to nic trudnego.
Troszkę czasu zajmowało ciągłe rozkładanie liny. Zastanawiam się czemu oni nie zostawiają lin na parę dni. Wiadomo, że lodowiec się rusza i strzeliny się zmieniają ale chyba nie aż tak szybko, żeby na parę dni nie mogli zostawić lin. A może nie chcą, żeby inne firmy z nich korzystały? Na pewno coś w tym jest. W każdym razie my nie narzekaliśmy bo po pierwsze i tak cieszyliśmy się, że jest nas tylko dwoje i nie musimy czekać, aż reszta grupy się wyspina a po drugie wykorzystywaliśmy ten czas na robienie zdjęć.
Po przejściu rynną naszym oczom ukazało się kolejne magiczne miejsce…
Poczuliśmy się jak w samym centrum lodowca. Przewodnik miał rację. Wynajmuje się przewodnika z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na jego doświadczenie i bezpieczeństwo jakie ci daje, a po drugie przewodnik zna piękne miejsca i cię zaprowadzi prosto do nich. Często zapominamy o tym drugim powodzie. Myślimy o przewodniku bardziej jak o zabezpieczeniu i osobie która wie jak zainstalować liny. Prawda jest taka, że my byśmy mogli sami łazić po tym lodowcu ale zajęłoby nam godziny, żeby dojść w te najładniejsze miejsca.
To niestety był najdalej wysunięty punkt do, którego doszliśmy. Od tego momentu trzeba było wracać. Można iść dalej lodowcem. Są nawet takie wyprawy gdzie rozkłada się namioty na lodzie a prowiant dostarczany jest helikopterami. Podobno jakaś firma specjalizuje się w tego typu ekspedycjach i przejście całego lodowca trwa ok. 28 dni. Tylko jaka przyjemność jest spać tak na lodowcu gdzie nie można nawet ogniska rozpalić i wszystko wokół jest białe. Na pewno jest to przeżycie ale chyba ja powiem pass.
Wracaliśmy tą samą drogą co wychodziliśmy więc oznaczało to ponowne pokonanie rynny i ściany. Z rynną poszło łatwo ze ścianą w sumie też. Schodziliśmy używając metody rappelling. Przywiązani do liny schodziliśmy krok po kroku na dół. Przewodnik nas spuszczał więc nasza praca polegała tylko na przekładaniu nóg na lodzie. Wyglądało to trochę jak chodzenie tylko ściana robiła za podłogę a lina pomagała nam walczyć z grawitacją. Pierwsza chwila kiedy musiałam zaufać linie i po prostu zacząć iść była dziwna ale jak tylko się przełamałam to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Super uczucie - i jakie to łatwe!
Ja byłam w szoku, że to takie proste i bez wysiłkowe a Darek był w szoku, jak lód potrafi utrzymać człowieka. Mitch bowiem wykręcił w lodzie dwa małe kanały w kształcie litery V i przewlókł przez to sznur. Wygląda to mniej więcej jak na rysunku poniżej.
Tak przewleczona lina robi za kotwicę. Następnie do tego przywiązywana jest główna lina z karabińczykami i człowiek. Myśmy chodzili po lodzie parę dni temu i baliśmy się, że może się ukruszy, może się załamie pod naszym ciężarem. Jak zobaczyliśmy, że lód jest w stanie utrzymać dorosłego człowieka na linie i nawet nie drgnie to nasze obawy zniknęły i już spokojnie skakaliśmy po lodzie ile wlezie.
Bezpiecznie zeszliśmy na dół i dopiero teraz zobaczyliśmy ile więcej ludzi się tu uzbierało. W oddali było kilka większych grup. Niedaleko nas na ściankach bawiły się dwie grupy z firmy Nova Glacier Explorers (naszej firmy). Widzieliśmy w oddali grupę 6 ludzi, którzy mieli wykupioną wycieczkę tą co my. Oni jednak nie doszli tak daleko i bawili się na łatwiejszej ściance tylko w schodzenie - bez wychodzenia. Na innej, bardziej stromej ścianie, cztery osoby robiły wspinaczkę. Oni mieli wykupioną wycieczkę Ice Climbing. W sumie to się cieszyliśmy, że my nie wybraliśmy Ice Climbing. Oni spędzają więcej czasu na ściance, uczą się i próbują ale za to mało widzą lodowca. My mieliśmy mały przedsmak wspinaczki a jednocześnie mogliśmy zobaczyć piękne miejsca.
Na sam koniec Mitch zaprowadził nas w miejsce zwane Ice Fall (wodospad lodu). To tutaj tylko dochodzi większość wycieczek. Ale ja się cieszę, że Darek poczytał i wyszukał która firma jest najlepsza. Inne firmy nie dość, że dochodzą tylko do tego miejsca to jeszcze nie dają raków tylko łańcuszki.
Byliśmy w tym miejscu sami - na szczęście. Nawet przewodnik podkreślał parę razy, że dobrze, że wcześniejsza grupa właśnie opuściła to miejsce a nowa jeszcze nie doszła. Też chyba w ciszy chciał się napatrzyć na to cudo natury. Nie dziwię mu się. Tu musi się dziać jak tak przyjdzie 20 ludzi i każdy skacze, krzyczy, robi sobie selfie itp. My podobnie jak nasz przewodnik mogliśmy tak stać godzinami w tym miejscu, podziwiać lodowiec i wsłuchiwać się w jego odgłosy. Bo przy lodowcu słychać jak pęka, jak czasem coś się odłamie.
Czas było wracać do bazy. To był piękny spacerek i dzień pełen wrażeń. W bazie wypiliśmy jeszcze piwko z przewodnikiem i pogadaliśmy troszkę o życiu. Mitch jest wolnym duchem. Sam nazywa siebie Ski-bum czyli w wolnym tłumaczeniu bezdomny narciarz. Kocha narty więc od razu znalazł wspólny temat z Darkiem. On jednak wybiera takie mniejsze resorty, które mają mniej turystów a co za tym idzie też mniej zielonych i niebieskich tras. Sam jest przewodnikiem w jakimś małym resorcie w Utah. Lato spędza na Alasce pracując dla Nova a zimy w Utah jeżdżąc na nartach. Widać, że robi to co lubi cały rok a spanie u kogoś na tarasie czy pod namiotem uznaje za standard. Typowy włóczykij.
Po lodowcu wróciliśmy do naszego pensjonatu. Po krótkiej drzemce (musieliśmy nadrobić zaległości) poszliśmy na górę gdzie pomału szykowano się do obiadu. Dziś pensjonat już jest pełny. Obsługa była zajęta przygotowywaniem kolacji na jakieś 30 ludzi ale uwijali się szybko. My grzecznie zajęliśmy stolik i podziwialiśmy widoki. Naprawdę cudowne miejsce!
Kolacja w pensjonacie nie jest wliczona ale można ją sobie osobno wykupić. Jest to dobra opcja bo w okolicy nie wiele jest restauracji. Większość trzeba zgłaszać dzień wcześniej i rezerwować. Myśmy jadąc tu wczoraj zadzwoniliśmy aby dowiedzieć się i zarezerwować sobie miejsce na kolację. Wczoraj niestety nie załapaliśmy się. Dziś za to byliśmy bardzo ciekawi czym to nas poczęstują. Codziennie jest tu inne danie i nie ma menu tylko zdany jesteś na kucharza. Można zgłosić jak się ma jakieś restrykcje w diecie i pewnie ugotują coś innego (np. wegetariańskiego). My oczywiście nic nie zgłaszaliśmy bo lubimy eksperymentować a nie wymyślać. No i dobrze bo to co wjechało na stół przerosło nasze oczekiwania.
Pięknie podana i przepyszna porcja schabu z ziemniakami i szparagami. Było tak pyszne jak wyglądało. Idealnie wypieczone, przyprawione i po prostu niebo w gębie jak to się mówi. Był to chyba najlepszy obiad jaki jedliśmy na tym wyjeździe. No może tacos z tuńczyka są porównywalne. Po daniu głównym przyszedł jeszcze deser. Domowe ciasto z gałką lodów i borówkami z ogródka. Pychota!
Szefem kuchni jest Kate, pani która wczoraj opowiadała nam o zorzach. Jej syn CJ natomiast przejął talent mamy ale przelał go na drinki. Jest on bowiem barmanem. Barmanem z powołania. Uwielbia eksperymentować z drinkami, przykłada dużą wagę do szczegółów. Jednym z takich szczegółów było przydymienie szklanki na Old Fashion. Drinek Old Fashion jest dość popularny i polega na zmieszaniu burbonu, bitters, i syropu cukrowego. CJ jednak nie idzie na łatwiznę. Najpierw podpalił węgielki a potem położył na tym szklankę aby dym wypełnił szkło i nadał dodatkowego smaku. Jako syropu cukrowego użył syrop zrobiony z niebieskich kwiatów z Tajlandii.
Jako ciekawostka - dużo ludzi uważa, że niebieskie jedzenie jest sztuczne i ma w sobie chemię aby nadać kolor. Prawda jest taka, że dla nas to jest sztuczne i chemiczne bo w starożytności on nie istniał. Naukowcy odkryli, że w czasach starożytnych kolor niebieski nie istniał. Szczególnie w starożytnej Grecji. Np. w twórczości Homera nie ma nigdy wspomnianego słowa niebieski pomimo, że wszystkie inne kolory są wymienione. Dla odmiany w Azji kolor niebieski był bardzo popularny i wykorzystywany do gotowania.
Drink rzeczywiście był zbalansowany, nie za słodki, nie za mocny - po prostu idealny! Trochę zeszło robienie go ale cóż, każda sztuka wymaga czasu. Siedzieliśmy przy barze obserwując jak CJ eksperymentuje z drinkami. Poza załogą dołączyło do nas jeszcze parę ludzi i historiom nie było końca. Było to bowiem skupisko bardzo ciekawych ludzi. CJ jest byłym wojskowym, Navy, opowiadał o swoich przygodach na oceanach. O życiu w łodzi podwodnej. Dwie rzeczy utknęły nam w pamięci. Pierwsza dotycząca jedzenia. Jako, że jego mama gotuje pysznie (o czym przekonaliśmy się podczas kolacji) to on nie bardzo znał inną kuchnię. Uważał, że jedzenie zawsze jest smaczne i ładnie podane. W marynarce przekonał się jednak, że jest różnica między jedzeniem a paszą. Skomentował to tylko tak - mówi się, że marynarka ma najlepsze jedzenie, więc ja nie chcę wiedzieć co inni jedzą.
Drugą rzeczą którą stwierdził, to że najgorszym uczuciem jest być w łodzi podwodnej pod lodem. Wg. niego jest to najbardziej przerażająca rzecz na świecie. Ja i tak podziwiam ludzi z łodzi podwodnych, że nie mają klaustrofobii ale jak tak pomyśleć, że jeszcze nad sobą ma się tony lodu to musi być przerażające. Do tego wszystkiego jeszcze odgłosy jakie się słyszy są jak nie z tej ziemi. Jak tak wszystkie odgłosy się mieszają (woda, pękanie lodu, echo) to można myśleć, że to jakieś głosy z zaświatów. Na to wszystko wtrąciła się dziewczyna Jay, która jest zafascynowana rekinami i życiem oceanów i powiedziała, że człowiek potrafi polecieć w kosmos a 80% głębin oceanów jest nadal nie osiągalna i odkryta. Wow - nigdy o tym nie myślałam i nie zdawałam sobie sprawy ale coś w tym musi być.
Ponieważ jutro mamy lekki dzień i możemy się wyspać to dziś cieszyliśmy się z nowych znajomości. Słuchaliśmy ciekawych historii i jak czasem podsunęli nam jakiegoś drinka na spróbowanie to próbowaliśmy i chwaliliśmy.
2021.08.31 Girwood & Glacier View, AK (dzień 10)
Yupii…mamy samochodzik. Nie jesteśmy już do końca bezdomni. Nie jesteśmy zależni od rozkładów jazdy. Wolność! Możemy znów postać godzinę w korkach. Ogólnie to nie mam nic przeciwko transportowi publicznemu. Często jest szybszy, wygodniejszy, szybszy i tańszy. Jednak samochód też ma plusy, można podjechać gdzie się chcę i kiedy się chce.
Rano prosto z hotelu, oczywiście po śniadanku na 20 piętrze, pojechaliśmy na lotnisko odebrać samochód. Nie było łatwo ani tanio zarezerwować samochód na Alasce ale na ostatnie parę dni udało nam się skołować jakiś SUV.
Pierwszy przystanek to Potter Marsh Wildlife Viewing Boardwalk. Jak sama nazwa mówi platforma do oglądania zwierząt to i zwierzęta powinny być. Z nadzieją, że tu już na pewno coś zobaczymy ruszyliśmy na deptak. Niestety chyba wszystkie zwierzęta uciekły jak ludzie zaczęli przychodzić. Widzieliśmy ślady obecności łosia albo misia ale to były tylko ślady w trawie.
Tak czy siak spacerek był fajny i fajnie jest mieć takie miejsce do pospacerowania i dotlenienia mózgu tak blisko wielkiego miasta jakim jest Anchorage.
Po spcerku ruszyliśmy w kierunku Alyaska Resort. Jest to największy resort narciarski na Alasce. Oczywiście Darek chciał sprawdzić co w trawie piszczy i czy jest on warty odwiedzenia w zimie. Wygląda całkiem fajnie i jest szansa, że kiedyś przyjedziemy tu w sezonie.
Alyaska Resort ma stosunkowo zaawansowany teren. Tylko 11% to zielone trasy. Ma 2500 ft (760m) różnicy wzniesień ale można podejść wyżej i zjeżdżać 3200 ft (975 m). Myślę z Darek nie będzie się nudził. Sama baza wygląda tak sobie. Jak na Stany przystało przy gondoli jest wypasiony hotel, gdzie pachnie kadzidełkami, na lobby są drogie sklepy i restauracje a dekorację stanowi miś polarny.
Jest też druga część resortu w której jest więcej szeregowych domków, apartamentów. Tam nie wiele się działo ale zjechaliśmy 5 minut w dół i wjechaliśmy do browaru ukrytego w krzakach i lesie. WOW… było trochę ludzi co zaskoczyło nas na maksa, że tu w tych krzakach ciężko jest znaleźć wolne miejsce na parkingu.
W słoneczku super się siedziało ale szybko przenieśliśmy się pod parasol i tam się zaczęło. Siedzieliśmy przy dużych ławkach więc lokalni spragnieni rozmowy z kimś nowym się dosiadali i jak tylko usłyszeli, że my nie mówimy po angielsku to zaczęły się pytania…a od pytań skąd jesteśmy poszło na opowiadanie całej historii życia. I takim oto sposobem poznaliśmy małżeństwo, które Europę bardzo dobrze zna… ale znają tą Europę powojenną. Mężczyzna był w wojsku i stacjonował dużo w Europie a potem brał udział w wojnie w Zatoce Perskiej.
Zajadaliśmy meksykańskie jedzenie, popijaliśmy pysznym, świeżym piwkiem i słuchaliśmy opowiadań byłego żołnierza. Podobno byli oni w Niemczech jak zburzyli mur berliński. Mieli znajomych, których dziadek czy tata był w SS. Zdecydowanie żyli w ciekawych czasach. Wiadomo, że głównie opowiadali te miłe historie ale sami przyznali, że ciekawie nie było w czasach 80/90 w Europie.
Fajnie się siedziało i siedziałoby się tak dalej ale trzeba ruszać w drogę. Minusem posiadania auta są korki. Pociag przejedzie po własnych torach, samolot przeleci a samochód jak stał taka stoi. Alyaska resort jest pomiedzy Anchorage a Seward. Jak już wiecie z wcześniejszych wpisów Seward jest piękny i zdecydowanie warty odwiedzenia. Oznacza to, że w połączeniu z robotami drogowymi czekają nas korki. I tak też się stało. Wystaliśmy swoje w obie strony i wreszcie znaleźliśmy się na autostradzie numer 1.
Flaga Alaski przedstawia konstelacje gwiazd (Wielką Niedźwiedzicę) i gwiazdę polarną. Wielka niedźwiedzica symbolizuje oczywiście niedźwiedzie, które są rdzennymi mieszkańcami tego stanu. Gwiazda Polarna natomiast symbolizuje stan wysunięty najbardziej na północ. Gwiazdy z flagi są również na oznaczeniach autostrad jak widac na powyższym zdjeciu. Są też na różnego rodzaju pamiątkach ale też zostały wybite przez naszego konduktora jak nam kasował bilety w pociagu Seward - Anchorage.
Droga numer 1 ciągnie się przez piękna dolinę na wschód od Anchorage, aż do miasta Tok. Do Tok to my dziś nie jedziemy, choć Darek co chwila się pytał a co tam jest i prawie był gotowy jechać do końca tylko, żeby się przekonać co tam jest.
