Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2021.06.03 Mesa Verde Park Narodowy, CO (dzień 6)

Kolejny dzień - kolejna przygoda. A może powinnam napisać nauka. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odwiedzenie parku narodowego Mesa Verde. Park ten bardzo długo chodził mi po głowie. Od jakiegoś czasu jest to park który najbardziej chcę zobaczyć. Jest on unikatowy - zresztą, który park w stanach nie jest. Tym razem nie chodzi tu o żadne góry czy kaniony a bardziej o domki w skałach.

Rejon dzisiejszego parku narodowego był już zamieszkiwany od 7500 roku przed naszą erą. Dopiero jednak w czasach naszej ery (650 - 1200) indiańscy osadnicy budowali osady pueblo, nazywane dziś mieszkaniami na klifie.

IMG_7453.JPG

Pierwsze co nas zaskoczyło to położenie tego parku. Od Durango pojechaliśmy na zachód i pomimo, że kierowaliśmy się w kierunku Utah to nie spodziewaliśmy się dziś dużych gór. Tym bardziej zaskoczyło nas jak po skręcie z drogi 160 zaczęliśmy się autem wspinać coraz wyżej i wyżej. Park Mesa Verde leży 1,500 ft (460 m) ponad drogą i prowadzi do niego piękna serpentynowa droga. Aż ciężko było uwierzyć, że tam gdzieś za tymi górami są jakieś domki.

IMG_7500.JPG

Trochę zastanawialiśmy się czy odwiedzać ten park na tym wyjeździe. W parku jest wiele domów na klifach, które można zwiedzać z przewodnikiem i chodzić po nich. Niestety jest tam limitowane wejście i nam nie udało się załapać. Dlatego jechałam tam troszkę z małym niesmakiem obawiając się, że nie wiele zobaczę bo wszędzie będzie zakaz wejścia. Na szczęście udało mi się wyczytać, że na Step House można wejść samemu i jest to jedyny dom skalny po którym można chodzić bez przewodnika. Dlatego nie tracąc czasu od razu po wjechaniu do parku skierowaliśmy się na drogę Wetherill Mesa i dojechaliśmy do parkingu niedaleko Step House.

Piękny kanion ale jak to jest, że ludzie tam zamieszkali, jak oni się tam wspinali, schodzili. Przecież nie mieli takiej ładnej drogi jak my. To były nasze pierwsze myśli po wyjściu z auta. Troszkę nie mieściło nam się to w głowach. Chyba nadal nam się nie mieści.

Aparaty w rękę i w drogę. Darek troszkę się przestraszył jak mu powiedziałam, że idziemy na hike 6 mil. Z jednej strony co to jest ale z drugiej w takim słońcu to średnia przyjemność. Czasem jednak trzeba się przejść kawałek do pięknych widoków więc zapakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy zwiedzać.

Step House, nie jest daleko od parkingu i był to nasz pierwszy punkt widokowy. Grzecznie po znakach weszliśmy na brzeg kanionu i nim schodziliśmy troszkę w dół. Zejście zajęło nam moze 10 minut ale my mieliśmy ścieżkę, schody i poręcze. Ludzie tysiąc lat temu raczej nie mieli takiego komfortu.

Z drugiej strony, położenie domku w takim miejscu chroniło przed deszczem, ułatwiało obserwację terenu i pewnie też było zabezpieczeniem przed innymi plemionami czy zwierzętami.

Część tych ruin jest odbudowana ale też zacna część pochodzi z XV-XVI wieku. Tutaj można wyjść i przyjżeć się planowi domów. Jest to jednak jeden z mniejszych “domków” i te okazalsze trzeba zwiedzać z przewodnikiem.

Jeśli jednak człowiek nie załapie się na przewodnika to pozostaje mu oglądanie tych większych budowli z tarasów widokowych. Są one pobudowane w znacznych odległościach więc polecamy mieć ze sobą lornetkę albo teleobiektyw. Jednym z takich miejsc jest punkt widokowy na Long House (długi dom). Do którego ze Step House można się przejść fajną dróżką. Zajmie to może 15-30 minut. Wszystko zależy czy po drodze ogląda się wykopaliska archeologiczne.

My wyznając zasadę, że skoro już tu jesteśmy to czemu nie zobaczyć poszliśmy do przykrytych dachem wykopalisk archeologicznych. Może te wykopane dziury nie robią początkowo wrażenia ale jak zacznie się czytać i wyobrażać jak ludzie tu dawniej mieszkali to znów pojawia się tysiąc pytań.

Ludzie z początkiem naszej ery prowadzili dość koczowniczy tryb życia. Kiedy jednak nauczyli się uprawiać ziemię i hodować zwierzęta mieli potrzebę osiedlania się. Aktualny park Mesa Verde bardzo im spasował i osiedlili się na tych terenach. Z początku budowali małe domki, bardziej schronienia niż domki. Z czasem “sypialnie” i pokoje spotkań się powiększały, budowa szła szybciej a ich domki stawały się większe, aż zaczęły być piętrowe, a potem nawet bardziej rozbudowane całe osiedla. To właśnie wtedy powstawały też domy na klifach.

Po około 600 latach zamieszkiwania płaskowyżów Mesa Verde, ludzie zaczęli budować domy na klifach. Nadal uprawiali pastwiska na górze ale dla większej ochrony przenieśli się na niższe partie. W klifach pobudowane są pomieszczenie przeróżnych wielkości przeznaczone do spania, życia, odprawiania rytuałów czy przechowywania jedzenia. Niektóre budowle mają nawet do 150 pomieszczeń.

W późnych latach 1270-tych po ponad wieku uprawiania i zamieszkania tego rejonu ludzie zaczęli migrować na południe na tereny zajęte aktualnie przez stany takie jak Nowy Meksyk czy Arizona. W 1300 roku zakończyło się osadnictwo na tych terenach. Podobno jednym z głównych powodów migracji ludzi były duże temperatury i pożary. Zmuszeni do poszukiwania wody i nowych terenów uprawnych wyruszyli na południe. Trochę zastanawia mnie czemu nie na północ…

Po oglądnięciu z daleka długiego domu (Long House), ruszyliśmy do drugiej części parku. Musieliśmy najpierw serpentynami wrócić do rozgałęzienia Far View Point aby potem pojechać drogą Chapin Mesa. Chcieliśmy chociaż z daleka zobaczyć Cliff Palace (najładniejszego domu na klifie) ale niestety droga do niego jest zamknięta. No nic, trzeba będzie tu wrócić ale tym razem upewnić się, że mamy wycieczkę z przewodnikiem wykupioną.

IMG_7463.JPG

Pomimo, że do Cliff Palace nie dojedziemy to i tak nie żałowaliśmy wycieczki ani trochę. Park jest piękny i ma wiele miejsc widokowych na podziwianie widoków i poczytanie ciekawostek. Jedną z takich ciekawostek jest Montezuma Valley. Podobno 900 lat temu tereny te były zamieszkane przez większą ilość ludzi niż są obecnie. Były to bardzo zaawansowane osady zajmujące się uprawą i hodowlą. A my w dzisiejszych czasach narzekamy na brak przestrzeni.

IMG_7465.JPG

Jadąc w kierunku Chapin Road złapał nas deszcz. To znaczy w sumie nie złapał nas tylko go widzieliśmy z oddali. Był to niesamowity widok. Nie często widać jak w oddali pada deszcz i widać jak chmury opadają. Zafascynowani tym widokiem jechaliśmy w stronę deszczu ciesząc się jak dzieci.

IMG_7471.JPG

W drugiej części parku wydaje się, że jest więcej punktów widokowych a najbardziej nam się spodobał Square Tower House. Tu już ambitnie wybudowali trzy czy cztery piętra. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć jak tylko chce.

Po drodze mijaliśmy jeszcze więcej wykopalisk archeologicznych i budowli na klifach. Na szczęście dużo można zobaczyć z drogi tak, że ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że ten park odwiedziliśmy.

IMG_7492.JPG

To już nasz ostatni dzień w Durango. Jutro jedziemy do parku narodowego Great Sand Dunes z najwyższymi wydmami piaskowymi w Ameryce Północnej. Tak więc po powrocie z parku Mesa Verde chcieliśmy jeszcze zwiedzić Durango a szczególnie jego stację kolejową. O słynnym pociągu który jeździ między Silverton a Durango pisaliśmy we wcześniejszym wpisie ale nigdy nie udało nam się go uchwycić. Słyszeliśmy go parę razy, rano z hotelu ale jakoś nie mieliśmy szansy go zobaczyć. Tak więc po odstawieniu auta na parking pod hotelem poszliśmy pod stację.

Jakie było nasze zaskoczenie jak przy wjeździe na stację zobaczyliśmy gapiów z przygotowanymi statywami, kamerami, aparatami i innym sprzętem. W oddali słychać już było buchanie lokomotywy więc i my stanęliśmy i przyglądaliśmy się jak słynna lokomotywa 493 z roku 1928 wjeżdża na stację.

Troszkę więcej o tej lokomotywie… i tu wykorzystam pomoc fachowca (dzięki tatuś!)
”Lokomotywa którą filmowaliście 493 pochodzi z 1928 r. producent Baldwin Locomotive Works poprzednio była używana przez Denver - Rio Grande Western Railroad przywrócona do eksploatacji 24 stycznia 2020 r. opalana jest olejem zamiast węgla.”

Kolejka chyba rzeczywiście jest największą atrakcją w miasteczku bo trochę turystów z niej wysiadło. Sama jednak główna ulica też jest ciekawa i oddaje historyczny klimat miasta. Tym razem na pożegnalną kolację wybrałam restaurację Primus przy 10tej ulicy. Tak daleko nas jeszcze nie było więc tym bardziej się cieszyliśmy, że przy okazji coś zobaczymy.

Primus okazało się niewielką restauracją z przepysznym jedzeniem (naprawdę jednym z tych co będziemy długo wspominać), miłą obsługą i kucharzem, z poczuciem humoru. Tak naprawdę to trafił swój na swego. Mówię tu o Darku i kucharzu. Sposób w jaki gostek prowadzi restaurację przypomina mi jak Darek prowadzi swój biznes. Na luzie, z poczuciem humoru, z odpowiednim wyczuciem, kiedy i jaki żart który klient zrozumie.

Tak więc wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteśmy w połowie naszego posiłku który jest niebo w gębie. Podchodzi do nas gostek, który wcześniej nas witał przy wejściu i pyta się jak nam smakuje. Na co Darek z żartem w głosie mówi…. “ehhhh…. takie sobie” i uśmiecha się od ucha do ucha. Gostek od razu podłapuje żart i odpowiada:

- Pozwól, że zawołam kogoś komu zależy.

Na co poszedł a ja mówię do Darka - Ej, ale on jest głównym szefem.

No to poleciało - tak jak mówię trafił swój na swego. Darek zaczepił gościa znów i się zaczęła gatka. Skąd on ma takie dobre mięso. Jak to jest, że sprowadza Wagu z Japonii i skąd wie, czy to sprzeda. Jak dba o świeżość i w ogóle jak mija życie. Tak więc dowiedzieliśmy się, że gościu spędził lata w restauracjach, miał ich kilka ale wszystko sprzedał. Ponieważ jednak lubi dobrze zjeść to otworzył sobie nie za dużą restaurację w Durango i co się nie sprzeda to ma na kolacje. No właśnie jak chcesz dobrze zjeść ale nie przepłacać to otwórz sobie biznes i kupuj w ilościach hurtowych (tak jak Darek i jego królestwo whiskey). Gostek kupuje mięso tylko od lokalnych farmerów. Przez lata zawiązał wiele kontaktów, i teraz doskonale wie co i gdzie. Rzeczywiście tak dobrej jagnięciny to nie jadłam. Może w Nowej Zelandii i Mendozie ale to by było na tyle. Czyli nie musimy lecieć 12-24h, żeby zjeść dobre mięsko - dobrze wiedzieć. Darek zamówił tatara z bizona i strusia i też mówił, że przepyszne. Z tym strusiem to też nie było łatwo, bo oni uważają, że mięso medium (lekko wypieczone) to już za dużo. Medium rare (prawie surowe) ma najlepszy smak i takie podają. Jak takie nie lubisz to twój problem. Szef kuchni nie będzie marnował mięsa bo masz jakieś „dziwne” nawyki. Darek jadł i mówił, że mieli racje, niebo w gębie!

Było to zdecydowanie pyszne zakończenie naszego pobytu w Durango a nawet w całym Colorado. Jutro śpimy w jakiejś małej miejscowości przy parku więc pewnie będzie McDonald’s albo pizza. Nadzieja jeszcze w Denver ale to zobaczymy jeszcze co i jak. Póki co spacerkiem wróciliśmy do domu i szybko usnęliśmy po całym dniu wrażeń.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.06.02 Durango & Silverton, CO (dzień 5)

Wczoraj po wielu godzinach siedzenia za kółkiem i kierowania tym wielkim, ale nawet stabilnym i mocnym samochodem (VW Atlas) przyszedł czas na spacerki po górkach. Wiadomo, wolałbym mniejszy i bardziej sportowy samochód, ale ilość bagażu i narty by się pewnie nie zmieściły. Ustawiłem silnik, zawieszenie i skrzynie biegów na sport i było OK. Siano po drodze można było wyprzedzać. 

Człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Więc wiedząc, że wyżej w górach dalej jest zima postanowiliśmy zmienić nasz hike na „nizinny”. Ilonka znalazła w okolicach Durango górkę Animas. Wysokość 8276 stóp (2,522 metrów). 

Samochodem do parkinu zajęło nam może 15 minut. Około 10 rano parking był już pełny. Widać, że szlak jest dość popularny i ludzie lubią poranny start. My też lubimy, ale nie zawsze jest na to czas. Wczoraj w nocy trzeba było zwiedzać miasteczko.

Już na początku przekonaliśmy się, że nie jesteśmy wysoko w górach koło Denver. Jesteśmy znacznie niżej, 6,700 stóp (2,050 metrów) i bardziej na południe. Do granicy ze Stanem New Mexico mamy zaledwie 25km w lini prostej. 

Klimat i roślinność bardziej przypomina południowe, pustynne stany niż górskie Colorado. 

Długie zimowe spodnie zastąpiłem krótkimi, ciepłą bluzę szybkoschnącym podkoszulkiem, a czapkę kapeluszem od słońca. Krem 50 na nie-opalanie i w drogę. 

W tym rejonie jest wiele szlaków.  Jest to tzw. ich lokalny „Central Park”. Ludzie tu przyjeżdżają na krótki spacer z psem, albo na dłuższą wędrówkę po górach. Dla rowerzystów jest też dobra wiadomość, wszystkie trasy są przygotowane też pod nich. Niektóre są ciekawe i musisz być dobry, ale ogólnie jest ok. 

Im wyżej tym lepsze widoki. Wychodziliśmy po nasłonecznionym zboczu do góry. Było gorąco, ale znośnie. Musi być tutaj masakra w lato. Kaktusy i inne południowe krzaki wszędzie rosły. 

Południowy klimat to też południowe gady. Jaszczurki i inne płazy to były na każdym kroku. Poprosiłem Ilonkę, żeby stanęła do zdjęcia. Nagle Ilonka odskakuje i pokazuje na węża. Ale był długi. Zanim udało mi się zrobić zdjęcie to się już chował w ziemi, ale miał spokojnie ponad dwa metry. 

Wniosek, trzeba uważać gdzie się stawia kroki. 

Mimo, że szliśmy lasem, krzakami to i tak często pojawiały się widoki. Im wyżej, tym ciekawsze. Całe Durango było jak na dłoni plus ośnieżone szczyty w oddali. Dobrą porę roku wybraliśmy. Może było już czasami za ciepło, ale jeszcze było znośnie. Pewnie za parę tygodni będzie tu już upał nie do wytrzymania, a parę tygodni wstecz leżał tu śnieg. 

Około 12:30 osiągnęliśmy szczyt. Poza wspaniałymi widokami w każdym kierunku nie było tu za wiele nic ciekawego. Wiał chłodny wiatr, ale dalej było ciepło i za bardzo nie było drzew. Zeszliśmy niżej w las i tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę. 

Potem w ciągu 45 minut prawie zlecieliśmy na sam dół. Po drodze mijaliśmy rowerzystów co pedałowali ostro do góry. Ostro spoceni, ale uśmiechnięci. Tak trzymać... 

Godzina 14, a my już na dole. Co tu robić w tak pięknie rozpoczęte popołudnie? Na pewno trzeba się gdzieś ochłodzić i opłukać gardła z kurzu. Browar wydawał się najlepszą opcją. Ilonka szybko znalazła fajny nad rzeką. 

Animas (tak samo się nazywa jak rzeka) browar przywitał nas zimnym, lokalnym, świeżym piwkiem i trochę za bardzo pikantnymi skrzydełkami z kurczaka. Lubimy klimaty browarów. Zwłaszcza w górach gdzie mają krystalicznie czystą wodę i luźny klimat. 

Posileni i napojeni więc czas w drogę.

Wiem, że wczoraj trochę narzekałem na ilości godzin za kółkiem, ale dzisiaj już jest nowy dzień. Jedziemy do Silverton. Około 50 mil (85km) górską drogą w każdym kierunku. Wczoraj nam się spieszyło, więc za wiele nie oglądaliśmy widoków. Dzisiaj się zatrzymamy w paru punktach i dokładniej to wszystko odwiedzimy. 

Droga numer 550 z Durango do Silverton idzie przez dwie przełęcze i większość jej znajduje się w lasach San Juan. Przełęcze są dosyć wysokie, prawie 11,000 stóp (3,300 metrów). Na dole w Durango jest +25C a wyżej było przyjemne +12C. W końcu można było się ochłodzić, wyłączyć klimę w samochodzie i pochodzić po śniegu. 

Zakręt za zakrętem, serpentyna za serpentyną i w ciągu 1.5h odcinek Durango Silverton został pokonany.

Pierwszy przystanek to oczywiście stacja kolei wąskotorowej 

Od prawie 150 lat kolej ta przewoziła pasażerów i towary między tymi dwoma miasteczkami. Dzisiaj służy bardziej jako atrakcja turystyczna. Kolej idzie wąskim kanionem wzdłuż rzeki Animas.

Na tym wyjeździe nie jechaliśmy nią, ale następnym razem pewnie się wybierzemy. Kto chętny z nami?

Pochodziliśmy wokół starej stacji, popstrykali zdjęcia i poszliśmy na główną ulicę. 

Miasteczko Silverton jest położone na wysokości 9,300 stóp (2,800 metrów) i posiada około 650 mieszkańców. Nie ma za wiele ulic. Jedna główna, asfaltowa co idzie przez środek i parę bocznych pokrytych żwirem. 

Miasteczko powstało pod koniec 19 wieku wraz z gorączką złota a potem srebra. Aktualnie wszystkie kopalnie  w tym rejonie są już zamknięte i jedyny dochód to turystyka. Nie chcąc żeby Silverton upadło musieliśmy ich wspomóc. Ilonka zajęła się kupowaniem pamiątek w sklepikach a ja sprawdzaniem jakości piwa w browarze. 

Obojgu nam to nawet nieźle poszło i w pełni zadowoleni z naszego planu ruszyliśmy dalej. Jedną z największych atrakcji (przynajmniej dla mnie) jest pobliski resort narciarski o tej samej nazwie. 

Dojazd do niego nie był prosty i wymagał około 10km jazdy po szutrach. W zimie tu musi być ciekawie na drodze. Resort też nie należy do łatwych, posiada tylko jeden wyciąg. Reszta to już tylko ratraki i helikoptery. Nie ma wytyczonych tras i żadnego patrolu. Zero naśnieżania i ubijania. Ogólnie teren jest bardzo trudny i wymaga najwyższych umiejętności. Wszystkie „trasy” mają stopień EX (Extreme Terrain). Kiedy to robimy?

Żeby wsiąść na wyciąg to trzeba posiadać łopatę, sondę i detektor. Na szczęście już jest czerwiec i resort jest zamknięty. Może kiedyś w zimie go odwiedzę i na własnej skórze się przekonam jak to wszystko wygląda.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad rzekę. Ponoć z tego miejsca rozpoczynają się ciekawe spływy kajakowe. 

Rzeka Animas jest lodowata i szybka. Płynie bardzo wąskim kanionem przez wiele kilometrów. Pierwsze 38 kilometrów jest bardzo trudne z dużymi spadami, wirami i wąskimi kanałami. Klasa 4 i 5. 5 jest najwyższą klasą jaka znajduje się na rzekach i jest dopuszczalna do spływu. Po 38 kilometrach znajduje się elektrownia wodna i to jest ostatnie miejsce gdzie można wyjść z wody, wsiąść do pociągu i wrócić. Najlepiej się nie spóźnić na ostatni pociąg. Nocowanie tam w zimnym kanionie w przemoczonych piankach na pewno nie należy do przyjemnych i ciekawych. 

Można dalej płynąć rzeką Animas. Tylko to jest samobójcza decyzja. Poniżej elektrowni rzeka ma już klasę 6, czyli niemożliwa albo prawie niemożliwa do przepłynięcia. Posiada wiele wodospadów, jest bardzo wąska i szybka, a także znajdują się pionowe skalne brzegi które uniemożliwiają ucieczkę. Ciekawie, nie?

My zapomnieliśmy zabrać materac do pływania ze sobą, więc postanowiliśmy nie spływać. Posiedzieliśmy na torach z nadzieją, że jakiś pociąg nadjedzie. Niestety była już 18:30 i chyba limit pociągów na dzisiejszy dzień się wyczerpał. 

Około godziny 20 wróciliśmy do Durango i poszliśmy na kolację. Byliśmy ostro głodni. Dzień był długi i wyczerpujący a my tylko o śniadaniu i paru nóżkach z kurczaka. 

Dzisiaj wybór padł na bar i barowe jedzenie. Poszliśmy do Derailed Pour House. Ilonka wyczytała, że ma dobre opinie i nawet ok jedzenie. 

Zgadzało się. Mieli chyba z 7-8 rożnego rodzaju hamburgerów. Do tego sporą ilość lanych piw. Jedzenie było nawet dobre. Wiadomo, jadałem lepsze hamburgery, ale jak na barowe to były ok.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę w barze, ale nie za długo. Jutro też czeka nas duży dzień. Jedziemy do kolejnego parku narodowego, do Mesa Verde!

Read More

2021.06.01 Durango, CO (dzień 4)

Koniec tych gór. Czas pojechać na jakieś niziny gdzie temperatury są wyższe i w dzień osiągają około 20C (70F) i tlenu jest trochę więcej. Dziś jedziemy do Durango położonego na wysokości 6,522 ft (niecałe 2tys metrów nad poziomem morza).

Droga zajmie nam conajmniej 7h jak jeszcze po drodze odwiedzimy park narodowy Black Canyon of Gunnison to będzie dłużej. Ale to nic… dziś nastawiamy się na długą drogę i zwiedzanie z samochodu.

