Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.03.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Jak przystało na zachodnie wybrzeże, Mammoth Lakes to nie tylko resort narciarski i piękne górki przekształcone na trasy zjazdowe. To też piękne góry Sierra Nevada po których można chodzić godzinami albo i dniami.
Tras jest bardzo dużo ale niestety wiele jest zasypanych śniegiem. W miasteczku średnio w ciągu roku spada 93 in (230 cm) śniegu. Natomiast w górach zdecydowanie więcej a też dłużej się utrzymuje. Tak więc nie wszystkie trasy są dostępne.
Kiedyś z Darkiem byliśmy tu w lipcu i jak poszliśmy na hike to w nadal było dużo śniegu i wyżej w górach zapadaliśmy się w śnieg. Tak więc na tym wyjeździe nie nastawiałam się na jakieś zaawansowane chodzenie po górach ale ponieważ są tu piękne tereny wszędzie, to nawet łatwe trasy są piękne.
W Mammoth Lakes nie bardzo można chodzić po szlakach narciarskich. Można kupić bilet na chodzenie ale niestety jedynie na nartach można iść do góry. Rakiety czy raki są nie dozwolone. Dobrze jednak, że mają Tamarack Center. Jest to rejon w górach gdzie można chodzić na rakietach, butach czy nartach biegowych.
My stwierdziłyśmy, że trzeba ćwiczyć więc nie poszłyśmy na łatwiznę i do Tamarack Center poszłyśmy na nogach (ok. 3 mile). Normalnie wzdłuż drogi (Mary Road) jest ścieżka dla rowerów, spacerowiczów itp. Niestety teraz jak odśnieżali drogę dla aut to cały śnieg wrzucili na “chodnik”. Nie byłyśmy pierwsze, które tędy szły bo widać było, że te hałdy śniegu są ubite.
Zajście do Twin Lakes zajęło nam jakieś dwie godziny ale nikt nie narzekał bo z takimi widokami i w słoneczku można iść jeszcze dalej. Przy Twin Lakes trochę się zdziwiłam. Byłam pewna (wg. map), że dalej jest droga na samochody. Natomiast drogi nie było widać a tylko zasypany szlak. No tak pierwotnie myślałam, że to szlak ale się okazało, że oni po prostu nie odśnieżają drogi tylko jak spadnie śnieg to po drodze można chodzić właśnie w nartach biegowych, butach czy rakach… sprytne.
Jest tu co robić od spacerku 15 minutowego po hike 8h. My zdecydowałyśmy się na coś po środku. Zaczęłyśmy od wyjścia na Panorama Dome. Nie wysoko bo tylko 300 ft (ok.100m) do góry. Warto wyjść bo się jest w środku otoczonym pięknymi górkami.
Jak sama nazwa wskazuje w Mammoth Lakes jest dużo jezior. Tak więc po zdobyciu Panorama Dome przyszedł czas na jeziora. Mary Lake (jezioro Marysi) wydawało się dobrą opcją. Jest to pierwsze z wielu jezior do których można dojść będąc w Tamarack Center. Prawdopodobnie parę late temu przejeżdżaliśmy koło tego jeziora. Tym razem trzeba było do niego dojść.
Idzie się szeroką, ubitą trasą w słoneczku. Trochę pod górę ale ogolnie nie duże nachylenie. Szłyśmy może z 30 min…i doszlysmy do … jeszcze większej ilości śniegu.
Niestety jezioro jest zamarznięte i nie robi efektu. W lecie musi być pięknie jak pobliskie góry odbijają się w tafli jeziora.
Zdziwiłam się bardzo bo parę łudzi na nartkach szło prosto przezw jezioro. No tak, wyglądało na zamarznięte ale czy naprawdę było?
Trasa od jeziora idzie dalej ale to już robi się dłuższy spacer. A my i tak nadrobiliśmy troche wysokości i odleglosci bo szłyśmy z miasteczka a nie z parkingu.
Z powrotem to samo….postawiłyśmy na nogi i podreptałyśmy spowrotem do domu. To był fajny spacerek i piekne widoki. Jeszcze jutro mam wolne więc też na pewno to wykorzystamy.
2022.03.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 2)
Po wczorajszym długim dniu w podróży dziś miałam ochotę nigdzie się nie spieszyć. Tak więc plan był prosty - powłóczyć się po miasteczku. Darek jednak olał sen i postawił na nartki. Tylko w niedziele w Mammoth Lakes jak się ma Ikon pass to można załapać się na wcześniejsze wyciągi i skorzystać z puszku zanim cała chmara się rzuci i to rozjeździ.
Zgadza się. Możliwość jeżdżenia godzinę przed większością ludzi zdarza się tylko raz na miesiąc! W Marcu akurat jest to dzisiaj, w nasz pierwszy narciarski dzień.
Uwierzcie mi, bardzo nie chciało się wstawać. Zwłaszcza, że wczorajsze przywitanie ze znajomymi jak zwykle się przeciągnęło. Taka szansa nie przydarza się często, więc rano wszyscy trzej narciarze dzielnie i zwarcie maszerowali w butach narciarskich do dolnej bazy. Jakieś 10 minut.
Ludzi było trochę, ale bez kolejki, specjalnym wejściem dla posiadaczy biletu IKON wsiedliśmy na wyciąg.
Świetne uczucie jak siedzisz na krzesełku, jedziesz do góry i wiesz, że cały tydzień będziesz tu się bawił. Góra jest taka tajemnicza, nieznana, nieodkryta. Trochę czytałem o tym resorcie, gdzie tu jeździć, jakimi trasami obowiązkowo, a co omijać. Jednak zupełnie jest inaczej jak czytasz na internecie, a jak sam odkrywasz.
W wyższych partiach gór w nocy spadło parę centymetrów puchu. Nie jest to dużo, ale wystarczająco żeby delikatna warstwa pokryła dobrze ubite trasy.
Za mało puchu żeby wyjeżdżać poza trasy i się rozkoszować głębokim, lekkim śniegiem.
Zjechaliśmy parę razy zanim na wyciągi wpuścili większość ludzi. Mało narciarzy i idealnie ubite trasy pozwoliły nam na carvingowe, szybkie zloty w dół.
O 8:30 otworzyli resort dla wszystkich. Mimo, że była to niedziela to nawet na początku nie było tłumów.
Gdzieś tak o godzinie 10 zaczęły robić się paro-minutowe kolejki, ale wtedy myśmy już mieli inne plany. Po kilkunastu szybkich zjazdach zgłodnieliśmy na tyle żeby wrócić do naszego mieszkania gdzie dziewczyny przygotowały nam pyszne śniadanie. Ilonce udało się załatwić lokum przy trasach, więc było to idealne rozwiązanie bez tracenia dużej ilości czasu.
Po śniadanku chłopaki wróciły na stok a my z przyjaciółką poszłyśmy na miasteczko. Mammoth Lakes powstało już w 1877. Wcześniej rejony te zamieszkiwane były przez ludy zwane Mono. Natomiast w 1877 przybyli tu europejscy osadnicy. Oczywiście przyciągnęły ich potencjalne pokłady złóż mineralnych i złota. Tak, tu też była gorączka złota. Po sławetnej gorączce złota, miasteczko zaczęło trochę podupadać ale turystyka szybko podbudowała spadającą gospodarkę. Miasteczko Mammoth Lakes dostało swoją nazwę od Mammoth Mining Company, firmy wydobywającej surowce naturalne w tym rejonie.
W 1953 roku w miasteczku powstał resort o tej samej nazwie. Ponieważ najpierw było tu miasteczko a potem dopiero powstał resort narciarski to miejsce przypomina bardziej europejskie resorty narciarskie. Dość dobrze rozwinięta infrastruktura, dużo kafejek i restauracji, jest też gdzie pochodzić.
My lubimy jak resort narciarski ma miasteczko. Po pierwsze można robić zakupy jedzeniowe na bieżąco i nie trzeba planować z góry bo potem nie ma już sklepów. Po drugie jest większy wybór restauracji, a po trzecie najważniejsze, jest wtedy gdzie chodzić. Tak więc jak tylko męska część wycieczki wróciła na narty to babska część zeszła na dół. W dół między domkami fajnie się szło, potem po miasteczku też trochę połaziłyśmy, aż wreszcie wróciłyśmy pod wyciągi, a właściwie to tylko jeden wyciąg.
To tutaj przy wyciągu w bazie Center Village się najwięcej dzieje. Przede wszystkim jest ognisko - a jak jest ognisko to jest wszystko. Do tego standardowo sklepiki z pamiątkami, budki z lodami i cukierkami, restauracje i kawiarnie. Maja nawet Chase Sapphire Lounge. Zdziwiło mnie to trochę ale okazało się, że tak jak na lotniskach mamy lounge tak i tu możemy wejść, rozgościć się i rozgrzać ciepłą kawką czy czekoladą. Niestety, żeby wejść do lounge trzeba mieć dowód szczepienia, który został w apartamencie. No nic - next time!
Miasteczko Mammoth Lakes położone jest na wysokości 7,881 ft (2,402 m). W górach oczywiście wyjeżdża się jeszcze wyżej i zabawy między 8 tys a 9 tys stóp wysokości to normalka. My wynajęliśmy domek przy stokach narciarskich więc z miasteczka mieliśmy do góry trochę drałowania. Fajnie się schodziło ale wychodzenie to już nie tak prosto. Dobrze, że jeździ gondola to można podjechać z miasteczka do innej bazy Canyon Lodge, A z Canyon do domku mamy już prawie rzut beretem.
Jednak jak się chłopaki dowiedziały, że my będziemy w Canyon to oni też chcieli i takim oto sposobem zrobiliśmy sobie przerwę i w słoneczku każdy opowiadał o swoim dniu.
W bazach narciarskich są jakieś restauracje ale zazwyczaj jedzenie mają dość słabe i drogie. Dwa kawałki pizzy (żadna rewelacja) i sprite to jakieś $26. Podziękowaliśmy im i poszliśmy do Austriaka. Austria Hof
Austria Hof to hotel, restauracja i apartamenty. Największe jest przy bazie Canyons, choć mają też apartamenty w wiosce na dole i innych miejscach. Powstali oni w 1972 roku jako klub narciarski dla zapalonych narciarzy z Południowej Karoliny. Nie szło im to jednak za dobrze i kiedy przebranżowili się na zakwaterowanie to działają do dziś.