Wydaje mi się jednak, że w Tok nie wiele jest poza skrzyżowaniem autostrad. Nasz plan był zjechać dużo wcześniej. W miejscowości Glacier View mieliśmy rezerwacje w Majestic Lodge. Glacier View ciężko nazwać miasteczkiem bo w sumie to chyba nic tam nie ma poza pensjonatami i biznesami oferującymi wycieczki na lodowiec. Swoją nazwę i popularność miasteczko zyskało dzięki lodowcowi Matanuska. Lodowiec ten mamy w planach zwiedzić jutro. Droga do pensjonatu była piękna i jechaliśmy dość wolno aby pstrykać zdjęcia. Tu za wiele ludzi nie jechało i trochę się zastanawialiśmy co zastaniemy na końcu naszej drogi.
Do Majestic Lodge zjechaliśmy koło 7 wieczór i odrazu wyskoczyła do nas panienka, która zarażała pozytywną energią. Skakała jak mały piesek i pokazywała nam wszystko włącznie z naszym pokojem. Pokój jak to pokój ale widok ze stołków w ogrodzie był powalający.
Oczywiście Darka uwadze nie umknął napis “Majestic Heli Ski”. Czyżby Majestic organizował też heli skiing (narty z helikoptera)? Wygląda, że tak. Cały pensjonat udekorowany był albo porożami z polowań albo zdjęciami z heli skiing. Jak się okazało to w zimie pensjonat ten przyjmuje rolę resortu narciarskiego. Można przyjechać tu na tydzień między lutym a kwietniem i za “niecałe” $10tys ma się nocleg i wyżywienie na 7 dni a także codziennie wywożą cię parę razy dziennie w góry gdzie sobie zjeżdżasz po świeżutkim puchu. Przewagą heli skiing jest jakość śniegu i mało ludzi. Ponieważ jest to droga przyjemność i wywożą cię w góry gdzie jest zerowa infrastruktura, to masz gwarantowane, że puch będzie ale ludzi za wiele nie zobaczysz. Darek już prawie zaczął rezerwować pobyt tu na następny sezon i kombinował jak to pogodzić z Alyaska resortem, ale dowiedział się, że na 2021/2022 już nie ma miejsc. Może za parę lat…
W leci natomiast pensjonat Majestic jest popularny na wesela. W ogrodzie mają małą drewnianą konstrukcję, która robi za kapliczkę. Ogród spokojnie pomieści dużo gości a do tego jadalnia i taras. No i oczywiście widok…
Rozpakowaliśmy się, poszliśmy na chwilkę posiedzieć do ogrodu, zjedliśmy kolację i stwierdziliśmy, że zobaczymy co tu się dzieje. Wyszliśmy więc na piętro z restauracją i siedliśmy z załogą przy barze. Z Darkiem lubimy siedzieć przy barze, zwłaszcza w nowych miejscach bo zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Tym razem dowiedzieliśmy się, że dziś mają być widoczne zorze polarne. Podobno niedawno wybuchło słońce i fala ta do 18h dojdzie do ziemi. Ta zwiększona aktywność słońca ma spowodować, że zorze polarne będą widoczne nawet w południowej Alasce … wow - zorze w lecie? To się rzadko zdarza. To znaczy zorze są cały rok ale zdecydowanie gorzej i rzadziej spotykane sa w lecie. Część pracowników się napaliła bo nigdy nie widzieli zorzy polarnej. My też się troszkę napaliliśmy, pomimo, że to nie nasz pierwszy raz. Do drugiej rano jednak czekać nie chcieliśmy. Poszliśmy więc spać wcześniej aby ok. 12-1 w nocy się przebudzić i sprawdzić co się dzieje. Nie tylko my wyszliśmy na taras czy do ogrodu. Każdy był ciekawy. Ludzkie oko niestety nic nie dostrzegło. Aparat troszkę uchwycił ale nie wiele…
Po pierwsze wydaje mi się, że trzeba było wyjechać na jakieś wzgórze (Hatcher Pass jest dobrą opcja), po drugie pewnie trzeba by poczekać do 2 am a po trzecie jednak na posesji pensjonatu Majestic nie było idealnie ciemno co też utrudniało zobaczenie zorzy. My jutro idziemy chodzić po lodowcu więc średnio uśmiechało nam się siedzenie do 2 rano i zdecydowaliśmy się spać. Jak na drugi dzień rozmawialiśmy z ludźmi to nikomu nie udało się zobaczyć zorzy.
2021.08.30 Seward, AK (dzień 9)
Wczorajszy spacerek był piękny ale też szybki. Chcąc dojść do lodowca i spędzić tam trochę czasu wiedzieliśmy, że spowrotem trzeba będzie przyspieszyć. Tak więc po schodzeniu non-stop bez najmniejszej przerwy rano czułam to w mięśniach. Tak więc jak Darek powiedział, że na dziś jest mały spacerek i trzeba będzie zejść 3tys feet (900+ metrów) na odcinku jednej mili (1.6km) to podziękowałam. Stwierdziłam, że sobie pozwiedzam dalej miasteczko a on niech się ślizga w dół po żwirze. Tak potem relacjonował ten swój maraton…
Alaska nie ma litości dla górołazów. Taka piękna pogoda jak była wczoraj i dzisiaj nie wiadomo kiedy się znowu powtórzy.
Na zakwasy Ilonka wybrała miasteczko i jej ulubione Puffinsy a ja znowu górki. Trzeba rozchodzić mięśnie. Steward ma słynny szczyt górujący kilometr nad miastem, Marathon.
Wiedząc, że szlak idzie nasłonecznionym zboczem poranny start był obowiązkowy. Nawet na Alasce w górach w słońcu jest gorąco.
Start szlaku jest dokładnie w samym miasteczku i początek jest stromą, szeroką drogą, zwaną Jeep trail.
W niespełna pół godziny szlak wychodzi z lasu i… wchodzi w krzaki i wysoką trawę. Nie jest to park narodowy, więc trasa nie była najlepiej przygotowana. Stoma i zarośnięta. Misie lubią takie klimaty, więc musiałem czasami głośno myśleć.
Po kolejnej godzinie wyszedłem z zarośli i w końcu dotarłem na polany i jeziora. Widoki znacznie się polepszyły i nawet lekki wiatr zaczął powiewać.
Spotkałem parę osób na szlaku, ale bardzo mało, nie tak jak wczoraj. Może w sumie 8-10 ludzi. Jeden gostek schodził i powiedział, że wyżej widział dwa niedźwiedzie, ale były daleko. Szły w kierunku polany z borówkami i może je tam jeszcze spotkam. Niestety jak wyszedłem wyżej to już ich tam nie było.
Od polan szlak szedł ostro do góry i gdzieś około godziny 13 wyszedłem na szczyt. Oczywiście nie było pawie nikogo, jakieś dwie osoby tylko siedziały i odpoczywały.
Ciężko określić który to szczyt. Szlak, albo raczej ścieżka szła dalej, wyżej i wyżej. Na Alasce raczej nie ma końca szlaków. Jest koniec oficjalnej ścieżki, a dalej to już tylko wydeptana przez ludzi i zwierzęta ścieżka.
Poszedłem jeszcze z 15 minut dalej i na kolejnym szczycie usiadłem i tak chyba siedziałem z 30 minut. Siedziałem i podziwiałem Alaskę. Jaki to jest piękny, górzysty stan, z niezliczoną ilością gór. Raj dla górołazów.
Można było iść dalej i pewnie dojść do tego wielkiego pola lodowcowego co wczoraj zdobyliśmy z drugiej strony, od Exit Glacier. Nie wiem dokładnie ile bym musiał tam iść, ale pewnie z dzień, góra dwa. Nie miałem sprzętu ani czasu więc zawróciłem.
Do Steward mogłem wrócić tym samym szlakiem, albo iść ostro, prosto na dół.
Za bardzo to zejście nie było polecane, bo jest bardzo strome po piargach. Często jak chodzimy po górach to na podstawie dwóch parametrów wiemy jak ciężka i stroma jest trasa.
Jak na odcinku jednej mili trasa idzie do góry lub w dół 1,000 lub więcej stóp, to oznacza to, że będzie ciekawie.
Tutaj trasa na odcinku mili schodziła 3,000 stóp! Masakra. Było stromo, bardzo stromo. Dalej bezpiecznie, ale kamienie spod butów leciały ostro w dół. Byłem sam, ale jak jest tutaj więcej ludzi to trzeba bardzo uważać. Taki rozpędzony kamień może narobić kłopotów jak trafi w człowieka poniżej.
Całe schodzenie zajęło mi gdzieś 1:15. Kolana i łydki już dalej nie mogły iść. Chyba poddałem je niezłemu testowi.
Trasa zeszła w tym samym miejscu gdzie zaczynałem. Odnalazłem bezdomną Ilonkę siedzącą na krześle gdzieś obok naszego motelu i w końcu mogłem odpocząć.
No tak, ja bezdomna byłam cały dzień. Jak ten złówik z domkiem (plecakiem) włóczyłam się po miasteczku. Część rzeczy zostawiliśmy w siatkach w pralni koło naszego motelu ale wartościowe rzeczy jak sprzęt foto/video wzięłam do plecaka i pomaszerowałam w kierunku zatoki czyli w dół miasteczka.
Zaraz na wybrzeżu jest Alaska SeaLife Center. Jest to połączenie oceanarium z muzeum. Byłam bardzo ciekawa tego miejsca zwłaszcza po tym jak kapitan na statku zachwalał, czego tam nie można się dowiedzieć. Tak więc cała podekscytowana poszłam się uczyć o puffinsach (maskonurach) i innych wodnych stworzeniach.
Maskonury byly ale jakoś tak oglądając je w zamknięciu w czymś co przypomina zamknięty basen, jakoś mi się nie spodobało. Dużo bardziej wolę obserwować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu.
Poza puffinsami mają też inne morskie zwierzątka. Głównie foki, ryby i żyjątka typu rozgwiazdy i inne nie zidentyfikowane cuda podwodnego świata.
Oczywiście nie zabrakło łososiów. Łosoś jest najpopularniejszą rybą Alaski. Ma on jednak trochę przekichane w życiu. Ze względu na duże wartości odżywcze każdy chce go zjeść. Najpierw małe rybki chcą zjeść jajeczka łososia. Jak już jakimś cudem łosoś się urodzi to zaczyna być na celowniku człowieka i misia.
Rodzaje łososia
Oczywiście w Seward też łowiono bardzo dużo łososia. Niestety wszystko się zmieniło 27 marca 1964 roku, kiedy to na Alasce było potężne (9.2) trzęsienie ziemi. Było to drugie największe trzesienie ziemi na świecie. Silniejsze było tylko w 1960 roku w Chile i miało moc 9.5. Do dziś, na szczęście, rekord ten nie został pobity. Trzęsienie zniszczyło prawie doszczętnie Anchorage, a miasta jak Seward czy Valdez o mało nie zniknęły zalane przez tsunami. Nieszczęsne trzęsienie ziemi stało się w Wielki Piątek i od tego dnia, połowy łososia przestały istnieć w tych rejonach. Łosoś opuścił zatokę Resurrection i Aialik na 5 lat. Była to tragedia dla ludzi, którzy głównie utrzymywali się z połowów tej ryby. Na szczęście łosoś powrócił (co prawda nadal w mniejszej ilości), miasteczko Seward się odbudowało i nadal istnieje na mapie świata.
Bardziej indystryjne miasteczko zostało przekształcone na mekkę dla turystów. Zniszczone tereny zostały przekształcone w parki, pola namiotowe, centrum oceaniczne itp. Jedno z takich pól namiotowych (albo bardziej na kampery) jest zaraz przy centrum oceanicznym, z widokiem na zatokę. To właśnie tam usiadłam na skałach i patrzyłam jak skaczą srebrne łososie. Podobno w Seward, srebrne łososie które skaczą jak opętane są czymś normalnym. Dla mnie nie było w tym nic normalnego i przez dobrą godzinę próbowałam uchwycić na zdjęciu jak te wariaty skaczą.
W końcu udało mi się uchwycić skok w kadrze. Szczęśliwa z sukcesu odłożyłam aparat i podziwiałam zatokę. Tak bardzo to miejsce przypominało mi Nową Zelandię, że jak najdłużej chciałam tu być aby zapamiętać ten widok.
Darek jednak napisał, że już schodzi więc i ja się zebrałam i poszłam pod motel. Tam przy kawie czekałam aż mój najlepszy górołaz wróci. Wrócił… i to głodny. Tak więc po przepakowaniu się ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Dziś powrót do Anchorage. Nadaliśmy bagaże i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Przy braku rąk do pracy, znalezienie jakiejś otwartej restauracji w poniedziałek o 2 po południu graniczyło z cudem. Znaleźliśmy jakąś smażalnię ryb i poczuliśmy się przez chwilę jak nad polskim morzem. Byle jaka ryba, usmarzona na głębokim oleju, podana z frytkami kosztowała $25 a porcja jak jakaś przekąska a nie obiad. No nic, czasem nawet doświadczeni turyści wpadają w pułapkę turystyczną i przepłacają.
Przyszedł czas na wejście na pokład pociągu. Jadąc do Seward pogoda nam nie dopisała ale dziś zapowiadało się slonecznie. I tak też się stało. Oczywiście na zewnętrznym tarasie wiało ale i tak przesiedzieliśmy tam trochę starając się uchwycić jak najwięcej piękna Alaski.
Człowiek często nie docenia małych rzeczy ale my bardzo się cieszyliśmy, że mamy kolejny dzień z piękną słoneczną pogodą. Na Alasce bardzo dużo pada a wrzesień jest najbardziej mokrym miesiącem. Juneau troszkę nam pokazało jak wygląda typowa pogoda na Alasce. Seward, natomiast pokazał że może być słonecznie i pięknie. Korzystając z ładnej pogody pstrykaliśmy zdjęcia jedno po drugim.
Po jakimś czasie wezwano nas na kolację. Pierwszą turę olaliśmy bo woleliśmy podziwiać widoki. Na drugą już pasowało się załapać. Na szczęście w drugiej było mniej ludzi i mieliśmy stolik tylko dla siebie. Warto było przeczekać. Ciężko tylko się jadło pstrykając zdjęcia bo znów co chwila coś ładnego się pojawiało.
Ominął nas też łoś. Podobno przez chwilę biegł przed pociągiem aż w końcu uciekł w krzaki. Niestety z mniejszych okien w wagonie restauracyjnym nie udało nam się go zobaczyć. Potem z góry widzieliśmy dwa ale były dość daleko a pociąg pędził.
Niestety nie mieliśmy szczęścia do zwierząt. Nie udało nam się zobaczyć misiów bawiących się na łące czy łosia chłodzącego się po kolana w wodzie. Udało mi się za to wypatrzyć deptak który może jutro odwiedzimy. Z deptaka podobno można zobaczyć jakieś zwierzaki.



Do Anchorage zajechaliśmy późnym wieczorem. Prawie do samego końca towarzyszył nam piękny zachód słońca.


To był długi dzień… tak jak i ten wpis. Dobrze, że Marriott jest tylko 15 min na nogach od stacji to szybko dostaliśmy się do niego, odebraliśmy bagaże, które zostawiliśmy tam parę dni temu i znów mogliśmy się wyspać w wygodnym łóżeczku. Jutro znów w drogę. Tym razem autkiem… tak od jutra już będziemy mieć autko!
2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)
Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park.
Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków.
Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!
Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom.
Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego.
Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu.
O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce.
Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem.
Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat.
Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail.
Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km.
Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić.
Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit.
Im wyżej tym ładniej.
Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi.
Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu.
Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy.
Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding.
Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki).
Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie.
Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej.
Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit.
Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza.
Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!
Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca, o godzinie 16 musimy być na dole.
Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło.
Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.
Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!
Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy.
Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno.
Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać.
W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!
Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów.
Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło.
Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….
Nawet się dobrze schodziło.
Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność.
Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć.
Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień.
Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie.
Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją.
Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone.
Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!
2021.08.28 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 7)
Gdzie góry, lód i ocean się spotykają.
Takie hasło przewodnie reklamuje park narodowy Kenai Fjords. To właśnie tu, ponad 38 lodowców bierze swój początek z twardych połaci lodowych znajdujących się w sercu tego parku. Kiedyś prawie wszystkie lodowce schodziły do oceanu. Teraz, niestety ze względu na ocieplenie klimatu i szybkie topnienie lodów, coraz więcej lodowców kończy się na lądzie. Nadal jednak parę się uchowało i zwiedzając park Kenai najlepiej zrobić to na dwa sposoby, łódką i na nogach. Dziś padło na łódkę.
Zdecydowaliśmy się na rejs z firmą Kenai Fjords Tours i trasę National Park Tour & Fox Island. Na wyspie lisiej (fox island) mamy mieć kolacje a cały rejs zaplanowany jest na 8.5h.