Na zachodzie są piękne drogi. Często idą kanionami, górami, wyjeżdża się na wysokie przełęcze i zjeżdża w piękne doliny. Tak więc spodziewamy się krajobrazowej tarasy.

Jadąc do Durango, przejeżdża się przez Vail. Jest to resort narciarki do którego mamy duży sentyment. Odwiedziliśmy go w marcu więc teraz nie planowaliśmy się zatrzymywać. Zdziwiło nas, że w górach i na stokach w ogóle nie ma śniegu. Nie spodziewaliśmy się go dużo bo przecież resort jest zamknięty ale gdzieś jakieś płachty myśleliśmy, że jeszcze będą a tu piękna zieleń.

Decyzję czy odwiedzamy Black Canyon of Gunnison, mieliśmy podjąć dopiero w Grand Junction. Przez większą część droga do kanionu i Durango się pokrywała więc nie było problemu. Jechaliśmy przed siebie i podziwialiśmy widoki.

Autostrada numer 70 na odcinku między Vail i Grand Junction przebiega przez piękny kanion o nazwie Glenwood. Przez 12.5 mil (20 km) można podziwiać piękne ściany kanionu, które pną się 1,300 ft (400 m) w górę od rzeki Colorado.

Przy wyjeździe z kanionu, krajobraz się zmienia i przypomina krajobraz Utah. Skały o różnych kolorach, pustynne, troszkę jak z marsa albo innej planety. Taki krajobraz prowadził nas, aż do Grand Junction.

Tu postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi więc najwyższy czas na rozprostowanie nóg i dodanie trochę kofeiny do organizmu. Piliście kiedyś kawę cold brew? My żadko pijemy kawę w kawiarniach więc nie mieliśmy wcześniej okazji. Cold brew jest kawą parzoną na zimno a ponieważ nie przechodzi procesu na ciepło to jest podobno słodsza w smaku i mniej kwaśna. Chyba się z tym zgodzę. W każdym razie jest bardzo dobrą opcją na ciepłe letnie dni. I nie jest tak rozwodniona jak zwykła kawa z kawałkami lodu.

Do tej pory jechaliśmy głównie na zachód. Od Grand Junction kierowaliśmy się już na południe. Tutaj krajobraz zmieniał się na bardziej pustynny, choć w tle pojawiały się wysokie góry z ośnieżonymi szczytami.

W miasteczku Montrose skręciliśmy na park narodowy Black Canyon of Gunnison. Czarny Kanion nazywa się dlatego, że niektóre części kanionu dostają tylko 33 minuty dziennie światła. Kanion jest tka wąski i głęboki, że promienie słońca rzadko tam dochodzą. Przez kanion płynie rzeka Gunnison i stąd pełna nazwa.

Park nie należy do najbardziej popularnych ale zdecydowanie warto go odwiedzić. Do parku są dwa wejścia poludniowa krawędź (South Rim) i północna (North Rim). South Rim jest dostępny cały rok i ma wiele punktów widokowych.

Większość punktów jest na zasadzie, zaparkuj, wysiądź z auta i przejdź się 1-3 minut. Jest jednak trasa na Werner Point, która ma milę i pnie się góra dół. Trzeba dojechać drogą do końca, do High Point i stamtąd przejść się kawałek. Na trasie poza fajnymi widokami można spotkać też fajne zwierzątka.

Legwan obrożny często występuje na suchych terenach od Mesksyku po Arizone, Colorado, Texas itp. Można go też spotkać w Oklahomie, Arkansas, Missouri i Kanssas. Cechuje się kolorową “obrożą”.

Chyba bardziej od tych widoków podekscytowana byłam tą małą jaszczurką. Wracając jednak do widoków to na końcu Werner Point, jak wreszcie doszliśmy (a nie było łatwo w tym słońcu) można zobaczyć ogrom kanionu.

Szlak na Warner Point to tylko 0.8 mil (1.2km). Natomiast trzeba wziąść pod uwagę, że są to tereny pustynne, temperatury były dość wysokie, jestes na wysokości 7,251 ft (2,200 m) a do tego spacer jest głównie w słońcu. Polecamy zabrać ze sobą wodę bo może się przydać. My poszliśmy z biegu i wody nie mieliśmy ale to nas motywowało, żeby szybciej wrócić do autka gdzie czekała na nas cooler.

W kanionie jest dużo punktów gdzie można się zatrzymać i bez wiekszego wysiłku pstryknąć parę zdjęć. Polecamy Chasm View gdzie można nawet podjechać jak się jest na wózku inwalidzkim. Miło, że park myśli o wszystkich i robi takie udogodnienia.

Z punktu widokowego Chasm można podziwiać głębokość kanionu, natomiast samej rzeki Gunnison widać nie wiele. Widok na rzekę i caly kanion widać pięknie z punktu Pulpit Rock. Jest to też fajne miejsce na lunch. My jednak lunchu ze sobą nie mieliśmy więc tylko pobiegałam z aparatem i ruszyliśmy dalej w drogę.

Do pokonania mieliśmy jeszcze jakies 120 mil (190 km). Po przejechaniu około 1/3 drogi sceneria się zmieniła i zaczęliśmy się wspinać drogą do góry. Troszkę nas zaskoczyło że, aż tak wysoko jedziemy ale kto by narzekał jak w około takie widoki.

Zanim wjechaliśmy na przełęcz to przejechaliśmy przez miasteczko Ouray. WOW… ale zaskoczenie. Wjechaliśmy w resort jak się patrzy. Są tu baseny, hotele na każdym kroku, mini-golf i inne atrakcje a wszystko z pięknym widokiem na górki. Tego się nie spodziewaliśmy.

No nic, my jedzjemy dalej i wyżej… W Colorado chyba wierzą w selekcję naturalną. Przepaście tu są zacne a do tego nie ma barierek. Ja mam super kierowcę to się nie martwiłam ale jak ktoś szaleje i nie szanuje życia to może źle skończyć.

Ogólnie droga mijała nam przyjemnie. Co jakiś czas poza widokami pojawiały sie jakieś stare ruiny kopalń jeszcze z czasów gorączki złota. Gorzej tylko było jak przed nami zaczęło jechać siano. Ja nie wiem co oni mają ale często spotykaliśmy ciężarówki wiozące siano. Trochę po drodze go gubiły ale cóż straty pewnie są wliczone. Gorzej tylko dla nas bo ciężarówki te jadą strasznie wolno. Wtedy ani nie można podziwiać widoków ani szybko się poruszać. Na szczęście od czasu do czasu były dwa pasy to można było je wyprzedzić.

Przełęcz, dolinka, przełęcz, dolinka, Silverton, przełęcz, dolinka, tak nam mijała droga. Talk, przejeżdżaliśmy też przez Silverton. Nie zjechaliśmy jednak do miasteczka. Byliśmy już trochę zmęczeni drogą a pozatym Silverton planowaliśmy odwiedzić na spokojnie na drugi dzień.

Udało się, wjechaliśmy w dolinę i już nie spodziewaliśmy się przełęczy. Zbliżaliśmy się wreszcie do Durango. Dojechaliśmy pod hotel i po szybkim wypakowaniu i odswiezeniu się ruszyliśmy na kolację do starej części miasta.

Miasto Durango powstało w 1880 roku, kiedy to kolej Denver-Rio Grande przedłużyła trasę w dolinę San Juan. Wtedy obok miasta Animas powstało drugie miasto, Durango. Biznesy pomału przenosiły się do Durango, aż w końcu Animas zostało wchłonięte przez Durango i jest teraz jego częścią. Dobrze zaplanowane miasto z dostępem do kolejki szybko się rozwijało i już na koniec roku 1880 miało ono 200 mieszkańców.

Planujemy tu zostać na 3 noce więc troszkę pozwiedzamy miasteczko. Póki co się już ściemnia więc pora na kolację. Nie wiele miejsc jest otwartych we wtorek więc wybór padł na Ken & Sue's. Kameralna knajpka w której każdy znajdzie coś dla siebie. Idealna na rodzinny obiad.

Już w A-Basin zorientowaliśmy się, że maski w stanie Colorado są zniesione. To znaczy jak jesteś w pełni zaszczepiony to nie musisz mieć maski nawet w zamknietym pomieszczeniu. Natomiast jak nie jesteś zaszczepiony to maska jest rekomendowana. My jako osoby zaszczepione nie musieliśmy nosić maski, choć nikt tego nie sprawdza. Poprosu wolność. Chcesz to noś, nie chcesz to twoja sprawa. Miło tak zwiedzać bez maski, zaglądać do sklepów i nie musieć nic zakładać. Najmilsze chyba było jak kelnerka, która nas obsługiwała mogła się do nas uśmiechać a my widzieliśmy ten uśmiech. Dobrze jest widzieć, że świat wraca do normy.

Po obiadku spacerkiem doszliśmy do hotelu. Troszkę zaskoczyła nas ilość bezdomnych (nadal nic w porównaniu z NY) ale nawet nas nie zatrzepiali. Widać, że żyją sobie w swoim świecie. Jutro czeka nas wspinaczka na pobliską górkę. Nic szalonego ale też powinno być fajnie!

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.05.31 Keystone, CO (dzień 3)

W pierwotnym planie mieliśmy dziś opuszczać Keystone i pojechać do Black Canyon of Gunnison. Skusiły nas jednak szlaki w górach w rejonie Keystone i postanowiliśmy, że kanion poczeka na następny raz. Nie przewidzieliśmy tylko, że w górach wczoraj spadnie śnieg więc nie wiadomo jak będzie z tym hikiem.

Probójemy jednak bo próbować zawsze trzeba. Zobaczymy jak daleko uda nam się dojechać i dojść. Stwierdziliśmy, że zrywać się nie ma co bo im później tym większa szansa, że ktoś przetrze szlak.

Na szlak o nazwie Lenawell wyszliśmy koło 10 rano. Poczatek szlaku jest niedaleko naszego apartamentu, przy drodze Montezuma, która prowadzi do miasteczka o tej samej nazwie. O Montezumie będzie później.

Szlaki na zachodzie są dość dobrze przygotowane i serpentynkamk łatwo, w równomiernym tempie można wyjść na górę. My do pokonania mamy 2,200 ft (660 m) w różnicy wzniesień i ok. 6 mil (9.6 km). Przewiduję ten szlak na jakieś 5h. Zapowiada się przyjemna wspinaczka.

I tak też było równomiernym krokiem ruszyliśmy do góry. Z początku trasa była w lesie ale nie było śniegu i krok po kroku ubywało nam wysokości. Na parkingu widzieliśmy jeden samochód ale na trasie nie spotkaliśmy nikogo.

Czuliśmy wysokość, bo kto by nie czuł. W końcu mieliśmy wyjść na 12,500 ft. (3,800 m). W takich sytuacjach najważniejsze jest aby iść w równomiernym tempie. Najgorsze co dla organizmu jest, zwłaszcza na takiej wysokości to zmienne tempo. Lepiej iść w swoim tempie ale jednostajnie do góry.

Po około godzinie sprawdziliśmy mapy i wyszło, że tysiąc stóp za nami. Czyli mamy nie najgorszy czas. No to nic...dalej w górę. Co prawda nadal szliśmy lasem ale co jakiś czas pojawiały się wodoki.

Niestety wraz z widokami pojawił się też śnieg. Z początku byly to tylko płachty, które bez większego problemu można było przejść.

Niestety z każdym metrem śnieg stawał się rzeczywistością a my zapadliśmy się po kolana albo i głębiej. Spowolniło nas to trochę.

Nadal jednak dzielnie walczyliśmy i pokonywaliśmy kolejne odcinki śnieżne, wierząc albo raczej mając nadzieję, że przecież kiedyś wyjdziemy z lasu, i tam napewno nie będzie śniegu.

Nic bardziej mylnego. Śnieg już był wszędzie a my co krok wpadaliśmy po kolona i głębiej. Nie miało to sensu.

Znaleźliśmy fajne skałki, stwierdziliśmy, że trzeba się na nie wspiąć i zobaczyć co jest po drugiej stronie. Przecież coś musi być.

Oboje doszliśmy do wniosku, że dalej nie ma sensu iść w tym śniegu. Jednak po górach na zachodzie to lepiej chodzić lipiec-wrzesnień. W lipcu jeszcze często można znaleźć śnieg ale ogólnie ludzie, spragnieni gór już wydeptają szlaki. Koniec maja to jeszcze nie najlepszy czas… zwłaszcza, że wczoraj była śnieżyca.

Po wyjściu wyżej zobaczyliśmy, że dalej nadal śniegu jest dużo i nie ma szans iść dalej. No więc czas na przerwę. Jakieś orzeszki w takim miejscu zawsze lepiej smakują. No i trzeba się czasem zatrzymać aby podziwiać widoki i cieszyć się chwilą.

Na horyzoncie zbieraly się czarne chmury. Wyglądało, że jeszcze trochę mamy zanim zacznie padać. Wiedzieliśmy też, że zejście pójdzie nam szybciej niż wyjście ale chcieliśmy jeszcze pojeździć po okolicy więc po krótkiej przerwie ruszyliśmy na dół.

Tak jak przypuszczaliśmy na dół się prawie zbiegło. Z każdym krokiem ubywało wysokości, przybywało tlenu a szlak też był łatwą trasą. No i kółko się zamknęło po około 3h w górach znów byliśmy na parkingu. Tym razem byliśmy jedynym autem. Czyli ktoś z tego drugiego auta co widzieliśmy rano poszedł gdzieś indziej… ciekawe gdzie.

Dobrze, że mamy duże auto to mamy miejsce na suszenie butow, spodni i skarpetek. Od tego wpadania do śniegu co chwila spodnie były trochę mokre. Ale szybkie przebranie się w ciepłe ubranka pomogło i można było dalej zwiedzać.

Kolejnym punktem wycieczki jest miasteczko Montezuma. Ciężko nazwać miastem obszar 0.08 sq miles (0.21 km2) i 90 mieszkańców.

Wjazd do miasteczka oznaczony jest tabliczką przyczepioną na drutach. Samo “miasteczko” to jedna ulica i domy. Ale zdziwiliśmy się bo domy nawet w miarę nowe. W sumie to Montezuma nie jest położona daleko od resortów narciarskich takich jak Keystone czy A-Basin. Tak, że jak ktoś chce to napewno znajdzie pracę. W miasteczku nie można parkować więc tylko przejechaliśmy.

U nas ciekawość wygrała więc pojechalismy dalej. Niestety tutaj nie ma już asfaltu więc troszkę trzepało, ale widoki wynagradzały wyboje.

Przynajmniej do czasu wynagradzały. W pewnym momencie jednak wyboje stały się większe a my w obawie o zawieszenie wycofalismy się. Jechanie SUV po takiej drodze to mała frajda. Piwo się za bardzo wzburzy!

Zawróciliśmy i znów trzeba było przejechać przez miasteczko Montezuma. Ale za to tym razem aż lokalni nam się klaniali. A kłaniali się bo Darek jako najlepszy kierowca zareagował odpowiednio kiedy piesek mu wyleciał na drogę. Darek zachamował delikatnie, piesek grzecznie poszedł w swoją stronę a właściciel nam dziękował i kłaniał się. Warto być miłym dla ludzi i zwierząt.

To na tyle zwiedzania na dziś. Wyjeżdżając z Montezuma Road na droge numer 6 zaczął padać deszcz. Spodziewaliśmy się go i cieszyliśmy się, że nadal udało nam się dużo zobaczyć. Skoczyliśmy do Dillon do supermarketu po jakies zakupy. Dziś ostatnia noc w apartamencie z kuchnią więc najwyższy czas zjeść żeberka od Edka. Pyszne nam wyszły…zresztą Edek fajny jest i smaczne rzeczy ma.

Jutro w drogę. Jedziemy do Durango!

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.05.30 Arapahoe Basin, CO (dzień 2)

Arapahoe Basin jest jednym z najwyżej położonych resortów w Stanach. Dolna baza znajduje się na 10,780 stóp (3,286 metrów). Wyciągi wyjeżdżają na ponad 13,000 stóp (4,000 metrów). Resort zajmuje pierwsze miejsce w długości sezonu w całym Colorado. Często można tu jeździć do lipca albo nawet dłużej. W tym roku Colorado ma słabą zimę, więc zamykają go „już” w czerwcu. 

Ten wyjazd do Colorado raczej nie jest do końca narciarski, ale będąc tutaj i nie zjechać sobie parę razy z tych górek to jest niemożliwe. Dobrze, że w Delcie mamy dobry status więc prawie nie ma limitu bagażu, więc narty, buty.... mogą lecieć za darmo. 

Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się ciekawa. Rano trochę słońca i chmur a potem deszcz ze śniegiem. Za bardzo nie wiedziałem jak się na tą pogodę/warunki ubrać. Na dole w słońcu temperatura dochodziła do kilkunastu stopni C a na górze było znacznie poniżej zera z dużym wiatrem. Zabrałem do samochodu wiele różnych ubrań i ruszyliśmy w górę. 

Śpimy w Keystone, które też jest dużym resortem narciarskim, ale już jest zamknięte. Jest 1500 stóp (500 metrów) niżej od Arapaho Basin (A Basin), nie jest daleko, jakieś 10 minut samochodem w górę drogą numer 6. W A-Basin nie ma żadnych hoteli ani pensjonatów. Dolna baza to tylko parę barów, sklepów, budynek patrolu i ubikacje. Nic więcej nie ma. 

10 minut samochodem i z wiosny zrobił się prawie zimowy krajobraz. Na parkingu każdy ruszył w swoim kierunku. Ilonka w góry na hike a ja prosto na wyciąg, ten resort też jest na moim sezonowym bilecie. 

Altualnie czynne są tylko dwa wyciągi. Jeden z samego dołu, a potem drugi na przełęcz. Ze względu na trudne warunki i limitowaną ilości tras, wszystkie łatwe trasy (zielone) są już zamknięte. W związku tym na krzesełkach i w górach spotyka się już samych ciekawych narciarzy. 

Już z samego rana jeden lokalny mnie rozbroił. Siedzimy sobie na krzesełku, gadamy o wszystkim i o niczym a on mi wyskakuje z tekstem, że to nie jest jego dobry sezon. On tylko w tym sezonie jest 171 dni na nartach. Z reguły robi 200+!!! Ja już nawet mu nie mówiłem ile dni ja byłem w tym roku na nartach, bo on pewnie tyle to ma już w Październiku. Ale mówi, że dojdzie do 200. Ja mu na to, że jak jak A-Basin w tym roku zamykają wcześniej bo jest słaba zima. On mówi, że nie potrzebuje wyciągów, żeby sobie pojeździć. Jest wiele miejsc gdzie śnieg leży prawie cały rok. 

Wiem, że nie mieszkając blisko resortu cieżko jest zrobić nawet 100, a co dopiero 200. Trzeba chyba więcej na nartach jeździć, żeby się ludzie z ciebie na wiosnę na krzesełkach nie śmiali. 

Ale i tak zrobiłem postęp, bo więcej w tym sezonie byłem na nartach w fajnych zachodnich górach niż na wschodzie! 

Zjechałem szybko na dół do tego samego wyciągu i znowu w górę. Śnieg nie miał nic wspólnego z wiosennymi nartami. Mimo, że było słońce na przemian z chmurami to jednak wysokość robi swoje. Rzadko kiedy tu temperatury wychodzą powyżej zera, więc śnieg nie topnieje. Wiadomo, w nasłonecznionych miejscach słońce podtapia śnieg i wtedy trzeba uważać, bo narty momentalnie hamują. Na szczęście te placki widać z daleka. 

Wziąłem drugi wyciąg na samą górę. Tu już bardziej wiało i było znacznie chłodniej. Trochę żałowałem, że się cieplej nie ubrałem, bo na wyciągu można było zmarznąć. Zwłaszcza, że ten wyciąg jest długi i wolny. 

Natomiast na trasach było już OK. Nawet musiałem się rozpinać. Wiedziałem, że tylko tu jeżdżę jeden dzień, więc chciałem go wykorzystać jak najlepiej. A-Basin słynie z ciekawych terenów, ale na szczęście były już pozamykane. Na większość z nich trzeba jednak trochę podchodzić. Trzy miesiące temu jak tu byłem to paroma zjechałem. Polecam. 

Zjechałem sobie z góry parę razy. Pogoda dalej była ok. Trochę wiało, ale dalej w większości było słońce. Na trasach śnieg był dobrze ubity i bez lodu. Poza trasami, było trochę głębiej, ale śnieg nie był taki wiosenny, czyli nie był ciężki ani mokry. Wiadomo, nie był to puch, ale było ok. 

Kiedyś, gdzieś wyczytałem, że ludzki organizm zapamiętuje wysokości i się do nich przystosowuje. Nawet miesiącami pamięta i o wiele łatwiej się aklimatyzuje. To by się zgadzało. Dzisiaj jest to nasz pierwszy dzień, a ja bez większych problemów z 4,000 metrów mogłem zjeżdżać. Wiadomo, że po paru zjazdach to nawet na niższych wysokościach organizm domaga się odpoczynku. Zwłaszcza, że wybierałem sobie ciekawsze trasy żeby się zagrzać. 

Ilonka napisała, że znalazła fajną miejscówkę na przerwę nad strumykiem. Bez problemu trafiłem do niej i można było obok górskiego strumyku w słoneczku wypić zimne piwko. 

Nie była to pierwotnie planowana miejscówka. Będąc tu parę miesięcy temu kupiłam sezonowy bilet na chodzenie po górach. Niestety nie ma opcji kupienia takiego biletu na dzień więc musiałam trochę więcej zapłacić ale mam na sezon. Ucieszyłam się więc, że znów będziemy w A-Basin i że sobie pochodzę po górkach. Bo fajne tereny tu mają. Niestety przed wejsciem na trasy i do wyciągów było bardzo dużo plakatów że uphill traffic jest zamknięty. Czyli nie można do góry, tylko ruch na dół jest możliwy.

Wyznając zasadę, że łatwiej jest prosić o przebaczenie, niż o pozwolenie poszłam do góry. Ze względu na małą ilość śniegu tylko pół trasy jest otwarte. Drugie pół to blotko i rozstapaiajcy się śnieg. Doszłam do wniosku, że narciarz tędy nie bedzie szedł i to pewnie dla nich te wszystkie obostrzenia. Ale ja na butach spokojnie mogę iść obok trasy, nikomu nie przeszkadzając.

I tak też zrobilam, szlam sobie spokojnie do gory, pstrykałam zdjęcia i podziwiałam widoki kiedy nagle ktoś mnie zaczepił. Ops, patrol… wiedziałam dokładnie co chce. Byłam już prawie u celu (gorna stacja wyciągu). Zabrakło mi może 10 minut. Ale niestety. Gostek stwierdził, że mam zawrócić i nie ma wyjątków. Mogę wziąć wyciąg ale dla zasady strzeliłam focha i powiedziałam, że nie dam im zarobić jeszcze więcej. Takim oto sposobem wylądowałam na kamieniu koło strumyczka i podziwiałam widoki stąd.”