Można u nich zjeść specjalności kuchni niemieckiej - więc Winnerschnitzel musiał być, jak i inne amerykańskie dania ale przyrządzone na styl Europejski. Darek postawił na żeberka z jelenia kanadyjskiego (elk). Wszystko było pyszne i chyba tu jeszcze wrócimy.
Objedzeni i zmęczeni po aktywnym dniu wróciliśmy do domu i… nie nie było tym razem polaków długich rozmów po nocy. Każdy z nas padł - chyba jeszcze jet lag nas trzyma. Na pewno nas trzymał.
2022.03.05 Mammoth Lakes, CA (dzień 1)
Przez cały miesiąc luty jakoś nie udało nam się wyskoczyć na narty. Wiem, luty to dobry miesiąc na białe szaleństwo ale niestety życie jest życiem i czasami nie można robić to co się chce.
Nadrabiamy, nadrabiamy straty i już mamy w planie trochę ciekawych wyjazdów.
Pierwszy z nich jest do Kalifornii, do resortu Mammoth Lakes w górach Sierra Nevada.
Mammoth Lakes jest jednym z większych resortów w stanie Kalifornia i wysoko położonym, 11,000 stóp (3,300 metrów). W związku z tym ma dużo dobrego śniegu i sezon narciarski trwa aż do lata. Osobiście jeździłem tutaj w lipcu parę lat temu.
Lecą też z nami znajomi, więc myślę, że tygodniowe wakacje w tym resorcie spędzimy na intensywnym narciarstwie i poznawaniu okolicznych górek.
Niestety Los Angeles to nie Denver i lot na drugą stronę Ameryki trwa aż 6 godzin, a nie 4 jak do Denver. Dobrze, że często na tą trasę latają większe i wygodniejsze samoloty, które są używane na międzykontyeanalne loty, więc poranny lot zleciał na spaniu, relaksie i lekkiej pracy.
Dzięki strefom czasowym, w mieście aniołów wylądowaliśmy już w południe. Między Nowym Jorkiem a Kalifornią jest 3 godziny różnicy. Dzisiaj nie mamy w planie zwiedzać miasta ani też nic po drodze w góry. Wracając chcemy spędzić w Los Angeles dwa dni i coś tam zobaczyć.
Droga do Mammoth Lake wiedzie przez ciekawe, górzyste i pustynne tereny i trwa około pięciu godzin. Jechaliśmy już nią parę razy, a nawet udało nam się raz trzęsienie ziemi na niej przeżyć.
Do Mammoth Lakes przyjechaliśmy już jak było ciemno. Poza zakupami po drodze to niewiele robiliśmy, ale jednak 500 km zajmuje trochę czasu. Kalifornia to duży stan.
Kolację z przyjaciółmi zjedliśmy w mieszkaniu. Nie chcieliśmy za bardzo nigdzie wychodzić na miasto bo jutro mamy zrobioną rezerwacje na pierwsze ślady. Możemy już od 7:30 rano używać wyciągów. Godzinę wcześniej niż większość ludzi. Ciekawe czy wstaniemy….
2020.01.28 Squaw Valley, CA (dzień 4)
Dużo ludzi narzeka na pracę w korporacji. Mówi się, że wyzysk, że wyścig szczurów, że liczą się numerki a nie ludzie. Może jestem corporate rat a może ludzie którzy najbardziej komentują nigdy nie spróbowali albo może wolą inną drogę kariery. Prawda jest taka, że ja to lubię, odnajduję się w tym i nawet jak czasem po 12h w pracy mam wszystkiego dość to potem sobie przypominam, że mogę nastawić budzik na 9 rano i pojawić się w pracy o 11 rano.
Właśnie za tą dowolność, elastyczność i łączność lubię korporacje. Ja mogę sobie pracować z resortu, budzić się i patrzyć na piękny wschód słońca albo wieczorem cieszyć się z innymi pijąc drinka na patio. Są też inne plusy, nie limitowane wakacje, które pozawalają mi wziąć 30 dni wolnego w roku. Wiem dla Europejczyków to prawie standard ale uwierzcie mi - amerykanie jak wykorzystają 20 dni to jest cud.
Ale co to wszystko ma wspólnego ze Squaw Valley? Dużo…. Po pierwsze nie ma większej różnicy czy jedziemy na sobota - niedziela na wschodnie wybrzeże, czy na sobota - wtorek na zachodnie. Po drugie rano muszę się wdzwonić w jakieś konferencje ale potem mogę poświęcić czas na pakowanie, spacer w górach czy piwko z widokiem na góry.
Tak własnie zaczęłam dzisiejszy dzień, konferencja przez telefon, spakowanie bagażu do auta, spacer po lesie i na koniec piwko...nie do końca na tarasie. Dziś już niestety musimy wracać. Samolot mamy dopiero koło 10 w nocy więc chłopaki jeszcze poszły poszaleć na nartach. Ja po spakowaniu samochodu poszłam się przejść do Shirley Canyon. Jest to szlak górski, który dochodzi do górnej stacji kolejki. Szlak jest super w lecie. W zimie - zwłaszcza teraz po zwiększonych opadach jest tam trochę dużo śniegu. Tak więc przeszłam się tylko kawałek. Super jest być w lesie i oglądać tą dziewiczą zimę.
Początek trasy widać, że jest często odwiedzany przez ludzi z psami więc nawet bez sprzętu można było iść. Natomiast im wyżej tym trasa była mniej przetarta a i śniegu przybywało. Tak więc po 30 minutach zawróciłam i podreptałam do miasteczka. Darek nie zmordowany dalej jeździł i korzystał z każdej minuty. Tak więc na przerwę spotkaliśmy się dopiero koło pierwszej.
"Trzeci dzień na nartach w Squaw Valley, niestety ostatni. Dzisiaj musieliśmy zjechać z gór najpóźniej o godzinie 14 żeby zdążyć na samolot.
Pogoda dzisiaj była różna. Rano było nawet jeszcze ok, słońce przebijało się przez chmury. Niestety później chmury wygrały i zeszły bardzo nisko, zasłaniając wszystko.
Na dodatek zerwał się potężny wiatr i czasami zaczął sypać śnieg. Nie są to idealne warunki do narciarstwa, ale na to niestety nie mamy wpływu. Zapięliśmy kurtki po samą szyję i kontynuowaliśmy białe szaleństwo.
Dzisiaj tak jak i wczoraj praktycznie nie było nikogo w górach. Dalej większość tras była otwarta, za wyjątkiem tych które wymagały podejścia wyżej, albo wyjechania poza resort. Patrol obawiał się, że jest słaba widoczność i ludzie pobłądzą w górach.
Jest to nasz trzeci dzień w tym resorcie, więc coś tam go już znamy. Jeździliśmy gdzie nas oczy (a raczej narty poniosą). W nocy chyba wyżej w górach spadło trochę śniegu, bo można było znaleźć nawet puszyste odcinki.
Później zerwał się już naprawdę potężny wiatr. Niektóre wyciągi pozamykali, ale dalej dużo było jeszcze czynnych. Widzę, że na zachodzie mniej się przejmują przepisami czy bezpieczeństwem niż na wschodzie. Czasami ostro krzesełkami huśtało, aż się trzeba było trzymać.
Mi jednak pogoda nie straszna i po krótkiej przerwie zrobiłem jeszcze kilka zjazdów, żeby spalić co wypiłem i zjechałem do auta. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy."
Ruszyliśmy w kierunku San Francisco. Po drodze podrzuciliśmy kolegę do Truckee. Z miasteczka Truckee do Reno jedzie pociąg i jest to podobno najbardziej widokowa trasa kolejowa w Stanach. Ciekawe… Przebiega ona przez góry Sierra Nevada więc pewnie widoki ma ładne ale, że aż najładniejsza? Trzeba to kiedyś sprawdzić. Niestety nie da się objechać nią w jeden dzień tam i z powrotem (trzeba nocować w Reno) albo przejechać tylko one way. Nam Reno jednak nie jest do niczego potrzebne więc ograniczyliśmy się tylko do zjedzenia lunchu w tym miasteczku.
Jak tylko wjechaliśmy do miasteczka Truckee to przypomniała mi się książka, którą ostatnio czytam o Whiskey i dzikim zachodzie. Pisało w niej dużo o miastach które powstawały tylko dlatego, że odkryto tam złoto albo tworzyła się sieć kolejowa. Truckee nie jest miastem widmem (ghost town) ale zabudowę z lat 1800 jeszcze ma. Miasto bowiem powstało dzięki kolei i nadal jest węzłem komunikacyjnym dla pobliskiego resortu Squaw Valley.
Miasteczko malutkie, jedna ulica, parę budynków na krzyż. Ale knajpkę (1882 Bar and Grill) z lokalnym BBQ nawet mieli nie najgorszą. Co prawda byliśmy tam jedynymi gośćmi ale zakładamy, że to ze względu na porę bo jedzenie naprawdę mieli dobre.
Niestety czas nas gonił. Musieliśmy zdążyć na samolot a w Kalifornii nigdy nie wiadomo jak będzie z korkami. No i były korki - na szczęście nie w naszym kierunku. Coś się rozwaliło i 4 pasy stały kilometrami. Ciężarówki to już nawet nie stały w korku tylko się na poboczu poustawiały pewnie, żeby sobie odpocząć.
Nasze pasy na szczęście szły płynnie i zamiast wkurzać się na korki mogliśmy podziwiać chmury i zachody słońca.
Dobranoc Kalifornia - do następnego razu. My też wskakujemy w samolot i idziemy spać, żeby za 5h obudzić się po drugiej stronie kontynentu. Nie ma to jak iść do pracy z myślą, że teoretycznie jeszcze dziś było się w Kalifornii.
2020.01.27 Squaw Valley, CA (dzień 3)
Po wczorajszej śnieżycy dzisiaj mieliśmy dzień z „normalniejszą” pogodą.Czasami było słonecznie i bez wiatru, a za parę minut wpadały chmury i wiało, tylko po to żeby za chwilę zniknąć i pozwolić słoneczku poświecić przez jakiś czas.
Widoczność była znacznie lepsza od wczorajszej, więc od razu zabraliśmy się za zwiedzanie terenów, tych których wczoraj ze względu na brak widoczności baliśmy się zjechać. Nie chcieliśmy się zgubić w tych potężnych górach.
Jest poniedziałek, więc ilość ludzi w górach jest wyjątkowo niska. Praktycznie czasami przez 5-10 minut nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy żadnego innego narciarza. Do wszystkich wyciągów były zerowe kolejki. Tak to można jeździć. Dalej było dużo świeżego śniegu w górach po wczorajszych opadach.