Zanim jednak wskoczyliśmy na statek to mieliśmy małą przygodę. A właściwie to całe miasto miało. Rano tak wiało, że koło 8 rano straciliśmy prąd. Z początku myśleliśmy, że to tylko nasz pokój, potem, że budynek, potem dowiedzieliśmy się że całe miasto…aż w ostatecznym sprawozdaniu wyszło, że cała dolina. Z plotkami różnie bywa i jak to w życiu, każdy coś od siebie doda. Ale fakt, że całe miasto nie miało prądu został potwierdzony jak poszliśmy po kawę i jakieś muffinki na śniadanie. Ale ludzie są głupi… co jakiś czas pani informowała, że nie ma kawy i że cold brew też się już skończyło, że płacić można tylko gotówką bo terminal na karty też potrzebuje prądu…tak samo jak ekspres. Ludzie jednak nadal uparcie czekali w kolejce tylko po to żeby się spytać czy mogą cappuccino. A jak słyszeli, że nie bo nie ma prądu to się pytali dalej…a może latte. Ehhh…. różnych lokatorów ma Pan Bóg.
Z kawy zrezygnowaliśmy bo musieliśmy, z italian soda zrezygnowaliśmy bo pić tego nie lubimy więc zostały tylko cytrynowo-lawendowe scones (drożdżówki). Pyszne zresztą. A co to jest italian soda (włoska oranżada)? Tak nazywają tu Red Bull wymieszany z jakimś słodkim syropem. Nie dla nas takie wynalazki.
Kawę na szczęście mieli na łódce więc energię do zwiedzania i pstrykania zdjęć mieliśmy. Wiatr, który był sprawcą odcięcia prądu niestety był nadal więc zapowiadał się dość kołyszący rejs.
My jednak wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko ludzie są źle przygotowani ubraliśmy wszystkie warstwy i odważnie zajęliśmy miejsce na zewnętrznym tarasie.
Miasteczko Seward położone jest nad zatoką zwaną Resurrection (zmartwychwstanie). Pewien żeglarz Aleksander Baranov w czasie dużego sztormu znalazł schronienie w tej zatoce. Kiedy sztorm się uspokoił żeglarz płynął sobie spokojnie przez zatokę a że była to niedziela wielkanocna to zatoka została nazwana Resurrection.
Pomimo wiatru pogoda dopisała i słoneczko mocno świeciło. Płynęliśmy więc podziwiając fiordy Kenai i wypatrując zwierzyny.
Wypatrywanie zwierzyny z bujającego się statku, przy wietrze nie jest łatwe. Większość zwierząt jest pod wodą. I trzeba naprawdę mieć dobrą lornetkę aby w oddali wypatrzeć coś innego niż załamujące sie fale.
Jeśli ma się szczęście, to foki można wypatrzyć na skałach. Foki wychodzą bowiem na ląd bo są tu bezpieczniejsze. Na lądzie nie dołapie je orka czy inny wodny drapieznik. Zwłaszcza w okresie reprodukcji czy jak rodzą się małe foczki to często można spotkać duże ilości fok na skałach. My z początku widzieliśmy pojedyńcze przypadki tu i tam.
Potem jednak kapitan podpłynął pod skały które foki wybrały sobie jako bezpieczne miejsce na powiększanie potomstwa. Niestety nie tylko my wiedzieliśmy o tej skale. Orki wywęszył duże skupisko fok i przypłynęły tu na kolację.
Zwróćcie uwagę na zakrwawioną fokę na skałach
Orki są jedne z bardziej inteligentych ssaków na świecie. Podobnie jak człowiek rodzą się one bez instynktu i wszystkiego muszą się nauczyć. Podobnie jak u ludzi wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i każda “rodzina” ma swoją własną ukrytą wiedzę. Oczywiście jest to wiedza na temat polowań. Każda grupa ma swoje sposoby i tricki jak upolować kolację.
Pierwszy raz w życiu byliśmy świadkami wodnego safari. Orki (trzy dokładnie - dwie samice i jeden samiec) pływały wokół skał, czasem samiec odpływał aby zmylić foki, tylko po to żeby głupiutkie foki wskoczyły do wody i wpadły w paszczę orki.
Te foki były troszkę głupiutkie. Foka może być na lądzie dniami więc skoro wiedziały, że w okolicy sa orki to czemu wskakiwały do wody a nie przeczekały niebezpieczenstwa. A wiedziały bo krzyczały tak, że nawet na łódce słyszeliśmy. A kawałek mieliśmy od nich bo nasz kapitan za bardzo nie chciał podpływać. Pewnie bał się, że orki mogą zaatakować statek bo takie przypadki też się zdażały. Jak wspominałam orki są dość mądre i bywały przypadki jak zaatakowały statek albo jak stworzyły taką falę, że fala zmiotła foki do wody.
Zdecydowanie było to inne doświadczenie niż safari w Afryce. Tutaj większość akcji działa się pod wodą i tylko po ogonach albo zachowaniu ptaków mogliśmy stwierdzić, że orki jedną fokę upolowały. Podobno jak orka upoluje fokę to trochę się nią bawi i podrzuca. O właśnie wtedy zlatują się ptaki, które żerują na odpadach. Nawet nasz kapitan był podekscytowany bo mówił, że 3 lata pływa a takiego polowania jeszcze nie widział.
Zwierzęta zawsze są fajną atrakcją ale główną destynacją naszego rejsu była zatoka Aialik. W parku narodowym Kenai jest prawie 40 lodowców. Niektóre z nich jak Exit Glacier kończą się na lądzie a inne jak Aialik Glacier dochodzą do wody. To właśnie lodowiec Aialik był naszą główną destynacją. Lata temu oglądałam jakiś program o Alasce i właśnie te wpadające do wody lodowce najbardziej zapadły mi w pamięć. Dlatego łódka na tym wyjeździe była konieczna. Trzeba gonić lodowce póki jeszcze są.
Ale tam wiało. Jak tylko podpłynęliśmy pod lodowiec to zaczęliśmy zapinać wszystkie kurtki pod szyję. Ogólnie dziś był wietrzny dzień ale jak do tego dodało się zimne powietrze od lodowca mieszające się z ciepłym od lądu to było wesoło.
Widok jednak a nie wiatr zapierał dech w piersiach więc spust od aparatu pracował na pełnych obrotach… i znów będzie ponad tysiąc zdjęć do obrobienia z całej Alaski. A pamiętacie jak się miało tylko rolkę na 36 zdjęć. Wtedy to dopiero trzeba było przemyśleć każdy kadr.
Ogólnie na wodzie spędziliśmy jakieś 7.5h. podziwialiśmy widoki, lodowce, i oczywiście zwierzęta. Poza fokami i orkami widzieliśmy też wieloryba…. Niestety wieloryba udało mi się tylko uchwycić jak tryskał wodą bo był dość daleko.
Natomiast były też moje ukochane puffins. Puffins a po polsku maskonur to ptaki występujące na północnych terenach. Maskonur zwyczajny najczęściej spotykany jest w Islandii, na Wyspach Owczych czy wschodnim wybrzeżu Kanady. Jest też maskonur pacyficzny, wystepujacy na morzu spokojnym w okolicach Alaski czy Kamczatki. Jest to ptak wodno-lądowy. Podobno troszkę lepiej pływa niż lata ale w obu przypadkach sobie super radzi. Potrafią one nurkować na 60 m i wytrzymać pod wodą 20-30 sekund. Jednocześnie potrafią latać z prędkością nawet 90km/h.
Żywią się głównie małymi rybkami jak na przykład śledzie. Ich specificznie ukształtowany dziub pozwala im złapać nawet do 10 ryb za jednym razem. Można też powiedzieć, że puffins to taki północny pingwin. Nadal ma on trochę daleko do pingwina ale ze względu na lądowo wodny tryb życia i podobne biało-czarne upierzenie można paru podobieństw się doszukać.
Te kropki to Puffins
Ja osobiście byłam w szoku ile ich tu było. Będąc na Islandii parę lat temu bardzo chciałam je zobaczyć. Wtedy nie miałam szczęścia. Tutaj na wodzie było ich mnóstwo. Szkoda tylko, że nie podpływały bliżej statku. Ogólnie co nas zaskoczyło to dystans jaki kapitan trzymał od zwierząt. Może dlatego, że łódka była większa, choć pewnie bardziej żeby nie drażnić zwierząt. Pewnie wie co robi. W Nowej Zelandii na przykład podpływał bliżej ale też łódka była mniejsza.
Ostatecznie przyszedł czas na kolację. Nasz rejs w ofercie miał obiad na wyspie lisiej (Fox Island). Spodziewaliśmy się lokalnego jedzenia w jakiejś odległej krainie. Niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Z portu do restauracji była minuta do przejścia, tam każdy dostał talerz z kurczakiem lub łososiem i siadał w dużej sali, która wyglądała jak jadalnia w szkole. Mieliśmy 1h na wyspie ale po zjedzeniu obiadu jak chcieliśmy się gdzieś przejść to okazało się że nie bardzo jest gdzie. Wyspa Fox słynie co prawda wśród entuzjastów kajaków czy trekkingu ale gdzie się nie ruszyliśmy to tabliczka że teren prywatny. No nic, troszkę rozczarowani przeszliśmy się po plaży i wróciliśmy na statek.
To był dzień pełen wrażeń. Po statku poszliśmy tylko zaopatrzyć się w wodę i do pokoju bo jutro dlugi szlak nas czeka. Jak zwykle z wodą nie było łatwo. Można przepłacać za wodę w małych sklepikach w mieście albo taszczyć ją przez cały Seward (ok. 30 min) w plecaku. Tak to jest jak się nie ma auta. Trzeba ćwiczyć…
2021.08.27 Seward, AK (dzień 6)
Znacie piosnkę Stare Dobre Małżeństwo - Czarny blus o czwartej nad ranem? Tak właśnie wyglądają nasze ostatnie dni. Budzimy się jak za oknami jest jeszcze ciemno i czarno. Czasem słychać tylko jak krople deszczu uderzają o okno. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem….”czwarta nad ranem…”.
Darkowi co prawda inna piosenka chodziła dziś po głowie…
Nie ważne jaką piosenką zaczynamy dzień tak długo jak nadal o 4 nad ranem chce nam się śpiewać. Dziś wsiadamy do pociągu do Seward. Pociąg nie jest byle jaki ale jak wysiądziemy to dopiero się okaże gdzie wylądowaliśmy. Troszkę obawiamy się hotelu w tym miasteczku. Niby opinie miał bardzo dobre ale po zdjęciach wyglądało troszkę jak barak na stacji benzynowej. No nic.. będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić.
Pociąg odjeżdża o 6:45 rano ale podobno na stacji trzeba być godzinę wcześniej. No nic…pewnie nas muszą sprawdzić, bagaże zeskanować itp. W sumie kontroli i bezpieczeństwa nigdy za wiele. Pomimo, że do stacji z hotelu mamy rzut beretem to zdecydowaliśmy się zamówić Lyft bo dość mocno padało. Ogólnie na Alasce, Lyft czy Uber nie są za bardzo popularne. Większość ludzi ma tu własne samochody a jak potrzebuje taksówkę to są żółte taksówki. W Anchorage jeszcze można złapać czasem Uber/Lyft. Poza Anchorage jest to wyzwaniem.
Zajechaliśmy szybko na dworzec, nadaliśmy jeden z plecakow bo podobno spreja na misie nie można brać na pokład i poszliśmy do głównej hali. A tam… człowiek na człowieku. Zapomnij o COVID, o odstepach między ludźmi i o grupowaniu się tłumów. Jednym słowem masakra. Kolejka co prawda szła w miarę szybko ale nie wyglądało to na najlepszą organizację. Zdobyliśmy karty pokładowe, pinezki, ze możemy wejść na pokład i czekaliśmy dalej.
Na szczęście szybko nam pozwolili wejść do pociągu. W deszczu, każdy przebiegł w kierunku właściwego wagonu i pośpiesznie zajął miejsce. My też….
Nasza klasa Gold Star znajduje się na górze dwu poziomowego wagonu. Na górze mamy fotele, panoramiczne dachy, taras widokowy i mały bar gdzie można dostać kawę/wodę, piwo też się znajdzie, choć i tak wszyscy rzucili się na kawę. Widać, że nie tylko my się słabo wyspaliśmy. Na dole natomiast jest wagon restauracyjny gdzie podawali nam śniadanko - standardowo jajecznicę.
Alaska Railroad ma ponad 656 mil (1056 km) trakcji. Pierwszym odcinkiem wybudowanym w 1903 roku było 50 mil (80 km) na północ od Seward. Później w 1910 przedłużyli trasę o kolejne 20 mil (32 km), aby docelowo wybudować trasę z Seward do Fairbanks. Decyzja o przedłużeniu trasy do Fairbanks została podjęta w 1914 roku.
To właśnie tą trasą dziś jedziemy. Do pokonania mamy odcinek 114 mil (183 km). Trasa ma nam zająć 4.5h głównie ze względu na odcinki gdzie prędkość musi być zredukowana, gdyż pociąg musi przejechać stome odcinki aby pokonać góry. I tak zrobili dość duży postęp bo początkowo pociąg mógł jechać do góry z nachyleniem 1% teraz pokonuje góry z nachyleniem 3%. Oczywiście większe nachylenie sprawiło, że trasa może być krótsza i szybsza. Z ciekawostek to pociąg jest elektryczny. Żadna nowość, nie? Większość pociągów jest przecież elektryczna. Natomiast tutaj nie ma już drutów nad szynami. Lokomotywy serii EMD SD70MAC o napedzie spalinowo-elelektrycznym mają silnik spalinowy który napędza prądnice podobnie jak w samochodzie hybrydowym. Dziekujemy tatuś za wytłumaczenie i poprawienie naszego bledu! Myśmy poczatkowo myśleli, że lokomotywa skoro nie dymi to pewnie działa jak Tesla.
Wyjazd z Anchorage jak z każdego miasta był dość nudny. Dobrze, że byliśmy w pierwszej turze na śniadanie, więc akurat jedliśmy jak mijaliśmy zaplecze miasta Anchorage. Przy śniadaniu poznalismy parę innych podróżników. Gostek ma 81 lat, Pani troszkę młodsza. I tak sobie podróżują. Ich celem jest zaliczenie wszystkich stanów i właśnie Alaska jest ich ostatnim. Oczywiscie my musieliśmy policzyć ile mamy na koncie i wyszło, że odwiedziliśmy 27 stanów. To się zmieni w listopadzie gdzie ja powinnam dodać dwa nowe stany a Darek tylko jeden.
Po śniadaniu wróciliśmy na swoje miejsca. Wyszliśmy na chwilę na taras widokowy. Taras bardzo fajny ale tak wiało i było zimno, że wybraliśmy jednak robienie zdjęć ze środka. I tak pogoda była smętna więc dużo nie traciliśmy nie wychodząc na zewnątrz.
Trasa z Seward do Anchorage jest podobno najlepsza na trasie koleii Alaska. Niestety nie mamy porównania ale zdecydowanie polecamy. Bardzo dobry serwis, wygoda no i widoki (nawet przy nienajlepszej pogodzie). Zdecydowanie podróż ta pokazuje po raz kolejny ogrom Alaski i jej różnorodność w krajobrazie.
Dlaczego Alaska jest piękna? Bo jest ogromna, dziewicza, bo ma piękne, wysokie góry, jeziora, lodowce, polany, lasy. Piękno natury, przestrzeń i chęć zobaczenia dzikich zwierząt jak misie czy łosie sprawia, że jazda pociągiem jest ekscytująca jak safari. Co prawda na safari można spotkać więcej zwierząt. Nam nie udało się zobaczyć z pociągu ani łosia, ani misia. Dopiero jak wjechaliśmy na stację w Seward to pan powiedział, że tam na torach są ślady misia… wygląda, że szedł sobie po torach całkiem niedawno.
Seward jest miasteczkiem portowym w południowej Alasce. Położone jest na półwyspie Kenai i jest bazą wypadową do parku narodowego Kenai Fjords. Park ten zwiedza się z łódki, gdyż lodowce wpływają do oceanu. Albo można przejść się na lodowiec. W całym parku jest tylko jeden szlak. To znaczy się są jeszcze dwa mniejsze ale tamte to są na 5-10 minut więc nawet szlakiem nie można tego nazwać.
Jak przystało na miasto portowe to zaraz obok stacji kolejki jest port z którego wypływają kutry rybackie, statki turystyczne, czy prywatne łódeczki. O dziwo, żadnych duzych statków rejsowych nie widzieliśmy. Może to i dobrze. Mamy nadzieję, że Seward nie będzie kolejnym Juneau, gdzie biznesy i atrakcje otwarte są wg. kursu rejsów.
Do Seward przyjechaliśmy z plecakami, ale wypchanymi na maksa bo jednak sprzęt w góry i sprzęt fotograficzny, trochę miejsca zajmuje i trochę waży. Podeszliśmy pod nasz motel i mieliśmy nadzieję, ze będzie można gdzieś zostawić bagaże. Niestety, tu nikogo nie ma a do pokoi wchodzi się używając kodu, który ustawiają dopiero o 3 po południu. Tak więc troszkę czasu mieliśmy. Stwierdziliśmy, że w takimi wypadku trzeba podejść do jakiejś restauracji, usiąść i przeczekać. Nie było jednak tak łatwo. Wszystko otwierajay dopiero o 3 po południu. Tak więc skończyliśmy na ławce koło placu zabaw z woda i drożdżówką ze sklepu.