Wiedziałem, że do opadów śniegu z deszczem mam jakieś 1.5-2h. Nie zastanawiając się za długo odrazu pojechałem na samą górę. 

Większość terenów znajduje się tutaj ponad lasami, więc wybór zjazdów jest praktycznie nieograniczony. Wiadomo, że jest wiosna i nie wszystkie rejony są czynne, ale i tak jest co robić. 

Około 13 zaczęły wychodzić czarne chmury. Wiatr się szybko wzmógł i widoczność spadała. Zrobiło się bardzo zimno. Ja oczywiście ubrany jak na wiosenne narty, więc szybko to odczułem. 

Ilonka mi napisała, że na dole jeszcze jest słoneczko, ale chmury już widać. 

Zjechałem na sam dół na taras. Załapałem się jeszcze na parę minut słońca i zimnego piwka na tarasie. Za chwilę i nawet tutaj na dole zrobiło się zimno i wietrznie. W sumie oboje byliśmy już głodni, więc poszliśmy do środka coś przekąsić. 

W stanie Colorado już nie trzeba mieć masek w pomieszczeniach jak się jest w pełni zaszczepionym na Covid-a. My już na szczęście mamy to za sobą, ale oczywiście nikt maski nie miał. Nawet barman, kelner, obsługa, każdy biegał uśmiechnięty i pokazywał zęby. Raczej nie sądzę, że każdy jest zaszczepiony. Każdy po prostu ma już to wszystkie gdzieś i chce żyć w pełni. 

Oczywiście w środku grała muzyka na żywo. Cztero-osobowy zespół grał znane, stare kawałki, piwo się lało i nawet tancerze byli. W końcu świat, a przynajmniej Colorado wraca do normalności. Mieliśmy fajną miejscówkę z widokiem na zespół, bar za rogiem i jedzenie pod nosem. Żyć a nie umierać!

Barman polecił dobrą wołową quesadilla z własnej roboty sosem. Dobra była! Z lokalnym piwkiem smakowała wyśmienicie, albo byłem na maksa głodny na tej wysokości po kilkunastu zjazdach. 

W środku było ciepło i sucho, natomiast na zewnątrz był zupełnie inny świat. 

Na początku padał deszcz, po około 15 minutach zmienił się w mokry śnieg, który sypał coraz to gęściej. 

Nie trzeba było mnie długo do wyjścia na zewnątrz namawiać. Zapiąłem buty, ubrałem dodatkową nieprzemakalną kurtkę i ruszyłem w góry. 

Im wyżej wyjeżdżałem wyciągiem tym śnieg był gęściejszy. Przesiadłem się na drugi, wolny wyciąg i zmierzałem na przełęcz. 

Tutaj opady śniegu były już jak podczas pełni zimy, w dodatku ostro wiało. W tym momencie doświadczyłem tego co dawno, albo raczej nigdy nie doświadczyłem. Siedziałem na krzesełku zmarznięty (przecież jest wiosna), spodnie mi już dawno przemokły i przymarzały do krzesełka a tu nagle błysk i uderzenie pioruna. Za chwilę następne i następne.... Kiedy ostatni raz jechaliście na nartach w burzy śnieżnej?!

Za wiele nie mogłem nic zrobić, bo siedziałem na krzesełku które jechało gdzieś w góry, których oczywiście nie widziałem. Za bardzo nie bałem się piorunów bo one raczej uderzają w szczyty a nie przełęcze. Tak wiało i sypało, że też nie chciałem wyciągać telefonu żeby zrobić zdjęcia bo bałem się, że mi zamoknie albo spadnie. Ciężko jest go utrzymać w zmarzniętych rękach. Przecież jest wiosna, więc mam cieniutkie rękawiczki, które przemokły już na pierwszym krzesełku. Myślę, że piersiówka trzymała mnie w cieple. Ostatnio znalazłem fajne whiskey. Bourbon Blender’s Select. Jest bardzo limitowane i trudno zdobyć, polecam. Zwłaszcza do piersiówek na „wiosenne” narty. 

Wyjechałem na przełęcz. Wiało! Nawet gostek co siedzi na górze wyciągu i kontroluje wszystko gdzieś się schował. 

Nic nie widać. 

Na szczęście znam trochę tą górę i wiem w którym kierunku jechać. Na przełęczy były może 2-3 osoby, ale szybko zaczęły jechać w swoim kierunku bo wiatr był niemożliwy. Głośniejsze od wiatru były tylko pioruny, które regularnie ładowały w szczyty i mówiły nam, że burza szybko nie przejdzie. 

Nie jest źle, w puchu końcem maja dawno nie jeździłem! Zjeżdżałem powoli bo widoczność była ograniczona, a też nie chciałem nic sobie zrobić, bo przecież zanim by patrol mnie odnalazł, to pewnie bym zamarzł. 

Troszkę niżej wiatr był słabszy i widoczność się poprawiła. Zobaczyłem, że lokalny wyjechał z trasy, więc ja oczywiście za nim. Nie był to jakiś trudny odcinek, ale w tym puchu dziewicze ślady to bajka. 

Dojechaliśmy do dolnej stacji górnego wyciągu, a tu rozczarowanie. Wyciąg zamknęli ! Dosłownie 15-20 sekund przed nami. Jeszcze widać jak ludzie jadą na krzesełkach. Pytamy się obsługi o co chodzi, a oni, że wiatr i słaba widoczność. Lokalny do nich, że on zna góry i żeby go jeszcze wpuścili. Niestety nie udało się. Uparli się i koniec. 

Zjechaliśmy na sam dół, że może tu sobie 2-3 razy zjedziemy. I tak już była gdzieś 15:30, a normalnie wyciągi zamykają o 16. Niestety ten wyciąg też zamknęli. Przecież tu już nie wiało i widoczność była w miarę dobra. No nic, może to i lepiej. Trzeba iść do Ilonki zanim tą budę śnieg nie zasypie. 

W środku było tak samo fajnie jak godzinę temu jak wychodziłem. Trochę się ludzi na mnie patrzyło jak wszedłem, bo chyba do większości z nich nie docierało co się na zewnątrz dzieje. Mój kask im wszystko wytłumaczył. 

Ilonce godzina wystarczyła żeby z lokalnymi w dyskusje wejść. Jak wszedłem, to już mnie połowa baru znała. Już perkusista z zespołu do mnie machał, jakaś pani obok mówiła że Steamboat (tam gdzie byliśmy na nartach 3 miesiące temu) to niziny i że tu są prawdziwe góry (Steamboat leży na wysokości 2,100 metrów). 

Barman szybko przyleciał z zimnym piwkiem i mówił, że takie śnieżyce to tutaj nawet w Sierpniu mają. 

Posiedzieliśmy jeszcze chwilę słuchając muzyki i ciesząc się z lokalnymi z każdego dnia jaki mieliśmy w tym sezonie. Może nie był to najlepszy sezon, był inny, ale jak się chciało to można było w nim też parę ciekawych wyjazdów zorganizować. Było dużo restrykcji związanych z Covid, ograniczenia w podróżach, resortach i hotelach. Mimo wszystko przy odrobinie silnej woli i wzajemnej mobilizacji udało nam się odwiedzić ciekawe miejsca i poznać fajnych ludzi. 

Był to „chyba” mój ostatni dzień na nartach w tym sezonie. Piszę chyba, bo kolega się wybiera do Ameryki Południowej na narty w nasze lato i bardzo nas namawia, ale chyba musimy mu odmówić, mamy już inne plany. Też góry, sniegi, lodowce.... może troszkę bliżej. 

Śnieg przestał sypać i słońce wychodziło. Jak zwykle na parkingu już niewiele zostało samochodów.

Nawet orkiestra już odjechała. Gdzieś tam w rogu przy muzyce jakaś grupa się pakowała, jakiś lokalny szukał swojego samochodu i jakiś dwóch szło w góry z nartami na plecach żeby sobie pewnie w nocy zjechać....

Resort się zamykał. Kolejny dzień minął. Ponoć jeszcze tydzień i zamyka się na lato. Pewnie gdzieś w Październiku znowu się otworzą na kolejną zimę. Miejmy nadzieję, że lepszy sezon. Więcej śniegu i mniej problemów. Oczywiście już zakupiłem sobie Ikon pass na cały następny sezon, wliczając Amerykę Południową. Mieli super cenę!

Za 10 minut wróciliśmy do Keystone i do naszego mieszkanka. Jak tylko weszliśmy i emocje opadły to nas dopadła taka choroba wysokogórska i zmęczenie, że padliśmy do łóżka. W górach była adrenalina i zabawa. Ogranizm chciał jak najdłużej być w formie i jak najdłużej nas podtrzymywać. Jednak są limity wszystkiego. Rano wstaniemy z nową siłą i energią. Jutro czeka nas hike w wysokie góry. Ciekawe jak to będzie jak w górach dalej zima w pełni. 

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.05.29 Keystone, CO (dzień 1)

Sobota, lontnisko, piwko….i nie ma laptopa. Nie ma laptopa w zasięgu ręki i nie będzie przez następne 8 dni. Przez tą całą pracę z domu granica między pracą a wakacjami trochę się zatarła. Łatwo jest teraz wyjechać daleko, zabrać laptopa i dalej pracować. Człowiek jednak potrzebuje się czasem wyłączyć. Dlatego tym razem laptopy zostały w domu a my z książką, słuchawkami, żeby oglądać filmy no i oczywiście nartami ruszamy na zachód!

Chyba latanie wraca do normy. Nadal wydaje mi się, że jest grupa ludzi którzy latają teraz częściej bo mają większą wolność co do miejsca pracy. Do tego są to ludzie, którzy przywykli do latania i teraz pewnie wykorzystują wszystkie uzbierane punkty itp. My też lecimy w promocji 2 za 1. Darek wyczytał, że ten weekend pobił wszystkie dotychczasowe weekendy i od czasu COVIDa najwięcej ludzi gdzieś poleciało, ok. 2 mln. Jest to 90% tego co dwa lata temu. Nasz samolot wygląda na pełny i jak potem stewardesa potwierdziła, tylko 10 miejsc jest wolnych…i dobrze! Niech wszystko wraca do normy! Obawiając się tłumów na lotnisku i po ostatnich przygodach Co poniektórzy mieli lecąc do Montany, postanowiliśmy wyjechać z domu trochę wcześniej. Jak się okazało trochę za wcześnie…. Dlatego mieliśmy czas na lotnisku na piwko. Dobrze, że jest taka możliwość.

Darek zdziwił się trochę jak po zamowieniu Corona dla siebie spytałam się czy chce czekoladowy koktajl mleczny bo podobno ludzie zamawiają to najczęściej razem… sławetne Why??? Polecialo! No właśnie, dlaczego amerykanie tak kochają koktajle mleczne. Nawet do hamburgerów je zamawiają…czego nigdy nie zrozumię.

Siedzimy tak sobie, gadamy, cieszymy się, że znów gdzieś lecimy, że wreszcie częstotliwość naszych wylotów wraca do normy, aż tu nagle elektroniczny barman się pyta czy jeszcze jeden… no to jak w piosence Taco Hemingway…. “Bardzo Proszę!” Wirtualny kelner pytał się tak chyba co pięć minut…my tak szybko nie pijemy więc niestety częściej było ”nie dziękuję”.

A właściwie to gdzie lecimy? Na nartki…. Do Denver. W Stanach jest teraz dlugi weekend. Moja firma to wogóle poszła po bandzie i z 3 dniowego weekendu zrobili nam 5 dniowy weekend. Chyba muszą nas lubić i to jak pracujemy. Tak więc wolne, ostatnia szansa na narty a do tego przecież mamy roczny pas do parkow narodowych i ja mam pass sezonowy żeby chodzić po górkach w Arapaho Basin. Jak to wszystko się poskładało do kupy to wyszedł następujący plan:

Keyston - A-Basin - Durango - Mesa Verde - Great Sand Dunes - Denver

Zapowiadają się super wakacje … bez pracy!

Lubimy Denver i Colorado. Jest to chyba najkrótszy lot w fajne górki. Pomimo jednak, że lubimy ten stan i górki tu, to jakoś nie byliśmy tu w lato. To znaczy, Darek był lata temu ale ja zawsze zimą. Czas to zmienić i zwiedzić troszkę dalsze rejony, bardziej na południe. Planujemy dojechać prawie pod granicę ze stanem New Mexico.

Widzicie jak ścigamy sie z drugim samolotem?

Już z samolotu zaskoczyło mnie jak tu jest zielono. Wiedziałam, że snieg jest tylko wysoko w górach ale chyba spodziewałam się bardziej brazowej, zwykłej zieleni, a przywitała mnie soczysta zieleń, prawie jak w Nowej Zelandii.

Dolecieliśmy szczęśliwie, nawet trochę przed czasem. Doczekaliśmy się nawet na narty….jedyne narty. Jak w sezonie karuzela na narty jest wyładowana na maksa. Tak dziś tylko jedne narty kręciły się w kółko. Najlepsze narty, najlepszego narciarza. No to skoro mamy już narty i inne bagaże to czas po samochód!

National - wypożyczalnia samochodów dziś wygrała. Od wylądowania do zapalenia samochodu zajęło nam to nie wiecej niż 30 min….i to z wyborem auta. Ostatnio braliśmy w Sixt i była masakra. Czekaliśmy na autobus, potem kolejki przy obsłudze klienta a tu… autobus czekał. Grzecznie wsiedliśmy, pan szybko zawiózł nas do wypożyczalni, spytał się tylko czy Emmerald Club - powiedzieliśmy, że tak, więc kierowca wysadził nas na krawężniku. Na szczęście szybko pojawiła się pani, spytała się o imię i nazwisko i powiedziała… weźcie co chcecie! Najpierw nie do końca do nas dotarło ale potem sobie przypomnieliśmy, że jak masz drugi poziom w ich programie lojalnościowym to wchodzisz na parking i bierzesz co chcesz. Darek latał jak chipmonk i tylko było ale tam jest BMW, a tam Mercedes a tam…. Tylko nie wszędzie się narty zmieszczą więc poszliśmy za moim wyborem i padło na starego dobrego Wollswagen!!! To znaczy na Wollswagen Atlas!!!!

Obeznani już w Denver nie jeździliśmy od sklepu do sklepu tylko pojechaliśmy do mięsnego po żeberka. Edward Meats, czyli mięcho u Edka to jest nasza destynacja. Tym razem śpimy w większości w hotelach ale żeberka na którąś z pierwszych kolacji muszą być. Pierwsze trzy noce śpimy w Keystone i tylko tu mamy mieszkanko z kuchnią. Potem wspomagamy Marriotta. Darek jak zobaczył wybór mięsa i tomahawk steak (najlepsza część krowy) za $20 za funt to nie mógł przeżyć, że nie mamy więcej noclegów z kuchnią. No nic…kolejny powód, żeby tu wrócić.

Niedaleko Edka jest nasz ulubiony browar New Terrain do którego wstąpiliśmy na lunch. Jakby na to nie patrzyć to w NY już była 7 pm więc coś rzucić na ząb najwyższa pora. Jak byliśmy parę miesięcy temu w Steamboat to Darek na prawie każdy lunch w górach miał taco z łosia. Od tego czasu taco stało się typową potrawą stanu Colorado. Prawie jak omlet jako azjatyckie śniadanie (wtajemniczeni, albo uważni czytelnicy zrozumieją).

Wszystkie sprawunki załatwione to można ruszać w drogę. Keyston jest stosunkowo blisko Denver więc do przejechania mieliśmy nie całe 2h. Było wczesne popołudnie więc Darek zaproponował wziąć dłuższą drogę (nie wiele dłuższą) przez przełęcz Loveland.

Piękna droga. Serpentynami wyjechalismy na prawie 12tys ft (3,655 m). Jak wysiedliśmy na szczycie, żeby porobić jakieś zdjęcia to kurtki puchowe trzeba było ubrać.

Ubrani w kurtki, czapki, rękawiczki ruszyliśmy parę metrów do góry. Na punkt widokowy może było do pokonania 50 schodków ale wysokość i chyba osłabienie po szczepiące dało się weznaki i poczuliśmy, że nie jesteśmy w Central Parku…. Zresztą takich widoków w Central Parku nie uświadczysz.

Skoro tu jest tyle śniegu to zapowiadają się fajne nartki jutro. Wygląda, że trochę tras powinno być otwarte.

Stąd to już z górki na pazurki. Pomimo, że zjeżdżaliśmy w dół to nadal widoki były piękne.

Droga schodzi prosto do resortu Arapahoe Basin (A-Basin) w którym to jutro mamy zamiar pobawić się na śniegu. Darek na nartach a ja na rakach.

Tak, to właśnie tam. Z A-Basin do Keystone już jest rzut beretem, nie całe 10 min jazdy. Tak pojedliśmy taco, że nawet o kolacji nie myśleliśmy. Poszliśmy się jednak przejść po miasteczku. Taki spacerek przed snem jest wskazany. W końcu nadal jesteśmy na Nowojorskim czasie więc dziś szybko padniemy.

Keystone też jest resortem narciarskim, ale niestety już nieczynnym. Szkoda bo miasteczko (baza) była dość wymarła i tylko kilku ludzi spotkaliśmy na spacerze. W hotelach za to się świeciło więc trochę turystów mają. Baza do dużych nie należy. Parę uliczek, sklepów, kafejek i restauracji. W porównaniu do Vail czy Breckenridge to jest malutkie.w porównaniu do resortów na wschodnim wybrzeżu to jest duże. Nigdy nie zrozumiem czemu wschodnie wybrzeże nie ma takich mini miasteczek jako bazy. Po spacerku spaloy się wyśmienicie!

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2021.04.13-14 Big Sky, MT (dzień 4-5)

Po paru dniach leniuchowania wreszcie trzeba było się zabrać do roboty i pójść gdzieś w górki. Podobno w Montanie nie można chodzić po trasach narciarskich. To znaczy jest to wszystko bardzo dziwne. Po pierwsze to możesz kupić pass na chodzenie po górach. Pas kosztuje $5 na sezon i wygląda, że jest tylko formalnością. Niestety jeśli chodzi o trasy to te którymi można chodzić są wysoko w górach więc trzeba do nich dojechać wyciągiem. Czyli pass pomimo, że dla górołazów jest bardziej dla narciarzy.

Po drugie to jest trasa która nazywa się Snowshoe (na rakiety) tylko, że tam każą iść z przewodnikiem. Nie bardzo chciało mi się płacić $100 za przewodnika bo trasa znów nie wyglądała na trudną. Kazałam Darkowi obczaić temat i on stwierdził, że tu w górach nikogo nie ma, że trasa fajna i w ogóle to jak pójdę dalej to dojdę do fajnej knajpki położonej w dolince ale w samym sercu gór.

Rozmyślając dalej doszliśmy do wniosku, że we wtorek, pod koniec sezonu na pewno nie będzie dużo patrolu i może nikt się do mnie nie przyczepi. A jak się przyczepi to co mi zrobią - najwyżej każą mi zawrócić. Tak więc nie wiele mając do stracenia z samego rana ja i moja nowa towarzyszka (eng. hiking buddy brzmi jakoś lepiej) wędrówki (Dorotka) ubrałyśmy rakiety/raki i poszłyśmy w górę. Plan był iść ile się da, podziwiać widoki, pstrykać zdjęcia i zobaczyć co w lesie piszczy.

IMG_6570.JPG

Zaczęłyśmy delikatnie od trasy Moose Tracks. Jest narysowany hipek idący? Jest - czyli trasa dla łazików a nie narciarzy. Pomimo, że trasa idzie zaraz obok trasy narciarskiej to na samej trasie Moose Tracks nie spotkaliśmy, żadnego narciarza. Tak naprawdę nawet nie spotkaliśmy, żadnego innego człowieka. szłyśmy w lesie, dość wąską trasą i tylko czasem widywaliśmy ślady zwierząt.

Na śladach się jednak skończyło. Chyba jednak za dużo ludzi jest w resorcie i zwierzęta wychodzą tylko nocami. Od czasu do czasu słyszeliśmy jakiś narciarzy w oddali ale trasy nie widzieliśmy i ciężko by było się z nią połączyć. Szłyśmy więc do góry przed siebie. Trasa nie była za stroma i delikatnie podnosiłyśmy się do góry.

W pewnym momencie po nie całej godzinie doszłyśmy do drogi. Oczywiście zaśnieżonej drogi która bardzie przypominała nartostradę albo drogę na snowmobile niż szlak. Szybkie sprawdzenie mapy i okazało się, że tu się szlak kończy. My jednak miałyśmy nie dosyt. Szłyśmy głównie w lesie więc widoków za dużo nie było a do tego było jeszcze przed południem więc szkoda zawracać. Nawet nie musiałyśmy się długo zastanawiać tylko skręciłyśmy w prawo i podążyliśmy drogą mając nadzieję, że dojdziemy tam gdzie Darek nam polecał.

Technologia to fajna sprawa. Już tak do niej przywykliśmy, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ją używamy i jak bardzo jest przydatna. Dawniej ludzie spędzali godziny czytając mapy - teraz wystarczy otworzyć Google Maps i od razu kropeczka pokazuje dokładnie gdzie jesteśmy. Kropeczka też może być wysłana na inny telefon i takim oto sposobem Darek mógł łatwo śledzić jak szybko się poruszamy, gdzie jesteśmy i do nas dojechać. Tak więc jak wyszliśmy z lasu na trasę narciarską to interakcje z resztą ekipy były częstsze.

IMG_6612.JPG

Zdecydowanie oni poruszali się na nartach dużo szybciej niż my ale już była lepsza ocena czasu i częste sprawdzanie jak nam idzie. A szło nam się dobrze. Widoki były przepiękne i zapominało się o całej reszcie. Dorotka pomimo, że pierwszy raz z nami poszła w góry (a to nigdy nie jest łatwe) to dzielnie szła i tylko pstrykała zdjęcia na prawo i lewo.

Mój aparat też nie próżnował. Na szczęście nikt nas nie zaczepił. Czasem ktoś z obsługi przejechał obok nas ale tylko pomachał, uśmiechnął się i każdy skierował się w swoją stronę. Jak to się mówi - lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.

IMG_6590.JPG

Wiadomo, że jak przystało na trasę narciarską to troszkę musiało się iść do góry ale ogólnie trasa była dość płaska. Pewnie dlatego tak mało było tu narciarzy bo oni wolą większe nachylenie. Czasem tylko z lasu jakiś wyskoczył ale szybko przejechał naszą trasę i znów gdzieś wskoczył w las. W Montanie ogólnie jest tyle terenu, że nie spotyka się za dużo ludzi. Dla nas to było idealne bo mogłyśmy sobie spokojnie iść do góry i nikt nam nie wjeżdżał pod nogi.