Chyba całe Reno, San Francisco czy Los Angeles wróciło do pracy i w górach zostali sami lokalni. Do tego stopnia, że już o 10 rano obsługa wyciągów z piwem w ręce nas witała i oferowała. My jeździmy z plecakami i też coś tam mamy, ale jednak było na te przyjemności za wcześnie.
Około 10 rano byliśmy już po paru łatwiejszych zjazdach, więc byliśmy rozgrzani i gotowi na zwiedzanie ciekawszych terenów.
Nawet z niektórych przełęczy i szczytów widać było kawałek ogromnego jeziora Tahoe.
Na zdjęciu może tego tak nie widać, ale to jezioro jest wielkie i głębokie. Badacze obliczyli, że jakby rozlać wodę z jeziora Tahoe na stan California, to pokryła by cały stan grubością 14 cali (35 cm) Stan California jest wielki, o 36% większy niż Polska.
Praktycznie, poza rejonem Silverado wszystko było otwarte. Patrol pozwolił narciarzom wjeżdżać i się wspinać we wszystkie możliwe miejsca. Nawet słynne Palisades zostały otwarte. Jest to miejsce do którego trzeba się wspinać gdzieś przez 20 minut z górnej stacji wyciągu Siberia. Potem bardzo stromymi i wąskimi wąwozami zlecieć w dół.
Lokalni i bardzo dobrzy, odważni narciarze, którzy znają każdy kamień w tych górach wychodzą tam po to żeby sobie po prostu zjechać i potem wystawić filmek na YouTube. Nam oczywiście życie jest nadal miłe, więc my tylko z dołu popatrzyliśmy jak to wszystko wygląda i pojechaliśmy dalej.
Przy dobrej widoczności wszystko znacznie lepiej widać. Jadąc jednym z wyciągów zobaczyłem polanę wysoko w górach i tylko 4 ślady na niej. Stanowczo za mało, przynajmniej powinno być 6 śladów. Szybko wymyśliłem jak tam się dostać i udaliśmy się w tamtym kierunku. Wyciągiem Emigrant na samą górę i potem w lewo. Troszkę trzeba podejść w miarę płaskim terenem i już prawie jest się na miejscu. Napisałem prawie, bo jednak tutaj przekonaliśmy się dlaczego są tylko 4 ślady. Żeby tam wjechać to trzeba skoczyć ze skarpy. Nie jest może tak wysoko, jakieś dwie długości nart (3-4 metrów), ale lądowanie jest na bardzo stromym terenie. Wiedząc, że za 3 tygodnie lecimy do Szwajcarii na narty to nie chcieliśmy się uszkodzić. Polak zawsze coś wymyśli i nam też się udało tam dostać. Trochę trzeba było podejść do góry, skoczyć z mniejszej skarpy (tylko jedna długość nart) i już byliśmy na szczycie polanki.
Nie była to jakaś długa polana, ale nawet dla paru zakrętów w dziewiczym puchu warto było się tu wybrać.
Było tak fajnie, że zaciągnęliśmy języka gdzie jeszcze można takie tereny dzisiaj znaleźć. Lokalni powiedzieli żeby odwiedzić Sun Bowl.
Żeby dostać się do Sun Bowl trzeba wyjechać wyciągiem Headwall i potem podążać za znakami.
Przed wjazdem do doliny oczywiście była tabliczka z napisem, że te rejony są dla ekspertów. Była dobra widoczność i patrol już dzisiaj rano sprawdził zagrożenie lawinowe. Uznał, że nie powinno nic się wydarzyć, więc wpuścili narciarzy. Im dalej w głąb się wjechało tym było mniej śladów. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo znowu trzeba będzie podchodzić jak wczoraj.
Rzeczywiście było super. Cisza, dużo śniegu i oczywiście prawie nie było nikogo. Było już tutaj trochę narciarzy przed nami, więc śnieg był lekko rozjeżdżony, ale i tak wciąż można było znaleźć ciekawe odcinki.
Po tych zabawach nogi powiedziały dosyć i musieliśmy zjechać na dół odpocząć i się ochłodzić. Dobrze się złożyło, bo Ilonka też w tym samym czasie znalazła się w wiosce, co spowodowało, że przerwa się lekko przedłużyła. Wszyscy zasługiwaliśmy na parę piwek i odpoczynek.
Parę minut przed 15 słonko wyszło zza chmur i zrobiło się przyjemnie, za przyjemnie. Bardzo nie chciało nam się wstawać, ale szkoda marnować czasu. Pojechaliśmy w jedno z ciekawszych i jeszcze przez nas nie odkrytych miejsc.
Jest to trudny rejon z przepięknymi widokami. Lokalni polecają to miejsce tylko podczas dobrej widoczności i bezwiecznej pogody. Żeby tam się dostać trzeba wyjechać wyciągiem KT22 i na górze skręcić w lewo. Minąć ostrzegawczą tablicę mówiącą, że ten rejon jest tylko zaawansowanych narciarzy i już się jest na miejscu.
Na początku jedzie się płaską granią, która kończy się ostrym urwiskiem. Widoki po obu stronach są wspaniałe. Dobrze, że nie ma wiatru bo pewnie jak tutaj zawieje to musi być ciekawie.
Po lewej stronie widać cały resort Squaw Valley a po prawej jest inny resort narciarski, Alpine Meadows. Aktualnie te resorty jeszcze nie są połączone ze sobą, ale już są plany którędy ma przebiegać gondola która je złączy. Powstanie dosyć spory Mega Resort.
Jak na razie w prawo nie można jechać, więc musieliśmy skręcić w lewo do Squaw Valley. Nie ma tutaj wyznaczonych tras. Po prostu trzeba znaleźć miejsce gdzie będzie ciekawie zjechać i się bawić. Tak jak pisało na tabliczce, że nie będzie łatwo i nie było.
Ostro i stromo w dół. Trochę lasami, czasami polanami. Dobrze, że dalej było dużo śniegu to narty nas łatwo utrzymywały na ścianie. W promieniach zachodzącego słońca ładnie to wszystko wyglądało i nawet nie zauważyliśmy jak zjechaliśmy na dół. Było parę minut przed godziną 16 także załapałem się prawie na ostatnie krzesełko. Kolegę chyba ten zjazd za bardzo zmęczył i już sobie odpuścił.
Chyba już nikt nie jechał na wyciągu, ani też praktycznie nikogo nie spotkałem w górach.
Samotnie, bez pośpiechu w promieniach zachodzącego słońca przemierzałem opustoszałe góry. Była taka cisza i spokój, że aż „musiałem” się często zatrzymywać i robiłem zdjęcia.
Była już chyba 16:30 jak zjechałem do wioski i prosto na nartach dojechałem do baru gdzie już Ilonka z kolegą „odpoczywali”. Dołączyłem do nich i wspólnie przy dobrym hamburgerze wspominaliśmy kolejny udany dzień w górach.
Trochę nam tam zeszło. Potem oczywiście musieliśmy sobie troszkę pospacerować po miasteczku w poszukiwaniu ogniska. Znaleźliśmy.
Tam też troszkę zabawiliśmy ogrzewając buty narciarskie przy ognisku.
Dzień zakończyliśmy w kondominium próbując szczęścia w grę planszową „The National Park”. Ilonka wygrała.
Jutro już niestety wracamy na wschód, do NY. Nie tak do końca szybko wracamy, bo praktycznie cały dzień jeszcze jeździmy na nartach i dopiero koło 14 - 14:30 zjeżdżamy z gór i jedziemy do San Francisco.
Po tym i wielu innych pobytach na zachodzie Stanów utwierdzam się w przekonaniu, że narciarstwo na zachodzie to zupełnie inna bajka niż wschodnie Stany. Nawet nie ma co porównywać i punktować różnice. Nie ma sensu. Po prostu będziemy starali się w miarę możliwości więcej czasu spędzać w zachodnich górach. Mój bilet na narty tam też działa w większości resortów, a i bilety lotnicze stają się tańsze jak się więcej lata.
No i jeszcze pogoda zaczyna świrować. Coraz częściej na wschodzie w zimie w górach mamy deszcz zamiast śniegu. Gdzie w wyższych, zachodnich górach jak pada deszcze w dolinach to bierzesz kolejne wyciągi i jedziesz dalej, wyżej w góry. Ach ten zachód......!!!
2020.01.26 Squaw Valley, CA (dzień 2)
Narciarstwo ma wady. Jedną z nich niewątpliwie jest wczesne wstawanie. Jesteś na upragnionych wakacjach i zamiast wylegiwać się do południa musisz wstawać około 7 rano. Każdy narciarz wie, że nie ma to jak ranne jeżdżenie po jeszcze nie rozjeżdżonych stokach, więc wstawanie jest niestety konieczne.
Na szczęście dzisiaj rano nie obudził nas dźwięk budzików, tylko dobrze znane odgłosy wysokogórskich resortów. Huki, które mówią, wstawaj zapowiada się wspaniały dzień.
Mowa tu oczywiście o ładunkach wybuchowych które są zrzucane na strome tereny i wywołują lawiny śnieżne. Jest to konieczne, aby lawiny nie spadały potem na narciarzy. Dużo lepiej i bezpieczniej jest zrobić kontrolowane lawiny przed otwarciem wyciągów, niż jakby potem coś się obsunęło prosto na ludzi. Huki trwały przez prawie dwie godziny. Widać, że patrol chce mieć pewność, że lawiny nie polecą w ciągu dnia, jak w górach są tysiące narciarzy. Oczywiście pewności nigdy nie ma, ale na pewno zmniejsza to niebezpieczeństwo. Niestety tydzień temu nie wszystkie lawiny przewidziano i zginęły tutaj dwie osoby, zostały zmiecione przez lawinę w Alpine Meadows.
Huki też oznaczają jedno, w górach spadło dużo śniegu. Raporty mówią o 20+ cm i dalej sypie! Nie mogliśmy się doczekać kiedy wyjdziemy z hotelu i zapniemy nartki.
Ilonka jak zwykle świetnie ogarnęła położenie hotelu i parę minut po 8 byliśmy już pod wyciągami. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Nad naszym hotelem jeżdżą gondole i kolejki górskie. Dobra robota Dziubdziuk!
Ze względu na zagrożenie lawinowe wyciągi dzisiaj dopiero otwierają o 9 a nie o 8:30. Mieliśmy jakieś 30 minut do zabicia, wykorzystaliśmy to do zwiedzania miasteczka i obserwacji jak resort narciarski budzi się do kolejnego dnia.