Jak się potem okazało Seward ma duże problemy z ludźmi do pracy. Wszędzie szukają do pracy i to na wszystkie stanowiska. Ze względu na brak rąk do pracy większość biznesów jest otwarta krócej. W końcu nam się udało dostać do pokoiku. Pokoik nie najgorszy. Budynek Trailhead lodge wygląda trochę jak motel ale nam się trafił narożny pokój (nr. 3) i mieliśmy prywatność. Budynek został przerobiony aby pomieścić 5 pokoi. Każdy pokój ma lazienke, łóżko, kanapę i lodówkę. Czego chcieć więcej na 3 noce.
Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miasteczko można powiedzieć że ciągnie się od stacji kolejowej do zatoki Resurrection. Zamieszkuje je ok. 2700 ludzi i jest typowo turystycznym miasteczkiem żyjącym głównie od czerwca do sierpnia. Na Alasce pomału kończy się sezon. Wrzesień już jest bardzo deszczowy, potem zima i bardzo krótkie dni. Tak więc część ludzi przyjeżdża do Sewards tylko na 2 miesiące do pracy albo musi zarobić przez dwa miesiące na turystach, żeby potem jakoś przetrzymać zimę. Nie mają łatwo. Nic dziwnego, że na Alasce alkohol jest drogi i nie ma monopolowego na każdym kroku. Niestety przy tak krótkim lecie i ciezkich zimach można popaść w depresję.
Doszliśmy do zatoki i stwierdziliśmy, że jak Nowa Zelandia. Naprawdę, te góry, fiojrdy, ocean, przyroda, temperatura, wszystko przypominało nam Nową Zelandię.
Seward bardzo nam się spodobał od pierwszego spojrzenia. Na pewno pogoda też się do tego przyczyniła bo pomimo, że Anchorage pożegnał nas deszczem to Seward powitał nas słońcem.
Nad zatoką jest browar (Seward Brewing Company) więc wg.tradycji i naszego zamiłowania do browarów wstąpiliśmy zobaczyć co tam słychać. Kolejne miejsce z pysznym świeżym piwkiem i pysznym jedzeniem.
Tacos z rybek tak nam zasmakowały, że stwierdziliśmy już dalej nie szukać i zdecydowaliśmy się zjeść tu też kolację. Darek poleciał po amerykańsku i wybrał hamburgera … ja postawiłam na lokelnego łososia.
Lecąc na Alaskę mówiliśmy, że będziemy jeść dużo łososia i innych rybek. Po prawie tygodniu gdzie codziennie, co najmniej jedno z nas zamawia łososia mamy go troszkę dość. Przynajmniej do takiego wniosku doszłam kończąc dziś kanapkę. Problem jest w tym, że rybki tu są za bardzo wysmażone a przez to troszkę suche. Nadal pyszne ale nie żeby jeść codziennie.
Pobudka o 4 rano dała nam się odczuć i po wczesnej kolacji poszliśmy do naszego pokoiku i dość szybko padliśmy spać.
2021.08.26 Anchorage, AK (dzień 5)
Pobudka 4 rano… mówiłam, że te wakacje będą totalnie w naszym stylu, nie? A to oznacza też mało godzin snu, bo trochę szkoda czasu na spanie. Niestety dzisiejsza pobudka nie do końca jest potrzebna czy przemyślana. To znaczy kupując bilety do Juneau mieliśmy w planie wylądować w Anchorage i prosto z lotniska wynająć samochód i pojechać na północ. Niestety, przy planowaniu wakacji trzeba czasem być elastycznym gdyż nie zawsze wszystko jest tak jak byśmy chcieli.
Wynajmując samochód na Alasce, lepiej wypożyczyć taki co może jeździć po off-road. Zwykłym atutem dojedzie się do parków jak Denali, ale jak sie ma terenówkę to można fajnymi drogami się przejechać i zobaczyć zapierające dech w piersiach widoki. Niestety aktualnie na Alasce (i ogólnie w Stanach) są problemy z wynajmowaniem samochodów. Wszyscy, amerykanie którzy normalnie podróżują po Europie, Azji czy innych kontynentach często wybierają zwiedzanie własnego podwórka niż wylot za granicę. O terenowych samochodach mogliśmy tylko pomarzyć, o zwykłych w sumie też. Były jakieś ale cena byla chora. $5000 za tydzień i to jakiś zwykły samochodzik. Tak więc zamiast na północ pojedziemy na południe i zamiast autem to pociągiem. Ale to dopiero jutro… bo pociąg jest o 6:45 rano z Anchorage i dziś na niego nie zdążymy.
Tak więc 4 rano pobudka, dopakowanie walizek i w drogę na lotnisko. Dziś będzie spokojny dzień. Wiemy już że w Anchorage za wiele nie ma do zwiedzania więc będzie czas na kupienie spreju na misie i jakiś pamiątek.
Pomimo, że Juneau żegna nas typową pogodą, chmury, mgła i szarówka to mamy nadzieję na piękne widoki z samolotu. Bo trasa Anchorage-Juneau leci nad pięknymi parkami narodowymi.
Z początku bylo widać tylko “watę cukrową” czyli chmurki zasłaniały wszystko. Troszkę nam się oczka zamykały i przysypiało nam się. Na szczęście przebudziliśmy się w samą porę jak nad chmurami ukazały się piękne góry pokryte lodowcami.
To właśnie po tych lodowcach mamy chodzić z przewodnikiem i latać helikopterem. Ale to za jakiś czas. Póki co lodowce mogliśmy oglądać z samolotu.
Lot z Juneau do Anchorage trwa jakies 1.5h godzinki więc idealnie, żeby się przespać i popstrykać zdjęcia. I tu się pojawił mały problem… co o 9 rano można robic w Anchorage. Na szczęście Marriott ma fajną aplikacje i mogłam potekstować z recepcją. Tak, że zanim wyszliśmy z lotniska to już wiedziałam, że pokój jest gotowy i czeka na nas. Yupii! Będziemy mogli się wyspać.
Taksóweczka szybciutko dowiozła nas pod hotel - nie mogło być inaczej bo w Anchorage lotnisko jest blisko miasta. No więc wchodzimy na lobby, mówimy Pani, że pokoik z tego co wiemy jest już gotowy a ona do nas, że w sumie jak chcemy to nawet się na śniadanko na 20 piętrze możemy załapać.
Nasz pokój jest na 19 więc nie daleko. I właśnie po to zbiera się statusy… my trzymamy się Marriotta ile się da. Zbieramy punkty, potem jak pokój wychodzi drogo to płacimy punktami, jak tanio to normalnie kartą. Zbieramy noce i mamy już status platinium. To właśnie dzięki statusowi możemy mieć lepszy pokój (wyższe pietro), dostęp do lounge gdzie podają śniadanie i co najważniejsze nie limitowany dostęp do wody butelkowej.
Pamiętacie jak w niedzielę szukaliśmy wody i nigdzie nie można jej było kupić? Mamusia miała rację, sklepy w niedzielę były zamknięte. W Juneau też mieliśmy przejścia jak skrzynka wody kosztowała $10 normalnie w NY można za $5 kupić. W końcu, po prawie tygodniu na Alasce mamy nocleg gdzie woda jest nielimitowana. Bo tutaj nawet w supermarkecie sa problemy ze zdobyciem wody. Problemy prawie jak za czasów pandemii. A tu przecież juz dawno nie ma pandemii…
Pokój mamy, śniadanko (raczej drugie śniadanie jak dla kogos kto pierwsze miał 5h temu) zjedzone to można iść spać.
Nadrobiliśmy trochę sen i musieliśmy iść na zakupy. Jutro jedziemy do Seward. Tam raczej nie wiele się kupi a śpimy też w czymś co bardziej motel przypomina. Tak więc coś na śniadania kupić musieliśmy, do tego spray na misie, jakieś pamiątki i zleciało. Po Seward będziemy jeszcze w Anchorage ale przyjedziemy pociągiem bardzo późno a rano już będziemy brać auto i jechać dalej. Tak że napięty dzień. Na szczęście szybko zakupy poszły i mogliśmy sobie zrobić przerwę na piwko i najlepsze nachos z tuńczykiem. Nachos ze świeżym tuńczykiem wygrały. Chyba najlepsze nachos jakie w życiu jadłam.


W Anchorage są dwa browary które bardzo polecamy: Glacier Brewhouse i 49 state brewing. Oba maja pyszne piwo ale też bardzo smaczne jedzenie. Rzadko się spotyka, żeby browar miał tak dobrej jakości i taki wybór jedzenia. Fajnie się siedziało ale trzeba było się zbierać. Musimy sie spakować kompaktowo. Walizki zostają w hotelu a my do Seward bierzemy tylko plecaki i limitowaną ilość ubrań.
Na kolację poszliśmy do Simon & Seafort's. Już w niedzielę zrobiłam tam rezerwację bo bałam się, że znów się skończy na chodzeniu od miejsca do miejsca i czekaniu na stolik nie wiadomo ile.
Restauracja ok ale my rozpieszczani nowojorczycy niestety byliśmy troszkę zawiedzeni. Nie zrozumcie nas źle, nadal jedzenie było smaczne. Ale za tą kasę i renomę spodziwałabym się troszkę lepiej przyrządzonej rybki. Bo oczywiście poleciał łosoś i halibut.
Niestety rybki były trochę suche. Kolacja ta dała nam do myślenia. Taki Anchorage jest największym miastem na Alasce ale niestety ma nadal dużo mniejszą siłę nabywczą niż NY czy SF. Trudno więc tu znaleźć jakość do jakieje przywykliśmy. Czy w zwiazku z tym wyprowadzając się do mniejszego miasta będzie nam bardziej brakować świerzych rybek, czy jednak widoki i tak zwany ogródek przewyższą nad rybkami… a może Denver ma to i to?
Po kolacji poszliśmy na spacer nad wodę podziwiać zachód slonca i bagna powstałe przez przypływy i odpływy. Darka bardzo fascynowały kanały w piasku porobione przez wodę. Normalnie to wszystko przykryte jest wodą ale jak jest odpływ to wszystko zaczyna być widoczne. Na dziś tyle atrakcji… jutro znow jak w tej piosence… “Blus o czwartej nad ranem.”
2021.08.25 Juneau, AK (dzień 4)
Kolejny dzień w Juneau przywitał nas klasyczną pogodą jak na ten rejon, chmury i opady.
Powoli przyzwyczajamy się do tego. Z reguły leje i to jest normalne, a jak nie pada to jest fantastyczny dzień i trzeba podziwiać widoki, iść w góry i robić dużo zdjęć.
Wczoraj schodząc z gór w deszczu spotkaliśmy grupę ludzi co szła do góry. Standardowe przywitanie i wymiana paru zdań. Powiedziałem, że wszystko u nas OK tylko szkoda że leje. Dostałem odpowiedź od lokalnych „well, this is Juneau” (to jest Juneau, tu prawie zawsze leje).
Z tym właśnie pozytywnym nastawieniem na hike ruszyliśmy dzisiaj rano na przygodę. Plan nie był do końca sprecyzowany. Trzeba wyjechać kolejką linową jakieś 600 metrów do góry i iść dalej. Juneau na maksa żyje z ludzi z rejsów. Na maksa ich naciągają na kasę. Nawet tutaj, kolejka w dwie strony $60! Ile?! Dobrze, że mam fajną żonę i dzień wcześniej w jakiejś knajpie znalazła bilety za $23.
Wyjechaliśmy kolejką nad miasteczko. Jakieś 600 metrów w górę. A tu niespodzianka, prawie nie pada. Mimo wszystko ubraliśmy się jak na huragan i ruszyliśmy w kierunku centrum informacyjnego. Jak nas zobaczyli to odrazu rozmowa się zaczęła od tego na jakie szczyty się wspinamy.
Większość ludzi którzy tu wyjeżdżają to są ludzie z rejsów w „przeciwdeszczowych kurteczkach” szukających szlaków na 15 minutowy spacer. Dla nich też są przygotowane szerokie, bezpieczne chodniczki z ładnymi widokami (jak nie ma chmur).
Myśmy „troszkę” się od nich różniliśmy, więc park ranger odrazu wziął nas do innej mapy. Chcieliśmy iść na Mt. Roberts. Oddalony o jakieś 5km. Pani powiedziała, że jest to do zrobienia, nawet przy dzisiejszej pogodzie. Trzeba tylko uważać żeby nie pobłądzić, bo tam wyżej jest wiatr i są chmury. Musimy przejść dwa szczyty i trzeci to już Roberts.
Dodała, że dzisiaj zamykają kolejkę o godzinie 13, więc jak chcemy tam iść to raczej się nie załapiemy na powrót.
Powiedzieliśmy jej, że coś wymyślimy i ruszyliśmy przed siebie.
Przez pierwsze 10-15 minut spotkaliśmy parę osób. Wyżej to już tylko lokalne zwierzaczki były. Niestety żadne z wielkich ssaków nie chciało się z nami przywitać. Pochowały się pewnie w tą nie za ciekawą pogodę. Niestety nie będzie zdjęć żadnych misiów, łosiów, jeleni…. i innych. Natomiast świstaki, coś co przypominało dziką kurę i latające ptactwo, wliczając orły witały nas co jakiś czas.
Szlak zygzakami ostro wspinał się w górę. Robiło się ciemniej, mglisto i wiatr zaczynał coraz bardziej być odczuwalny.
Mieliśmy wodno/wiatro odporne ubrania, więc nam to za wiele nie przeszkadzało. W sumie dobrze, że było zimno (+5 do 7C) bo przynajmniej człowiek nie poci się w tych ubraniach.
Czasami wiatr przegonił chmury i można było coś więcej zobaczyć niż 5 metrów do przodu.
Około 11:30 rano osiągnęliśmy pierwszy szczyt, Gold Ridge. Oczywiście tutaj nic nie było widać i dobrze wiało.
Odcinek między pierwszym a drugim szczytem Gastineau polega na spacerku lekko do góry po grani.
Nawet nie było stromo. Miejscami tylko trzeba było używać rąk. Ogólnie szło się dobrze, tylko wiatr czasami przypominał o swoim istnieniu. Dalej był znośny, a chmury ubarwiały scenerię w bardziej dramatyczne krajobrazy.
Pojawiało się więcej śniegu. Na szczęście płaty śnieżne były na płaskich odcinkach i nie musieliśmy ubierać raków.
Gdzieś 45-60 minut od pierwszego szczytu wspięliśmy się na górę Gastineau. Końcówka była ciekawa, ale dalej nic trudnego mimo wiatru.
Na szczycie wiatr już bardzo ostro wiał i temperatura z wiatrem była już pewnie ujemna.
Za wiele nie dało się tutaj przebywać, bo oczy łzawiły od wiatru.
Tutaj też podjęliśmy rozsądną decyzję, że wracamy. Nie ma sensu iść dalej na Mt. Roberts. Wiatr jest coraz to większy, a i tak widoczność się nie poprawia. Z Mt. Roberts są piękne widoki na wyższe partie gór z lodowcami, jeziorami, co przy dzisiejszej pogodzie nie ma sensu.
Zeszliśmy trochę ze szczytu gdzie w zacisznej części bez wiatru można było coś przekąsić.
Jak zwykle obiecaliśmy sobie, że tu wrócimy i zdobędziemy Mt. Roberts. A może i pójdziemy jeszcze dalej jak będzie dobra pogoda. To jest Alaska, tu nie ma limitu hików ani gór.
Zejście w dół do kolejki było łatwe z coraz to ładniejszymi widokami. Im niżej tym mniej wiało i nie było chmur.
Do górnej stacji kolejki dotarliśmy około godziny 14. Oczywiście już była zamknięta. Usiedliśmy na tarasie widokowym, otworzyliśmy piwko i w końcu można było podziwiać widoki i odpocząć.
Z tą kolejką to też jest ciekawie. Działa tak jak przypływają pływające miasta czyli rejsy. Jak nie ma statku albo statek ma odpływać to kolejka nie działa. W środy (dzisiaj) jest mało statków wycieczkowych więc już o 13 ją zamykają. Myślę, że miasteczko swój businessowy zegar ustawia na czas rejsów. Statki wpływają, wszystko się kręci. Wszystkie sklepy, bary, atrakcje są otwarte. Statki wypływają i lokalni albo idą na hike albo do baru.
Około godzinki zajęło nam zejście na dół do Juneau. Łatwy, szeroki ale stromy szlak w dół.
Było bardzo ślisko. Zwłaszcza przy schodzeniu w dół po mokrych skałach, trawie czy korzeniach. Ilonka się dwa razy poślizgnęła wyżej na skałach i złapała zająca. Na szczęście poza siniakiem nic nie ma.
Ja myślałem, że wygram 2:0 w upadkach, ale niestety się nie udało. Niżej w lesie na śliskich korzeniach też dwa razy grawitacja zadziałała. Jest 2:2. Jeszcze mamy wiele dni. Są szanse na prowadzenie….