IMG_6595.JPG

Wyjście zajęło nam może troszkę dłużej niż powinno ale to nic. Dzień był piękny i nigdzie nam się nie spieszyło. Nawet lepiej było spędzić go na górze w tych pięknych górach, w ciszy i spokoju niż na dole w bazie gdzie jest gwar i raban.

IMG_6637.JPG

Pod koniec trasy dołączyli do nas narciarze i już wszyscy razem doszliśmy do knajpki. Narciarze się poświęcili bo na ostatnim odcinku musieli iść przeciwnie do kierunku zjazdu więc musieli trochę podejść. Ale piwko i polska kiełbasa już pachniało więc mobilizacja była.

Darek zaciągnął nas w to miejsce bo podobno są tu najlepsze hamburgery i polska kiełbasa. Ostatnio jadł tu hamburgery więc dziś postawił na kiełbasę. Jeśli o mnie chodzi to jakoś nie byłam głodna więc hamburgera nie udało mi się spróbować ale wierzę Darkowi na słowo. Jeśli o mnie chodzi to cieszyłam się, że mogę usiąść w miejscu otoczonym takimi pięknymi górami. Stąd jest super widok na ściany Lone Peak (głównego szczytu) z tych ścian można zjeżdżać. Oczywiście jest to dla wprawionych narciarzy ale ściany robią wrażenie. To właśnie tu jest słynna trasa nazwana Lenin - fajnie, że ją zobaczyłam.

IMG_6656.JPG

Super siedziało się na tarasie, zajadało polską kiełbasę, podziwiało widoki i piło pyszne piwko. Bo kiełbasa była taka sobie. Była OK, ale nie jest to typowa polska grillowana kiełbasa. Jednak w tej kwestii amerykanie muszą się jeszcze troszkę podszkolić. Tylko jak im powiedzieć, że akurat kiełbasa musi być dobrze wypieczona (well done) jak w ich kuchni wszystko się je pół wypieczone (medium raw).

IMG_6657.JPG

Nie brakowało też opowieści o zabawach w białym puszku. Zwałaszcza Darek miał dużo do poopowiadania bo jeździł sam po nowych terenach.
”Tak, jakoś ekipa dzisiaj rano nie mogła się z domku o czasie wybrać. Po drugie chciałem jeszcze na szczyt wyjechać i tam coś ciekawego zrobić.

Rano, bez większej kolejki wyjechałem na górę. Niestety wiatr i chmury nie pozwoliły mi na samotne zapuszczanie się w nieznane tereny. Po drugie i tak nic nie widać, więc nie ma sensu jechać.

Fakt, że nam kurtkę z nadajnikiem SOS (Recco) jak bym gdzieś wjechał, pobłądził i Ilonka z goprowcami mnie szukała. Mam nadzieję, że nigdy tego nie będę używał.
Początek zjazdu zrobiłem w znanym już mi Libery Bowl. Potem jak wyjechałem z chmur to znalazłem ciekawy zjazd.

Zjechałem Vuarnet Cliffs. Stromo, ale bezpiecznie, no i w końcu coś widać. Do końca nie wiem czy to były dwa czy trzy diamenty, ale było fajnie.

Na górę jak narazie nie było sensu jechać (wiatr i chmury), więc pojechałem w rejon wyciągu Challenger. Raz tylko tędy zjechałem w pierwszy dzień. Challenger jest to duży i ciekawy rejon. Ma wiele dobrych tras i nie jest wysoko, więc już nie był w chmurach.

Dziewczyny pisały, że już są wysoko w górach i za jakąś godzinę dojdą do knajpy. Wróciłem w ich rejon, spotkałem brygadę, pokazałem im parę ciekawych zjazdów żeby lunch i piwko lepiej smakowało. No i smakowało!”

Zejścia nie bardzo pamiętam. Gdzieś po 10 minutach od opuszczenia knajpki dostałam smsa od kolegi z pracy. Jest on moją prawą ręką i raczej nie zawraca mi głowy na wakacjach pytaniami więc się zdziwiłam widząc smsa od niego. Stwierdziłam, że musi być to coś ważnego. Spodziewałam się jakiegoś pytania dotyczącego jakiegoś ważnego projektu na które odpowiem szybko i wrócę do pstrykania zdjęć.

IMG_6664.JPG

Tak się jednak nie stało - po przeczytaniu wiadomości ciężko mi było odłożyć telefon i aż do kolejnej przerwy z narciarzami próbowałam zalogować się do intranetu. Wiadomość była najlepszą wiadomością dnia. Okazało się bowiem, że wreszcie dostaliśmy awans. Zarówno ja jak i mój kolega. To trochę był efekt domina. Ja awansuję i biorę więcej odpowiedzialności od mojego szefa, mój kolega ode mnie itp. Tytuł tytułem ale oczywiście byłam ciekawa jaka podwyżka się z tym wiąże. Tak więc przez kolejne 20-30 minut próbowałam wejść przy użyciu różnych przeglądarek na firmowy intranet. Nie było to łatwe. Jakoś zabezpieczenia, ograniczone możliwości telefonu vs. komputera nie ułatwiały zadania. Ale udało się i wiedzieliśmy już, że na dole to ja stawiam pierwszą kolejkę!

Takie wiadomości to ja lubię. Przerwę z narciarzami zrobiliśmy mniej więcej w miejscu jak wyszłyśmy ze szlaku na trasę narciarską. Tym razem jednak stwierdziłyśmy, że zejdziemy do końca trasą narciarską. Zawsze to coś nowego, innego a i pewnie szybciej.

Nartostradą to się zbiegło szybciutko do bazy i nawet udało nam się zdobyć miejsce przy ognisku. Siedzieliśmy tu wczoraj i tak nam się spodobało, że i dziś postanowiliśmy właśnie tu pożegnać się z resortem.

IMG-20210414-WA0001.jpg

Zrelaksowani, szczęśliwi, zadowoleni z siebie wspominaliśmy ostatnie 4 dni. Niby nie wiele ale tak dużo się wydarzyło, tak dużo zobaczyliśmy, że jeszcze długo będziemy wspominać ten wyjazd. Każdy z nas pragnął się wyrwać z Nowego Jorku, każdemu marzyły się wakacje, i każdy na nie zasłużył. Tak więc nikt nie zwracał uwagi, że jak się wstawało z krzesełka to było duże “ała…ała” i uśmiech z twarzy nie schodził.

PXL_20210414_000134067.PORTRAIT.jpg

Na pożegnalną kolację każdy wybrał to co lubi. Część ekipy nas olała i wybrała jakieś rancho i kawał dobrej krowy. Inni nie mogli zapomnieć hamburgerów z restauracji przy ognisku i chcieli jeszcze raz przypomnieć sobie smak z pierwszego dnia, a ja wybrałam jakiś eksperyment. Kanapka robiona na styl azjatycki. Niby zwykła bułka z kurczakiem a jednak warzywa i przyprawy dopełniały smaku.

Po kolacji doczłapaliśmy się do domku. Nie jest to łatwe zdanie. Posiadanie domku przy trasie narciarskiej niestety oznacza, że popołudniu jak zamkną już wyciągi, a człowiek zjechał na dół wyciągu, to trzeba iść na nogach pod górę. Można iść trasami, można iść drogą. Jaką drogę się nie wybierze to zawsze będzie pod górę. Ale jak już doszliśmy do domku to było ciepło, był kominek, była muzyka, była gra planszowa i były długie Polaków rozmowy do rana.

Rano troszkę gorzej się wstawało po tych rozmowach bo jednak budzik dzwonił z samego rana. Ale to nic, wyśpimy się w samolocie. Niestety nie ma bezpośredniego lotu z Bozeman do NY więc podróż nam trochę zajmie. Miejmy nadzieję, że nie tyle co niektórym w tą stronę. Tak więc w środę rano, po przespaniu 5h jak budzik zerwał nas z łóżka wiedzieliśmy, że nie ma leniuchowania tylko trzeba się pakować, posprzątać troszkę domek i w drogę.

Kawka na lotnisku i znów wzbijemy się w powietrze. Polubiliśmy bardzo lotnisko w Bozeman. Małe, kameralne ale ma wszystko. Bardzo sprawnie przechodzi się proces odprawy, wystrój jest bardzo przyjemny i nawet czekanie na samolot jest przyjemne. Można sobie nawet usiąść przy kominku.

PXL_20210414_173636312.jpg

Tym razem lot do domu każdemu zajął tyle ile powinien. Nikt się nie spóźnił na samolot a samoloty też nie miały opóźnień. Dopiero w NY jak to w NY zdenerwowaliśmy się na taksówki. Nikomu nie chce się pracować, bo rząd tylko rzuca pieniędzmi na prawo i lewo więc i taksówkarzy jest mało. Tak więc na taksówkę czekaliśmy około 30 minut bo albo kierowca nas olał i pojechał w totalnie innym kierunku, nawet nie kasując kursu, albo stał w korkach, albo mylił zjazdy i droga zajęła mu dłużej niż powinna. Masakra co się dzieje z tymi ludźmi. Niestety tak łatwo firmy tracą kontrolę nad jakością i potem się dzieje jak się dzieje.

Read More
USA: Northwest Darek USA: Northwest Darek

2021.04.12 Big Sky, MT (dzień 3)

Dzisiaj jest ten dzień. Jesteśmy gotowi na zaatakowanie szczytu Lone! Tylko we dwóch, ja i mój kolega Damian. Reszta narciarzy miała na dzisiaj inne plany. Zresztą zjazd ze szczytu Lone wymaga zaawansowanych umiejętności a nie wszyscy je mają albo czują się na siłach to zrobić. 

Rano przy śniadaniu było trochę roboty. Po pierwsze trzeba było wcześniej wstać, żeby za długo nie stać w kolejce do kolejki górskiej. Sprawdzić pogodę i czy kolejka linowa działa. Pogoda jak to w górach, na dole ładnie i słonecznie, a na szczytach chmury, słońce i nawet nie duży wiatr. Szczyt otwarty! Patrol uznał, że warunki są OK. 

Sprawdzenie i spakowanie sprzętu. Raki na buty narciarskie mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo co nam do głowy strzeli, albo co góry wymyślą. Na bardzo stromych ścianach gdzie jest skorupa śnieżna zdarzają się wywrotki. Raczej wszystko jest ok. Poleci się na dół i pewnie gdzieś się narciarz zatrzyma. Powrót na górę po sprzęt albo na trasę bez raków jest super ciężki a czasami wręcz niemożliwy. 

Wszystko spakowane, gotowi na wyprawę!

9 rano, a my już z paroma lokalnymi (wszyscy z plecakami) wsiadamy na pierwszy wyciąg. Każdy spogląda w jedno miejsce, na dymiącą górę Loan. Większość ludzi którzy siedzą na tym wyciągu teraz tam zmierza. 

Wysiadamy z pierwszego wyciągu i kierujemy się na drugi. Po drodze sprawdzamy czy Bone Crusher jest otwarte. Jest! Teraz nie ma czasu, ale później to miejsce musimy odwiedzić i przejść się na „spacer”.

Kolejnym wyciągiem , Powder Seeker wyjeżdżamy wyżej. 

Tutaj niestety dowiadujemy się, że kolejka górska ma opóźnienie z 20-30 minut. W nocy spadło trochę śniegu i patrol musi parę lawin spuścić w dół, żeby było bezpiecznie. Co chwilę było słychać takie przytłumione, donośne wybuchy.

Mieliśmy troszkę czasu więc zrobiliśmy sobie rozgrzewkę i szybciutko zlecieliśmy w dół do tego samego wyciągu. 

Nogi się zagrzały na idealnie ubitej i lekko przysypanej świeżym śniegiem trasie. Większość ludzi, którzy zmierzają na szczyt zrobiła to samo, więc jak wróciliśmy pod kolejkę na Loan to dalej było niewiele ludzi. 

Wyciąg na szczyt otwarty! Jedziemy! Odstaliśmy swoje 10-15 minut i załadowaliśmy się do małego wagonika. Tutaj już nikt nie przestrzega przepisów Covid 19. Wagonik jest na 12 osób więc 12 wchodzi. Zastanawiałem się dlaczego nie zrobią więcej wyciągów albo większe wagoniki. Odpowiedź jest prosta, nie chcą tłumów na górze. Tam jest naprawdę trudno, a jeszcze jak się pogoda zmieni w ciągu paru minut i wyjdą chmury, mgła to może być ciężko. Niedoświadczony i nieprzygotowany narciarz może zabłądzić albo gdzieś spaść. Przy dużym wietrze kolejka linowa na górę nie pojedzie, a to jest jedyny sposób żeby ratownicy po ciebie się dostali. Pod warunkiem, że masz radio i im zgłosisz swoje położenie. Komórki często tutaj nie działają. 

Drugim powodem małej ilości ludzi na górze jest śnieg. Lokalni nie chcą, żeby im go szybko rozjeździli. Nawet parę dni po opadach śniegu na górze można znaleźć puch jak się wie gdzie go szukać. W Montanie średnio spada ponad 10 metrów śniegu w sezonie, więc puch na górze w pełni zimy jest zawsze. 

Oczywiście Polacy są wszędzie, więc w wagoniku spotkaliśmy rodaka z Żywca. Mieszkał kiedyś w Chicago, teraz już jest w Polsce. Mówi, że mimo tego, że w Polsce wyciągi są zamknięte to on ma dobry sezon, bo on i tak nie używa wyciągów. Wychodzi na szczyty i z nich zjeżdża. Zachciało mu się prawdziwych gór, więc przyleciał do Montany. 

Ze szczytu chce zjechać The Big Couloir, w skrócie „The Big One”. Jest to najtrudniejsza „trasa - żleb” która wymaga najwyższych umiejętności i błąd może kosztować cię wiele. Bardzo wąska i super stroma, otoczona skałami. Powiedzieliśmy mu, że my na ten zjazd jeszcze nie jesteśmy gotowi i że lubimy życie. Na szczycie się rozstaliśmy. On poszedł zjechać The Big One, a my za bardzo nie wiedzieliśmy co robić. 

Chmury przeplatały się ze słońcem, więc widoczność była nawet ok. Na pierwszy zjazd z Loan chcieliśmy coś łatwiejszego, wybraliśmy Liberty bowl. Jest te czarna, szeroka dolina z głębokim śniegiem. Zanim jednak zjechaliśmy, chcieliśmy sprawdzić inne możliwości i ogólnie zapoznać się ze szczytem.

Oczywiście za chwilę spotkaliśmy pana z Żywca. Powiedział, że patrol go nie wpuścił na ten zjazd. Nie ma odpowiedniego sprzętu ratowniczego. Może go wypożyczyć za darmo od patrolu, ale musi się wpisać na listę i swoje odczekać. Ze względu na bardzo trudne warunki wpuszczają tylko limitowaną ilość osób. Dostajesz goprowskie radio i zakładają ci nadajnik sos. Jak coś ci się stanie albo gdzieś wpadniesz to szybciej można cię odnaleźć i uratować.  Rodakowi nie chciało się czekać na jego kolej.

Tak jak pisałem, lubimy życie więc tam nie jedziemy. Pan z Żywca stwierdził, że chce zjechać z Lenina. Jest to też trudny podwójny diament ale szeroki. Na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nie rozwalisz się o skały jak na wąskich potrójnych diamentach. Lenin jest w naszych planach, ale nie na pierwszy zjazd. 

Pojechaliśmy Liberty bowl w dół. Nie za stromo i szeroko. Głęboki, rozjeżdżony śnieg, czasami jeszcze puch trochę utrudniał zakręcanie, ale nie było aż tak ciężko. 

Zjechaliśmy z drugiej strony góry Lone. Tutaj jest mniej tras a bardziej otwarte i duże przestrzenie. Z tej strony znajdują się dwa wyciągi, Dakota i Shedhorn.  Niestety ten pierwszy się zepsuł parę tygodni temu i naprawę jego przewidują dopiero na lato. Na szczęście z Shedhorn można dostać się w wiele rejonów. 

Tutaj jeździliśmy aż do lunchu. Trochę na ubitych dla ochłody a trochę lasami i polanami żeby się znowu zagrzać. Na lunch wybraliśmy Shedhorn grill. Jest to fajna, klimatyczna knajpka w środku gór. 

Można siedzieć na zewnątrz jak jest ciepło w słońcu, albo w środku gdy pogoda nie sprzyja. Dzisiaj trochę było zimno i wiało więc lunch mieliśmy w środku. 

Hamburger z lokalnej krówki i piwko z lokalnego browaru. Pyszne i świeże. Czego trzeba więcej na nartach. 

Po przerwie przyszedł czas na Lenina. Wiedzieliśmy, że jak nie zrobimy tego teraz to nie wiadomo czy na tym wyjeździe nam się uda. Pogoda była ok. Trochę wyżej w górach wiało, ale dalej był to na tyle słaby wiatr, że kolejka mogła jeździć. 

Niestety o tej porze trzeba było swoje w kolejce odczekać. Myśle, że 40-45 minut staliśmy. Czego się nie robi dla ciekawego zjazdu. 

Na górze już dobrze wiało, ale jeszcze ludzi nie przewracało, było ok. Ruszyliśmy w stronę Lenina. Po drodze minęliśmy fajną bramkę. 

Szkoda, że nie mamy ze sobą jakiegoś lokalnego, albo że nie znamy lepiej tych gór. Ciekawe tereny tam dalej się wyłaniały, ale niestety nie znając co tam może być lepiej się nie zapuszczać. Można pobłądzić, albo nie wiadomo gdzie wyjechać. Lenin stawał się pewniejszym wyborem. 

Trawersem dojechaliśmy do dwóch tras, Lenin i Marx. Co za ciekawe trasy tu się znajdują. Wybraliśmy Lenina, wyglądał na ciekawszego. 

Trasa jest bardzo stroma z głębokim śniegiem. Na szczęście jest szeroka i na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nic złego się nie stanie. Pomału z ostrymi zakrętami zjeżdżaliśmy w dół. 

Gdzieś w połowie trasy było odbicie na wąskie, trzy-diamentowe odcinki. Na szczęście było zamknięte. Może to i dobrze. 

Pod koniec zjazdu Lenin stawał się bardziej płaski, więc można było usiąść i sobie odpocząć. Trasa nie była aż taka ciężka jak ją opisywali. Było stromo i długo, ale do zrobienia przy zachowaniu odpowiedniej prędkości. Dzisiaj już nie ma czasu na Marxa, może jutro się uda. 

Do końca dnia jeździliśmy już w głównej części resortu. Nogi za bardzo nie chciały już nic ciekawego robić. Na niebieskich, ubitych trasach zakończyliśmy ten intensywny dzień. 

Mimo, że byliśmy padnięci to oczywiście obowiązkowe ognisko musiało być. W słoneczku, na tarasie z przepięknym widokiem na ośnieżone góry. 

Nawet kawałek Video się załapał.

Za długo nie można było siedzieć, w planach na dzisiejszy wieczór jest uczta. Mamy zamiar podjechać gdzieś do jakieś restauracji która serwuje lokalne potrawy. Czytaj: mięsa!

Lokalny na wyciągu wskazał parę knajp. Wybór padł na RiverHouse BBQ. 

Duża restauracja z przepięknym widokiem z baru. Około 15-20 minut samochodem od resortu. 

Na szczęście było jeszcze wcześnie i był poniedziałek dlatego szybko dostaliśmy stolik na 8 osób. 

Wziąłem wieprzowe żeberka. Były pyszne! Odchodziły od kości za każdym dotykiem. Nie wiem czy były to najlepsze żeberka jakie kiedykolwiek jadłem, ale na pewno są w czołówce. 

Objedzeni do syta wróciliśmy do naszego domku. Zapaliliśmy w kominku i wspominaliśmy ten intensywny dzień. Jutro już niestety ostatni dzień w tych górach. Oczywiście cały mamy zamiar spędzić na nartach, a Ilonka na długim szlaku. Miejmy nadzieję, że pogoda i warunki dopiszą. 

Read More
USA: Northwest Darek USA: Northwest Darek

2021.04.11 Big Sky, MT (dzień 2)

Wieczorem albo późno w nocy reszta ekipy dotarła do resortu. Po ciemku, ale udało się. Big Sky ma certyfikat czarnej nocy (tak jak Dolina Śmierci). Nie może być żadnych mocnych ulicznych czy miejskich świateł po zmierzchu. Dzięki temu można oglądać gwiazdy a czasami nawet i zorze polarne jak wszystkie parametry są wysokie. 

Myśmy wszyscy byli zmęczeni, więc gwiazdy i zorze tylko we snach widzieliśmy. Przed nami 3 dni intensywnych nart w największym resorcie w Stanach. Trzeba mieć siłę i energię. 

IMG_8795.jpeg

Resort ma wiele tras i terenów. Ciężko jest wszystkie zjeździć w cztery dni. Jedno co na początku zauważyłem to brak ludzi. Tutaj na prawdę nikt nie jeździ. Nawet dzisiaj, czyli w Niedzielę. Ja wiem, że jest koniec sezonu, ale przecież zima jest w pełni, prawie wszystko jest otwarte. Praktycznie bez kolejek na wszystkie wyciągi się wsiadało. Poza oczywiście kolejką na sam szczyt na Lone, 11,166 stóp (3,403 metry). O tej kolejce to później.

Mapa tras i wyciągów do ręki i w drogę. Pierwszych parę porannych zjazdów zrobiłem sam. Ekipa po podróży musiała dłużej pospać. Plusem jeżdżenia samemu są cenne informacje jakie się zdobywa na krzesełkach. Jak się jest grupą to się zajmuje całe krzesło i nikt lokalny się nie dosiada. 

Wczoraj w nocy spadło trochę śniegu i dalej czasami sypało. Lokalny mi powiedział gdzie jedzie i dlaczego. Jedzie w rejon Wilków i Łosi. Są to trasy gdzie już naprawdę nie ma nikogo i nie rozjeżdżony puch można nawet znaleźć koło południa. 

IMG_8802.jpeg

Zjechałem tutaj parę razy czekając na resztę załogi. Nie był to może ten słynny puch co jest w Montanie (400” - ponad 10 metrów w ciągu sezonu), ale można było się ciekawie pobawić. Na trasach które nie są ubijane, dalej były wyczuwalne muldy i lód (wczoraj było słonecznie i ciepło) pod puchem. Natomiast na trasach, które wczoraj po zamknięciu wyciągów ratraki ubiły było super. 10cm śniegu na ubitym śniegu. Bajka....!!!

Ekipa dołączyła i już w 4 osoby jechaliśmy dalej. Ale ten resort jest wielki. Dojechaliśmy do jego południowych krańców. Do miejsca gdzie niestety zwykłym ludziom dalej jechać nie wolno. 

Prywatny teren klubu Yellowstone. Największy i chyba jeden z najbardziej prestiżowych prywatnych klubów na świecie. Wiele gwiazd, aktorów, ludzi sławnych i super bogatych należy do niego. Wpisowe to minimum 5 milionów dolarów i potem jakaś „niewielka” opłata roczna. Żeby się załapać to trzeba tu kupić jakąś posiadłość i być zaakceptowanym przez klub. 