O 8:45 ustawiliśmy się w kolejce do jednego z wyciągów (słynnego KT22, który to podczas olimpiady w 1960 obsługiwał większość zawodów) i punktualnie o 9 rano zaczęli wpuszczać ludzi. Dobrze, że byliśmy wcześniej, bo była już spora kolejka.
Na dole było bezwietrznie i z opadami śniegu, natomiast na górze było zupełnie inaczej. Mgła, wiatr i o wiele więcej śniegu. Za wiele nie znam tego resortu i byliśmy też jedni z pierwszych narciarzy na górze, więc za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać.
Ruszyliśmy za lokalnymi którzy i tak za chwilę rozjechali się w swoich kierunkach. Tutaj raczej nie jeździ się po trasach, a zwłaszcza nie w dni kiedy spadł śnieg.
Polanami i lasami jechaliśmy w dół. Widoczność była kiepska, natomiast warunki śnieżne wspaniałe. Mięciutko i cicho. Żadnego skrobania nartami po lodzie. Czasami ciszę przerywały radosne okrzyki narciarzy, którzy cieszyli się z warunków jakie tutaj panowały.
Zjechaliśmy na dół i kolejnym wyciągiem wyjechaliśmy w inną część gór. Postanowiliśmy odwiedzić Gold Coast. Jest to miejsce gdzie dojeżdża Funitel. Kolejka ta zabiera narciarzy z miasteczka i zawozi ich w góry. Coś w rodzaju gondoli tylko że większa i na dwóch linach. Każdy wagonik może zapakować do 30 narciarzy i dzięki dwóm liną może jechać w góry nawet podczas wielkiej wichury.
Z Gold Coast narciarz ma wiele opcji. Może iść do baru, może zjechać na dół, albo może wsiąść na kolejne wyciągi i jechać dalej. Myśmy oczywiście wybrali kolejny wyciąg i pojechaliśmy dalej w góry.
Tak jak przypuszczaliśmy im wyżej tym było gorzej z widocznością. Na górze już nic nie było widać, a na dodatek dalej były intensywne opady śniegu. Ale na co tu narzekać jak w około pełno miękkiego i świeżego śniegu.
Zjechaliśmy parę razy. W Squaw Valley mają zasadę, że jak jest świeży śnieg to nie wolno go ubijać. Także wszystkie trasy miały głęboki, po części rozjeżdżony śnieg, ale nadal można było się w nim głęboko zanurzać.
Po paru męczących zjazdach postanowiliśmy się dalej zapuścić i pojechaliśmy do Silverado/Granite Chief rejon. Tu już prawie nikogo nie było. Puste, leśne tereny i ogromne ilości śniegu. Widoczność była trochę lepsza.
Wyszukiwaliśmy zjazdów w lasach i cieszyliśmy się każdym udanym zakrętem w tych pustkowiach. Ciekawość nowych terenów poniosła nas „lekko” za daleko i niestety musieliśmy za to zapłacić.
Zajechaliśmy za daleko i musieliśmy trochę podejść do dolnej stacji kolejki. W głębokim śniegu i na tej wysokości nie należy to do łatwych zadań, no ale czego się nie robi dla przyjemności.
Zrobiliśmy jeszcze parę zjazdów i wróciliśmy do głównej części resortu.
Ilonka wyjechała do High Camp i chciała nam porobić trochę zdjęć. Niestety pogoda na maksa się załamała i nie było sensu się w to bawić. Weszliśmy do środka i przy piwku regenerowaliśmy siły.
"Niestety w Squaw Valley nie można chodzić po szlakach narciarskich. Zaczyna to być typowe dla dużych gór. Pewnie się boją, że jakiś włóczykij się zapląta i zajdzie gdzie nie powinien. Albo obawiają się za dużo nowicjuszy. Te góry to jednak nie przelewki. Można za to wyjechać kolejką. Zdziercy chcieli $50 za wyjazd no ale cóż, pewnie szybko tu znów nie będę więc bez większego marudzenia kupiłam bilet i wyjechałam na górę. Miałam szczęście, że akurat chmury przegonił wiatr i mogłam porobić jakieś zdjęcia.
Niestety w górach pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie więc trzeba korzystać póki można. Zanim chłopaki dojechały to już wszystko pokryte było chmurami i mgłą. Nawet przerwa nie pomogła i chmury pokryły całą górę. Tak więc wskoczyłam do kolejki i już po 8 minutach byłam na dole. A na dole piękne słoneczko i można się na tarasie opalać."
Po przerwie wróciliśmy na narty. Pogoda już na maksa nie współpracowała. Niskie chmury, wiatr i gęste opady śniegu. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w kontynuowaniu narciarstwa do zamknięcia wyciągów. Niestety nie zawsze mamy okazję jeździć w głębokim śniegu.
Później nawet się rozpogodziło, widoczność się poprawiła i można było większymi prędkościami pokonywać te wspaniałe tereny.
O 16 zamknęli wyciągi. Mniej więcej w tym samym czasie dostaliśmy wiadomość od Ilonki gdzie jest najlepsza impreza w mieście po nartach i tam też się udaliśmy.
Le Chamois, to jest bar gdzie większość lokalnych po nartach wstępuje na piwko i opowiada co dzisiaj ciekawego zrobili w górach. Fajny klimat, dobre piwko i ciekawa muzyka, czego trzeba więcej...
Na koniec odwiedziliśmy Meksykanką restaurację aby uzupełnić kalorie. Niestety jedzenie było pyszne, a porcje tak wielkie, że po kolacji udaliśmy się do hotelu i padliśmy do łóżek. Dzień był intensywny i wyczerpujący.
Jutro mamy kolejny dzień przygód i niespodzianek.
2020.01.25 Squaw Valley, CA (dzień 1)
"Dziubdziuk, dziubdziuk, patrz… tu każdy ma narty! Co tu się dzieje?"
"Dziubdziuk, dziubdziuk, pośpiesz się bo w okienku gdzie nadaje się narty nie ma już miejsca."
Ilość narciarzy w kolejce do odprawy Delty przerosła nasze oczekiwania. Dobrze, że my też mieliśmy narty, bo Darek by chyba mnie zwolnił jakby musiał lecieć na Florydę kiedy w koło tylu narciarzy.
"Dziubdziuk, dziubdziuk, czy już nikt nie jeździ na nartach na wschodnim wybrzeżu?"
No chyba nie…..resorty na wschodnim wybrzeżu niestety nigdy nie mogły konkurować z resortami w Sierra Nevada, Alpach czy innych wysokich górach. Niestety ostatnio pogoda wariuje i albo jest -15C albo na drugi dzień +15C. Niestety te wahania powodują, że robi się lodowisko. Deszcz, przymrozek i lód gotowy. Dlatego i my postanowiliśmy uciec od deszczowego Nowego Jorku do śnieżnej Kalifornii.
"Ladies and gentlemen the flight number DL123 to Jackson Hole is ready to board…."
[Panie i Panowie, samolot linii lotniczych Delta o numerze DL123 do Jackson Hole jest gotowy do przyjęcia Państwa na pokład..."]
"Dziubdziuk, dziubdziuk….to nasz samolot." - Darek gotowy był do wejścia na pokład.
Niestety to nie nasz samolot. Tym razem lecimy do San Francisco a stamtąd jedziemy ok. 4h do Squaw Valley. Samolot do Jackson Hole jednak zabrzmiał kusząco. Jest to bowiem bardzo fajny resort narciarski, który nie ma (a raczej nie miał) połączenia non-stop z NY. Hmmmm… dało nam to do myślenia.
Lot minął spokojnie. Prawda jest taka, że dużo bardziej wolimy lecieć niż spędzić 6-7h jadąc do jakiegoś resortu w New England. Pomyślicie, że w głowach się poprzewracało ale nie do końca. Mając TSA pre, dostęp do lounge na lotnisku i upgrade do lepszych siedzeń z większym miejscem na nogi latanie to nawet przyjemność. Można się wyspać, film oglądnąć albo książkę poczytać. Dużo lepiej niż jechać tą samą drogą gdzie zna się każdy zakręt.
W Kalifornii też musimy trochę jechać samochodem ale droga jest nowa i ciekawsza.
San Francisco - good to be back (dobrze być tu znowu). Niestety dziś nie mamy czas ani planów uderzyć na miasto ale i tak podstawowe elementy wizyty w SF zostały zaliczone. Mgła i In-n-out. Oczywiście Golden Gate też jest typowy dla SF. My jednak nie przejechaliśmy słynnym mostem tylko odbiliśmy w bok na Sacramento. Nie jest to Golden Gate ale most też nie głupi. Natomiast mgła przywitała nas od razu. SF bez mgły to jak Kalifornia bez In-n-out.
In-n-out jak już parę razy pisaliśmy to słynna sieć hamburgerów. Nie weszli oni na wschodnie wybrzeże więc jemy je tylko jak jesteśmy w Kalifornii albo Nevadzie. Tak więc jak zobaczyliśmy palmy, zjedliśmy in-n-out i ściągnęliśmy bluzy dresowe (t-shirt wystarczył na tą pogodę) to poczuliśmy się jak w ciepłej, słonecznej Kalifornii. Tylko nasze zimowe buty świadczyły, że chyba jedziemy w głąb stanu w poszukiwaniu śniegu.
Jakieś dwie godziny, może dwie i pół i wyjechanie na jakieś 6000 ft (1800 m) doprowadziło nas do pierwszego śniegu. Górki zaczęły się wynurzać za każdym zakrętem a droga stawała się ciekawsza z każdym kilometrem.
Do resortu Squaw Valley dojechaliśmy niestety jak już się ściemniało i zamykali wyciągi. Musimy przyznać, że nasz kolega lepiej obczaił samoloty. Do Squaw Valley można dojechać w godzinę z lotniska Reno. Co prawda trzeba się przesiąść ale z przesiadkami (jeśli żaden samolot się nie opóźni) to do 7h można już być w resorcie. Przy wylocie o 6 rano i trzy godzinnej zmianie czasu można w resorcie już być w południe i załapać się na parę zjazdów. No nic… trzeba będzie nadrobić jutro i wsiąść na pierwsze krzesełko.