Zeszliśmy w innej części miasteczka i drogą wróciliśmy do centrum. Tam już czekał na nas browar Devils’s Club (klub diabła). Jak zwykle browary słyną ze świeżego i dobrze wyważonego trunku. Tym razem też tak było. Dało się wypić i odpocząć.
Na kolację już nie chcieliśmy jeść przysmaków lokalnych czyli nóżek z kurczaka czy hamburgerów. Poszliśmy do wędzarni łososia żeby zakupić coś do domu na wieczór.
Niestety, statki rejsowe odpłynęły a z nimi łososie. Miejsce było zamknięte.
Pospacerowaliśmy trochę po miasteczku. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do supermarketu który miał lokalną sekcję i zakupiliśmy łososia do domku.
Jutro musimy bardzo wcześniej wstać, bo już o 7 rano mamy start. Lecimy do Anchorage. Więc dzisiejszy wieczór spędziliśmy w domku z lokalnym łososie. Był dobry, ale spodziewałem się jeszcze lepszego. No nic, będziemy dalej szukać.
2021.08.24 Juneau, AK (dzień 3)
Zawsze trzeba mieć plan awaryjny… to jest motto dzisiejszego dnia. Plan awaryjny jednak nie może polegac na pójściu do baru czy zostaniu przed telewizorem. Plan awaryjny na wakacjach to zwiedzanie czegoś czemu pogoda nie przeszkodzi. Jak się dziś obudziliśmy i za oknem zobaczylismy typową pogodę jak na Alaskę, a potem jak 30 min później już nawet z okna nie widzieliśmy gór to wiedzieliśmy, że czas rozważyć plan awaryjny.
Nasz pierwotny plan to było zdobycie góry McGinnis. Nasz plan awaryjny to wyjście z tego samego parkingu i dojście trasą ice cave (jaskinia lodowa) do lodowca Mendenhall. Wstaliśmy wcześnie, tu nam się przydaje, że operujemy nadal na NY strefie czasowej. Chodzimy spać o 22, wstajemy o 6 rano …idealnie na spacerki. No więc skoro już wstaliśmy, spakowaliśmy się w góry to nie było innego wyjścia niż wsiąść w samochód i pojechać na szlak. A potem się zobaczy… czasem życie trzeba brać minuta po minucie.
Tak pięknie padało jak dojechaliśmy na parking. Hmmm…. Jak to się mówi “nie ma złej pogody tylko ludzie są czasem źle przygotowani”. No to się przygotowaliśmy, ubraliśmy przeciwdeszczowe kurtki, spodnie, założyliśmy stuptuty i ruszyliśmy na szlak. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na dojście do lodowca trasą Ice Cave. Przynajmniej zobaczymy lodowiec, z góry raczej ciężko nam będzie cokolwiek zobaczyć. Nie wielu takich odważniaków jak my było rano. Wychodząc na szlak tylko nasze autko było na parkingu.
Początek szlaku był idealny, szeroka droga, że nawet mogliśmy iść jeden obok drugiego. Lekko tylko podnosiła się do góry, w lesie nawet tak nie padało - no poprostu cud.
Od początku trasy pojawiają sie tabliczki gdzie lodowiec dochodził w którym roku. Daje to do myślenia. Pierwsza tabliczka 1910 jest zaraz przy wejściu na szlak. Druga 1942 gdzies po 45 minutach a potem to coraz szybciej pojawiają się tabliczki.
Lodowiec Mendenhall jest jedną z najsłynniejszych atrakcji w Juneau. Podobno, jest to też jeden z najładniejszych lodowców…o tym ciężko mi powiedzieć bo az tyle ich w życiu nie widziałam ale na pewno cieszyłam się, że zobaczę kolejny lodowiec w życiu z bliska. Lodowiec Mendenhall ma pół mili (0.8 km) szerokości a jego grubość lodu sięga 1800 ft (550 m).
Zanim jednak zobaczy się lodowiec trzeba trochę się przejść. Z każdym rokiem lodowiec topi się coraz bardziej, kurczy się i trzeba pokonać więcej kilometrów, żeby go zobaczyć. Kilometry to pół biedy ale tabliczki z latami informujące gdzie sięgał lodowiec daja do myślenia. Darek był nad tym lodowcem ok 16 lat temu i lodowiec sięgał dużo dalej niż aktualnie.
Szlak ogólnie był dość bardzo dobrze przygotowany. Mała wspinaczka wymagana była tylko między tabliczką z rokiem 1984 a 1992. No tak…jak ja się urodziłam to już nic nie jest łatwe… natomiast potem znów trasa nawet fajnie szła skałkami.
Od tego momentu lodowiec już był widoczny i od pierwszego spojrzenia zrobił on na mnie duże wrażenie. A potem tylko zbliżaliśmy się coraz bliżej a lodowiec starał się coraz ładniejszy.
Do tego lodowca można dojść bardzo blisko. Mapy pokazywały koniec trasy dużo wcześniej. No tak…lodowiec się stopił i znów trzeba nowe mapy i szlaki rysować. Na szczęście trasa była dobrze wydeptana i nawet nie trzeba było na mapy patrzeć.
Podeszliśmy bardzo blisko i na kamieniach z widokiem na biało niebieski lodowiec podziwialiśmy piękno natury.
Uwielbiam ten lodowcowy kolor niebieski…. mogłabym tak godzinami patrzeć.
Niestety zaczynało znów padać - żadna nowość na Alasce i postanowiliśmy zakończyć przerwę i wracać spowrotem.
Przez całą trasę do lodowca nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero w drodze powrotnej zaczęliśmy mijać ludzi. Najpierw biegaczka - podziw, że po takiej kamienistej trasie biega. Ale widać, że lokalna i wie co robi. Potem parę na pontonie… no tak, pod lodowiec można też podpłynąć. Aż w końcu parę z przewodnikiem, który nam zdjęcie pstryknął.
Zaskoczyła nas jedna rzecz…przewodnik i para turystów miała na nogach gumiaki. Nie byle jakie … gumiaki firmy Xtratuf. Podobno są to najbardziej popularne i przydatne buty na Alasce. Nie ważne czy idziesz łowić ryby, w góry, do biura czy do ekskluzywnej restauracji. Może też powinnam sobie takie sprawić na Nowojorskie deszcze, bo coraz częściej jak pada to w metrze jest wody do kostek.
Potem widzieliśmy jeszcze kilka grup w słynnych gumiakach. Na deszcz rozumiem, że są one przydatne ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić chodzenia w nich po skałach i kominach skalnych.
Im bliżej parkingu tym więcej ludzi widzieliśmy. Trasa nie jest długa (nam zajęła) okolo 5h z dużą ilością czasu na zdjęcia i odpoczynek. Tak, że późny start jest ok. Ja jednak nie zazdrościłam ludziom, którzy dopiero teraz w tym deszczu szli w kierunku lodowca. Dla nas deszczyk przestał padać w samą porę, żebyśmy mogli podziwiać lodowiec.
Przemoczeni wróciliśmy do autka, na szczęście tam czekały już na nas suche ubrania na przebranie. Zawsze w aucie mamy suchy zestaw ubrań bo najgorsze to siedzieć w mokrej koszulce. Zanim jednak pojechaliśmy do domku na ciepłą herbatkę to musieliśmy wstąpić na pole namiotowe “Mendenhall Campground”. Darek lata temu nocował tam jak zwiedzał Alaskę z kolegą. Camping robi wrażenie. Położony nad samym jeziorem z widokiem na lodowiec. Jak ktoś lubi biwaki to miejscówka pierwsza klasa.
W domku wielkie suszenie. Wszystko mieliśmy albo w błocie, albo mokre. No nic…rzeczy wyschną a zdjęcia i wspomnienia zostaną. Rozgrzani ciepłą herbatką, zaczęliśmy myśleć poważnie o kolacji. I tu pojawił sie problem. W Juneau jest bardzo mały wybór restauracji. Teoretycznie w Juneau jest 92 restauracje. Problem polega na tym, że głównie są to bary gdzie można zjeść hamburgera. Wszedzie jest łosoś ale ile tego łososia możemy jeść….
Wybór padł na Red Doog Saloon. Mieliśmy szczęście, że mieli też muzykę na żywo tak że klimat był. Zapowiadało się super. Zamówiliśmy żeberka, skrzydełka z kurczaka i słuchaliśmy muzyki i jak piosenkarz nabija się z ludzi z rejsów.
W pewnym momencie padło pytanie, ile ludzi w barze jest ze statków. Połowa sali podniosła ręce. Myślę, że było więcej tylko inni się wstydzili albo nie słuchali. Wtedy pomału wszystkie fakty zaczęły się składać. Miasteczko Juneau żyje dzięki rejsom jakie tu przypływają. Całe życie i biznesy toczy się pod kątem przypływów i odpływów tych wielkich statków. Nic dziwnego, że nie ma tu dobrych, wypasionych restauracji. Lokalnych raczej nie stać na ekskluzywne jedzenie po knajpach a turyści ze statków mają zapewnione wyżywienie więc też za bardzo nie będą jeść tylko zamówią jakieś skrzydełka do piwa w barze. Niestety nasze skrzydełka i żeberka pływały w sosie BBQ tak że aż straciły smak. No nic… jutro na kolację chyba pizza poleci.
2021.08.23 Juneau, AK (dzień 2)
Czy Alaska jest duża? Większość ludzi na to pytanie odpowie tak, Alaska jest duża, przecież to jest największy stan w Stanach.
Jak jest duża? Same cyfry nic nam przecież nie powiedzą, 1.7 miliona kilometrów kwadratowych! Dużo, mało? Obszar Alaski jest większy niż suma powierzchni trzech największych stanów w kontynentalnej części USA, Texas, Kalifornia i Montana. Spory kawałek ziemi do zwiedzania, nie?
Ciekawiej to jeszcze wygląda jak sprawdzimy ile tu ludzi mieszka. Lekko ponad 700 tysięcy. Czyli troszkę mniej niż w Krakowie! Czyli co? Nic tylko wziąć samochód i zwiedzać. Niestety nie do końca. Ze względu na położenie i brak ludzi, infrastruktura drogowa nie jest dobrze rozwinięta. Zwłaszcza w mało dostępnej północnej i zachodniej części Alaski. Tam to tylko można się dostać małymi samolocikami.
Planowanie zwiedzania Alaski nie należy do łatwych. Zwłaszcza jak ma się ograniczony czas. Dwa tygodnie to jest stanowczo za mało żeby ją całą zwiedzić. Sześć z siedmiu największych parków narodowych w Stanach znajduje się na Alasce! (na piątym miejscu jest Death Valley (Dolina Śmierci) na granicy Kalifornii i Nevady).
To tak jak by mi ktoś powiedział, że pojechał na dwa tygodnie i zwiedził cały zachód Stanów. Albo był dwa tygodnie we Włoszech i zwiedził cały kraj. To jest niemożliwe! Jest różnica w zwiedzaniu albo zaliczaniu miejsc. My należymy do tej pierwszej grupy. Staramy się zwiedzać poszczególne rejony, iść na hike, oderwać się od cywilizacji, spędzić czas z lokalnymi, iść do baru, poznać ich kulturę, jedzenie, obyczaje….
Ze względu na komplikacje i odległości w żadnym z tych wielkich i potężnych parków Alaski na tym wyjeździe nie będziemy. Będziemy w Kenai Fjords Parku gdzieś za tydzień, do którego pojedziemy pociągiem.
Zwiedzanie ich wymaga długiego czasu planowania, logicznej logistyki, odpowiedniego sprzętu i doborowego środku transporty, który podoła wyzwaniom i warunkom jakie tam występują. Oczywiście można wypożycz byle jaki samochód, pojechać do tych parków do których jest droga i zrobić parę zdjęć i park jest zaliczony. Czy aby na pewno został zwiedzony?
Wstępnie podzieliliśmy Alaskę na 7 stref , które fajnie by było w tym życiu zwiedzić. Każda wymaga około 12-16 dni, poza pierwszą częścią którą zrobiliśmy 6 lat temu w ciągu paru dni. Były to zorze polarne w rejonach Fairbanks.
Aktualny wyjazd to południowo-wschodnia Alaska. Anchorage, Juneau, Seward, Kenai Fiords Park i góry z lodowcami wzdłuż drogi Glenn (#1) na wschód od Anchorage.
Dzisiaj mamy poranny, krótki lot (1.5 godziny) z Anchorage do Juneau oczywiście liniami Alaska Airlines. Do Juneau można się dostać tylko samolotem albo statkiem, mimo, że jest to stolica Alaski. Pogoda jak zwykle klasyczna dla tego rejonu, czyli pada!
Ludzie podróżują tutaj samolotami jak w innych częściach świata autobusami lub pociągami. Nasz samolot ma 5 przystanków, ostatni to Seattle w stanie Washington. My wysiadamy na pierwszym, Juneau.
Parę rzeczy nas dzisiaj zaskoczyło. Pierwsze było zaraz jak weszliśmy na lotnisko. Mało było ludzi takich jak my, czyli z plecakami i walizkami. Większość była z pudłami (plastikowymi i kartonowymi) a także z lodówkami turystycznymi. Teraz zrozumieliśmy dlaczego mogliśmy aż nadać po 3 bagaże na osobę. Ludzie zlatują się z całej Alaski do Anchorage na zakupy. Kupują pewnie wszystko co potrzebują od jedzenia po ubrania i narzędzia i wracają do siebie na wioski samolotami, które są jedynym środkiem transportu do nich. Tam u nich pewnie nie ma sklepów albo wysyłki z Amazon.
Chyba trochę się wyróżnialiśmy z tłumu z tą jedną walizką. Obsługa podeszła do nas i powiedziała, że nie musimy stać w kolejce z setkami pudeł i nadaliśmy bagaż bez kolejki.
To, że na Alasce jest problem z alkoholem to już wiedzieliśmy wcześniej. Dalej jest trochę miejsc w tym stanie gdzie prohibicja nie została zniesiona. Ze względu na długie, ciemne i zimne zimy ludzie wpadają w depresje i piją. W barach i sklepach monopolowych każdy musi pokazać dowód tożsamości, bez względu na wiek. Lokalni często pod wpływem alkoholu popełniają głupie rzeczy. Przemoc w rodzinie, czy prowadzenie samochodu jest zbyt częste żeby było tolerowane. Jak jesteś niegrzeczny to masz na dowodzie napisane, że nie możesz kupować alkoholu.
Jest 9 rano wchodzimy na lotnisku do restauracji na śniadanie a kelnerka na dzień dobry mówi nam, że alkohol dopiero od 10 może podawać. Bardzo by nam chciała podać, ale niestety nie może. Myśmy nawet nie chcieli nic alkoholowego, tylko kawę do picia. Wniosek jest pewnie taki, że lokalni pierwsze co zamawiają to alkohol.
Na śniadanko nie było dużego wyboru, ale omlecik z kiełbaską z jelenia smakował. Jak później poprosiliśmy rachunek to kelnerka powiedziała, że jak jeszcze poczekamy chwilkę to może nam zrobić po drinku na drogę. Niestety odmówiliśmy jej tej przyjemności i poszliśmy w kierunku samolotu. Nieźle tu muszą lokalni rozrabiać. W sumie idąc w kierunku naszej bramki minęliśmy niezliczoną ilość barów. Znacznie więcej niż sklepów z paniątkami, gdzie w Stanach na lotniskach jest tego ogromna ilość. Co stan to obyczaj, nie?
Samolot był o czasie i sprawie przeleciał załadunek. Kolejna niespodzianka nastąpiła na pokładzie. Kapitan wyszedł ze swojej kabiny, przywitał się ładnie i zrobił paro minutową przemowę. Kolejna rzadko spotykana czynność. Z reguły to kapitan po starcie coś tam powie przez głośniki ze swojej kabiny zabitej pancernymi drzwiami. A tu proszę, stał, gadał, dowcipami walił i nawet z ostrożnym humorem o maskach (albo raczej o ludziach co nie chcą ubierać masek) się wypowiadał. Co za różnica…
Samolot wystartował. Przygotowując się na ten wyjazd chcieliśmy jak najwiecej szczegółów mieć dopracowanych. Po której stronie mamy zarezerwować miejsce w samolocie, albo w pociągu. To się wydają takie błachostki, ale nie do końca. Z samolotu albo widzisz wspaniałe góry z lodowcami albo pusty ocean. Z pociągu który z reguły jedzie zboczem góry widzisz wspaniałe widoki, albo skały oddalone metr od okna.
Niestety pogody nie da się zaplanować. Zwłaszcza na Alasce, która słynie z deszczu/śniegu. Siedzieliśmy po dobrej stronie samolotu. Pod nami były wspaniałe parki i fiordy, a nad nimi gruba warstwa chmur.
Na szczęście im bliżej Juneau tym pogoda stawała się korzystniejsza i oko można było nacieszyć wspaniałymi widokami. Pod nami był Glacier Bay National Park! Do tego parku można się dostać jedynie za pomocą helikoptera, albo samolotu co ląduje na polach lodowcowych.