Posiadają potężne tereny z własnym resortem narciarskim, polem golfowym, lądowiskiem helikopterów (obok jest lotnisko Bozeman gdzie widzieliśmy trochę prywatnych samolotów) i pewnie jeszcze wieloma innymi rzeczami. Oni mogą jeździć w Big Sky, ale my u nich niestety nie. Czasami z tras narciarskich widać te potężne i przepiękne domy w których oczywiście nikt nie mieszka. Ludzie z takimi pieniędzmi mają wiele posiadłości w których średnio tylko spędzają do dwóch miesięcy a reszta stoi pusta. Szkoda, że ich nie wynajmują. Po pierwsze pewnie nie mogą, a po drugie nie muszą. Jak chcesz zaprosić gości do siebie to możesz, ale wcześniej musisz wysłać listę do klubu i oni muszą sprawdzić czy możesz ich zaprosić. 

Z nami nie było tego problemu, bo nikt nas nie zaprosił. Zjechaliśmy parę razy w tym rejonie, w większości w lasach. Fajnie tutaj mają laski. Nie za strome, drzewa rzadko rosną i dużo nierozjeżdżonego śniegu w nich jest. Można było się pobawić. Wszystkim się podobało. Kolega ma piętnasto-letniego syna, który powoli staje się dobrym narciarzem. Wychodzi ze średnio-zaawansowanego narciarza, a staje się bardziej doświadczonym i zaawansowanym miłośnikiem nart szukającym przygód. Dalej ma braki w technice, sile, orientacji, ocenianiu terenów i dopasowaniem bezpiecznej prędkości do tego, ale się uczy. Jeszcze parę wyjazdów w takie duże góry a pewnie już nie będzie potrzebował „wujków” do pomocy. Samotnie będzie się zapuszczał w te wielkie i puste przestrzenie. 

Na lunch umówiliśmy się z dziewczynami totalnie z drugiej strony resortu, w bazie Madison. Mieliśmy do pokonania wiele kilometrów. Wybraliśmy drogę przez Afrykę! Tak, Afrykę. Zjechaliśmy takim trasami jak Africa, Congo, Safari, Nil, Madagaskar…. Tereny te nie były dawno ubijane, więc było ciekawie. Trochę lasami, trochę muldami, trochę stromo, trochę płasko..... ale się udało. Podróż trwała 1.5h. Nogi pod koniec to już nas na maksa nie kochały. 

Baza Madison ma piękny wjazd ale niestety restauracja przy stoku nie była taka ciekawa jak ją opisywali. Dzisiaj jest jej ostatni dzień w którym jest czynna. Zamykają ją na sezon (cały resort zamykają za tydzień). Bardzo mały wybór jedzenia i jeszcze mniejszy lanego piwa. Normalnie ponoć jest zupełnie inaczej, zabawa na całego. Trzeba będzie kiedyś tu przyjechać w pełni sezonu i porównać.

PXL_20210411_203245977.jpg

Dziewczyny dojechały do nas i wspólnie przy piwku, każdy opowiadał swoje przeżycia

“My spędziłyśmy dzień na zwiedzaniu miasta Big Sky. Poniżej resortu Big Sky (jakieś 15 minut autem) jest miasto Big Sky. Jest to dość malutkie miasto z dużą ilością apartamentów na wynajem. Pewnie w sezonie, kiedy wszystko przy stokach jest obłożone i drogie tutaj ludzie nocują. W sumie 15 minut autem do resortu to znów nie tak źle. Na dole w miasteczku jest zdecydowanie więcej sklepów, tras na rowery, chodników i tras w głąb lasów. Jak tylko wysiadłyśmy w Meadow Village to od razu znalazłyśmy jakiś szlak w dół i poszłyśmy go sprawdzić.

Trasa nie długa bo po niecałych 15 minutach byłyśmy na dole ale fajna jak ktoś chce się przebiec z pieskiem albo odwiedzić plac zabaw z dzieckiem. Chyba najładniejsze miejsce w jakim widziałam kiedyś plac zabaw.

PXL_20210411_170645368.jpg

Spacerek, krótki ale zawsze jakieś urozmaicenie. Poszłyśmy więc zobaczyć “miasteczko”. Tutaj niestety dwie ulice na krzyż, sklep spożywczy, browar (zamknięty) i sklep z dekoracjami do domu. Jeszcze bank i restauracja się znalazły. Ogólnie to mini mini więc też dużo czasu tu nie spędziłyśmy. Zrobiłyśmy tylko zakupy bo nadal market większy niż ten co mamy w resorcie. Chyba jednak jak się chce zrobić naprawdę duże zakupy to trzeba podjechać do Bozeman. Te sklepiki to bardziej jak się czegoś zapomni.

W Meadows nie wiele było więc pojechaliśmy do Mountain Village. Chyba centrum miasteczka Big Sky. Może więcej tu jest apartamentów do wynajęcia, jest też hotel Marriotta (Residence Inn) ale poza tym to nie wiele więcej. My natomiast miałyśmy już wypatrzony szlak na wodospady Ousel.

IMG-20210413-WA0016.jpg

Szlak ładnie przygotowany i dość łatwy (niecała godzinka w jedną stronę). Natomiast, teraz w zimie był troszkę oblodzony miejscami. Dobrze, że wzięłam ze sobą raki to bez problemu pokonałam kolejne lodowiska. Reszta ekipa pomagała sobie drzewkami albo pokonywała większe nachylenia na tyłku. Nie było to nic nie bezpiecznego więc spokojnie. Może tylko czasu się troszkę traciło na tych bardziej oblodzonych odcinkach. Szkoda, że nie wzięliśmy raczków bo byłyby idealne na te warunki.

Zanim dojdzie się do głównego wodospadu to pojawiają się mniejsze, niektóre zamarznięte wodospadziki. Nie sądzę, że są to wodospady na trenowanie w rakach i z czekanem wspinaczki ale kto wie. Spotkaliśmy takich jednych chłopaków po których stroju widać było, że robią coś więcej niż spacerek w parku.

IMG_6519.JPG

Szło się przyjemnie wśród drzew, szumu wody i pięknych widoków. Trasa może była miejscami do góry albo na dół ale nie było to nic dużego. Może w sumie zrobiłyśmy 300-500 ft różnicy wzniesień. Tak więc można uznać, że trasa dość płaska i lekka, nawet dla dzieci.

IMG_6524.JPG

Doszliśmy do głównego wodospadu a tam znak, że w górę jeszcze można iść na szczyt wodospadu. No to poszłyśmy. Ale niestety widok z góry jest zerowy. No nić wyszłyśmy/zeszłyśmy no i wróciłyśmy do podnóża wodospadu porobić zdjęcia.

Super to wyglądało. Takie trochę zamarznięte, trochę nie - bajka! Spędziłyśmy troszkę czasu na pstrykaniu zdjęć i podziwianiu co matka natura potrafi zrobić i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj nadal miejscami się ślizgałyśmy ale w między czasie koleżanka założyła drugie raki więc dwie osoby miały zabezpieczanie i pomagały pozostałym dwóm. Tak że nawet udało się pokonać drogę powrotną w normalnym tempie. Po wodospadach wróciliśmy do resortu i do bazy Madison na spotkanie z chłopakami. Tak minął nam kolejny fajny dzień na świeżym powietrzu!

Jedynie Dennis (syn kolegi) milczał. Chyba dzisiejszy dzień ostro dał mu się we znaki. Widać było, że jest zmęczony, ale zadowolony. 

Lunch trwał gdzieś do piętnastej. Została nam już tylko godzinka jeżdżenia. Siły po przerwie wróciły i ruszyliśmy na narty. Szybki zjazd na dole na rozgrzewkę i wyjechaliśmy wyżej. Wyciąg Headwater wywiózł nas na ścianę doliny Stillwater.

IMG_8814.jpeg

Wiedzieliśmy, że to już jest nasz ostatni zjazd. Jak zjedziemy na dół to wyciągi będą już zamknięte. Pomału, nigdzie się nie spiesząc jechaliśmy na dół. 

Pomału, bo oczywiście nie był to łatwy teren. Rejon Stillwater to podwójne i potrójne diamenty. Na potrójne już nas patrol nie wpuścił, bo było za późno, więc została nam zabawa „tylko” na podwójnych. 
Szczęśliwie i bezpiecznie zjechaliśmy na dół. Nawet udało nam się znaleźć trasę która dokładnie zaprowadziła nas do samego domku.

IMG_8793.jpeg

Dzisiaj wieczorem nie planowaliśmy wychodzić z domu. Każdy był zmęczony. Jutro sprawdzimy co dobrego w Montanie gotują. Ten stan słynie z mięsnych dań, więc jakieś BBQ odwiedziny.
Dzisiaj odpaliliśmy naszego grilla…..

Read More
USA: Northwest Darek USA: Northwest Darek

2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)

Z czym wam się kojarzy stan Montana?

Z przestrzenią, lasami, preriami, misiami, odludziem, górami, dobrymi steakami..... lista jest długa. 

A komu się kojarzy z resortami narciarskimi? Do Montany na narty? Nie, przecież jak na narty to do Colorado, Utah.... a nie do Montany! Tak też myślałem do momentu gdy nie zacząłem się interesować resortem Big Sky. 

Będąc miesiąc temu w Colorado poznałem gostka który właśnie mi o tym resorcie powiedział. Wiedziałem, że Big Sky istnieje, ale jakoś nigdy nie byłem nim na tyle zainteresowany, żeby bardziej zaciągnąć języka. Do Montany na narty? Po co....

Zacząłem więcej wyszukiwać informacji o Big Sky i im więcej czytałem tym bardziej chciałem tam pojechać. Nie było innej możliwości jak polecieć i na własne oczy (nogi) się przekonać. 

Resort niestety zamykają w połowie kwietnia. Nie ze względu na brak śniegu  (jego tu mają dużo), tylko na migracje zwierząt. Które to boją się dużej ilości ludzi zwłaszcza na wiosnę jak są z małymi. 
Ze względu na Covid i na mniejszą ilość podróżujących nie ma aktualnie non-stop połączenia z Nowego Jorku do Bozeman. Musi być przesiadka, co w sumie jest OK, bo można zjeść śniadanie albo się zbadać jak ktoś potrzebuje albo musi.

IMG_8750.jpeg

Jak się wszystko dobrze zorganizuje to w ten sam dzień można już jeździć na nartach. Koło południa wylądowaliśmy w Bozeman, wzięliśmy samochód i w ciągu godzinki dojechaliśmy do resortu Big Sky. 

IMG_8763.jpeg

Góry przywitały nam wspaniałą słoneczną pogodą i zimą z dużą ilością śniegu. Nasz domek nie był jeszcze gotowy. Za bardzo to mi nie przeszkadzało. Samochód zaparkowałem pod domem, szybko się przebrałem, zapiąłem narty i wsiadłem na wyciąg, który przebiega tuż obok nas. 

IMG_8771.jpeg

Dziewczyny poszły sprawdzić co się w miasteczku dzieje, a ja co to za góra ten Big Sky. 

Wiedziałem, że mam może tylko jeszcze dwie godziny jeżdżenia, więc nie chciałem się zapuszczać daleko w góry. Na pierwszy rzut oka, to bardzo przyjaźni są tutaj ludzie. Tyle co ja dostałem cennych informacji przez te dwie godziny od lokalnych na wyciągach to na cały tydzień może starczyć. 

IMG_8766.jpeg

Resort ma dwie góry. Lone i Andesite. Lone jest to ta słynna duża góra z której można zjeżdżać ale trzeba być dobrym narciarzem. Na pierwszy dzień odpuściłem sobie jej szczyt i jeździłem od połowy Lone albo na Andesite. Ta druga góra jest niższa i ma łagodniejsze stoki.

IMG_8789.jpeg

Dwie godzinki szybko zleciały, ale i tak zjechałem ponad 10 razy różnymi trasami. 

Oddałem narty do naprawy (jeszcze od Colorado nic z nimi nie robiłem), spotkałem dziewczyny w dolnej bazie i już w trójkę zwiedzaliśmy to malutkie niestety miasteczko. 

Od jutra przez kolejne 3 dni już większą grupą będziemy zwiedzać ten potężny resort i zaglądać w jego wszystkie zakamarki. 

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)

Dzisiaj za wiele już nie chodziliśmy po miasteczku. Wróciliśmy do hotelu trochę się spakować i obowiązkowo odwiedzić hotelowy bar i pożegnać się z barmanką. Oczywiście jak to w barze, nie można tak wejść na jedno piwko. Lokalni nam nie pozwolili szybko wyjść, więc się „trochę” przeciągło. Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się paru cennych informacji, gdzie można jeszcze jechać na wiosenne narty.

Taki paragraf wylądował na naszym ostatnim blogu o Steamboat. A zaraz obok takie zdjęcie…

Czarno to widzę oj czarno…
Skoro VT ma chore przepisy i trzeba mieć kwarantanny, testy i nie wiadomo co jeszcze, skoro w Montannie jest więcej misiów niż ludzi (misie nie przenoszą COVIDa), skoro mamy dużo nie wykorzystanych kredytów na Delta Airlines, skoro Big Sky jest wschodzącym resortem w którym można rozważyć inwestycje i skoro prawie wszyscy nasi przyjaciele zdecydowali się pojechać z nami to jaką mogliśmy znaleźć wymówkę, żeby nie polecieć do Big Sky, MT tylko do Killington?

Big Sky jest największym resortem narciarskim w Stanach. Tak naprawdę podium i pierwszą pozycję dzieli z Park City, które już trochę poznaliśmy w 2019 roku. Big Sky ma 250 km tras i powierzchnię przekraczającą 5,800 akrów. Troszkę duży nie?

Jak zwykle od słowa do słowa, i wzajemnym wymienianiu argumentów dlaczego powinniśmy pojechać na wiosenne narty własnie do Montanny, zanim jeszcze wylecieliśmy z Colorado, wiedzieliśmy gdzie będzie nasz następny lot. W końcu wracamy do normy - jeden lot na miesiąc. Tak więc dziś jest 5 rano a my w przeciwieństwie do 90% Nowojorczyków nie zamawiamy taksówki, z baru do domu tylko z domu do baru… tylko do naszego baru trzeba jechać taksówką, potem dwoma samolotami, znów samochodem, potem nartami i gdzieś za jakieś 14h będziemy mogli napić się piwa. Ale przecież nie o piwo chodzi… chodzi o nartki, o górki, o śnieg, o słońce, o dobre towarzystwo i czas pełen uśmiechu. No to w drogę…

Na ten wyjazd trochę nas się zebrało. Już bardzo dawno nie lecieliśmy nigdzie, aż taką ekipą. Chyba ostatni raz były to Darka urodziny w Meksyku. O wow - tam to się działo, nawet bloga nie ma bo nie da się tego opisać. Myślę, że na tym wyjeździe jednak będzie czas na pisanie ale to się jeszcze okaże. Tym razem też mamy okazję do świętowania. I to nie byle jaką okazję. Parę dni temu Stany Zjednoczone wzbogaciły się o nowego obywatela a ja wzbogaciłam się o kolejny paszport…

01.Madryt  (1).JPG

Poziom ekscytacji każdego sięga zenitu. Niektórzy z ekipy nie byli jeszcze w tym roku w dużych górach, inni mają zawsze niedosyt i szukają puchu, są też tacy co nie lecieli nigdzie przez ponad rok (wow) i są też tacy co bardziej cieszą się z nowego biletu niż nowej pary butów. Tak, że ekipa 8 osób z uśmiechami od ucha do ucha…

Screenshot_20210409-132024 (1).png

Do 2 w nocy pisaliśmy sobie smsy bo każdy nie mógł się doczekać wyjazdu na lotnisko i bał się zaspać. Niestety Ci co najdłużej pisali jednak zaspali. Ale wracajmy do nas. My grzecznie o 5 rano zapakowaliśmy się w taksówkę i ruszyliśmy na lotnisko.

processed_PXL_20210410_092203480.jpg

A na lotnisku masakra. Od 1 kwietnia w NY nie wymagana jest kwarantanna ani testy więc chyba wszyscy spragnieni podróży rzucili sie na samoloty. My sobie dobrze obliczyliśmy więc byliśmy spoko ale parę ludzi w kolejce panikowało i chciało się przeciskać ale wszyscy mieli smoloty mniej więcej o tej samej porze więc przepuszczanie raczej nie wchodziło w gre.

40 minut zajęło nam od wyjścia z taksowki, przez oddanie bagażu do przejścia przez bramki. Nie nastawialiśmy się na śniadanie na lotnisku bo jest zazwyczaj drogie, bez smaku a też czasu nie bardzo na nie mieliśmy. Postawiliśmy za to na domowej roboty muffinki. Kochana koleżanka co leci z nami, upiekła przepyszne czekoladowe muffinki - dziękujemy!!!

processed_PXL_20210410_103100034.PORTRAIT.jpg

Pierwszy lot minął spokojnie i po nie całych 3h wylądowaliśmy w Minneapolis. Udało nam się przespać cały lot bo organizm potrzebował snu. I dobrze - jak się śpi to szybciej czas mija. W Minneapolis byliśmy w lipcu. Lecieliśmy dokładnie tym samym połączeniem. Wtedy lecieliśmy do Yellowstone i Grand Teton. Bardzo lubimy przesiadać się w Minesocie. Lotnisko jest fajnie wyremontowane, czyste, nie za duże ale wystarczające, żeby obsłużyć wszystkie połączenia.

processed_PXL_20210410_144643518.PORTRAIT.jpg

Mamy tu już swoją miejscówkę nawet na śniadania. Jak na lotnisko to wcale nie drogie a łososia mają całkiem całkiem. Godzina przerwy jaką mieliśmy w zupełności wystarczyła nam na śniadanko i kawkę. W między czasie wiedzieliśmy już, że jedna osoba z naszej grupy spóźniła się na samolot i teraz sobie pozwiedza stany…. NYC - Atlanta - Salt Lake City - Bozeman (Montana). Wow - to sie nazywa kochać latać!

My sprawnie, jak w szwajcarskim zegarku zapakowaliśmy się do samolotu i bez żadnych opóźnień wystartowaliśmy. Nasz ostatni odcinek podróży to około 2.5h. Po wypitej kawie już nam nie chciało się spać więc skupiliśmy się na pracy i podziwianiu widoków. A podziwiać jest co.

Lądując w Bozeman ma się przepiękne widoki gór. Samo miasteczko położone jest w dolince i otoczone jest pięknymi górami do których właśnie jedziemy. Tym razem podziwianie widoków zostawiłam Darkowi a sama odliczałam kiedy będziemy już na ziemi.

Ci co mnie znają to wiedzą, że kocham latanie, starty, lądowania, nawet turbulencje czasem lubię ale ogólnie mi nie przeszkadzają. Niestety, tym razem poczułam się bardziej jak na statku niż samolocie. Boczne wiatry były dość duże i bujało na każdą stronę. Aż dostałam choroby lokomocyjnej.

Na szczęście lotnisko w Bozeman jest małe więc szybko odebraliśmy autko i bagaże i mogłam pooddychać świeżym powietrzem. Od razu lepiej!

Lotnisko w Bozeman

Do resortu mamy tylko godzinke jazdy. Nie musieliśmy robić zakupów bo znajomi za nami zrobią (jak wylecą z Texasu). Okazało się, że połowa grupy utknęła na lotnisku w Dallas. Niestety cały czas przekładali czas odlotu więc ciężko powiedzieć kiedy do nas dołączą. Darek spragniony nartek wziął azymut resort i pojechaliśmy przed siebie. Pogoda była idealna. 3/8 osób (czyli, ja, Darek i nasza przyjaciółka) dojechaliśmy bez problemów i po szybkim przebraniu już o 14:30 byliśmy na stoku. Darek na nartach a my na butach…

Każdy poznawał okolicę na swój sposób. Darek trasy i stoki narciarskie a my zaliczyłyśmy miasteczko, punkt informacyjny, zakupy. Jednak reszta ekipy nie zrobi zakupów… czekanie na samolot się przeciąga. Dobrze, że serki, parówki, prosciutto i inne smakołyki przyleciały z NY to z głodu nie umrzemy.

Baza Big Sky, jest dość mała. Typowe zaplecze resortu. Dużo sklepików ze sprzętem, restauracji, hoteli i parkingów. Ładne oczywiscie jest bo jak może nie być jak jest otoczone takimi górami. W porównaniu ze Steamboat które ma większe miasteczko, mniejsze góry… chyba wybieram Big Sky na wakacje/inwestycje a Steamboat do miaszkania na dłużej.

Około czwartej jak już zamknęli wyciągi wszyscy się spotkaliśmy i przy piwku podziwialiśmy piękne górki i planowaliśmy co dalej. Niestety nie pozwalają tu za dużo chodzić po górach. Jest trasa Moose Tracks przeznaczona na rakiety. Szlaki są ale bardziej z miasteczka Big Sky do którego trzeba podjechać jakieś 10 min. Myślę że do zrobienia i uda nam się zaliczyć wodospady Ousel. Czyli dwa dni spacerki, jeden praca i wakacje miną.

Zaczynało się robić zimno więc po dobrym hamburgerze i piwku ruszyliśmy do domku. Mamy ski in ski out ale to oznacza, że na trasy łatwo się wyjeżdża ale za to z bazy do domku trzeba pod górę drałować.

Niby górka nie duża ale na tej wysokości (resort położony jest na 7,500 ft/2,286 m) to każda aktywność fizyczna jest wyczynem.

Domek mamy cudowny, drewniany, duży z kominkiem. Tak więc przy kominku czekaliśmy na resztę załogi i rozmawialiśmy o tym jak fajnie znów móc podróżować. Reszta załogi doleciała bliżej północy. Chyba kochają nartki bo 18h w podróży to już poświęcenie. Najważniejsze, ze wszyscy bezpiecznie dotarli.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.03.11 Steamboat, CO (dzień 13)

Dziś żegnamy się ze Steamboat. Ale myślimy tu wrócić, nie wiemy jeszcze kiedy ale tak jak Darek pisał we wczorajszym wpisie Steamboat bardzo nam się spodobało. Zdecydowanie miasteczko ma potencjał, ma fajny resort narciarski i ludzie też są przyjaźni. Wczoraj wieczorem poszliśmy pożegnać się z naszą barmanka, w barze spotkaliśmy Joe, którego znacie jako lokalny z pierwszego dnia. Wiem też, że w Steamboat mieszka jeszcze jedna osoba którą znam z pracy. Tak więc świat jest mały a Steamboat wystarczająco duży dla nas wszystkich.