Squaw Valley może nie jest największym resortem w USA (6 miejsce) ale jest zdecydowanie większe niż jakikolwiek resort na wschodnim wybrzeżu. Ale o ogromie Squaw Valley świadczyła ilość samochodów wyjeżdżających z resortu. Normalnie wyciągi są czynne do 4 pm. Więc jak myśmy wjeżdżali koło 5 pm to akurat wszyscy opuszczali resort. Koreczek niezły - chyba lepiej przeczekać przy piwku czy kawie i wyjechać o 6 - 7 bo na to samo wychodzi.
Dojechaliśmy - i pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy od naszego kolegi to: “Ale tu fajnie, ale to duże, ale tu mięciutko, ale tu jest dużo barów….”
No tak wszystko się zgadza. Pięknie tu, wysokie górki, dużo terenów do jeżdżenia, mięciutki śnieg no i infrastruktura. Na narty było za późno ale... po długiej podróży albo po ciężkim dniu na nartach nie ma nic lepszego niż zimne lokalne piwko…
Nadal Stany to nie Europa i miasteczka tu są dość małe w porównaniu do Zermatt czy Meribel, Trzech Dolin itp. Ale Resorty jak Squaw, Vail, Park City, ogarniają to i wiedzą, że kasę robi się nie tylko na bilecie na narty ale też na całej otoczce. Około ósmej zaczęło padać - w miasteczku deszczem ale w górach wiedzieliśmy, że sypie piękny śnieg. Tak więc szkoda było marnować siły i czas w barach - lepiej się wyspać i jutro z samego rana uderzyć na stok. Tak więc jak grzeczne dzieci po kolacji do domku i do łóżeczka. Jutro będzie piękny, “biały” dzień!
2019.07.08 Wschodnia Sierra Nevada, CA (dzień 5)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Również nasz przedłużony weekend w pięknych górach Sierra Nevada dobiegł końca. Często wylatując z Kalifornii, czy zachodniego wybrzeża bierze się tak zwany red-eye. Jest to samolot, który startuje dość późno w nocy i ląduje w NY wcześnie rano. Tak, że można jeszcze iść do pracy. To połączenie jest bardzo fajne bo nie dość, że się ma jeden dzień więcej na zwiedzanie, to i można noc wykorzystać na przelot.
Ważne tylko, żeby jednak wyspać się w samolocie...a z tym niestety czasem są problemy. Ale pamiętajmy o jednym. Po paru dniach zapomnimy o nie wygodach i zarwanej nocy a pamiętać będziemy tylko mile spędzony dzień. No więc jak my wykorzystaliśmy ten czas?
Zaczęło się od szukania szczęścia, a właściwie to drogi. Wschodnie Sierra Nevada to nie jest już park narodowy, więc można było porobić wiele dróg off-road. W 2009 roku, w dolinie pomiędzy East Sierra Nevada i White Mountains, zaprojektowano i stworzono sieć dróg przeznaczonych na off-road. Długość wszystkich tras wynosi 2,200 mil (3,540 km) i rozciąga się na terenie o powierzchni prawie jednego miliona akrów.
Stworzenie tak ogromnej sieci dróg wymagało lat analiz i planowania aby nie zakłócić spokoju mieszkańców ale przede wszystkim przyrody. Dolina w której znajduje się miasteczko Bishop otoczona jest pięknymi górami z dwóch stron. Od zachodu Sierra Nevada, a od wschodu White Mountains (nie mylić z Białymi Górami z New Hempshire).
Darek co prawda kierowcą jest znakomitym, auto też miał nie najgorsze ale zdecydował się na drogę dla początkujących. Czytaliśmy, że podobno najfajniejsze są drogi Buttermilk OHV Road, i Silver Canyon OHV Road. Ale pomimo, że stopień trudności był Średni (Moderate) to stwierdziliśmy, że wolimy jednak zdążyć na samolot a nie ryzykować, że będziemy musieli wulkanizatora szukać.
Przejechaliśmy się Casa Diablo Road w kierunku Volcanic Tableland. Trasa polecana dla początkujących. Cała trasa ma 52 mile. My może zrobiliśmy 10 mil. Droga off-road ale bez żadnych trudności, piach, żwir, dość szeroko a po bokach tylko jakieś krzewy. Trzeba przyznać, że nas tam wytrzepało. Widoki nie głupie, ale na dłuższą metę to droga się nudziła. Wiadomo, jak się chce poszaleć, pokręcić, poskakać to miejsce idealne. Ale jak się człowiek boi, żeby jednak gumy nie złapać to zabawa staje się nudna. Tak zresztą zawsze jest. Za duża ostrożność psuje zabawę.
Liznęliśmy drogi off road i wiemy gdzie trzeba wrócić z ATV albo Jeepem. Natomiast nadal spragnieni jakiejś ciekawej drogi zboczyliśmy na Kennedy Meadow.
Kennedy Meadow znamy z różnych pism dla górołazów ale głównie zapamiętaliśmy je z filmu Dzika Droga. Kennedy Meadow znane jest jako kemping przez który przechodzi słynna trasa PCT (Pacific Crest Trail). To tutaj zbierają się wszyscy zmęczeni górołazy. Byłoby grzechem przejechać tak blisko i nie odbić w bok.
Nie spodziewaliśmy się zobaczyć wielu ludzi z PCT w Kennedy Meadows. W Lipcu większość z nich jest już bardziej na północy w okolicy Oregon. Natomiast z czystej ciekawości chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda no i postawić nogę na sławetnym PCT.
Do Kennedy Meadows prowadzi droga, przepiękna droga. Ma 24 mile (38 km) i wyjeżdża się do góry około 5000 ft. (1524 m). Dla porównania nie tak dawno byliśmy na Mt. Washington w White Mountains w New Hempshire i nie dość, że się niżej wyjeżdżało to jeszcze trzeba było zapłacić $50. Tutaj droga jest za darmo a do tego widoki są o niebo ładniejsze. No nic, różnice między wschodnim a zachodnim wybrzeżem są widoczne na każdym kroku.
Jadąc w kierunku Kennedy Meadows zobaczyliśmy w oddali pożar. Paliło się w górach. Niestety Kalifornia ma piękne tereny ale ma też ciężkie przeprawy z naturą. Albo mają dzikie pożary lasów, albo trzęsienia ziemi, albo suszę, a jak nie susza to powódź też się od czasu do czasu zdarzy. Jednym słowem natura pięknie ich obdarzyła, ale też ciągle daje o sobie znać. Z matką ziemią nie ma przelewek. Pożar wydawał się daleko więc jechaliśmy dalej przed siebie. Zastanawialiśmy się tylko czy trzeba to jakoś zgłosić. Potem, jak dojechaliśmy na pole namiotowe, okazało się, że pożar gaszą już drugi dzień. Czyli nie trzeba było nikogo informować. Drugi dzień - nieźle bo myśmy myśleli, że on dopiero wybuchł.
Kennedy Meadows samo w sobie to małe, bardzo małe miasteczko. Ciężko to nawet nazwać miasteczkiem - prędzej jakąś wioską. Domów tu trochę jest i każdy dom ma dość duży teren ziemi. Widać, że dużo ludzi to nie mieszka ale ci co mieszkają na pewno cieszą się, że mają święty spokój od cywilizacji. W Kennedy Meadows są też kempingi. Jest jeden, stanowy przez który przechodzi trasa PCT. Natomiast widocznie jest potrzeba na więcej bo przejeżdżając widuje się mniejsze prywatne kempingi. Nawet jacyś zabłąkani brodacze tam siedzieli. Widać nie wszyscy zaczynają PCT w tym samym czasie. Każdy idzie kiedy chce i jak szybko chce. Dlatego ludzie na PCT często się spotykają przecinają wspólne drogi ale ogólnie każdy idzie w swoim tempie. A największe szanse na przejście masz jak pójdą tylko dwie osoby.
Jak wyszliśmy z klimatyzowanego auta to przestaliśmy się dziwić dlaczego jest puściutko na kempingu. Upał dawał się we znaki. Zdecydowanie nie chce się iść w góry w taką pogodę. Z drugiej strony im później zacznie się iść tym mniej śniegu będzie w wysokich górach. Dwa lata temu śledziliśmy Kamilę Kielar z Polski, która szła PCT. Wspominała, że w niektórych miejscach trasa PCT była nie do przejścia ze względu na duże roztopy, bo poprzedniej zimy spadło bardzo dużo śniegu. W tym roku śniegi były rekordowe. Biedni hikerzy, kolejny rok muszą walczyć z kolejną przeszkodą, głębokim śniegiem albo podniesionym poziomem wody w rzekach.
PCT jest zdecydowanie dla najbardziej wytrwałych, nie tylko kondycyjnie ale przede wszystkim mentalnie.
Kennedy Meadows było ostatnią atrakcją tego dnia. Niestety LA, poza wieloma innymi rzeczami, słynie głownie z korków na drogach. Także jak musisz zdążyć samochodem na lotnisko w LA to zawsze lepiej wziąć sobie odpowiedni zapas czasu i wyjechać wcześniejszej. Nas korek dopadł nawet pomimo, że jechaliśmy w kierunku przeciwnym do głównej fali samochodów. My troszkę staliśmy, ale to co się działo w drugą stronę, jak wszyscy ludzie wyjeżdżali po pracy z miasta to masakra. Zderzak przy zderzaku i tak kilometrami. Podziwiam tych ludzi.
Jadąc autostradą podziwialiśmy nie tylko korki. Podziwialiśmy, też infrastrukturę jaką zbudowali aby wykorzystywać energię, ze źródeł naturalnych. Największe wrażenie na nas zrobiły plantacje solarów. Tak dużo paneli jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Były też wiatraki i elektrownie wodne w górach ale solary wygrały. No tak na brak słońca to oni narzekać nie mogą.
Szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko. Uradowani, że sobie pójdziemy do lounge na lotnisku. Siądziemy wygodnie, wypijemy piwko i poczekamy na samolot. Niestety nie pomogło ani, że mamy kartę Priority Pass na lounge na lotniskach, ani, że lecimy pierwszą klasą. Alaska Airlines remontuje swój salon i musieliśmy się zadowolić pizzą i piwkiem. Z tą pierwszą klasą to tak bardzo nie musicie zazdrościć. Pomimo, że nazywa się to pierwsza klasa to bardziej przypomina to premium. Fakt, fotele są szersze i troszkę bardziej się rozkładają ale do pierwszej klasy jaką się zawsze widuje na reklamach to trochę im brakuje. Ale jak to się mówi - darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Najważniejsze, że udało nam się jako tako wyspać, bo z lotniska prosto do pracy. Nie ma lekko.