Samolot się obniżał, a z nim góry, fiordy i lodowce się przybliżały. Dopiero z samolotu widać ile ludzi mieszkach w tych lasach/górach. Co chwilę było widać jakąś przystań na łódkę, mały samolocik na wodzie i domek w pobliżu. Jednak niektórzy lubią taki spokojny/pustelniczy tryb życia.
Wylądowaliśmy w Juneau, które przywitało nas piękną, słoneczną, cieplutką pogodą. Tutaj znowu niespodzianka. Lotnisko ma dwa pasy startowe, z czego jeden to wodny. W okolicy jest bardzo mało dróg, część ludzi musi dostawać się do miasta na zakupy lub załatwić sprawy za pomocą łódki albo samolotu. Ponoć te samolociki nie są drogie. Już za $50,000 można je kupić. Za dwa miesiące mam urodziny, jak by się ktoś pytał co mi kupić….
My nie mamy jeszcze licencji na latanie samolotami, więc musieliśmy się zadowolić samochodem. Wzięliśmy co nam dali i ruszyliśmy przed siebie. Tutaj się niewiele jeździ samochodem, więc nie ma znaczenia co się wypożyczy.
Planujemy być tutaj 3 dni. Trochę dużych, trochę małych hików i trochę zwiedzania okolic plus spróbować ich morskich/górskich przysmaków. Dzisiaj mamy w planie zrobić zakupy i iść na mały hike.
Ilonka powiedziała, że bez gazu na niedźwiedzie nawet nie wyjdzie z samochodu. Nie można tego brać na samolot, ani wysyłać pocztą, więc musieliśmy tutaj nowy zakupić.
Potem jeszcze jakieś zakupy żywnościowe i już gotowi na hike. Tutaj w sklepie też było wesoło. Rozumiem, że na Alasce może braknąć jakiś owoców, mleka, jajek, ale lodu?! Tak, pani w sklepie powiedziała, że lodu brak i czekają na dostawę. Przecież lodowce są tutaj prawie na każdym kroku! Nic nam nie pozostało jak wejść do lodówek i wygrzebać resztki.
Uzbrojeni w gaz na niedźwiedzie i lód do schładzania piwka pojechaliśmy na nasz pierwszy hike na tym wyjeździe.
Znak koło drogi nas rozbroił na maksa. Nie można strzelać z pistoletów w odległości 0.5 mili od drogi. Naprawdę? Nie mogę jechać samochodem i sobie strzelać do wszystkiego. Muszę odejść od drogi 800 metrów i tam dopiero walić z broni? Co za nieudogodnienia te Juneau wprowadza. Nie ma już wolności, nawet na Alasce!
Była już godzina 14, więc na dzisiaj nie planowaliśmy nic wielkiego. Jakieś 7-8km gdzieś w dolinkach.
Wybór padł na trasę Perseverance. Jest to szlak który zaczyna się prawie w miasteczku i idzie doliną w góry. Alaska jest potężnym stanem, z wielką ilością parków, a z niewielką ilością szlaków. Ponoć jest za mało ludzi żeby robić szlaki. Tutaj idziesz przed siebie. Zaczynasz szlakiem, który się za chwile kończy, a ty idziesz dalej i szukasz ścieżki wydeptanej przez ludzi, zwierzęta albo naturę. Umiejętność nawigacji i czytania map/GPS jest bardzo wskazana. Zwłaszcza tutaj, gdzie pogoda nie jest najlepsza i może się zmienić w każdym momencie.
Dzisiaj nie zamierzamy nigdzie daleko/wysoko wychodzić, więc bez obaw ruszyliśmy w góry. Pogoda była idealna, słonecznie, bez wiatru, 17-18C.
Szliśmy historycznym szlakiem. Pod koniec XIX wieku, pan Juneau ze swoim kumplem zapuścili się w te rejony i znaleźli złoto. Wiadomość szybko obiegła świat i w ciągu roku tysiące ludzi zjechało się tutaj i zaczęli przekopywać góry.
Pobudowali kopalnie, bary, banki, hotele, domy publiczne i pewnie jeszcze wiele innych „atrakcji”. Tak też powstało miasteczko Juneau, które to w 1906 stało się stolicą Alaski.
Ścieżka była szeroka, wydeptana więc świetnie się szło. Trzeba była czasami tylko na rowerzystów uważać, bo tutaj też ich było trochę.
Po około 1.5h nasz szlak się skończył więc i my też zawróciliśmy. Dzisiaj się nie przemęczamy, trzeba siły na jutro zostawić.
Zejście tak dobrze przygotowaną trasą zajęło nam może godzinkę. Zjechaliśmy stromą drogą na sam dół do miasteczka i ruszyliśmy szukać coś na ząb. Nie jest to łatwe w Juneau, ale o tym opiszemy w następnym wpisie.
Usiedliśmy w lokalnym barze The Hangar on the Wharf i przy dobrym, świeżym piwku podziwialiśmy widoki z baru. W ramach odpoczynku od Łososia i Halibuta dzisiaj wjechały klasyczne hamburgery.
Mieszkamy w domku na wyspie Douglas, którą dzieli wąski kanał od głównego lądu. Jadąc tak samochodem i szukając naszego domku stwierdziliśmy, że to miasteczko wcale nie jest takie małe. Jest bardzo rozłożyste. Nie ma bloków, każdy ma swój domek. Mieszka tu tylko 31,000 ludzi a i tak jest drugie co do wielkości na Alasce.
Właściciele nas przywitali i pokazali nam gdzie mamy mieszkanie. Gostek jest rybakiem i oczywiście mi pokazał swoją łódź rybacką. Dosyć sporą ma tą łódką z wielką ilością różnego rodzaju wędek. Wszystko ok, ale ja się tak patrzę na ten kanał i to za bardzo nie widzę, gdzie tu można pływać. Przecież jest za płytki.
Gostek powiedział, że teraz jest odpływ i w gumiakach można przejść ten kanał. Za parę godzin nawet 40 stopowa łódź może tędy przepłynąć.
Tak też się stało. Dwie godziny później kanał już był zupełnie inny.
2021.08.22 Anchorage, AK (dzień 1)
Alaska… chyba każdy słyszał o słynnym zakupie Alaski przez Amerykanów. Nasz były prezydent chciał kupić Grenlandię ale mu sie nie udało. Pewnie jakby kupił to właśnie stamtąd bym pisała. Prezydent Andrew Johnson w 1867 roku miał jednak więcej szczęścia i sfinalizował zakup Alaski od cara Aleksandra II. Kosztowało go to “tylko” $7.2M. To wcale nie jest tak dużo. Jakby to przeliczyć na czasy dzisiejsze, uwzględniając inflację to byłoby to tylko $133M.
Rosjanie chcieli sprzedać Alaskę amerykanom, bo w tamtejszych czasach Kanada była pod panowaniem angielskim. Anglia słynęła z dużej floty i była potęga więc stwarzała zagrożenie dla cesarstwa rosyjskiego. Aby rozdzielić siły na północnym Pacyfiku, Alaska została sprzedana Amerykanom…i takim oto sposobem Stany graniczą z Rosją.
Stolicą Alaski jest Juneau, natomiast Anchorage jest największym miastem. W Anchorage mieszka 284tys ludzi, jest to trochę więcej niż 1/3 populacji całej Alaski. Dla porownania Polska zajmuje 20% powierzchni stanu Alaska a w Polsce mieszma 37M wiecej ludzi. Nic dziwnego, że misie, łosie i inne zwierzątka lubią ten stan. Mają taką przestrzeń jak nigdzie.
My zwiedzanie Alaski rozpoczynamy od Anchorage. Wczoraj wylądowaliśmy ale poza szybką kolacja, nie zwiedzaliśmy nic. Dziś pospaliśmy i dopiero koło 10 wyszliśmy na poszukiwania śniadania. Wg. Google mieliśmy 35 min spacerkiem, przez park, przez miasteczko, słoneczko nawet świeciło i zapowiadał się piekny dzień… Nikt tylko nie wspominał, że trzeba będzie uważać na biegaczy, prawie tak jak na rowery w Amsterdamie.
Okazało się, że dziś w mieście jest maraton. Jedno z większych wydarzeń w mieście. Nie dziwne, że mieliśmy problemy z hotelami. Nie wiedzieliśmy tylko, że będą też problemy z restauracjami.
Doszliśmy do wybranej retauracji i już po ilości ludzi na zewnątrz wiedzieliśmy, że będą problemy ze stolikiem. No i były… 1.5h czekania. Wpisaliśmy się na listę i ruszyliśmy szukać czegoś innego albo przynajmniej jakiejś piekarni, żeby przegryźć croissant, zanim się jajkami zapchamy. Nope…wszystko zamknięte. Miasto wywarło na nas nie najlepsze wrażenie. Zero cukerni, kawiarni, sklepów z kawą. Wszystkie biznesy pozamykane i nawet nie ma sklepów spożywczych, żeby kupić jakąś drożdżówkę. Włócząc się tak po miasteczku trafiliśmy w końcu do Crepery… naleśnikarni. Mieli kawę, były naleśniki (bardzo dobre), i udało nam się zdobyć stolik. Czego chcieć więcej. Jak przystało na Alaskę poleciały naleśniki z łososiem!
Jak kończyliśmy nasze naleśniki to dostałam sms, że nasz stolik jest gotowy…rzeczywiście zajęło im to 90 min. No nic, stracili klienta. My pojedzeni już nie planowaliśmy tam wracać, my ruszyliśmy zwiedzać dalej. Następny przystanek… muzeum!
W Anchorge nie ma wiele do zwiedzania. Jak to potem nam powiedziała kelnerka w restauracji, Anchorage to wioska. Niestety muszę jej przyznać rację. Muzeum wydało nam się jednak dobrą opcją na wyedukowanie się trochę.
Najbardziej podobała mi sie wystawa o wszystkich plemionach jakie zamieszkują te tereny. Najsłynniejsze jest plemię Dena'ina zamieszkujące Anchorage i niedalekie tereny. Wystawa jednak skupia się na codziennymi, życiu ludzi, ich ubraniach, narzędziach i broni.
Z ciekawostek to powyższy kożuch zrobiony jest z ponad 90 wiewiórek. Biedne zwierzątka. Z drugiej strony niesamowite jak dawniej wszystko miało swoje zastosowanie, a zwierzęta były najważniejszym “surowcem” do przetrwania. Dawały bowiem jedzenie, ubranie a często to ich siła zaprzęgowa pomagała w pracy i polowaniach. Stroje najczęściej szyte były ze skory i futra. Natomiast, szyto też przeciwdeszczowe odzieniem ze skrzeli fok, wielorybów itp.
Poza wystawą o codziennym życiu nie wiele było ciekawych wystaw. Od czau do czasu pojawił sie jakiś wypchany misiu, jakiś ładny obraz itp.
Była też część dla dzieci, gdzie można było bawić się interaktywnymi zabawkami. Dla mnie najbardziej interaktywny i fascynujący był złówik. Niestety, uparł się on, że chce się dostać na drugą stronę akwarium, bo widział tam swoje odbicie i cały czas drapał pazurami w szybę, a pazury miał mocne bo było słychać każde skrzypnięcie.
Chodziliśmy tak już non-stop przez ponad 4h. Stwierdziliśmy, że może czas usiąść gdzieś na piwku, odwiedzić jakiś browar których tu jest troszkę…niestety, znów zonk. 2h czekania na stolik. No nic, wpisaliśmy się na listę oczekujących i poszliśmy dalej łazić po mieście. W tym momencie, znaliśmy już miasto jak własną kieszeń. Nadal bardzo dużo miejsc było zamkniętych. Otwarte tylko na potęgę były sklepy z pamiątkami. Zdecydowanie mają złe proporcje sklepów z pamiątkami do zwykłych sklepów, kawiarni czy barów. Limitowanie barów jeszcze rozumiem bo Alaska ma problemy z alkoholizmem. Ale, żeby nawet wody, kawy nie można było kupić czy jakiegoś ciacha to już dziwne.
Telefon zawibrował wcześniej niż się spodziewaliśmy! Yupii…mamy stolik! Ruszyliśmy szybko w kierunku Glacier Brewhouse. Było już po 3 pm a my tylko o jednym małym naleśniku i kawie. Usiedliśmy więc przy kominku, i wreszcie przy piwku mogliśmy odpocząć. Na start poleciał zostaw przystawek… a potem się zobaczy.
Fajnie się jednak siedziało, pani kelnerka (z Serbii) ciągle nas zagadywała jakimiś ciekawymi historiami, jedzonko było pyszne a piwo jeszcze lepsze. Perspektywa chodzenia po deszczu (bo na Alasce, często pada) jakoś nas nie przekonała i postanowiliśmy posiedzieć tu dłużej i zjeść już wczesny obiad.
Koleżanka kelnerka opowiadała nam jak ciężko było na Alasce w zeszłym roku. W mieście gdzie 80% ludzi pracuje w usługach i turystyce, zamknięcie stanu na turystów, zamkniecie restauracji i hoteli, było straszne. Niestety, dużo ludzi tam jest też na wymianach studenckich czy innych wizach pracowniczych. Nasza kelnerka była jedną z tych osób. Mogła albo wrócić do Serbii i pożegnać się z życiem w Stanach, albo przebiedować. Mówi, że czasem jadała tylko chleb z cukrem a lepszy posiłek tylko raz dziennie. Jej nie należało się ani bezrobocie, ani czeki stymulujące. Rodzice w Serbii mało zarabiaja (ok $300 na miesiąc) więc pomóc jej też za bardzo nie mieli jak. Próbowała zarobić odśnieżając śnieg, sprzątając domy itp. pp tej historii zrozumiałam czemu tak dużo biznesów jest zamkniętych nawet teraz jak turystyka się podniosła. Brakuje ludzi do pracy. I to nie tylko przez większe bezrobocie ale też przez brak imigrantow, studentów na wymianach wizowych, ludzi z work & travel itp.
Alaska słynie głównie z ryb. Łosoś był w naleśnikach więc teraz przyszedł czas na halibuta. To właśnie łosoś i halibut są najbardziej popularnymi rybami. Wzielismy dwa bo mieli dwie wersje… w końcu trzeba wszystkiego spróbować. Darek wziął smażonego w panierce z pesto - ciekawy! Ja tradycyjnie smażony z ryżem. Oba były pyszne!
Zaczęło dopadać nas zmęczenie. Jednak 4h różnicy czasu robią swoje. Zanim jednak dojdziemy do apartamentu to mieliśmy dwa zadania. Po pierwsze przejść w lekkim deszczu 30 min (do zrobienia), po drugie kupić wodę na wieczór. Z tą wodą to masakra. Tu można przejść kilometry i nie spotkać małego sklepu spożywczego. W końcu tracąc nadzieję, że znajdziemy sklep wstąpiliśmy do hotelu Four Points i na recepcji kupilismy wodę. Pewnie przepłaciliśmy ale co tam… najważniejsze że zrobiliśmy niemożliwe. Tym oto sposobem zakonczylismy pierwszy dzien na Alasce. Jutro ruszamy zwiedzać Juneau i pochodzić troszkę po górkach. Przygoda czeka!
2021.08.21 Anchorage, AK (dzień 0)
Lecimy… miały być lodowce, miały być kry, miałobyć tam gdzie nikt z naszych znajomych nigdy nie dotarł, miały być wieloryby i zaprzęgi psie…
Niestety COVID jak to COVID pokrzyżował plany… na szczęście tylko troszeczkę. Nadal będą lodowce, kry, miejmy nadzieję, że wieloryby też! Na szczęście Stany są duże, różnorodne i bez potrzeby wyjeżdżania za granicę można mieć wakacje w tropikach albo na lodowcach.
Tak, lecimy na Alaskę. Jest to nasze drugie (a wlasciwie moje drugie, Darka trzecie) spotkanie z tym stanem. Stanem gdzie nigdy nie ma cieplo i ciemno albo zimno i jasno….bo albo są białe noce albo dni są tak krótkie, że ciężko się światłem dziennym nacieszyć. My nastawiamy się na długie dni…i słońce… deszcze odpedzamy myślami ile się da.
Latanie w czasach pandemii jest ciekawe. No bo niby nikt nie lata…ale z drugiej strony bardzo dużo ludzi lata. I tak na przykład na Hawaje się wszyscy rzucili i bilety z przesiadkami w klasie zwykłej byly po $1500. Z drugiej strony za mniej niż to, można polecieć pierwszą klasą, non-stop, do Anchorage. Nie trudno zgadnąć co wybraliśmy. W końcu miały być lodowce, nie?
A masaż w siedzeniu, flat bread (jak to Darek nazywa), więcej miejsca i lepszy serwis nigdy nie zaszkodzi. Tak, po raz pierwszy lecimy pierwszą klasą…i tak, byłam jedyną która rozłożyła siedzenie do leżenia zaraz po wejściu do samolotu. No nic…zawsze musi gdzieś być ta jedna osoba co naciska każdy guzik.
Cztery guziki do regulowania siedzenia i cztery do masażu. Było co naciskać.