IMG_6197.jpg

Dziś wstaliśmy bardzo wcześnie. Z hotelu chcieliśmy wyjechać o 8 rano, lepiej wcześniej wyjechać jakby droga była zaśnieżona. Zapowiadają dość duże opady śniegu w nadchodzący weekend ale pomału już śnieg zaczyna sypać. Wiedząc, że mamy do pokonania przełęcz i może być tam trochę śniegu woleliśmy wyjechać wcześniej. Zresztą rano i tak nie wiele się zrobi. Za to wczesne wstawanie się opłaciło bo przywitał nas piękny wschód słońca. Bardzo miły prezent na pożegnanie.

processed_PXL_20210311_133154160.jpg

Dobrze, że wyjechaliśmy wcześniej. Niestety tak jak podejrzewaliśmy droga nie była najlepsza i niestety miejscami było dość ślisko więc musieliśmy trzymać małą prędkość.

IMG_6299.JPG

Na szczęście o tej porze ruch samochodów był mały choć czasem znalazl się jakiś lokalny wynalazek któremu się spieszyło.

IMG_6303.JPG

Mam najlelszego kierowcę na świecie więc spokojnie i bezpiecznie przejechaliśmy przełęcz. Za przełęczą już było dobrze, odśnieżony asfalt itp.

IMG_6306.JPG

Po raz kolejny przejeżdżaliśmy przez miasteczko Kremmling i zastanawialiśmy się o co tu chodzi. Miasteczko niby wymarłe, widać jakieś domki ale ludzi na ulicach prawie wogóle natomiast z trzy hotele można naliczyć jak nic. Z pozoru miasteczko aby tylko przejechać, a okazuje się, że ma wiele do zaoferowania. Podobno slynie ono z paru atrakcji dla ludzi kochajacych nature. Są górki, są spływy kajakowe, są rancho i rodeo. Może być tam ciekawie latem….

IMG_6319.JPG

Nastepnym razem będziemy musieli to lepiej obczaić. Póki co kierowaliśmy się dalej na lotnisko. Po drodze już nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Pojechaliśmy prosto oddać auto, żeby móc jeszcze zjeść jakis lunch na lotnisku…

Nie było to takie proste jakby się mogło wydawać. Większość restauracji jest nadal limitowana a ludzi podróżujących przybywa z każdym dniem. Tam, że musieliśmy oddstać swoje w kolejce. Opłacało się jednak bo mieli świeżo ważone piwo i hamburger też calkiem sobie. Przed nami 4h lotu, potem przeprawa na lotnisku wiec pewnie był to nasz ostatni posiłek dziś…

Uwielbiam oglądać świat z okien samolotu. Tym razem pilot mnie bardzo mile zaszkodził. Bardzo żadko mam okazję lecieć nad Manhattanem. Za zwyczaj ladujemy od strony Long Island. Tym razem miała m możliwość podziwiać Manhattan i jego wystające budynki. Widzicie Empire State Building?

Tęskniłam za tym widokiem. Ja naprawdę uwielbiam latać a dla kogoś kto latał co miesiąc wylot raz na pół roku to za mało. Zobaczymy jak nam pójdzie z testami. Lądując w NY musisz wypełnić forme i oddać na lotnisku. My na szczęście byliśmy przygotowani i formę mialam wydrukowaną wcześniej i wypełnioną w samolocie. Więc nam poszło szybko. Teraz tylko 3 dni kwarantanny, test i znów będziemy mogli planować następny wyjazd…

Małe uaktualnienie. Po 3 dniach siedzenia w domu i nie wychodzenia nawet po zakupy (dobrze, że jest dostawa na telefon) poszliśmy na test. W pierwszym miejscu kazali nam płacić więc niestety musieliśmy szukać innego punktu ale na szczęście po drugiej stronie ulicy był i nawet szybko nam poszło. Bezbolesny test a wyniki mieliśmy na email zanim doszliśmy do domu. Dodatkowo podobno od 1 kwietnia można przylatywać do NY i nie trzeba robić testów czy kwarantanny. Przez te trzy-cztery dni nie dostaliśmy żadnego smsa, telefonu i nikt nas nie sprawdzał. Smsy zaczęłam dostawać po tygodniu ale po potwierdzeniu że mam dwa negatywne testy się odczepili. Czyli da się jak się tylko chce!

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.03.10 Steamboat, CO (dzień 12)

Dzisiaj już niestety jest to ostatni narciarski dzień w Colorado na tym wyjeździe. Spędziłem go w Steamboat, odwiedzając wszystkie zakamarki resortu. 

IMG_8639.jpeg

W nocy trochę posypało. Spadło jakieś 10 cm. Nie jest to dużo jak na Colorado, ale wystarczająco żeby tak ładnie wszystko pokryć świeżą warstwą puchu. Dzisiaj jest środa, czyli mało ludzi w górach, czyli tak szybko tego nie rozjeżdżą!

Pogoda dzisiaj była ciekawa. Trochę słońca, trochę chmur, mgła, wiatr, opady śniegu.... cokolwiek tylko natura wymyśliła to rzucała to na Steamboat. Ciekawe widoki i kontrasty się tworzyły.

Czasami była tak gęsta mgła, że nic nie było widać. Dobrze, że jest to już mój piąty dzień w tym resorcie, więc aż tak często nie błądziłem. Chociaż czasami się jechało i jechało.....  a tu dalej nic. Dobrze, że mają dobry serwis w górach z mapami na telefon i mogłeś dokładnie określić swoje położenie. Jak jechałem lasem już parę minut i nikogo nie widziałem lub nie słyszałem to telefon stawał się moim najlepszym przyjacielem!

Większość porannych godzin spędziłem po drugiej stronie góry, w rejonie Morningside. Jakoś ten rejon mi wcześniej nie przypadł do gustu. Za płasko i tylko jeden wolny wyciąg na końcu z reguły z dużą kolejką. Dzisiaj dałem mu kolejną szansę i dobrze zrobiłem. Morningside odbudowało swoje negatywne punkty. Odważniej wjechałem w głębsze rejony doliny, gdzie stromsze zbocza i więcej śniegu sprawiło ciekawsze zjazdy. Na dole przy wyciągu też prawie nikogo nie było, więc parę porannych fajnych zjazdów udało mi się zrobić. Pożegnałem się z obsługą wyciągu i wróciłem do głównej części resortu. 

IMG_8675.jpeg

Zjechałem sobie paroma ciekawszymi trasami w głównej części resortu. Niestety nie pojechałem w super strome rejony. Nikogo tam dzisiaj nie było. Nie chciałem ryzykować i samotnie się zapuszczać w te tereny. 

IMG_8642.jpeg

Natomiast obowiązkowo pojechałem w południowe rejony resortu z chęcią odwiedzenia najlepszego Tacos w górach. Niestety nie udało mi się ich znaleźć. Nawet śladu po nich nie było. Chyba przy tak małej ilości ludzi i złej pogodzie nie opłacało im się odpalać ratraka i wyjeżdżać w góry. Poszedłem do schroniska odpocząć. Nawet tu było bardzo mało ludzi. Tak jak mówił lokalny, środa jest najlepsza w górach. Prawie nie ma nikogo. 

Po przerwie zjechałem sobie tutaj parę razy. Troszkę śniegu znowu sypnęło, co przy tak małej ilości ludzi powodowało zabawy w mini puchu. 

Wróciłem do głównej części resortu która przywitała mnie słońcem. Co za zmienna pogoda dzisiaj. 

Zbliżała się godzina 16. Ilonka już pisze, że dochodzi do głównej bazy, więc najwyższy czas zjechać na dół. 

IMG_8681.jpeg

Zjeżdżałem bardzo pomału. Dopracowywałem każdy zakręt i chciałem się nacieszyć każdą sekundą w tych górach. Nie wiem kiedy tu znowu będę zjeżdżał. Kiedy znowu wrócimy do Steamboat na dłuższy weekend czy na tydzień albo dwa. 

Na dole słoneczko, ale nie za ciepło. Myślę, że było koło 0C. Dalej dobra pogoda żeby usiąść gdzieś na piwku i coś przekąsić. 

IMG_8683.jpeg

Steamboat to nie Vail czy Whistler nie ma setek knajpek ale zawsze coś można znaleść. Usiedliśmy w Traffle Pig i przy nóżkach z kaczki i chłodnym, lokalnym piwku żegnaliśmy się z resortem. Wspominaliśmy ostatnie 12 dni jakie tu spędziliśmy.

Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru Steamboat na nasze główne wakacje zimowe. Góry może nie są tak wielkie jak Whistler, Vail czy Zermatt ale mają też swój urok. Dużo ciekawych tras i terenów, które jak się pozna to można się dobrze zabawić. Mniejsza ilość narciarzy z dalekich krain też ma swoje plusy i nie ma dużo ludzi w górach. Chyba, że spadnie śnieg i jest puch, ale wtedy w każdym resorcie są potężne kolejki. 

Ogólnie bardzo polecam Steamboat i z chęcią tu kiedyś wrócę na narty. 

IMG_8682.jpeg

Dzisiaj za wiele już nie chodziliśmy po miasteczku. Wróciliśmy do hotelu trochę się spakować i obowiązkowo odwiedzić hotelowy bar i pożegnać się z barmanką. Oczywiście jak to w barze, nie można tak wejść na jedno piwko. Lokalni nam nie pozwolili szybko wyjść, więc się „trochę” przeciągło. Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się paru cennych informacji, gdzie można jeszcze jechać na wiosenne narty. 

Także może jeszcze w tym sezonie uda nam się wrócić na zachód Stanów. Będziemy próbować. Jak narazie za tydzień czeka nas rodzinny wyjazd na narty do Windham. Resort ten jest położony w górach Catskills, 2.5h na północ od NYC. Chyba będzie mi się trochę inaczej jeździło w Windham po prawie dwóch tygodniach jeżdżenia w Colorado. Wyznając zasadę, że nie ma złego dnia na nartach na pewno bedzie fajnie. Pewnie nie będzie wpisu na blogu, bo już ten resort opisałem w styczniu.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.03.09 Arapahoe Basin & Breckenridge, CO (dzień 11)

Parę ostatnich dni spędziliśmy w Steamboat. Trochę chcieliśmy pożyć tutaj jak lokalni. Hiki, narty, spacery, a także wałęsanie się po starej części miasteczka...

Na dzisiaj (wtorek) zaplanowaliśmy sportowy, wyjazdowy dzień. Dwie godziny samochodem od Steamboat znajduje się resort narciarski Arapaho Basin (w skrócie A Basin)

Droga nawet szybko zleciała. Lubię jeździć po nowych, górzystych drogach dobrym samochodem. Tak jak parę dni temu Ilonka wspomniała, dostaliśmy Volvo XC60. Fajnie mieć wyższy status (złoty) w wypożyczalniach.  Volvo było nowiutkie, miało 6 mil przebiegu. Jeszcze pachniało nowością. Duży V6 silnik z turbo i ponad 300 koni, co przy relatywnie niewielkiej wadze samochodu i napędem na cztery koła było dobrze odczuwalne na górskich drogach. Samochód naszprycowany najnowszą elektroniką. Prawie sam się prowadzi po drodze, ostrzega kierowcę przed wieloma niebezpieczeństwami, cały dach ze szkła i wiele innych ciekawych udoskonaleń..... Jak np. przygotowywał nas do ewentualnego wypadku. Bawiłem się na ośnieżonym parkingu, robiłem „kontrolowane” poślizgi a Volvo myślało, że będzie wypadek. Zaczął mi wyświetlać różne ostrzeżenia a także tak mocno ściągnął nas pasami do foteli, że ciężko było oddychać. Dobrze, że jeszcze poduszek powietrznych nie odpalił. Dopiero jak samochód się zatrzymał to nas pościł. Zdolna zabawka....!!!

IMG_6223.JPG

Około 10:30 rano przyjechaliśmy do A Basin i zaparkowaliśmy na plaży! Znawcy tego resortu zaraz powiedzą, że jest to niemożliwe, że o tej porze jeszcze można znaleźć miejsce na plaży. Ludzie albo robią parę dni wcześniej rezerwacje na internecie na te miejsca i płacą za to pieniądze, albo są super wcześnie rano i tutaj parkują.

Nam się porostu udało. Jakiś lokalny, który przyjechał sobie rano na parę zjazdów akurat wyjeżdżał. Chciałem mu za to piwo postawić, ale się widocznie gdzieś spieszył bo odmówił. 

Plaża to jest pierwszy rząd na parkingu zaraz przy trasie. Narciarze w ciepłe, słoneczne dni już od południa wyciągają ze swoich samochodów grille, stołki i stoły kempingowe, beczki piwa, muzyka i impreza na całego. Myśmy niestety nie przywieźli grilla ze sobą, więc poszliśmy na narty.

IMG_8550.jpeg

Kto na narty to na narty - ja poszłam do kas zakupić bilet sezonowy. Darek szczęściarz ma bilet sezonowy zazwyczaj kupiony już w maju, ja natomiast musze kupować w każdym resorcie osobno. Jak się chce chodzić po górach to bilet też jest potrzebny. Ceny różnią się bardzo. Na przykład w Killington jest to $30 na sezon, w Windham (które jest najmniejszym resortem do jakiego jeździmy) to jest $90 - zdziercy, w Big Sky Montana (największym resorcie w Stanach) $5… tak $5 nie $50. A-Basin znalazło się gdzieś pośrodku w tym wszystkim. Chcą $69 na sezon ale ze względu na sentyment jaki mam do tych górek to nie było innego wyjścia tylko poczłapać do kasy po pass.

Marzec 2012 - Arapaho Basin

Marzec 2012 - Arapaho Basin

Sentyment mam do tych górek bo kiedyś, 9 lat temu skakałam po nich jak kozica. Były to chyba pierwsze tak wysokie góry w których byłam i po których chodziłam. Potem z czasem dodałam więcej do swojego portfolio ale jak to się mówi - pierwszego się nigdy nie zapomina.

Lata temu mogłam chodzić gdzie chciałam, mogłam nawet wyjechać wyciągiem do połowy góry i iść wyżej. Nie pamiętam już czy wtedy musiałam płacić za bilet na wyciąg czy nie ale na pewno nie musiałam kupować żadnego biletu, żeby chodzić po trasach. Tak więc wtedy po raz pierwszy wyszłam na prawie 12,500 ft (3,800 m). Teraz niestety wygodzenie do góry (tzw. uphill) zrobiło się bardzo popularne i żeby ludzie nieprzygotowani nie szli za daleko, żeby po trasach nie plątali się niedoświadczeni to wprowadzają obostrzenia w postaci biletów jak i tras którymi można chodzić. Tak więc teraz niestety zamiast zaczynać od połowy góry i wyjść na sam szczyt trzeba zaczynać z samego dołu i można maksymalnie dojść do połowy góry. Połowa nie połowa ale spacerek i widoki piękne.

Wyjście na górę zajęło mi około godziny. Doszłam do Black Mountain Lodge znajdującego się przy górnej stacji kolejki o tej samej nazwie. Stąd miałam piękny widok na góry, na trasy i narciarzy. Miałam też bardzo wygodne stołeczki a do tego słoneczko mocno świeciło i było ciepło jak w lecie. Cudownie… mogłam tak siedzieć godzinami. No więc siedziałam, podziwiałam świat i czekałam na Darka.

W Arapaho Basin byłem już parę razy. Jest to małej wielkości resort (jak na Colorado) położony bardzo wysoko. Dolna baza znajduje się na 10,780 ft (3,286 m), a wyciągami można wyjechać na 12,456 ft (3,796 m). A Basin słynie też z „hike to ski”, czyli podejdź sobie trochę, żebyś więcej i lepiej zjechał. 

Oczywiście też tak parę razy zrobiłem, chociaż „spacerki” do góry na tych wysokości nie należą do łatwych. Potem ciekawymi trasami, a raczej nie trasami można fajnie zjechać na dół. 

IMG_8593.jpeg

Z tego co było widać i co ludzie mówili to nie mają aktualnie dobrej pokrywy śnieżnej. Dalej prawie wszystko jest otwarte, ale wystaje trochę kamieni i korzeni. 

IMG_8607.jpeg

Ponoć śniegu ostatnio trochę spadło, ale był duży wiatr. A na tej wysokości i ponad lasami niestety wiatr potrafi zwiać śnieg w doliny. 

IMG_8551.jpeg

Cała słynna wschodnia ściana była zamknięta. Albo wydawało mi się, że jest zamknięta. Podjechałem pod bramki, przez które można przejść i dalej iść w kierunku wschodniej ściany (tak, tu się dużo chodzi), widziałem ślady ale niestety był znak zakaz wstępu. Jak wejdziesz albo wjedziesz na zamknietą trasę to grozi to utratą biletu. 

IMG_8561.jpeg

Później jak z Ilonką siedziałem w słoneczku na lunchu to zagadałem do lokalnych i mi powiedzieli, że jest otwarta. Co godzinę ski patrol bierze siedmiu narciarzy i idą na wycieczkę w kierunku wschodniej ściany. Powód dla którego to robią jest brak śniegu. Oni wiedzą gdzie można w miarę bezpiecznie zjechać nie zahaczając o żadne skały. Niestety to robili tylko do południa teraz już nie. 

Szkoda, jak to się mówi: następnym razem. 

IMG_8611.jpeg

Posiedziałem jeszcze z Ilonką trochę w słoneczku, uzupełniliśmy płyny i kalorie i każdy się udał w swoim kierunku. 

Ilonka na dół, a ja do góry. 

Ale te rakiety człapią, nie? Rakiety mam już chyba jakieś 8 lat ale dopiero teraz je używam. Wcześniej może je miałam dwa razy na nogach. W tym roku to już mój trzeci raz. Pierwszy raz wzięłam je na trasy narciarskie. Wychodziło się w nich bardzo fajnie. Rakiety mają taka podkładkę pod stopę, którą można postawić albo nie. Jak się ma podkładkę i idzie się pod górę to nie trzeba pięty obniżać i przez to czujesz się trochę jakbyś szedł po płaskim. Oczywiście jak się schodzi w dół to lepiej podkładkę złożyć bo inaczej zęby można powybijać. W każdym razie wychodziło się super ale ze schodzeniem to już była trochę inna bajka. Musiałam się nauczyć rakiet. Trasy narciarskie są dość strome miejscami. W rakach to ciach ciach i jestem na dole bo wiem, że raki na każdym lodzie mnie przytrzymają. Tutaj sprawa wyglądała inaczej jak było stromo i ślisko (a trudno żeby nie było) to rakiety troszkę leciały do przodu. Pierwsza reakcja była jak to ale potem nauczyłam się wbijać je mocniej i stawiać kroki bardziej zdecydowanie i już było dobrze.

Zejście jak to zejście zawsze jest szybsze tak, że zanim Darek zjechał i zakończył dzień na nartach to ja jeszcze zdążyłam obejść dolną bazę. Jest większa niż to co pamiętałam sprzed paru lat ale nadal jest to dość małe. Arapaho basin chyba lubi pozostać takim małym resortem tylko dla ekspertów. Daleko mu do rodzinnego resortu i pewnie dlatego widuje się tu tak mało dzieci.

IMG_8564.jpeg

Wyjechałem wyciągiem na przełęcz. Arapaho Basil posiada też drugą stronę góry, zwaną Montezuma Bowl. 

Jest to wielka dolina ze stromymi ścianami po których oczywiście można jeździć. Środkiem idzie ubijana niebiesko/czarna trasa a reszta to już tylko zabawa. 

IMG_8574.jpeg

Gdzieś tak w połowie doliny jest wyciąg który wywozi cię z powrotem na przełęcz. Napisałem w połowie, bo „trasy” idą dalej w dół. Część narciarzy jedzie dalej w dół doliny a potem podchodzi do wyciągu. 30-45 minut do góry, zależy jak daleko zjechałeś, albo jaką masz kondycję. Oczywiście są ostrzeżenia, że dalej nie ma wyciągu i trzeba na nogach wracać. 

IMG_8572.jpeg

Natomiast jak jedziesz lasami to nie wiesz kiedy zjechać do wyciągu, a kiedy już za daleko pojechałeś i będziesz musiał podchodzić. Na to też wymyślili sposób. Przy wyciągu gra muzyka, którą słychać wszędzie na dole. Więc jak jedziesz i zaczynasz słyszeć muzykę już za sobą to wiesz co zrobiłeś. Spacerek będzie cię czekał...

Ponoć na samym dole doliny jest droga, Montezuma Road. Jak znasz dobrze te tereny i nie boisz się pobłądzenia, urwisk czy dzikich zwierząt to masz szanse do niej dojechać. Tam oczywiście musi ktoś na ciebie czekać z samochodem albo skuterem śnieżnym żeby wrócić z powrotem do resortu. 

IMG_8594.jpeg

Jeszcze taki lokalny tutaj nie jestem, więc jak tylko słyszałem muzyczkę to zjeżdżałem w dół doliny do wyciągu. 

IMG_8604.jpeg

Zjechałem wschodnią i zachodnią ścianą. Potem środkiem dla ochłody. Na ścianach (zwłaszcza wschodniej) było mało śniegu. Dalej było OK, ale trzeba było uważać na kamienie. 

IMG_8596.jpeg

Ilonka już doszła do plaży, więc ja też zacząłem wracać do głównej części resortu. Pożegnałem się ładnie z Montezumą i obiecałem mu, że go jeszcze w tym sezonie odwiedzę. Resort jest czynny długo, czasami nawet do Lipca. 

Nogi już nie chciały nic ciekawego robić, więc łatwymi trasami zjechałem na sam dół. Dzisiaj po południu wyszły chmury, więc plaża nie miała swoich uroków. Mimo wszystko i tak trochę ludzi siedziało, piło piwko i cieszyło się z kolejnego dnia w A Basin. 

Myśmy też usiedli w bagażniku naszego SUV, otworzyli lokalne piweczko i jak większość patrzyli na coraz to puściejsze trasy resortu. Odpoczywając obserwowaliśmy góry, które z każdą minutą bardziej zasypiały aby znowu jutro z rana przywitać kolejnych entuzjastów białego szaleństwa. Dobranoc Arapaho!

Na dzisiaj to nie koniec atrakcji. Przed nami jeszcze kolejny resort, Breckenridge. 

IMG_6271.JPG

Około 30 minut od A Basin jest resort i miasteczko Breckenridge. Postanowiliśmy przejść się po miasteczku, zjeść kolację i wrócić do naszego Steamboat. Zapytacie dlaczego w A Basin tego nie zrobicie? Nie da się. Po prostu się nie da. A Basin poza wspaniałymi górami nic nie ma. Żadnego hotelu, restauracji, nic.... Ma jakiś sklep z pamiątkami, dwa bary i to tyle....

IMG_6279.JPG

Breckenridge ma fajne miasteczko (coś jak Steamboat) ze starymi uliczkami i klimatycznymi knajpkami. Mój pierwszy wyjazd na narty na zachód właśnie był do Breckenridge. Było to ponad 20 lat temu, więc chciałem też zobaczyć jak się zmienił. 

IMG_6280.JPG

Później bywałem w tym resorcie jeszcze parę razy, ale tylko w górach na jeden dzień jak mieszkałem w pobliskim Vail. 