2019.07.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Resort narciarski Mammoth leży w miasteczku Mammoth Lakes, który z kolei jest położone w Inyo National Forest. Inyo to ten sam las, który jest koło Bishop. Po wczorajszych nartach, stwierdziliśmy, że pora znów przejść się na hike w górki. Tym razem wybraliśmy trasę Duck Lake.
Była to spontaniczna decyzja ale alltrails.com nam szybko pomogło wybrać idealną trasę w Mammoth Lakes. W pierwotnym planie myśleliśmy wyjechać gondolą z resortu narciarskiego na górę i tam iść jeszcze wyżej ale jak to bywa w resortach, tras na chodzenie to tu za dużo nie ma.
Duck Lake natomiast było polecane jako jeden z lepszych spacerków. Jest to kolejne jezioro położone w górach więc, aby się do niego dostać mieliśmy do pokonania 2100 ft w pionie i 9.5 mil odległości.
Szlak wychodzi z pola namiotowego Coldwater. Skoro jest tak blisko kempingu i jest długi weekend to spodziewaliśmy się tłumów na trasie. Wygląda jednak, że śnieg przestraszył ludzi. Na tej trasie zdecydowanie więcej było śniegu i częściej gubiliśmy trasę.
Z początku trasa zygzakami szła do góry więc nawet jak był śnieg to skróciliśmy sobie drogę i cięliśmy prosto na skróty. Ostatnie trzy dni zaaklimatyzowały nas i nawet nie mieliśmy problemów z oddychaniem.
Po około godzinie dotarliśmy do pierwszego jeziora Skelton. Spotkaliśmy pare ludzi. Spotkaliśmy trzy różne osoby (grupy ludzi) i każda miała inne plany. To jest najlepszy dowód jak bardzo rozległe i urozmaicone te góry są. Pierwsza grupa to dwie Panie które przyszły sobie tylko nad jeziorko. Godzinny spacer i już takie widoki….czemu nie?
Druga para to lokalni bo znali tu prawie każdy kamień ale oni szli tylko do jeziora Barney. My też tam planujemy dotrzeć ale planujemy iść dalej. Tu nas pan uświadomił, że pomiędzy jeziorem Barney a Duck Lake jest przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie góra dół ale myśleliśmy, że to tylko morena jeziora, a okazało się, że to przełęcz. Zwał jak zwał, ważne, że trzeba się wyspinać, zejść i znów wyspinać.
Trzeci człowiek to samotnik, wojujący z misiami. Spray na misie za paskiem, raki przyczepione do plecaka i "idę". On wyglądał jakby spędził w górach parę dni. To on nam powiedział, że Duck Lake jest zamarznięte...i… i w tym momencie Darkowi zapaliła się kolejna lampka, muszę to zobaczyć. Prawda jest taka, że ja też chciałam to zobaczyć. Nie spodziewałam się, że w lipcu jeszcze jakieś jeziora mogą być zamarznięte i w sumie chyba nigdy takiego nie widziałam. Więc ruszyliśmy przed siebie przepełnieni ciekawością co dalej.
Tutaj niestety szlak gubiliśmy częściej. Na szczęście Darek miał nasz szlak na GPSie więc co jakiś czas korygowaliśmy nasz azymut. Niestety szlaki na West Coast są tak dobrze zrobione, że w lecie nie potrzebują oznaczeń. Niestety jak większość trasy przykrywa jest śniegiem, do tego po szlaku płynie rzeka bo śnieg topnieje to oznaczenia by się przydały. No cóż, nic i nikt nie jest idealny.
Udało nam się jednak i po kolejnej godzinie z hakiem doszliśmy do kolejnego jeziora Barney. Tutaj normalnie wiele ludzi się rozbija ale chyba śnieg ich przegonił, bo namiotów nie widzieliśmy. Zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki, sprawdzenie mapy i wyrównanie oddechu.
Po dość krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w górę. Teraz już nie było zabawy. Szlak wspinał się prosto do góry. Dobrze lokalni mówili, że przełęcz trzeba przejść. Widzieliśmy, że jacyś ludzie idą przed nami. Z początku się zastanawialiśmy jak oni doszli na skały pośrodku góry ale nie traciliśmy na rozmyślanie czasu tylko ruszyliśmy przed siebie. Tu znów szlak miał formę zygzaków i nawet nie miał tak dużo śniegu. Miejscami tylko gubiliśmy trasę, wchodziliśmy na śnieg ale po 10 minutach znów wchodziliśmy na ładnie przygotowany szlak. Problemy zaczęły się bliżej przełęczy.
Tutaj większość ilość śniegu, zero ludzi i w ogóle nie wydeptany szlak trochę nas opóźniły. Wiedzieliśmy natomiast, że musimy zejść do jeziora więc poszliśmy w kierunku brzegu. Jezioro rzeczywiście było zamarznięte. Robiło to wrażenie. Z jednej strony lipiec, słoneczna, gorąca Kalifornia, a z drugiej odludzie, śnieg, pozamarzane jezioro. Mi się chciało przerwy. W sumie cały dzień nic nie jedliśmy a szliśmy ponad 4h cały czas pod górę. Przerwa na Gatorade i batonik była wskazana. Darek jednak motywował mnie dalej i dalej aż doszliśmy do brzegu jeziora. Tutaj oklapłam na kamieniu. Jezioro hipnotyzowało swoim pięknem. Nie był to jednostajny lód. Miejscami już popękał i przemienił się w kry lodowe. Jednak było tego tak dużo, że całe jezioro było nimi pokryte.
Darek chciał iść jeszcze dalej do kolejnego jeziora Pika. Widzieliśmy je z góry i w porównaniu do Duck Lake to jest jakiś mały ochłap. Ja natomiast oczami wyobraźni widziałam tam misiolandię. Było za spokojnie, żadnych ludzi, śnieg, drzewka i spokój...idealne warunki dla misów i innych zwierzątek.Śnieg stawał się coraz głębszy a szlaku jak nie było tak nie ma więc postanowiliśmy zrobić przerwę i podziwiać Duck Lake. Nawet Ci ludzie co szli przed nami tu nie doszli. Po drodze ich minęliśmy ale nigdy nie zdecydowali się dojść. No tak zejście to nie problem...potem trzeba się znów wspinać na górę.
Po przerwie i z myślą, że z każdym krokiem oddalam się od misiów ruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjście na przełęcz nie było już tak ciężkie bo szliśmy po własnych śladach. Tak też było ze schodzeniem w dół. Zlecieliśmy szybko i znów byliśmy przy jeziorze Barney w słoneczku.
Dobrze staliśmy z czasem więc zrobiliśmy sobie kolejną dłuższą przerwę. A co tam, w końcu nam się nigdzie nie spieszy. Siedzieliśmy tak, podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się, że mamy możliwość być w tym odludnym miejscu, nie zniszczonym przez cywilizację, w miejscu w którym nadal musimy zakładać bluzy w lipcu.
Droga powrotna niby powinna być łatwiejsza ale okazało się, że trasa jaką doszliśmy do jeziora Barney, nie jest prawdziwym szlakiem. Tak więc tym razem próbowaliśmy iść po szlaku. Znów zygzaki przykryte były śniegiem. Niby nic wielkiego….ważne aby iść w dobrym kierunku, nawet jak się człowiek pośliźnie to daleko nie poleci. Wiem sprawdziłam to na własnej skórze a właściwie na własnym tyłku.
Cały hike zajął nam około 7.5h. Był to zdecydowanie miło spędzony czas i długo będziemy pamiętać ten "spacerek" i oglądać zdjęcia. Jednak Sierra to są fajne górki. Z gór zeszliśmy koło piątej po południu, więc nadal mieliśmy czas pojeździć po okolicy i coś zobaczyć. Zajechaliśmy do Devils Postpile. Pomimo, że droga jedzie prawie pod samą formację skalną to nie można tak łatwo dojechać. Normalnie trzeba zapłacić wjazd, zostawić samochód na większym parkingu i przesiąść się w autobus. Dobrze, że my byliśmy po piątej godzinie, więc nie dość, że nie musieliśmy płacić to jeszcze mogliśmy zjechać własnym autkiem.
Devils Postpile, jest formacją skalną. Wygląda to jak pionowe kamienne klocki ułożone jeden obok drugiego, które ktoś kiedyś przewrócił. Te bazaltowe kolumny powstały około 100 tysięcy lat temu. Cały proces jest dość skomplikowany aby opisać, więc jak chciecie zrozumieć jak to się stało to zapraszam na oficjalną stronę parku: https://www.nps.gov/depo/learn/nature/geology.htm
Po skałach oczywiście nie można skakać i choć nasz pobyt przy tym cudzie natury ograniczył się głównie do popstrykania zdjęć, to muszę przyznać, że warto było tu zajechać. Niesamowite rzeczy natura potrafi stworzyć. I brawa dla Stanów, że potrafią odizolować takie cuda i zachować po dzisiejsze czasy.
To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górach. Jutro jedziemy na lotnisko i do domku. Pewnie po drodze jeszcze co nieco zobaczymy ale póki co zakończyliśmy dzień kolacją w pobliskiej restauracji. Było tak zimno, że nawet Darek w krótkich spodenkach zamarzał. Dobrze, że z restauracji do domu mieliśmy dosłownie pięć minut.
2019.07.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Parę miesięcy temu, będąc na nartach ze znajomymi wpadliśmy na świetny pomysł i kupiliśmy sezonowe bilety narciarskie na następny rok. Trochę nam w tym pomógł internet wysyłając nie do odrzucenia ofertę cenową.
Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój następny sezon narciarski tak szybko się rozpocznie.
Mój nowy bilet narciarski, Ikon Pass działa na wiele resortów na wschodzie i na zachodzie Stanów, jak i na innych kontynentach. Mało tego, po zakupie biletu możesz go używać już w tym sezonie, aż do zamknięcia resortów.
Tak się złożyło, że w tym roku były rekordowe opady śniegu w Stanach i resorty narciarski są dalej czynne mimo, że już jest lipiec. W górach Skalistych, a dokładnie w Sierra spadło ponad 16 metrów śniegu!
Będąc na parodniowym wyjeździe w tym rejonie wielkim błędem by było nie zjechać sobie parę razy na nartach. Oczywiście nie wiozłem swoich nart przez cały kontynent dla paru zjazdów. Wziąłem tylko buty a resztę sprzętu wypożyczyłem na miejscu.