Samolot nie należał do najnowszych ale i tak nigdy tak wygodnie jeszcze nie lecieliśmy. Chyba się sama rozpieściłam tym lotem. Raz człowiek poczuje, że jednak można rozprostować nogi i przespać się to już ciężko będzie wrócić do zwykłej klasy. Nawet Darek ze swoim 180+ cm wzrostem mógł się wyłożyć i nie musiał zginać nóg. Ciężko teraz mi go będzie namówić na jakiś dłuższy lot bez rozkładanego łóżka/fotela.
Lot minął nam spokojnie najpierw poleciał filmik Stany Zjednoczone vs. Billie Holiday, potem drzemka i znów film. Film o życiu Billie Holiday, który po raz kolejny pokazuje, że nie ma wybitnego artysty bez trudnego życia. W tym przypadku było trudne dzieciństwo, segregacja rasowa i linczowanie ludzi tylko ze względu na ich kolor skóry. Film tragiczny ale jeden z tych filmów, który skłania do refleksji.
Film sobie oglądnijcie jak macie ochotę a ja wrócę do trochę wesleszej rzeczywistości. Dlaczego właściwie Alaska? W tym roku mamy 10 rocznicę ślubu. Z tej okazji chcieliśmy polecieć w jakieś niezwykłe miejsce. Już dawno temu umówiliśmy się, że tym miejscem będzie Grenlandia. Niestety obostrzeniami w podróżach międzynarodowych sprawiły, że lecieli byśmy tam ponad 20h. Do tego nie wykluczona była kwarantanna. Stwierdziliśmy, że trzeba próbować i dążyć do celu ale czasem trzeba poprostu wiedzieć kiedy się wycofać. Tak więc Grenlandia będzie ale za rok… Skoro zostaliśmy z 2 tyg nie zagospodarowanych wakacji to trzeba było cos wymyśleć. W stanach są dwa stany które zdecydowaniem potrzebują więcej czasu na zwiedzanie, Hawaje i Alaska…my postawiliśmy na to drugie.
Wakacje typowo w naszym stylu czyli… 7 różnych hoteli, dwa razy wypożyczenie samochodu, samolot, statek, helikopter, pociąg…. Bedzie się działo!
W Anchorage wylądowaliśmy o ósmej wieczorem. Zanim jednak wyszliśmy z samolotu to zdążyły nas zaskoczyć dwie rzeczy. Pierwsza to oczywiście długość dnia. Wiedzieliśmy że na tych szerokościach geograficznych, białe noce występują w lipcu. Nadal jednak zachód słońca o 21:30 był małym zaskoczeniem. No tak tutaj jak jest lato to zawsze jest jasno…. więc ciężko żeby było ciepło i ciemno.
Drugim zaskoczeniem była ilość samolotów cargo. Lotnisko w Anchorage jest w skali światowej czwartym lotniskiem jeśli chodzi o przerzut towarów cargo. W czołówce jest Memphis, Hong Kong, Shanghai i właśnie Anchorage. Dlaczego Memphis jest na czole to jeszcze nie wiem ale Anchorage swoją pozycję lidera zawdzięcza położeniu lotniska blisko Azji. Samoloty cargo, bowiem wolą zabrać więcej ładunku i po drodze uzupełnić paliwo, niż mieć wystarczająco paliwa na całą trasę ale mniej towaru. Fakt, że stan Alaska ma duży dostęp do ropy.
W Anchorage bedziemy 3 dazy na tym wyjeździe. Jest to strategicznye hub skąd można samolotem polecieć dalej w głąb Alaski, wsiąść do pociągu na północ lub południe, albo wypożyczyć auto i pojechać na wschód/zachód. My zrobimy to wszystko - urozmaicenie musi być. Zanim jednak w poniedziałek znów wsiądziemy w samolot, czeka nas zwiedzanie Anchorage. Śpimy w apartamencie w części mniej turystycznej. Jutro mamy cały dzień na zwiedzanie centrum. Dziś postanowiliśmy przejść się tylko coś przekąsić…
Tak, dobrze widzicie. Nie jest to łosoś ani steak z łapy niedźwiedzia. Wylądowaliśmy na sieciowym jedzeniu meksykańskim. Dziś miało być blisko i smacznie i wybraliśmy Serrano's vs. McDonald’s. Wybór był trafiony! 4h różnicy czasu robi swoje więc po szybkiej kolacji dość szybko padliśmy spać. Jutro zwiedzanie czas zacząć!
2021.06.18-20 Rocky Peak Ridge, Adirondack, NY
Kolejny długi weekend. Rozpieszczają nas w tej firmie. Ciekawe kiedy wszyscy przejdą na cztero-dniowy tydzień pracy. To by było coś, nie? Zanim jednak (o ile w ogóle) trzy dniowe weekendy staną się standardem to trzeba się cieszyć z każdego dłuższego weekendu i aktywnie go wykorzystywać.
Little Spain - NYC
Nie, nie przy piwku w Manhattanńskich knajpach, oglądając mecze tylko w górkach bez zasięgu. Oboje z Darkiem byliśmy spragnieni większego wypadu w góry. W Colorado próbowaliśmy chodzić po górach ale niestety w wyższych partiach nadal był głęboki śnieg i zdobywanie szczytów było utrudnione. Tak więc nie zważając na fakt, że jest środek czerwca, że pewnie będzie gorąco a muszki, komary i inne robactwo będzie nas denerwować na maksa, ruszyliśmy na północ w kierunku Adirondacks.
W piątek planowaliśmy tylko dojechać na biwak. Mieliśmy jeszcze parę rzeczy do załatwienia w NY więc wyjechaliśmy dopiero koło południa. Ale to nic. Droga zajmuje około 4-5 godzin więc spokojnie zdążymy rozbić namiot za dnia.
Oczywiście już mało kto pracuje, każdy ma auto i każdy chce wyjechać z miasta więc na dzień dobry musieliśmy swoje odstać. Chyba nie ma miasta, które by nie miało korków a tym bardziej w piątkowe popołudnie. Na szczęście im dalej od miasta tym korek malał i mogliśmy w końcu poczuć, że mamy weekend.
Tym razem śpimy na kampingu. Co prawda jak zobaczyłam, że trochę kropi to próbowałam namówić Darka na hotel w Lake Placid ale się nie udało. W hotelu nie ma ogniska a przecież ognisko najważniejsze. Do tego i tak przyjaciele mieli do nas dołączyć w sobotę więc przegrałam opcję hotelową i grzecznie zabrałam się za rozkładnie namiotu i przygotowywanie kolacji.
Noc minęła szybko bo już o 4 rano zadzwonił budzik. Nie była to najlepsza wiadomość zwłaszcza, że pierwszą noc na kampingu się słabo śpi a do tego leżąc w namiocie słychać było wiatr i deszcz. No więc jak tu się zmobilizować, żeby wyjść na tą ulewę gdzie jest ciemno, mokro i śpiąco. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że olewamy mecz i pośpimy jeszcze z dwie godziny. Wczesne wyjście na szlak mieliśmy zaplanowane głównie ze względu na mecz którzy Polacy grają o trzeciej popołudniu. Obliczając, że zdobycie szczytu zajmie nam jakieś 8-9h to chcieliśmy wyjść o 6 rano, żeby o 3 być już po wszystkim.
No nic, Lewandowski może się nie obrazi, że go nie będziemy oglądać. Przestawiliśmy budziki, usnęliśmy ponownie i jak się obudziliśmy to już się zrobiło jasno i nawet deszcz przestał padać. Tak więc po śniadanku i dojechaniu na szlak oficjalnie rozpoczęliśmy wspinaczkę o 8 rano.
Na Rocky Peak Ridge można wyjść dwoma szlakami. Jeden krótszy, stromszy jest od strony innego szczytu, zwanego Giant. Drugi szlak prowadzi od tak zwanej nowej Rosji (New Russia) i jest może mniej stromy ale za to troszkę dłuższy. Szlak na Giant znamy już gdyż ten szczyt zaliczyliśmy parę lat temu. Niestety wtedy była zima, dni krótkie więc nie wybraliśmy się dalej. Większość ludzi łączy te dwa szczyty i robi je za jednym zamachem. My jednak skoro mamy zaliczony Giant skupiliśmy się tylko na Rocky Peak Ridge.
Dobrze, że piszemy bloga to mogłam sobie przeczytać jak to nam się szło na Giant i trochę sobie przypomnieć jak wyglądała trasa. Nie tylko po naszym blogu ale też po sprawdzeniu ile mamy się podnieść na jakiej odległości wiedziałam, że podejście będzie strome.
Udało nam się nawet szybko wybiec na rozgałęzienie szlaków. Trzy tysiące stóp (900+ metrów) pokonaliśmy nawet w nienajgorszym tempie. To znaczy w nie najgorszym biorąc pod uwagę, że przez pracę z domu człowiek się mało rusza i tylko zostaje mi to co wyćwiczę z Lewandowską na appie. Darek jednak pochwalił mnie i stwierdził, że już nie będzie się tak bardzo śmiał jak znów usłyszy jej głos mówiący “Jeszcze chwila - dasz radę!”.
Trasa pięła się do góry dość stromo ale nawet były czasem zyg-zaki, kamienie były ładnie ułożone i tworzyły schody, i ogólnie szlak był jak nie Adirondack. Góry Adirondack słyną bowiem z bardzo błotnistego, nie równego terenu a szlaki tu wymagają kombinowania i umiejętności pokonywania bloków skalnych, błotnistych, śliskich odcinków czy mocno ukorzenionej trasy. Ogólnie jednym słowem spodziewaliśmy się większego bałaganu. A tu taka niespodzianka.
Ucieszyliśmy się nawet, że przy tak dobrej trasie to szybko zbiegniemy i może nawet uda nam się jednak zdążyć na ten mecz. Nie wiedzieliśmy tylko co nasz czeka dalej… Do skrzyżowania szlaków szło się fajnie. Wyżej wychodziliśmy często na odsłonięte skały i mogliśmy podziwiać piękne widoki.
Po około 3h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Stąd można iść nadal do góry na szczyt Giant albo odbić w prawo na szczyt Rocky Ridge. Dużo ludzi robi oba szczyty za jednym razem. W tych górach jest to dość popularne, zwłaszcza jak się chce zdobyć kolekcję wszystkich 46 szczytów. Ponieważ na Giant wspinaliśmy się w zimie gdzie dzień jest krótszy to robimy te szczyty na raty. Tak więc myśmy nie planowali iść na Giant tylko skręciliśmy w prawo. Początek było super, zaraz za zakrętem piękna skała na podziwianie widoków i ogólnie zapowiadało się super.
Niestety Adirondack pokazało co potrafi i dość szybko trasa przybrała tradycyjną formę. Były skały, błoto, korzenie, strome zejścia i duże połacie skalne. Chcieliśmy sobie zrobić przerwę na jakieś orzeszki bo już głód nam dokuczał ale jak tylko przystanęliśmy na minutę to od razu zlatywały się komary i muchy i trzeba było znów iść.
Głód nas motywował, żeby iść szybciej na szczyt. Mieliśmy nadzieję, że jak wyjdziemy na szczyt to na otwartej przestrzeni będzie mniej muszek a może nawet wiatr je trochę przepędzi. No i nie wiele się pomyliliśmy. Jak tylko wyszliśmy na szczyt to taki wiatr nas złapał, że od razu w ruchy poszły bluzy. Nieźle nie? Na dole upał na całego a na górze trzeba bluzy przeciwwiatrowe ubierać.
Udało nam się znaleźć tak zwaną sofę czyli miejsce na kamieniach gdzie jest wygodnie, nie wieje za bardzo i można podziwiać piękne widoki. W zasadzie to miejscówkę polecił nam inny włóczykij który właśnie wracał ze szczytu i pokazał nam gdzie mniej wieje.
Oczywiście musiało paść tradycyjne pytanie - to który to jest wasz już szczyt? No to odpowiedź - jest to nasz 36 szczyt. I właśnie wtedy jak powiedzieliśmy ta magiczną liczbę to zdaliśmy sobie sprawę, że odliczanie w dół można zacząć. Jeszcze tylko 10 szczytów nam zostało. Zdecydowanie nie tych łatwych więc troszkę trzeba będzie się napracować ale może rzeczywiście nam się to kiedyś uda.
Fajnie się siedziało, ale widzieliśmy, że mamy dopiero połowę drogi za sobą. Wracamy tą samą trasą co wyszliśmy więc dokładnie wiedzieliśmy co nas czeka. A czekało nas najpierw masakra, ze wspinaniem się po skałach i kombinowaniem jak tu się wdrapać wyżej a potem już z górki na pazurki.
Drzewka często przychodziły nam z pomocą. Schodząc na dół znów spotkaliśmy naszego “kolegę” ze szczytu. On podobno zrobił już ponad 60 szczytów - niektóre liczy po kilka razy, więc wprawę w skakaniu po tych górkach ma i widać to było po jego technice. Nasza technika staje się lepsza z każdym nowym szczytem ale do kolegi nam jeszcze trochę brakuje.
Schodziliśmy, i schodziliśmy, i schodziliśmy i zastanawialiśmy się jak to jest, że ta sama trasa idąc do góry wydawała nam się taka łatwa, taka ładnie przygotowana. Hmmm… parę razy zadawaliśmy sobie pytanie czy my na pewno tędy wychodziliśmy w górę. Chyba rano byliśmy zaspani i jakoś tak szliśmy na auto pilocie. Teraz bardziej rozbudzeni, widząc tą trasę po raz kolejny nasza opinia się zmieniła. Jest to typowy szlak w górach Adirondack.
Skoro trasa jest jaka jest to zejście zajęło nam nie wiele mniej niż wyjście. Nie można tu zlecieć zyg-zakami, a trzeba bardziej uważać gdzie się stawia nogi między tymi kamieniami. Do tego zmęczenie bo jakby nie patrzeć to spacerek niezły zrobiliśmy jakby na to nie patrzeć to zrobiliśmy prawie 9 mil (14 km) i 4000+ feet (1200 metrów).
Tak jak planowaliśmy cały szlak zajął nam około 8 godzin. Zeszliśmy do mega nagrzanego samochodu ale cieszyliśmy się, że mamy dobra lodówkę przenośną i woda i piwko nadal są zimne. Taka lodowata woda była wskazana - jednak górki w połowie czerwca to nie jest do końca najlepszy pomysł. My to jeszcze spoko bo większą część szlaku zrobiliśmy przed południem. Ale jak schodziliśmy to widzieliśmy jeszcze dużo ludzi idących do góry. Po takich nagrzanych skałach w samym słońcu - hmmm…. to chyba nie należy do przyjemności.
Ochłodziwszy się wodą pojechaliśmy na kamping. Tam już czekali na nas przyjaciele z pyszną kolacją, dużym ogniskiem (to pod wieczór) i dobrym humorem. Nie ma to jak spędzenie czasu na świeżym powietrzu, bez dostępu do telefonu i w miłym towarzystwie. Nawet wynik meczu musieliśmy sprawdzać w biurze kampingu bo nikt nie ma zasięgu. Do następnego razu… ale może nie w lato! Bo jak nas obudziło słońce grzejące w nasz namiot to nam się odechciało biwaków w lato.
2021.06.05 Alamosa & Denver, CO (dzień 8)
Wakacje pomału dobiegajæ końca. Jutro o 11 rano lecimy już do domku więc ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Denver. Dzisiejszą noc spedzilismy w Alamosa, najblizszym miasteczku przy parku narodowym Great Sand Dunes. Do Denver mamy ok. 4h, zanim jednak wyruszymy na autostradę musimy zatrzymać się przy kolejce z roku 1883 roku.
Parowóz 169 jest wyprodukowany przez Baldwin Lokomotive Works z Philadelphia, PA. Jest to jeden z 12 egzemplarzy zamowionych wówczas przez Denver & Rio Grande Railway. Tylko dwie… 169 i numer 168 przetrwały do dnia dzisiejszego.
Jako, że pociąg ten jest wąsko torowy to miał ograniczony zasięg ale i tak dojeżdżał w dość odległe rejony jak Santa Fe w New Mexico czy Ogden w Utah. Głównie jednak jeździł między Denver i Alamosa.
W związku z rozwojem technologii lokomotywa 169 była przeznaczona początkowo do mniejszych transportów, aż w końcu po licznych naprawach i wypadkach miała ulec zniszczeniu. Lokomotywa została jednak uratowana przed “śmiercią” i została wystawiona w 1939 roku na swiatowych targach w NY. Ostatecznie Alamosa została jej domem i setki ludzi zwiedza ją rocznie.
My mieliśmy szczęście, że pan z obsługi, widać, że miłośnik tego cuda, pozwolił nam wszędzie wychodzić. Nawet na przód lokomotywy.
Po zwiedzeniu lokomotywy ruszyliśmy w drogę. Tym razem jedziemy bardziej na wschodzie więc górek i pięknych terenów się nie spodziewamy. Choć kto wie, nigdy nas tu nie było więc niewiadomo czym nas zaskoczy.