Pospacerowaliśmy trochę uliczkami, popstrykali zdjęcia i zastanawialiśmy się skąd tu tyle ludzi. Przecież jest wtorek, pandemia, ludzie nie podróżują, a tu chodniki pełne!

IMG_6277.JPG

Jeszcze większe zdziwienie nas dopadło jak chcieliśmy iść na kolację. Nie było szans znaleźć stolika. Wiem, że w stanie CO aktualnie można tylko mieć 50% obłożenia w restauracjach, ale można też usiąść na zewnątrz. Knajpa na knajpie, a tu nie zjesz. Bez rezerwacji zapomnij. Co to już nikt nie pracuje w tym kraju? Każdy wyjechał do resortu narciarskiego?!

IMG_8632.jpeg

Nie mówię tu tylko o jakiś drogich, wypasionych restauracjach. Mowa o wszystkich, o pizzeriach, browarach, włoskich, miejscach gdzie zjesz hamburgera z piwem.... wszystko pełne!

IMG_8633.jpeg

Na szczęście przyszedł z pomocą internet i Ilonka jeszcze gdzieś coś znalazła. Jakimś tylnym wejściem do knajpy na bocznej uliczce udało się wejść. Nawet tutaj o stolik było ciężko, ale kelnerka powiedziała, że nas jeszcze wciśnie na chwilę zanim przyjdą goście z kolejnej rezerwacji. Masakra, nie?

IMG_8636.jpeg

Szybko usiedliśmy, zamówiliśmy po hamburgerze i piwie i w końcu mogliśmy chwilkę odpocząć. Nie było tak źle, nikt nas nie wyganiał, ale sami pomyślcie:  w Breckenridge jest spokojnie ponad 100 restauracji, jest środek tygodnia, dopiero 17:30 a tu już nigdzie nie ma miejsca. Acha, jeszcze jest pandemia i prawie nikt przecież nie podróżuje....!!!

IMG_6286.jpg

Po posiłku, spokojnie dobrze nam już znaną drogą 9 a potem 40 wróciliśmy do Steamboat.

Jutro już ostatni dzień na nartach. Trzeba go na maksa wykorzystać. Synoptycy zapowiadają dużą śnieżycę. Miejmy nadzieje, że przyjdzie i jutro rano puszkiem nas góry przywitają❄️

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.03.08 Steamboat, CO (dzień 10)

Dzień kobiet… wiem, że publikuję to z opóźnieniem ale na dobre życzenia nigdy nie jest za późno. Tak więc wszystkim kobietom czytającym tego bloga życzę dużo radości i uśmiechu, bo z uśmiechem wszystko jest łatwiejsze, życzymy wam niesamowitych przygód, tych małych i tych dużych, no i dużo zdrówka bo bez niego wszystko jest jakieś takie szare. Wszystkiego dobrego kochane!!!!

A co ja dostanę na dzień kobiet? Najpierw to smsa “spotkałem się z barmanką na stoku”. A potem COVID test… no dobra żartuję piękne życzenia i pyszna kolacja też były.

Przez ostatnie dwa dni pisałam o tym jak już poznaliśmy miasteczko i czujemy sie troszkę jak lokalni. Teraz doszły nowe znajomości i wymiana numerów telefonów. Mackenzie poznaliśmy w hotelowym barze. Jest ona bowiem barmanka i jest prze miłą osobą. Przeprowadziła się do Steamboat bo kocha śnieg. To się chwali…trzeba łapać marzenia zanim uciekną. Tak więc od słowa do słowa Darek umówił się z Mackenzie na narty.

Wiedząc, że ona nie ma dużego doświadczenia, najpierw Darek sobie sam poszalał aż przyszedł czas na odpoczynek. Ja niestety musiałam dziś pracować więc tylko dostawałam smsy….

“Napisałem do Barmanki, nie odpisała :(“

“Odpsiała ale chyba się nie spotykamy bo nie ogarnia tych gór, nie to co ja lokalny.”

“Wyjechały na Storm Peak”

Tutaj muszę dodać, że Storm Peak nie jest łatwy a barmanka była z koleżanką, która była dopiero drugi dzień na nartach. Ops…. ciekawe czy po tym zjeździe nadal są koleżankami.

Dobrze czy nie dobrze ale dziś nie mogliśmy po nartach iść na piwko. Wakacje niestety dobiegają końca i w dzisiejszych czasach oznacza to że muszę zrobić sobię test na COVID. Muszę przyznać że przechodziły mi przez głowę myśli a co jeśli…. A co jeśli złapie i zachoruję na wyjeździe, a co jeśli test wyjdzie pozytywny, a co jeśli….

Takich a co jeśli jest zawsze duzo w każdego głowie. Trzeba je umieć zamienić na inne. A co jeśli bede się dobrze bawić, a co jeśli podróż minie szczęśliwie, a co jeśli naprawdę odpocznę. Kazde “a co jeśli” ma dwa odcienie. Ja staram sobie zawsze przypominać chwile kiedy czegoś żałowałam. Żałowałam, że nie zdecydowałam się na wyjazd a potem było za późno. Żałowałam że zawróciłam przed szczytem i nie mialam tego wspaniałego uczucia że coś zrobilam… pamietajcie, że 90% rzeczy którymi się zamartwiamy nigdy się nie stanie.

Tak więc…a co jeśli test wyjdzie pozytywny? To dobrze będzie wiedzieć i innych nie zarażać a kwarantanna…no nic, trzeba będzie wynająć jakiś pokój w hotelu i zaszyć się tam na 10 dni.

Darek wrócił z nart i pojechaliśmy ku przeznaczeniu. Niech siey dzieje co ma byc…test trzeba zrobić. Darek nie musi bo jest niezastąpiony (essential worker) i nie musi mieć kwarantanny. Po pierwsze boją się, że jakby tak wszyscy poszli na kwarantanne to nie miałby kto chleba (albo co gorsza dla niektórych, alkoholu) sprzedawać. Po drugie pewnie wychodzą z założenia, że ludzie pracujący w sklepach, szpitalach itp wiedzą jak dbać o czystość bo skoro do tej pory nic nie złapali to znaczy, że coś robią dobrze.

Byliśmy tak podekscytowani testem, że nawet zdjęć nie robiliśmy… a szkoda. W każdym razie test przebiegł spokojnie. Podjechaliśmy pod sklep Walgreens, w okienku drive through dostalam koszyczek z tubą i patyczkiem do nosa, miałam sobie wsadzić patyczek 5 razy po 15 sekund do każdej dziurmi. Potem włożyć patyczek do tuby, zamkynac i gotowe. Pikuś… troszkę miałam uczucie łaskotania ale nic nie bolało. Koszyczek oddałam i czekałam na wyniki. Po 2 dniach przyszły… test negatywny!

Było jeszcze ładnie i słonecznie więc postanowiliśmy nie wracać do hotelu a przejść się trasą wzdłuż rzeki tylko tym razem w kierunku przełęczy a nie miasteczka.

Super jest ta trasa. Znów spotykaliśmy dużo ludzi co biegają albo wyszli z psami na spacer. My szlosmy spacerkiem podziwiając każdy kamień. Trasa się wije, co jakiś czas jest jakieś skrzyżowanie z inną trasą. Myślę że człowiek się tu nie nudzi. A najważniejsze, że pomimo że sie jest blisko drogi to tak jakby daleko. Totalnie inny świat.

Darek stwierdził, że jak zaczęliśmy to musimy skończyć. Słońce zaszło ale jak się szło to nawet nie było zimno. I udało nam się dojść do końca. Ciekawe kiedy tą trasę pociągną do samej przełęczy.

Spacerując wzdłuż rzeki Yampa spotykaliśmy nie tylko biegaczy i ludzi z psami ale też rybaków. Słyszeliśmy, że rejony te słyną z wędkarstwa ale jakoś nie drążyliśmy tematu. Z nas są słabe rybaki. Ilość rybaków dała nam jednak do myślenia. Zaczęliśmy się interesować i wyszło, że rzeka Yampa słynie z pstrągów. No tak, pstrągi lubią górskie rzeki. Od myśli do myśli, od słowa do słowa przypomniałam sobie, że przecież w naszej dobrej restauracji mieli też pstragi. Nie musieliśmy się długo zastanawiać…. wiedzieliśmy już co dziś będzie na kolacje.

Było przepysznie… fajnie, że dzień kobiet skończył się taką ucztą. Jak świętować to świętować! Jeszcze raz wszystkiego dobrego wszystkim kobietkom.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.03.07 Steamboat, CO (dzień 9)

Skoro lokalni nie jeżdżą na nartach w weekend to jak spędzają weekend? Pewnie część na ogarnięciu domu jak my wczoraj, część na zakupach, spotkaniach ze znajomymi. Jest też procent ludzi, którzy lubią aktywnie spędzać czas wolny. Zwłaszcza, że większość z nich ma psa którego trzeba wyprowadzić na spacer a jeszcze lepiej, dać mu przestrzeń do pogonienia. Nie ma nic lepszego niż zabrać psa na spacer do lasu.

W górskich miasteczkach często widuje się ludzi z psami. Po pierwsze jak pies jest wokół domu to miś raczej nie podejdzie a po drugie już od lat wiadomo, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. My psa jeszcze nie mamy (kto wie co będzie jak kiedyś się ustatkujemy w jednym miejscu), ale na spacer w górkach nie trzeba nas dwa razy namawiać. Zwłaszcza, że górki są 20 minut samochodem i pogoda jest wyśmienita.

Dziś postanowiliśmy poznać rejon przełęczy “Uszy Królika” (Rabbit Ears Pass). Przełęcz ta pokonaliśmy już parę razy samochodem i widzieliśmy parkingi i szlaki. Słyszeliśmy też od lokalnego poznanego pierwszej nocy, że są tam fajne szlaki. Rzeczywiście, szlaków jest troszkę do wyboru. Od bardzo krótkich do bardzo długich. Niektórymi można nawet dojść do resortu ale to chyba nie zimą. My zdecydowaliśmy się na rejon West Summit i szlak 1B. Pierwotnie stwierdziliśmy, że zrobimy 1B i 1A - na mapie jednak wyglądało to łatwiej niż w rzeczywistości.

Początek trasy 1B pokrywa się z trasą 1A więc ludzi troszkę mijaliśmy po drodze. Większość jednak odbiła na 1A a my poszliśmy już sami dalej prosto. Trasa była w miarę ubita i łatwo było śledzić szlak. Jednak poza trasą zachwycały nas polanki i połacie śniegu nie dotknięte (zniszczone) przez człowieka.

Czasem tylko widzieliśmy ślady zwierzątek. Coś na co chyba nigdy nie zwróciłam uwagi to precyzja z jaką zwierzęta zostawiają ślady. Jak przejdzie człowiek to śnieg jest rozsypany po bokach, odstępy są nie równomierne i ogólnie jakoś tak “bałaganimy”. Zwierzęta jednak mają idealnie odbite ślady. Żadnych odprysków śniegu, żadnego “bałaganu” i wszystko jakby w idealnych odstępach.

Idealnie czy nie szliśmy do przodu. Szliśmy wzdłuż drogi numer 40 ale nie słychać było samochodów. Jednak trasa odbiła bardziej w głąb i pomimo, że byliśmy dość blisko cywilizacji to w ogóle się tego nie czuło. Na trasie nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero pod sam koniec jakaś inna para (oczywiście z psem) minęła nas bo szli w przeciwnym kierunku.

IMG_6148.JPG

Trasa może nie była trudna ale miała troszkę góra dół, tak że czuć było mały wysiłek. Do tego musze dodać, że trasa ta zaczyna się dopiero na wysokości ponad 10,000 ft (3tys metrów). Do tej pory przebywaliśmy głównie w miasteczku Steamboat, które jest na wysokości dwóch tysięcy metrów (6800 ft). Nie odczuwaliśmy jednak jakiejś większej różnicy czy braku tlenu. Muszę przyznać, że z każdym wyjazdem jest łatwiej. Chyba organizm jednak to zapamiętuje. Ogólnie nie czuliśmy się na tym wyjeździe źle. Pijemy bardzo dużo wody (chyba z 4 litry dziennie) a to zawsze pomaga w aklimatyzacji. Jednak nie czujemy się ani słabo, ani głowy nas nie bolą, ani krew z nosa nie leci. To wszystko mogą być objawy jak człowiek nie jest przyzwyczajony do przebywania na wyższej wysokości.

Po raz kolejny stwierdziliśmy, że jak na tej wysokości uprawiamy sporty i nie mamy problemu z oddechem to znaczy, że nie mamy COVIDa. Przekonamy się jutro bo jutro mam pierwszy test.

Po polankach przyszedł czas na las. Cieszyliśmy się, że będzie trochę cienia. W Colorado słońce jest dość mocne a co dopiero w górach. My już nauczeni, że w zimie od śniegu można się dość mocno opalić, używamy kremy z filtrem 50. Widok śniegu może być zwodniczy ale słońce nadal jest bardzo mocne i trzeba uważać.

Cały szlak ma 4 mile. Niestety nie pisali ile jest różnic poziomów ale myślę, że jak się policzy wszystkie górki i dolinki to będzie ponad 500 ft (150 - 200 metrów). Idealnie na zimowy spacerek po górach, który można zrobić przed obiadkiem.

IMG_6169.JPG

W tym rejonie również było dużo śladów po nartach. My nie znamy tutejszych terenów więc trzymaliśmy się wyznaczonego szlaku ale jak ktoś się tu wychował i zna każde drzewo to można sobie fajnie poszaleć. Dziewicze tereny, miękki puszek i do tego nikogo wokół. Tylko cisza….

Po około dwóch godzinach wyszliśmy na górę i połączyliśmy się znów ze szlakiem 1B. Bardzo fajny szlak. Nie spodziewaliśmy się wiele a jednak po przejściu tych 4 mil (6.5 km) w głębokim śniegu czuliśmy, że spaliliśmy troszkę kalorii. Słoneczko nie zachęcało nas do powrotu do auta więc na czubku góry usiedliśmy (nie jest to łatwe jak się ma rakiety na nogach) i wyciągnęliśmy batoniki energetyczne. Takie leniwe (no może nie całkiem leniwe) popołudnie to ja lubię. Posiedzieliśmy w słoneczku ponad pół godziny. Pomimo, że otoczeni byliśmy śniegiem to słoneczko tak grzało, że w ogóle nie było zimno.

IMG_6176.JPG

Z tej górki do parkingu już mieliśmy dość blisko. Kiedyś tu wrócimy i przejdziemy innymi trasami. Musi być tu pięknie na wiosnę jak wszystko zakwita a świstaki latają od norki do norki. Pewnie tylko na stopnienie śniegu trzeba poczekać tak do lipca albo sierpnia.

Nie chciało nam się wracać do domu - za ładna pogoda. Pojeździliśmy jeszcze po okolicy, gdzie nie gdzie zatrzymując się na krócej lub dłużej aby podziwiać widoki, przejść się jakiś kawałeczek czy poczytać mapę. Szlaków jest tu naprawdę dużo i pewnie przez dwa czy trzy tygodnie było by gdzie chodzić.

Nie wiem czy pamiętacie z pierwszego wpisu ale jadąc do Steamboat kupiliśmy pierogi. Jest to amerykańska produkcja na wzór polskich pierogów. Dziś przyszedł czas je spróbować. Werdykt - bardzo dobre. Widać, że polska kucharka (albo kurcharz) za tym stoi. Naprawdę pierogi było bardzo dobre, smakowały jak polskie pierogi (nadal niestety nie tak dobre jak taty pierogi) ale w porównaniu do tych które czasem jadamy w NY były całkiem smaczne.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.03.06 Steamboat, CO (dzień 8)

Po tygodniu spędzonym w Steamboat zaczęliśmy pomału czuć się jak lokalni. Znaliśmy większość uliczek, mogliśmy w rozmowach operować nazwami ulic, tras narciarskich czy szlaków. Wiemy jednak, że nadal nam brakuje trochę do przestania być turystą. Fajnie jednak mieć większe wyobrażenie o tym mieście i mieć swoje szlaki. Tak więc jak lokalni w weekend postanowiliśmy nie jeździć na nartach. W weekend to tylko turyści jeżdżą.

Jak przystało na lokalnych w Sobotę zajęliśmy się robieniem prania, sprzątaniem i ogarnianiem naszego małego mieszkanka. Nawet na wakacjach czasem trzeba zająć się przyziemnymi sprawami.

Szybko jednak uporaliśmy się z przyziemnymi sprawami i ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Darek do tej pory poznał wszystkie trasy narciarskie natomiast tak naprawdę nie był jeszcze w miasteczku. No może poza paroma razami jak przejeżdżał przez nie. Już pięć minut po wyjściu z hotelu znalazł pierwszą atrakcję - mini ratrak.

Ski Haus jest bardzo dużym i dobrze zaopatrzonym sklepem sportowym w Steamboat. W ramach reklamy postawili stare ratraki ze swoim logo - zdecydowanie przyciąga to uwagę każdego. Ski Haus (w którym też zrobiliśmy zakupy) jest prywatnym sklepem działającym już od ponad 50 lat. Fajnie widzieć i móc wspomóc prywatne biznesy a nie duże korporacje. Sklep naprawdę robi wrażenie bo ma tam wszystko i widać, że ludzie znają się na rzeczy.

Do miasteczka poszliśmy drogą dla rowerów i pieszych. Jest to trasa o długości 5 mil (8km) ciągnąca się wzdłuż rzeki Yalpa. Myśmy weszli na wysokości naszego hotelu czyli w połowie trasy. Natomiast w poniedziałek poszliśmy w drugą stronę i de facto przeszliśmy cała trasę. W zimie trasa czasem jest źle odśnieżona ale w końcu to zima to byłoby dziwnie jakby śniegu w ogóle nie było. W lato natomiast musi tu być super. Można pospacerować, usiąść w altance czy na ławeczce i podziwiać widoki.

IMG_5972.JPG

Spacer z hotelu do miasteczka zajmuje około 45 minut. Samo miasteczko można przejść w parę minut bo zajmuje tylko 10 przecznic. Przez miasteczko przechodzi główna ulica Lincoln Ave. która jest jednocześnie drogą numer 40. Natomiast o ile przy głównej drodze są głównie sklepy z pamiątkami o tyle jak się wejdzie w boczne uliczki to można naprawdę znaleźć fajne knajpki, restauracje itp. Pogoda dopisywała więc można było usiąść na zewnątrz na tarasie i napić się piwka z widokiem na piękne góry.

Widać, że miasto żyje w weekend. I nocne życie toczy się w miasteczku. Szkoda tylko, że jest COVID i lepiej unikać nocnego szlajania się po knajpach bo można skończyć z czymś więcej niż kac. Po ilości drzewa jednak widać było, że szykuje się niezła imprezka.

IMG_6094.JPG

Nam się chciało spacerków więc pochodziliśmy po miasteczku i z lokalnych na chwilę staliśmy się znów turystami. Wstąpiliśmy bowiem do paru sklepów, kupić jakieś pamiątki. Pamiątki to jest studnia bez dna ale po paru dniach jak już będąc w domku w NY otworzymy kawę, ze Steamboat i sobie przypomnimy jak tam było fajnie to od razu lepiej zacznie się dzień. Poza tym trzeba wspierać małe, lokalne biznesy.

Po paru sklepach Darek jednak znów chciał się poczuć jak lokalny i z siateczką z pamiątkami pognał do baru… nie byle jakiego bo najstarszego. Pytanie - czy to jest typowe na turystę czy jednak lokalni tam chodzą?

Old Town Pub znajduje się w budynku wybudowanym w 1904 jako Hotel Albany. W 1914 roku został on przekształcony na pierwszy szpital w mieście. Następnie przejęła go poczta, potem sklep spożywczy, sklep elektryczny i biblioteka publiczna. W końcu w roku 1969 powstała tam restauracja, która działa do dziś. Wow - to się nazywa przejść przez wiele rąk.

IMG_6105.JPG

Zaczynało się robić tłoczno w barach i restauracjach więc uciekliśmy do hotelu. Zresztą i tak przyszła pora, żeby ugotować jakiś obiadek w domu a do tego jutro czeka nas spacer w górach więc kondycję trzeba mieć. Tak więc po symbolicznym jednym piwku pożegnaliśmy się z miastem i ruszyliśmy na spacer w kierunku hotelu.

IMG_8473.jpeg

Tym razem wracaliśmy ulicą. Po pierwsze trasa spacerowa chyba nie jest oświetlona a po drugie Darek chciał zobaczyć coś nowego. Nawet nie sądziłam, że najbardziej ze wszystkiego spodoba mu się McDonald. Ale musze mu przyznać rację - taki górski McDonald osypany śniegiem wygląda dość fajnie. Nadal nie tak fajnie aby tam coś zjeść ale wystarczająco fajnie, żeby zrobić zdjęcie.
Wolimy jednak jedzonko przygotowane przez nas.

Read More
USA - Colorado Ilona i Darek USA - Colorado Ilona i Darek

2021.03.05 Copper & Vail, CO (dzień 7)

Według statista.com stan Nowy Jork ma najwięcej (50) resortów narciarskich. Jednak nie o ilość chodzi a jakość. Colorado podobno ma “tylko” 31 ale za to często w rankingach to właśnie resorty z Colorado znajdują się w czołówce. Vail - od lat uznawany za najlepszy resort narciarski, Breckenridge - najwyżej jak można wyjechać wyciągiem. Można by tak wymieniać w nieskończoność ale po co wymieniać jak można sprawdzić.

Icon pass jest biletem sezonowym na wiele resortów. W stanach można go używać w 31 resortach z czego 6 jest w Colorado. Docelowo pojechaliśmy do Steamboat i to tu Darek najwięcej jeździ ale będąc dwie godziny jazdy od Arapaho Basin (A-Basin) czy Copper byłoby grzechem nie sprawdzić co tam słychać.

IMG_6062.JPG

Dziś postanowiliśmy odwiedzić Copper. Ze względu na odległość od Steamboat, wyjazd na jeden dzień i jeżdżenie na nartach przez pełne 8h byłoby dość męczące. Dlatego plan był wyjechać koło 9 rano, być tam około 11, pojeździć 4h i odwiedzić Vail w drodze powrotnej. Tak też się stało.

IMG_6048.JPG

Po śniadanku zapakowaliśmy się w nasze Volvo i ruszyliśmy w kierunku Króliczej Przełęczy (Rabbit Ears Pass). Prawie tydzień temu przyjechaliśmy tą droga z Denver. Niestety jak ją pokonywaliśmy to było już ciemno i poza śniegiem czy preriami widzianymi w światłach samochodu nie wiele było do podziwiania.

IMG_6051.JPG

Dziś sprawa wyglądała całkiem inaczej i mogliśmy podziwiać piękne góry, polany idealnie pokryte śniegiem i jeziora, które były zamarznięte. Od razu fajniej się jechało jak można było nowe krajobrazy podziwiać.