Do resortu Mammoth Mountain przyjechaliśmy nawet wcześnie, już przed 9 rano byliśmy na miejscu. Pierwsze co nas zdziwiło to ilość ludzi. Samochód musieliśmy zaparkować spory kawałek od głównej bazy i 10 minut iść na nogach żeby się dostać do wypożyczalni i wyciągów. Nawet nie myślałem, że tyle ludzi dalej będzie jeździło na nartach. Przecież jest lipiec!!!
Ale z drugiej strony co się dziwić, jak w ten weekend tylko w 3 miejscach można jeździć na nartach w Stanach z możliwością użycia wyciągów.
Na szczęście do wypożyczalni nie było żadnej kolejki i w ciągu paru minut miałem cały sprzęt skompletowany.
Kolejnym „problemem” było jak się ubrać. Ja wiem, jest lipiec i gorąca Kalifornia, ale przecież idę na narty. Na dole jest lato, ciepło, ludzie wyrozbierani się opalają, a na górze jest dużo śniegu i wiatr. Pomyślałem, że przypatrzę się jak jeżdżą lokalni i tak też się ubiorę. Oni też mi niewiele pomogli. Niektórzy byli w strojach kąpielowych, a niektórzy ubrani w kurtki narciarskie, kaski, gogle jak by był styczeń.
Ubrałem się jak na wiosenne nartki i wsiadłem na wyciąg.
Mimo, że jest koniec sezonu to i tak było trochę tras i wyciągów otwartych. Nie znam tego resortu. Nigdy tu nie jeździłem, więc za bardzo nie wiedziałem gdzie jechać. Wprawdzie dali mi jakąś mapę na dole, ale i tak wolałem jechać za lokalnymi. Oni przecież najlepiej wiedzą gdzie jeszcze można zjechać i co jest otwarte.
Warunki narciarskie były porównywalne do wiosennych nart na wschodzie. Oczywiście tylko śniegiem a nie terenem. Śnieg był sypki i przypominał cukier. Na nasłonecznionych stokach zaczynał się topić i robił się ciężki. Czyli klasyczne wiosenne narty. Natomiast teren, to wspaniałe doliny i granie po których można jeździć gdzie się chce, albo gdzie jest śnieg!
Ludzi nawet było trochę i do niektórych wyciągów parę minut trzeba było postać.
Wysokość i mokry śnieg dawał się we znaki i nogi zażądały przerwę. Zjechałem na sam dół, znalazłem Ilonkę i oczywiście zimne napoje.
Tutaj było ciepło. Jak na lipiec to ok, ale jak na narty +20C to chyba za dużo.
Schłodzony od wewnątrz wziąłem gondolę i po 10 minutach znowu wróciłem do zimowych krajobrazów.
W lato resort zamykają o godzinie 13. Pewnie dlatego, że później jest za ciepło i śnieg jest super ciężki. Takie warunki mogą być niebezpieczne dla początkujących narciarzy. Załapałem się na prawie ostatnie krzesełko i parę minut po 13 znowu byłem na samej górze.
Trasy były już prawie puste, śnieg ciężki, więc ostrożnie zjechałem na dół gdzie Ilonka znowu dzielnie pilnowała stolika. Dziękuje.
Długo nie siedzieliśmy, bo w planie było jeszcze wiele do zwiedzania. Głodni zjechaliśmy na dół do Mammoth Lakes. Miasteczko to jest główną bazą wypadową w pobliskie góry i resort narciarski. Bardzo fajnie położone, ma górski klimacik i wszędzie jest blisko. Coś jak Vail w Colorado, albo nawet Zermatt w Szwajcarii.
Ilonka znalazła najlepsze hamburgery we wsi i mimo, że trzeba było trochę czekać na stolik to warto było. A knajpa dla ułatwienia nazywała się Burgers.
Pół funta świeżej, soczystej wołowinki ze wszystkimi dodatkami zaspokoiło nasz głód na jakiś czas. Fajnie tam mają, bo możesz zamienić frytki na zieloną sałatę. Wydaje się to takie proste i logiczne, ale w większości knajp nie zamieniają, albo za dopłatą. Dlatego dużo amerykanów ma „nadwagę”.
Była dopiero 15, mamy jeszcze przynajmniej 5-6 godzin światła dziennego, więc trzeba to wykorzystać.
W drodze do jeziora Mono odwiedziliśmy miejsce gdzie podczas trzęsienia Ziemi 600 lat temu ziemia pękła i zrobiła spory wąwóz.
Jezioro Mono jest wysoko alkalicznym i hiperhalinowym słonym jeziorem. Na środku jeziora znajdują się wyspy wulkaniczne i mnóstwo tufowych formacji skalnych, które powstały wskutek reakcji słonych, zasadowych wód jeziora ze słodkowodnymi źródłami na dnie.
W niecałą godzinę z Mammoth Lakes dojechaliśmy do jeziora. Nie do końca do jeziora tylko do punktu widokowego z którego widać całą dolinę.
Mając Jeepa obowiązkowe jest wyszukanie małych dróżek i dojechanie do jeziora. Ilonka, jako najlepszy nawigator stanęła na wysokości zadania i powiedziała damy radę, coś znalazłam.
Nie było nawet tak źle i po 15 minutach mogliśmy samochodem wjechać do jeziora. Oczywiście nie zrobiliśmy tego, ale spróbowaliśmy tej słynnej wody. Tak jak mówili, woda jest słona, śliska, coś jak olej. Dzieje się tak bo świeża woda z wierzchu miesza się ze słoną wodą z jeziora.
Słynne skały powstałe z soli, która się na nich osadzała przez lata są z drugiej strony jeziora Mono. Oczywiście Ilonka znalazła ciekawą „drogę”, która prowadzi wokół jeziora i którą można tam dojechać.
Niestety dobry samochód to nie wszystko. Potrzebne jest też doświadczenie i umiejętności kierowcy. Mało mam doświadczenia w jeżdżeniu samochodem po rzekach.
Na drodze napotkaliśmy strumyk, albo raczej górską rzekę. Nie była za głęboka, może miała pół metra (ten samochód może jechać w wodzie do 75 cm), ale szybkość z jaką płynęła dała mi dużo do myślenia. Oglądałem już trochę filmików jak samochody zostały spychane przez nurt rzeki. Szkoda samochodu i ewentualnych naszych pieniędzy. Mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale ono nie obejmuje zabaw poza drogami asfaltowymi. A po drugie jak by coś się stało, to telefony tu oczywiście nie działają, pewnie już tędy nikt dzisiaj nie pojedzie a do cywilizacji jest kawałek.
Wróciliśmy na główną drogę i na około dojechaliśmy do tego słynnego miejsca. Tu już oczywiście było dużo ludzi, płatny parking i wydeptana ścieżka do atrakcji turystycznych.
W tym miejscu znajdują się największe tufy. Kiedyś jezioro Mono było znacznie większe a teraz te paro metrowe solne kopczyki sięgają, aż w głąb lądu.
Pochodziliśmy jak rasowi turyści z aparatem w ręku i podziwialiśmy te ciekawe formacje.
Można było iść dalej i jeszcze więcej ich oglądać. Za bardzo nie było sensu, bo wszystkie były podobne. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku domu.
Nie lubimy jeździć tymi samymi drogami, więc Ilonka szybko się wzięła do roboty i znalazła ciekawszą drogę przez góry i inne jeziora.
Droga o wiele ciekawsza niż prosta i nudna autostrada.
Do Mammoth Lakes wróciliśmy już wieczorem. Górskie miasteczko przywitało nas rzeźkim powietrzem (12-15C) i pyszną kolacją.
Poszliśmy do kręgielni na kolacje, Mammoth Rock Brasserie. Co?!? Taka też była nasza reakcja jak weszliśmy do środka i było bardzo głośno, jasno, a kule do zbijania kręgli latały w powietrzu.
Dopiero pan w recepcji powiedział nam, że mają drugie piętro gdzie jest znacznie lepsza atmosfera do spożycia kolacji. Zamówiłem sobie Łosia. Naprawdę był pyszny. Niewiele „śmierdział” dziczyzną i idealnie pasował do ziemistego, czerwonego wina z południowej Francji.
2019.07.05 Bishop, CA (dzień 2)
Bishop, małe miasteczko z olbrzymim ogródkiem. Tak się reklamuje miasteczko w południowej Kalifornii, w którym aktualnie przebywamy. Na początku nie zrozumieliśmy o co chodzi. Przecież w okolicy miasteczka jest Inyo National Forest a nie jakiś park narodowy. Szybko jednak się przekonaliśmy, że nie zawsze trzeba zwiedzać parki narodowe, żeby było ładnie. Nasza decyzja aby zwiedzić wschodnie Sierra Nevada była całkiem dobra.
Kupując bilety do LA mieliśmy w planie odwiedzić Kings Canyon NP. Przepiękny park narodowy położony pomiędzy dobrze znanym Yosemite i Sequoia NP. Przyćmiony przez te dwa parki, Kings Canyon często jest niedoceniany. I to właśnie dodaje mu uroku. Skoro mieliśmy jechać na narty do Mammoth to stwierdziliśmy, że poszukamy hiku po wschodniej stronie gór. Nie jest to co prawda już Kings Canyon (granica przebiega szczytami) ale to przecież też Sierra czyli piękne górki. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w Bishop.
Od pierwszego wrażenia miasteczko nam się spodobało. Przede wszystkim jest to naprawdę miasteczko, ma hotele, restauracje, sklepiki, wszędzie można dojść na nogach, ma chodniki i parki. Wiem dla ludzi ze Skawiny to żadna nowość, ale uwierzcie nam, jak na Amerykę to jest dużo. Do tego wszystkiego dochodzi podwórko. Podwórko mają niesamowite. W niecałe 30 min można podnieść się 5tys feet (1500 km) i iść w górki jeszcze wyżej.
My w planie mieliśmy wyjść z Jeziora Sabrina i iść jak najdalej się da. Chcieliśmy na pewno dojść do Jeziora Blue, a potem jeszcze dalej do innych jezior. Tutaj powinnam przestać pisać i wstawić jakieś sto zdjęć bo było tak pięknie, że ciężko to opisać, ale spróbuję.
Niecały tydzień temu byliśmy w New Hampshire, w jednych z lepszych gór na wschodnim wybrzeżu. Nie umywa się to jednak w żaden sposób do Sierra. Zachodnie wybrzeże ma piękne wysokie góry sięgające ponad 4000 metrów / 14000 ft. Mają świetnie przygotowane szlaki i widoki które z każdym krokiem są coraz piękniejsze. No i co najważniejsze, tu rzadko pada deszcz. Z jednej strony szkoda bo Kalifornia potrzebuje deszczu ale z drugiej masz gwarantowaną pogodę.