No i zaskoczyło… na autostradzie minęliśmy ciężarówkę, kierowaną przez krzyczącego Trumpa. Oczywiście była to tylko naklejka po stronie kierowcy i nie wiadomo, kto się za nią krył ale na pewno był to ktoś z poczuciem humoru. Takie różne wynalazki można spotkać jak się pokonuje tak długie odcinki. W sumie na tym wyjeździe zrobiliśmy 1,257 mil czyli ponad 2tys km. Trochę tego się uzbierało.
Tak jak przypuszczaliśmy droga z Alamosa do Denver wiodła mało ciekawymi terenami. To co nas jednak zaskoczyło to ilość zaleciałości z Meksyku. Mijaliśmy małe miasteczka, ale przejeżdżaliśmy też przez większe miasta jak Pueblo. Architektura meksykańska się jednak tam powtarzała i często mijaliśmy niskie, kwadratowe, często kolorowe domki. Niektóre miasteczka tętniły życie gdzie inne wyglądały na dość opuszczone.
W samochodzie była klimatyzacja więc nie czuliśmy tego upału, ale jak wysiedliśmy kupić kawę, czy potem w Denver to uderzył nas upał. Wróciliśmy na północ więc spodziewaliśmy się troszkę chłodniejszego klimatu. Denver jednak położone jest na płaszczyźnie i temperatury w lecie często dochodzą do 90-100F (32-37C). Nas przywitała setka ale to pewnie od nagrzanego asfaltu.
Denver przywitało nas nie tylko ciepłą pogodą ale też korkami. Zresztą czego można się spodziewać po dużym mieście. Na szczęście nasz hotel nie był aż tak daleko autostrady. Większy problem pojawił się ze znalezieniem parkingu ale i po zrobieniu trzech okrążeń wokół hotelu udało nam się wreszcie znaleźć parking podziemny i Darek mógł odstawić auto i zapomnieć o korkach itp. Pozostając wiernym Marriottowi dziś śpimy w hotelu sieci AC. Udało nam się dostać pokój na 20 piętrze - a 20 piętro to ostanie piętro. Tak więc już w windzie przebieraliśmy nogami jaki to widok będzie. Nie najgorszy - nie?
Większym jednak zdziwieniem było jak zamiast na korytarzu prowadzącym do pokoi wylądowaliśmy przy wejściu do baru. AC Hotel szczyci się barem najwyżej położonym w całym Denver. Tak zwane Roof Top są bardzo popularne w wielu miastach. Jest to idealne wykorzystanie powierzchni dachu a do tego im wyżej tym większe szanse na bryzę czy wiatr. Roof Top w hotelu AC ma piękny widok nie tyle na miasto co na górki - i za to dostali plusa.
Kolejny raz poczuliśmy się jakby nie było, żadnej pandemii, jakbyśmy cofnęli się do 2019 roku i poszli na drinka po pracy. Miło tak - cieszyliśmy się, że jesteśmy zaszczepieni, że jakaś tam dodatkowa ochrona jest. Nadal unikamy tłumów ale na szczęście pomimo dość dużej ilości ludzi w barze, było wystarczająco przestrzeni, tak że nikt nad nikim nie stał i nie pluł mu do ucha. My jednak chcieliśmy zobaczyć coś więcej poza hotelem więc ruszyliśmy zwiedzać okolicę.
Denver nie ma długiej historii i zwiedzanie to jest wielce powiedziane. Nasz hotel znajduje się w downtown więc poszliśmy na spacer przed kolacją i zobaczenie co w trawie piszczy. Denver to taka miniaturka NY. Jest dużo mniejszym miastem ale biurowce i wieżowce powstają jak grzyby po deszczu. Nadal jednak zachowało się trochę budowli 1-2 piętrowych które jak są dobrze zagospodarowane to ładnie komponują się z biurową częścią miasta.
Larimer Square jest najstarszą częścią miasta. Jest to niewielka przecznica składająca się z niskiej zabudowy z 19 wieku. Aktualnie wiele z tych budynków przerobionych jest na bary i restauracje. Dobrze, że ulica jest zamknięta dla pojazdów i można tam tylko poruszać się na nogach. Ciekawe, oświetlenie w nocy, stare budynki i muzyka na żywo na ulicy daje swój klimat.
Mieszanka jest jednak troszkę wybuchowa. Z jednej strony są poważne, ekskluzywne restauracje czy wine bary. Z drugiej stoiska gdzie zamotana Pani proponuje tanie whisky czy wódkę. W śród klienteli można spotkać ludzi ubranych w garnitury i grupy które świętują kawalerskie czy panieńskie wieczory. Postanowiliśmy przysiąść w ogródku w jednej z knajp. Zagadaliśmy do Pani i wybraliśmy po lekkim piwku bo w taki upał to tylko meksykańska Corona może człowieka ochłodzić. Jak przystało na normalnych ludzi, chcieliśmy zapłacić i Pani nawet ucieszyła się, że płacimy gotówką. Jednak jak zobaczyła, że Darek wyciąga $20 to stwierdziła, że nie ma jak wydać. Zdziwiliśmy się więc zaproponowaliśmy, że zapłacimy kartą - też nie poszło. Okazało się, że Pani nie ma terminala. Hmmmm - troszkę zdezorientowani się spytaliśmy, “to jak mamy zapłacić?” Na co Pani odpowiedziała - a macie te piwa za darmo. Hmmm… kłócić się nie będziemy - ale dziwne. Darek stwierdził, że nie będzie już nigdy narzekał na pracowników swoich bo zawsze może trafić na osobę, która będzie rozdawała towar za darmo. Nadal nie rozumiemy, dlaczego i jak biznes się kręci skoro nie można zapłacić. Posiedzieliśmy z 20-30 minut i widzieliśmy tylko jednych ludzi którzy płacili wyliczoną gotówką. Ale co się stało z tą gotówką to nikt nie wie. I dlaczego Pani nie miała jak wydać po prawie całym dniu utargu - dziwne!
Pomimo, że miejscówka miała bardzo dobre ceny to nie siedzieliśmy tam długo. Zbliżał się czas kolacji a my mieliśmy zarezerwowany stolik w restauracji. Na kolację wybraliśmy restaurację w hotelu. Miała bardzo dobre opinie na Internecie i wyglądała dość ciekawie. Siedząc już przy stoliku cieszyliśmy się z naszego wyboru bo zerwał się niesamowity wiatr i deszcz. Ale się cieszyliśmy, że my tylko do windy musimy wskoczyć i nie musimy nigdzie chodzić po deszczu.
Tak więc jak tylko Darek poradził sobie ze swoim kawałkiem mięsa (Pork Belly Chop) to ruszyliśmy na górne piętra obserwować burzę. Niestety w między czasie deszcz przestał padać i nie było efektu.
Jutro już pora wracać do domku. Mamy w miarę wczesny lot bo już o 11 rano więc dziś żegnamy się z Denver i Colorado. Wrócimy tu jeszcze nie raz bo bardzo lubimy ten stan. Ma on wiele do zaoferowania a do tego ludzie są jacyś tacy normalni.
2021.06.04 Great Sand Dunes National Park, CO (dzień 7)
Dzisiaj i jutro będziemy powoli opuszczali rejon górski, rejon południowo-zachodniego Colorado. Miejsca w którym oboje byliśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Piękne góry, historyczne miasteczka, pyszne jedzenie i o wiele mniej turystów w porównaniu do Colorado które jest bliżej Denver. Z pewnością będę chciał tu wrócić w zimie na narty. W tym rejonie jest przepiękny resort narciarski Telluride. Do tej pory nie wiem dlaczego jeszcze nigdy w nim nie byłem. Oczywiście jak umiejętności i odwaga pozwolą to bym z chęcią zjechał parę razy w Silverton. Resort który troszkę opisałem parę dni temu. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie dzisiaj przed nami kilkaset kilometrów przepiękną, malowniczą, górską drogą na wschód. Mamy zamiar odwiedzić kolejny Park Narodowy, Great Sand Dunes.
Zanim jednak wyruszymy, to przydałoby się coś zjeść. Hotelowe śniadania są takie sobie (chyba że jest świetny hotel) więc postanowiliśmy się przejść po Durango i coś znaleźć na śniadanie. Wybór padł na lokalną francuską piekarnię, Jean Pierre Bakery. Zapach świeżo pieczonych croissantów aż wychodził na ulicę.
Na śniadanie wybrałem moją ulubioną potrawę, Eggs Benedict. Była dobra. Na drogę zakupiliśmy parę innych wypieków i opuściliśmy Durango.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na przełęczy Wolf Creek Pass, 10,857 stóp (3,300 metrów). Mimo, że jesteśmy na południu Colorado, zaraz koło granicy z New Mexico to dalej w czerwcu śnieg tutaj leży.
Przez tą przełęcz przechodzi linia która dzieli kontynent Ameryki Północnej na wschodni i zachodni. Jak byś wziął kubek wody i wylał go dokładnie na przełęczy to część wody popłynie do Atlantyku a druga część na zachód do Pacyfiku.
Przez przełęcz przechodzi słynny i najtrudniejszy szlak z długodystansowych szlaków w Stanach. Continental Divide Trail, 3,028 mil (4,873 kilometrów). Ciągnie się od Meksyku aż po Kanadę. Większość ludzi pokonuje tylko części tego szlaku. Zdarzają się oczywiście śmiałkowie co w ciągu 5-6 miesięcy przejdą jego całość. Około 100-150 ludzi rocznie dokonuje tego wyjątkowo trudnego czynu. Continental Divide Trail (CDT) prowadzi przez gorące pustynie stanu New Mexico, a także wysokie góry w Północnych stanach gdzie śnieg i lód leży cały rok.
Często idziesz dniami bez dostępu do wody pitnej (musisz wszystko nieść), albo tygodniami bez dostępu do jakiejkolwiek cywilizacji. Czasami musisz nieść zapas jedzenia na parę tygodni. Przekraczać lodowate, górskie rzeki, borykać się z różnego rodzaju lokalnymi żyjątkami od skorpionów i wężów do wilków i niedźwiedzi. Zwierzęta może cię nie zjedzą, ale wykradną pożywienie. Logiczne zaplanowanie wszystkiego i wiedza gdzie i którędy iść, jak zdobyć posiłek, którędy można rzekę przejść, pasma górskie wymaga lat przygotowań. Mimo wszystko zdarzają się śmiałkowie którzy podejmują się tej wyjątkowo trudnej wędrówki i ją ukończją. Niestety niektórzy nie mają tyle szczęścia i płacą za to najwyższą cenę. Co rok zdarzają się przypadki, że komuś coś nie wyszło. Nie znalazł wody, pobłądził, utopił się w rzece, spadł w górach….. i wiele innych przypadków.
Zanim ktoś zacznie myśleć o tym spacerku proponuję zrobi Appalachian Trail (AT). Od stanu Georgia to Main. Tylko 4 miesiące. Szlak jest znacznie łatwiejszy i idzie bardziej cywilizowanymi rejonami.
My jeszcze AT nie zrobiliśmy, więc za CDT się nie zabieramy. Zresztą mamy już plany na dzisiaj.
Przed nami jeszcze jakieś dwie godziny samochodem do parku. W tym rejonie nie ma autostrad. Droga wiedzie przez miasteczka i inne lokalne atrakcje. Ma to też swoje plusy, bo przynajmniej coś można zobaczyć. Z autostrady to przecież nic nie widać.
Widać, że weekend się zbliża po ilości samochodów na drogach. Czasami się korkowało, zwłaszcza w miasteczkach.
W pewnym momencie Ilonka mówi, że już wydmy widać. Ja jej mówię, że to niemożliwe, my mamy jeszcze 35km do tego parku.
Przez ostatnie kilkanaście kilometrów droga była prosta jak sznurek, żadnego zakrętu. Wydmy jak były na horyzoncie tak były dalej. Nic się nie przybliżały mimo, że pustą i prostą drogą VW leciał jak Boeing.
Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że te wydmy są potężne. Największe na całym północnoamerykańskim kontynencie.
Wjechaliśmy do parku Grand Sand Dunes. Mimo, że park posiada wiele innych atrakcji jak wysokie góry, rzeki, wiele szlaków…. to oczywiście największą atrakcją są wydmy i prawie każdy chce je zobaczyć.
Większość ludzi oczywiście podchodzi tylko pod wydmy i robi miliony zdjęć. Nam natomiast do szczęścia trzeba troszkę więcej. Musimy na nie wyjść!
Oczywiście nie jest to łatwe, ale spróbować zawsze trzeba. Wydmy mają po 700 stóp wysokości (215 metrów) i oczywiście całe są z piasku. Wspinaczka na nie nie należy do łatwych.
Wydmy zajmują powierzchnie 80km kwadratowych. Powstały w bardzo prosty aczkolwiek długi sposób. Dawno, dawno temu było sobie duże jezioro. Wiatr z pobliskich, wysokich gór zdmuchiwał piasek i inne drobne cząstki skał do jeziora. Z biegiem czasu jeziorko wyparowało i zostawiło po sobie wielką pustynną polanę.
Wiatry się zmieniły i zaczęły wiać z południa oddając górą piasek. Niestety (albo na szczęście) piasek nie wracał w góry tylko zostawał na nizinie przed nimi. Z biegiem lat troszkę się go uzbierało i powstały wydmy. Naukowcy obliczają, że jest go tam troszkę, jakieś 5 bilionów metrów sześciennych. Niezła piaskownica, nie?
Wydmy dalej rosną i się powiększają. Teraz już wiatr nie zwiewa piasku z gór. Przecież wieje w innym kierunku. Do pomocy wydmą przyszła rzeka.
Rzeka dogadał się z wydmami, że ona będzie wypłukiwać piasek i inne drobne cząstki skał i ziemi z gór. Będzie to wszystko transportować na niziny, tam zostawiać na brzegach, a południowy wiatr dalej wieje, więc będzie piasek transportował na wydmy.
Samochód zaparkowaliśmy i ruszyliśmy zdobywać piaskowe góry. Zanim się zaczniemy wspinać to trzeba przejść rzekę. Na szczęście nie jest głęboka, ale buty trzeba ściągać.
Po przejściu rzeki próbowaliśmy iść dalej boso po piasku ale się nie dało. Był tak nagrzany przez słońce, że aż palił w stopy.
Na początku było trochę śmiałków którzy próbowali swoich sił i podchodzili do góry. Szybko się wykruszali i po jakiś 10 minutach praktycznie nie było nikogo.
Została tylko garstka ludzi, którzy lubią wyzwania i „spacer” do góry w miękkim i osuwającym się piasku.
Na początku jeszcze nie było tak źle. Piasek był w miarę zbity i nachylenie nie było takie strome. Im dalej i wyżej tym było ciekawiej.
Staraliśmy się iść graniami gdzie wiał lekki wiatr i podejście nie było strome. Widzieliśmy też trochę ludzi z deskami które przypominały trochę snowboard. Wychodzą na wydmy i później z nich zjeżdżają. Wygląda to na fajną zabawę, ale wywrotki na tym nagrzanym piasku to nie jest przyjemność.
Szliśmy wyżej i wyżej. Było coraz to stromiej. Piasek usuwał się coraz to bardziej. Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Tu już nie było nikogo. Czasami tylko ktoś z deską się pojawiał i gdzieś szybko znikał zjeżdżając w dół.
Było gorąco, ale na szczęście wiał chłodny wiatr który na maksa pomagał we wspinaczce.
Gdzieś po 1.5h marszu osiągnęliśmy szczyt. Jest tu trochę tych wydm. Która jest najwyższa? Tego nie wiem, ale większość ma porównywalne wysokości.
Na górze był zasłużony odpoczynek. Przyjemnie wiało, a piwko które było w plecaku zawinięte w bluzę dalej było zimne.
Na dół schodziło się znacznie łatwiej. Praktycznie można było zbiegać zakosami. Piasek wsypywał się do butów, ale aż tak to nie przeszkadzało.
Mieliśmy w planie iść w wysokich górskich butach ze stuptutami po kolana. Niestety wysoka temperatura szybko nam to wybiła z głowy.
W ciągu 15-20 minut zbiegliśmy nad rzekę. Ostudziliśmy gorące stopy w wodzie i schroniliśmy się w cieniu pod drzewem. Za długo tam się nie dało siedzieć. Wszystko co tam żyje miało taki sam pomysł. Wszelakie muchy i inne latające i chodzące po ziemi stwory też tam przesiadywały. Za długo nie dało się siedzieć. Wróciliśmy do auta włączyliśmy klimę na maksa i ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Dzisiaj śpimy w jakiejś małej wiosce koło parku. Nic ciekawego się już nie wydarzyło. Poza burzą.
Burza jak burza. Co w tym ciekawego? Ta była troszkę inna niż wiele innych burz które każdy widział w swoim życiu. Masy gorącego powietrza z pustyń Nowego Meksyku skrzyżowały się z mroźnymi wysokimi górami Colorado. Ale wiało! Do tego bajeczne kolory nieba i chmur wraz z punktowymi opadami deszczu na horyzoncie (a może i gradu) widziane z okna naszego hotelu dodały nam atrakcji na wieczór.
Jutro powrót do cywilizacji. Jedziemy do Denver.