IMG_6085.JPG

Do Copper zajechaliśmy w około 2h. Darek szybko zapiął buty i pognał w kierunku wyciągu. Ja tez zawiązałam trzewiczki i ruszyłam na spacer po okolicy. Resort Copper składa się z trzech wiosek East, West i central. Między “wioskami” można przejść się chodnikiem i zajmuje to około 20-30 minut.

Wschodnia część resortu Copper

Wschodnia część resortu Copper

Bazę resortu Copper ciężko nazwać miasteczkiem czy wioską. Jest to po prostu parę budynków i podnóża góry, w których to są restauracje, bary, sklepiki z pamiątkami czy sprzętem, no i budynki mieszkalne w których to spragnieni śniegu turyści wynajmują noclegi. Najładniejsza z tych wszystkich “wiosek” jest wioska centralna ale głównie dlatego, że jest największa. Wschodnia część za to ma fajne jeziorko widoczne na powyższym zdjęciu. Co prawda jezioro było zamarznięte i zasypane ale ładnie tu musi być latem.

Centralna wioska

Ja sobie spacerowałam a Darek poznawał górki. To był jego pierwszy raz ale nie musiałam czekać długo na smsa “Tutaj są świetne nartki!”. A co dokładnie Darek myśli o Copper?

Vail, największy resort narciarski w stanie Colorado. Byłem w nim pięć, a może i więcej razy. Zawsze jechałem samochodem z Denver słynną autostradą 70.

20-25 minut przed Vail, po tej samej stronie autostrady jest resort Copper. Nigdy do niego nie „wstąpiłem”. Zawsze mówiłem, że następnym razem. Vail jest tak duże, że jakoś nie było czasu.

Dzisiaj żałuje!

IMG_8430.jpeg

Na szczęście teraz było inaczej. Specjalnie jechaliśmy dwie godziny samochodem ze Steamboat żeby sprawdzić Copper.

IMG_8425.jpeg

Pierwsze co mnie zaskoczyło to ilość samochodów na parkingu. Był pełny, mimo, że parę dni temu robiłem rezerwację. Bałem się, że będą potężne kolejki. Na szczęście duża ilość wyciągów szybko sobie z tłumem poradziła i wywiozła narciarzy w góry.

IMG_8439.jpeg

Z dołu, czy z autostrady nie widać do końca całego resortu. Dopiero jak się wyjedzie wyżej to się odsiania cała jago wielkość.

IMG_8433.jpeg

Z góry widać tą drugą, ciekawszą stronę. Copper posiada wielkie, niezalesione tereny, doliny których nie widać z dołu. Coś jak Backbowls w Vail, tylko w mniejszej skali.

IMG_8450.jpeg

Nie miałem czasu za długo tu się zabawić, ale paroma zjechałem. Nic nie ubijane. Jak śnieg spadł tak sobie leży. Miejscami rozjeżdżony, miejscami jeszcze trochę puszku można było znaleźć.

IMG_8444.jpeg

Copper posiada też szybkie i bardzo długie wyciągi na przedniej części resortu. W parę minut można wyjechać prawie na samą górę. Z której to zjazd na dół trwa już dobrych parę minut, albo i znacznie dłużej jak się wybierze „ciekawsze” trasy.

Bardzo spodobał mi się ten resort i obiecałem sobie, że go kiedyś odwiedzę na więcej niż tylko parę godzin. Następna podróż do Vail pewnie się przedłuży o parę dni.

IMG_8441.jpeg

W Copper nie siedzieliśmy długo po nartach. Jak zamknęli wyciągi wróciliśmy do auta i pojechaliśmy do Vail. Z Vail mamy wiele wspomnień bo jakieś 10 lat temu byliśmy tam prawie co roku. W pewnym momencie czuliśmy się tam jak w domu. Po pięciu zimach spędzonych w Vail zapragnęliśmy poznać inne resorty. Ostatni raz w Vail byliśmy w 2013 roku. Vail jest cudownym resortem narciarskim, z bardzo fajnym miasteczkiem. Jedyny minus to ceny. Wyjazd do Vail na tydzień chyba by się nie zmieścił w naszym budżecie. Poza tym Vail nie jest na Ikon pasie więc musieliśmy się tylko ograniczyć do zjedzenia kolacji tam i przejścia się po miasteczku.

IMG_6088.JPG

Czy Vail się zmieniło przez ostanie 8 lat? Na pewno więcej się pobudowało, zwłaszcza na obrzeżach miast. Widać więcej świateł domów które pną się wysoko w góry. Samo miasteczko nie wiele się zmieniło, natomiast my się zmieniliśmy. I tak pierwotnie mieliśmy plan iść szlakiem wspomnień i odwiedzić Red Lion gdzie zajadaliśmy się żeberkami. Podeszliśmy pod knajpę ale niestety na stolik trzeba było czekać godzinę więc zwątpiliśmy. Natomiast tłum ludzi w okolicy, pijący piwa na chodnikach jakoś nas nie zachęcał do spędzenia tam czasu. Jakoś było tak za młodo, za głośno i za dużo. Nie chcę wiedzieć co tu się dzieje w czasach nie COVIDu.

Może się troszkę postarzeliśmy, może już od życia oczekujemy czegoś więcej. Odeszliśmy więc do cichszej (pewnie droższej) części miasta. Nadal mieliśmy problem ze zdobyciem stolika i zjedzeniem dobrej kolacji. Na pomoc przyszła nam aplikacja Open Table. Na telefonie mam taką aplikację i mogę zawsze zarezerwować stolik w okolicznych restauracjach. Przydaje się to nie tylko, żeby zrobić rezerwację na przód ale też, żeby znaleźć restauracje które nie są obłożone jak potrzebuje się stolika na teraz.

Zazwyczaj używając tej aplikacji w ostatniej chwili trafiamy na restauracje, które po wyglądzie wyglądają dość drogo i sztywno ale zawsze okazuje się, że wybór jest trafny, jedzenie pyszne a rachunek nadal w granicach rozsądku.

IMG_8457.jpeg

Takim oto sposobem trafiliśmy do hotelu Sonnenalp a w nim restauracji Ludwig’s. Darek nie myślał długo i jak tylko zobaczył steka z łosia w menu to już nawet nie słuchał co było dziś specjalnością kuchni. Ja natomiast wysłuchałam pana kelnera do końca i jak usłyszałam, że serwują spaghetti Carbonara (mój ulubiony makaron) to też długo nie musiałam myśleć.

Dekoracja w hotelu

Dekoracja w hotelu

Restauracja okazała się strzałem w dziesiątkę. Było pysznie, przytulnie, miło i przestrzennie. W dzisiejszych czasach patrzymy nie tylko na jakość jedzenia ale też ile przestrzeni jest między stolikami. Tutaj było wystarczająco, żeby nie słyszeć o czym rozmawiają przy innym stoliku, i tylko czasem jak wstaliśmy od stołu było słychać jak język angielski przeplata się z rosyjskim. No tak - w końcu Vail przyciąga bogatych turystów więc nic dziwnego, że w restauracji słynącej z europejskiej kuchni słyszy się dużo rosyjskiego.

Zdjęcie zrobione na drugi dzień

Zdjęcie zrobione na drugi dzień

Po kolacji spacerkiem poszliśmy na parking. Czekała nas jeszcze droga powrotna do Steamboat droga 131. Jest to droga, która chyba bardziej zapadnie nam w pamięć niż sam dojazd do Steamboat. Było już ciemno jak nią jechaliśmy i tylko co jakiś czas pojawiały się światła jakiegoś domu. Dziwiły nas te małe miasteczka z trzema - czterema domami na krzyż. Do dziś nie wiemy co ci ludzie tam robią - może po prostu lubią życie pustelnika. My wolimy, życie wśród ludzi dlatego wróciliśmy do Steamboat, które jeszcze tętniło życiem ale my już byliśmy zmęczeni po całym dniu atrakcji i poszliśmy spać.

Read More
USA - Colorado Ilona USA - Colorado Ilona

2021.03.04 Steamboat, CO (dzień 6)

Po czterech dniach pięknej słonecznej pogody przyszedł czas na śnieg. Przecież kiedyś musi tu spaść ten biały puszek okruszek. Podobno w Steamboat spada rocznie okolo 200 ft (5 metrów) śniegu. Na dziś mieliśmy zaplanowane wyjście w góry. Wybraliśmy szlak Fish Creek Falls. Szlak może być bardzo krótki albo można iść nawet godzinami i dojść do jeziora Long Lake.

Dzisiejsza pogoda nie zachęcała to wystawiania nosa z domu ale skoro nie mamy kominka w pokoju to co będziemy tak siedzieć w czterech ścianach. Żartuje - podobno nie ma złej pogody, są tylko ludzie nie przygotowani. Kierując się tą zasadą założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w górę.

Wyjście na szlak jest z miasteczka więc zajęło nam tylko 10 minut aby dojechać na parking. Podoba mi się, że w Steamboat jest tak dużo szlaków z miasta. Nie trzeba daleko jeździć. Dużo ludzi też wychodzi na szlak z pieskami. Takie 20-30 minut spacerku (albo dłużej) tak więc i pies i właściciel się cieszy.

Na trasie było dość ślisko więc już na samym początku założyliśmy raki. Ludzie polecali iść na tej trasie w rakietach ale trasa wydawała się za wąska aby rakiety się sprawdziły. Widzieliśmy jednak dużo ludzi w takich oszukańczych raczkach. Takich tylko gumach założonych na buty. One troszkę pomagają ale jak już ktoś planuje chodzić po górach to lepiej wydać troszkę (pewnie nie wiele więcej) i mieć przynajmniej jakieś łańcuszki. Potem widzieliśmy jak ci ludzie w gumach zawracali bo niestety za daleko nie doszli.

Dojście do pierwszego wodospadu jest bardzo proste i zajmuje parę minut. Stąd można podziwiać zamarznięty wodospad. W lato musi być piękny. W zimie też był bardzo ładny choć mniejszy niż ten co ostatnio widzieliśmy w Adirondacks.

Z puktu widokowego można przejść trasą Picnic do trasy Recreation. Ta trasa idzie dalej w góry do górnej części wodospadu Fish Creek albo nawet dalej do jeziora Long Lake. Można iść jeszcze dalej ale to napewno nie zimą i pewnie nie w jeden dzień.

processed_PXL_20210304_173451998.PORTRAIT.jpg

Naszym planem bylo dojść do górnej części wodospadu. Jeziora nie planowaliśmy bo dzień jest krótki a i też przy dzisiejszej pogodzie szybko zrobi się szaro i ciemno.

Po wejściu na trasę o nazwie Recreation troche trzeba zejść na dół do rzeki. Niecałe 5 minut od rozgałęzienia szlaków przechodzi się rzekę. Z mostka możn znów podziwiać wodospad a nawet jak się chce to można podejść w górę.

Za mostkiem trasa zaczyna piąć się do góry. Na szczęście sa zig-zaki czyli można jednostajnym krokiem pokonywać kolejne metry. Za to lubie zachodnie wybrzeże. Zazwyczaj szlaki są bardzo dobrze przygotowane i często mają serpentynki żeby łatwiej się wspinać.

Im wyżej szliśmy tym więcej śniegu przybywalo. Wiadomo z jednej strony wysokość ale też z każdą minuta coraz bardziej sypało śniegiem.

Czułam się jak w śnieżnej kuli. Było przepięknie, biało i wszędzie otczał nas spokojny krajobraz. Tylko czaaem w oddali przemknął jakiś narciarz czy osoba z pieskiem.

Trasa była w miarę ubita i łatwo było iść. Widać jednak, że jest ona dużo mniej uczęszczana. Inna spraw, że śniegu cały czas przybywało więc nasze ślady pewnie w drodze powrotnej będą mniej widoczne.

Szliśmy pomału do góry. Podnosiliśmy się ale trasa była dość łagodna. Szliśmy większość lasem. Pod koniec szlak się troche otworzył i mkgliśmy podziwiać troszkę widoków.

Dotarliśmy do drugiego mostku. Z tego co czytałam dużo ludzi tylko dotąd dochodzi bo dalej potrzebne są rakiety albo nawet lepiej, raki. My mostek przeszliśmy….choć był tak zasypany, że prawie wogóle się nie zorientowaliśmy, że to jest mostek.

Widzieliście kiedyś tyle śniegu? Masakra, nie?

Za mostkiem nadal były ślady ale śniegu też było dużo. Dobrze, że mieliśmy ze sobą mapy i GPS to nie baliśmy się zabłądzić.

Nadal podążaliśmy za ludźmi którzy przetarli szlak i wspinaliśmy się coraz to wyżej. Tutaj nachylenie terenu się zwiększyło ale w rakach nadal szło sie bardzo fajnie.

Przeszliśmy pod skałami, przeszliśmy jeszcze kawałek i niestety ślady zaczęły ginąć. Według mapy mieliśmy skręcić w lewo i jakimiś zig-zagami wyjść wyżej. Niestety większość ludzi tu zawracała więc szlak nie był przetarty. widzieliśmy ślady tylko jednej osoby. Darek próbował iść dalej ale się za bardzo zapadał. Niestety mieliśmy ze sobą tylko raki a nie rakiety śnieżne.

Wygrał rozsądek. Po pierwsze nadal sypało dość mocno, po drugie przy takiej pogodzie robi się szybko ciemno a po trzecie byśmy szli dość wolno bo cały czas się zapadaliśmy. Podjęliśmy więc decyzję o powrocie. Kiedys tu wrócimy w lecie - te dwa miesiące kiedy nie ma tu śniegu i pójdziemy dalej nad jezioro.

Jak to zawsze bywa schodzenie w dół było szybsze i po serpentynkach fajnie się zlatywało. Nawet spotkaliśmy jakiś lokalnych co szli w kierunku górnego wodospadu. Myślę, że wiele ludzi idzie poprostu na spacer na zasadzie pójdę dokąd pójdę.

Tak jak myśleliśmy nasze ślady były już nie widoczne. Szliśmy ta samą trasą może godzinę temu ale ciężko było poznać, że ktoś dziś tędy szedl.

processed_PXL_20210304_200936461.jpg

Spędziliśmy w górach jakieś 4h intensywnie maszerując po śniegu. W taką pogodę ciężko o przerwę więc cieszyliśmy się, ze w autku czekała na nas paczka ciaatek i ciepłe ubranko. Było dopiero wczesne popołudnie więc nie bardzo chciało nam się wracać do pokoju i siedzieć w czterech ścianach. Postanowiliśmy pojeździć po okolicy i poznać miasteczko, resort a szczególnie zobaczyć co tu się buduje i co jest na sprzedaż. Resort się dość rozrusł ale chyba ludziom się tu dobrze mieszka bo nie ma wiele na sprzedaż.

Wiemy za to, że łopata jest nieodzownym elementem wyprawy do skrzynki na listy. W sumie to ma to sens. Nigdy nie wiadomo ile śniegu spadnie wiec czasem trzeba będzie odśnieżyć skrzynki, które są niżej.

Dziś kolację postanowiliśmy zjeść na dole w hotelu. Pierwszej nocy poznaliśmy tam lokalnego, któremu rury pękły w domu i ubezpieczenie ulokowało gonw hotelu. Dziś tez mieliśmy nadzieję spotkać kogoś kto może zna się na rynku nieruchomości w Steamboat. Zeszliśmy więc na dół i poczuliśmy się jak u siebie w domu. Rozmowy były oczywiście o śniegu, który nadal ładnie sypał, o trasach narciarskich i resortach ogólnie. Rozmowa pięknie sie toczyła dopóki lokalny, który ma restauracje tu i w w innych miastach nie “okrzyczał” Darka, mówiąc: “Ty to nazywasz zimą? To jest najgorsza zima… prawie wogóle nie ma śniegu!”

Ups… no tak my mieszczuchy nadal podziwiamy każdą minutę jak pada śnieg. Lokalni cieszą się dopiero jak tak parę dni pada.

Nadal mamy nadzieję, że trochę śniegu nasypie i jutro będą super warunki….tylko ze jutro my jedziemy do Copper - innego resortu.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.03.03 Steamboat, CO (dzień 5)

Tak jak Ilonka pisała, coraz lepiej poznaje ten resort i coraz bardziej mi się on podoba. Steamboat może nie jest tak wielki jak Vail, Whistler czy Zermatt, ale wystarczająco duży żeby się zgubić i znaleźć jakiś ciekawy lasek czy jeszcze nie rozjeżdżoną polankę. 

W poniedziałek i w środę cały dzień jeździłem w Steamboat. Praktycznie od 9 rano do ostatniego krzesełka. W tygodniu jest znacznie mniej ludzi niż w weekend. Na samym dole jeszcze może musiałem parę minut postać w kolejce, ale wyżej to praktycznie non-stop można jeździć. Jak tylko nogi i aklimatyzacja z wysokością na to oczywiście pozwolą. 

Pogodę też miałem super. 100% słońca i żadnej chmurki na niebie. Krem na słońce i ciemne gogle albo okulary to podstawa. W godzinach popołudniowych w nasłonecznionych miejscach było aż gorąco. Można by w krótkich spodenkach i w podkoszulku jeździć. W tych miejscach śnieg był mokry, jak podczas wiosennych nart. Natomiast wszędzie indziej mimo ciepła śnieg był dalej zmrożony. Ach te wysokości i ostre słońce. 

Wszystkie wyciągi i trasy były otwarte. A mają ich nawet trochę. Dokładnie 169 tras. Można było bez ograniczeń zwiedzać nowe i nieznane dla mnie tereny. 

Rano musiała być obowiązkowa rozgrzewka. Jeszcze śnieg był wszędzie dobrze zmrożony, więc gęste kręcenia rozgrzewały nogi i całe ciało. Niebieskie i pojedyncze czarne były najczęściej używane. 

Po około godzinie trzeba było się zabierać do roboty i podążać za śladami lokalnych. Steamboat nie ma potężnych obszarów bardzo trudnych tras czy terenów, ale jak chcesz to parę ciekawych się znajdzie. 

I znalazłem. Wyciągiem Bar-UE na górę i w lewo. Jest to mój ulubiony wyciąg, ale o tym później. Z tego miejsca można już lekko trawersować albo podejść na nogach do góry jakieś 10 minut. Wjeżdża się do doliny drzewek świątecznych. 

Jest to miejsce gdzie jest największa koncentracja najtrudniejszych tras w Steamboat. Tras oznaczonych napisem EX (extreme) albo inaczej potrójny diament. 

Paroma trzeba zjechać, żeby później na krzesełku albo w barze było o czym z lokalnymi gadać. Trasy są krótkie, ale bardzo strome, no i oczywiście większość jest przez las. Trzeba uważać żeby się nie wywrócić, bo po tej stromiźnie leciało by się na dół dosyć szybko. Po drodze można by pewnie jakąś choinkę na święta zabrać. Czyli już wiemy dlaczego ten rejon ma taką nazwę. 

Święta już były, więc choinek nie pozbierałem. Poniżej tych stromych odcinków są ciekawe, płaskie tereny do zabawy. Trochę lasu, trochę polan. Nawet czasami można tu jeszcze znaleźć nie rozjeżdżony puch parę dni po opadach śniegu. 

Steamboat posiada też drugą stronę. Nazywa się Morningside (poranna strona). Duży zalesiony obszar. Drzewa nie rosną gęsto, więc jest zabawa. Jednak nie do końca mi się tu podobało. Odcinek zbyt krótki i płaski. Za bardzo nie można fajnie pokręcić. W sumie to można by tu na kreskę lecieć. Na dodatek jest tylko jeden wyciąg i to w dodatku jeszcze wolny. Kolejka do niego była nawet spora. Zjechałem parę razy i uciekłem z tego miejsca. 

IMG_8361.jpeg

Natomiast bardzo spodobała mi się południowa strona resortu. Długie niebieskie trasy, idealne do carvingu. 

Dwa szybkie wyciągi obsługują ten rejon. Tak jak wspomniałem, idealne miejsce do carvingu. Była godzina gdzieś 13, więc słoneczko już troszkę podtopiło śnieg. Super się można było wcinać w miękki, ale jeszcze nie mokry śnieg. 

Między trasami są oczywiście ciekawe lasy jak ktoś potrzebuje urozmaicenie na chwilę. 

Tutaj znalazłem też świetne miejsce na lunch. Zwłaszcza w słoneczną pogodę. 

Taco Beast. Naprawdę robią pyszne taco. Najlepsze jest z łosia, przynajmniej dla mnie. Dużo tego tu chodzi po lasach, „łatwo” złapać. Mięsko dobrze wypieczone z warzywami i posypane serkiem. Palce lizać! Do tego oczywiście zimne piwko i przerwa super. 

Niestety nie można tak było tylko siedzieć, jeść, pić i nic nie robić. W czasach pracy zdalnej i mi się też coś dostało. Musiałem parę rzeczy do sklepu zrobić na telefonie. 

Ale pracować w takim „biurze” to można. Za bardzo nie narzekałem tylko co jakiś czas odrywałem wzrok od telefonu i podziwiałem piękne widoki. 

Posiedziałem i popracowałem chyba z godzinę w „biurze” i ruszyłem w moją część góry. W znane, północne tereny. 

IMG_8377.jpeg

Wydawało się, że już dobrze znam ten rejon, ale zawsze jak się gdzieś „przypadkowo” skręci to znowu można w ciekawe miejsca wjechać. Była już gdzieś godzina 15, więc nogi też chciały odpoczynku. Wtedy z pomocą przyszedł moj ulubiony wyciąg. 

Dlaczego ulubiony? Długi, wolny, w słoneczku i dwu-osobowy. Idealny na popołudniowy odpoczynek. W czasach Covid nie mogą ci nikogo dołożyć do dwu-osobowego krzesełka bo musi być przynajmniej jedno-osobowa przerwa. 

IMG_8259.jpeg

Można się wygodnie rozłożyć i opalać. Wypić piwko jak się ma i oglądać narciarzy którzy próbują swoich możliwości na trudnych trasach. Niestety nie można się zdrzemnąć bo to jest Colorado, a w tym stanie stare wyciągi nie mają zamykających poręczy. Można się obudzić na dole na trasie. 

IMG_8380.jpeg

Wybiła godzina 16, zamknęli wyciągi i trzeba było zjechać na dół. W słoneczku, łatwymi, miękkimi podtopionymi przez słońce trasami zjechałem na sam dół. Na dole już była wiosna!

Ilonka też już tu była, znalazła miejsce na opalanie i relaks po całym dniu. Na dole mają dużą scenę, gdzie w normalnych czasach (nie Covid) gra muzyka na żywo, ludzie pewnie się bawią i używają każdej chwili żeby być na zewnątrz. Bo stan Colorado z tego słynie. Słynie z ludzi którzy każdą chwilę chcą spędzić na zewnątrz. Czy to góry i narty czy hiki, czy jeziora i rzeki i sporty wodne czy po prostu spacer ścieżką. Wyjdź z domu i używaj przepięknych terenów jakie stan Colorado oferuje.....!!!

Read More