Nasza trasa zaczynała się z wysokości 9000 ft i planowaliśmy wyjść ok. 2000 ft. Przy tej wysokości odczuwa się pomału brak tlenu, ale widoki były tak piękne, że nawet nie zwracaliśmy uwagi na wysokość tylko szliśmy wyżej, dalej i dalej.
Szlaki na zachodnim wybrzeżu są super przygotowane głównie zig-zagi. Wcześniej jakoś się nie zastanawiałam czemu tak jest i tylko się cieszyłam. Dziś zrozumiałam. W pewnym miejscu koło jeziora zgubiliśmy szlak. Skakanie po skałkach i ciągłe stawianie wysokich kroków dla kogoś kto mieszka na poziomie 0m n.p.m jest nie najlepszym pomysłem na tej wysokości.
W tym roku w Sierra spadły jedne z rekordowych opadów śniegu. Resorty narciarskie wykorzystują to aby zwiększyć zyski, natomiast dla górołazów oznacza to więcej wody w strumykach na szlaku, śnieg na trasie i inne przeszkody. My sobie z przeszkodami poradziliśmy, ściągnęliśmy buty i pokonaliśmy strumyk. Ale była zimna woda...ale na końcu był kamień na którym można było się szybko wysuszyć. Bo słoneczko grzało, jak na Kalifornię przystało.
Pierwsze jezioro do którego doszliśmy to Blue Lake (10400 ft / 3169 m). Nie można przejść koło tego jeziora obojętnie. Miejscówka na małą przerwę była idealna. Komary nas tylko trochę przepędziły. Zdziwiliśmy się, że na tej wysokości one jeszcze żyją ale z drugiej strony mają jezioro, ciągły dopływ świeżej krwi w postaci ludzi, no i nie najgorsze widoki.
Z początku myśleliśmy, że jesteśmy sami ale jak tylko wyszliśmy zza skały to zobaczyliśmy kilka namiotów. Trzeba przyznać, że nie najgorszy widok na dzień dobry mają.
Po Niebieskim Jeziorze ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora Dingleberry. Po drodze minęliśmy parę mniejszych jezior, doszliśmy do śniegu i podziwialiśmy kolejne piękne widoki. Czasem też się gubiliśmy ale szybko znajdowaliśmy trasę. Szlaki tu są bardzo dobrze przygotowane ale czasem duża ilość śniegu przykrywała trasę i łatwo można zgubić szlak.
Po około 4.5h od wyjścia na szlak doszliśmy do jeziora Dingleberry. Ale tu pięknie powiedziałam, tupnęłam nogą i powiedziałam ja tu zostaję…. na myśli miałam zostaję na lunch. Darek trochę się wahał i chciał iść dalej ale ludzie powiedzieli nam, że dalej jest 100% pokrycia śniegiem więc przeanalizowaliśmy dystans do następnego jeziora, zmianę wysokości i stwierdziliśmy, że tu jest pięknie i zostajemy.
To była słuszna decyzja. W górach tych można iść w nieskończoność i zawsze będzie jakieś jeziorko. Ja się zakochałam w Dingleberry i tak tu zostaliśmy.
Po godzinnej przerwie, zrobieniu tysiąca zdjęć, stwierdziliśmy, że można pomału wracać.
Droga w dół była łatwa. Zlatywaliśmy po serpentynach na dół. Tylko słońce dawało nam w kość. Smażyło jakbyśmy byli w jakiś niskich górkach. Woda pomału nam się kończyła więc przyspieszyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się przy aucie w którym była woda i piwo.
Zlatując w dół nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Chcieliśmy iść dalej a tu lokalny włóczykij mówi "a gdzie junction talk?". Junction to po angielsku skrzyżowanie i jak się dowiedzieliśmy, krótka wymiana zdań na skrzyżowaniu jest mile widziana wśród innych górołazów. Gostek był obeznany i nazwał wszystkie szczyty, które nas otaczały. Nawet jakby się pomylił to byśmy nie zauważyli ale chyba jednak znał je wszystkie.
Po dotarciu do auta okazało się, że niestety wszystkie płyny oczywiście się zagrzały, ale najlepszy Daruś skoczył do zimnego strumyka i ochłodził napoje. Dawno tak szybko nie wypiłam butelki zimnej wody.
Coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z naszym Jeepem. Jak widać na powyższym obrazku, nawet położyć w nim się można. Ochłodziliśmy się zimną wodą i piwem i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po drodze tylko Darek chciał pobawić się autkiem po żwirowych drogach więc zjechaliśmy na bok.
Takim sposobem odkryliśmy Południowe i Północne jezioro. Południowe było dużo ciekawsze ale z obu było multum tras dalej w góry. Tutaj ludzie chyba się nie nudzą. My już hike zrobiliśmy więc grzecznie zawróciliśmy….aż się zakurzyło i pojechaliśmy w kierunku hotelu.
Kolacji daleko nie szukaliśmy i zdecydowaliśmy się na BBQ nie całe 10 min spacerkiem od hotelu. To co nam się jeszcze w Bishop podoba to wybór restauracji i fakt, że wszędzie można dojść na nogach.
Usnęliśmy dość szybko. Koło jedenastej w nocy z pół snu wyrwał nas dźwięk syren. Rzuciłam okiem na aplikację, która mówi gdzie są trzęsienia ziemi i uspokoiłam się bo to znów było koło Ridgecrest. Tym razem trzęsienie przekroczyło 7 stopni w skali Richtera. Współczuję tym ludziom. My znów nic nie poczuliśmy i grzecznie wróciliśmy do spania. Jutro uciekamy od tych trzęsień ziemi i jedziemy jeszcze bardziej na północ do Mammoth Lakes.
2019.07.04 Inyo National Forest, CA
Happy 4th of July!!!! Tak każdy z nas żegnał się w środę wychodząc z pracy. Większość Amerykanów spędza Święto Niepodległości grillując w ogródkach albo pijąc rose na Manhattanie na tak zwanych roof-top’ach (czyli tarasach widokowych / dachach). Jest też procent amerykanów co wybiera biwakowanie i korzystając z dłuższego weekendu wyjeżdża na pobliskie kempingi. My natomiast stwarzamy sobie nową tradycję…
Tradycję ucieczki na zachodnie wybrzeże. Cztery dni to idealna okazja, aby odwiedzić jakiś park narodowy. Zaczęło się od North Cascade National Park, potem prawie doszło do skutku odwiedzenie Crater Lake NP, w zeszłym roku odwiedziliśmy Olympic NP, a w tym postanowiliśmy uderzyć w okolice Kings Canyon NP.
Jak Darek usłyszał Kings Canyon to od razu w głowie zapaliła mu się kontrolka “nartki”. Niedaleko Kings Canyon NP znajduje się resort narciarski Mammoth Lakes. Miejsce to również mi chodzi po głowie więc nie sprzeciwiałam się tylko kupiłam bilety lotnicze i czwartego lipca świętowaliśmy w Kalifornii.
Zanim jednak dojechaliśmy bezpiecznie do hotelu to dzień był długi i pełen przygód. Z samolotu mogliśmy podziwiać Grand Canyon. Wylądowaliśmy o czasie (dziękujemy JetBlue). Bagaże też przyleciały razem z nami. To co stało się 5 minut po odebraniu naszych bagażów przerosło nasze oczekiwania. W ciągu minuty rozdzwoniły się oba nasze telefony. Rodzice i znajomi pytali się czy wszystko ok, czy nic nam się nie stało a my próbowaliśmy zrozumieć o co właściwie chodzi i czemu oni się tak martwią.
Dopiero Pan w wypożyczalni samochodów opowiedział nam, że właśnie było w Kalifornii trzęsienie ziemi, które osiągnęło ponad 6 stopni. Pomimo, że trzęsienie było 130 km od LA to nadal w mieście można było doznać wstrząsów i zobaczyć jak rzeczy na biurku się przesuwają same z siebie. My podczas trzęsienia byliśmy w autobusie więc nic nie poczuliśmy. No bo kto jest w stanie rozróżnić trzęsienie ziemi od zwykłych wybojów. Zwłaszcza po Nowojorskich drogach to myśleliśmy, że to standard. Jak potem czytaliśmy to trzęsienie było największe od 20 lat.
Po przedyskutowaniu całej sytuacji, dostaliśmy kluczyki do Jeepa Wranglera, Sahara edition. Trzeba przyznać, że samochód robi wrażenie. Taki trochę szpanerski ale co tam. Jak planujemy pokonać ponad tysiąc kilometrów to samochód trzeba mieć fajny. Jeep ma wiele wersji. Sahara, którą myśmy dostali jest lepsza niż podstawowe wersje Wranglera. Jest bowiem bardziej przystosowana na off-road. Ma wzmocnione zawieszenie i przerobiony układ napędowy. Jest jeszcze lepsza wersja, nazywa się Rubicon. On już jest typowo przystosowany na bezdroża natomiast na autostradach jest super głośny i mało ekonomiczny.
W LA byliśmy już dwa razy. Raz się włóczyliśmy po turystycznych miejscach jak aleja gwiazd, Hollywood Hills czy Beverly Hills. Za drugim razem odwiedziliśmy Santa Monica. Tym razem chciałam odwiedzić coś bardziej lokalnego. Padło na Venice. Dzielnica słynie oczywiście z plaży i mola, deptaków i restauracji ale też z graffiti. Niestety zapomnieliśmy o korkach w LA. W LA każdy ma samochód i jest to najczęstszy środek transportu. Słynne pięcio-siedmio pasmowe autostrady i całe zakorkowane to codzienność. Nigdy nie rozumiałam dlaczego nie zbudują tam jakiś pociągów, żeby to rozładować. W każdym razie dziś jest dzień wolny więc korki nie są w kierunku centrum ale właśnie w kierunku plaż. Dlatego Venice zwiedziliśmy tylko z okien samochodu i skończyliśmy na słynnym In-n-out.
Zwiedzało się bardzo fajnie bo Darek rozebrał dach samochodu i można się było poczuć jak w słonecznej Kalifornii. Takie kabriolety to ja lubię. Z tym naszym autkiem to jest ogólnie śmiesznie. Możesz wszystko rozebrać, jak dach, przednią szybę, okna….i skończyć tylko ze szkieletem gdzie wszystko jest otwarte. Albo można w drugą stronę. Tak wszystko pozamykać, że się piasek nie dostanie. Bardzo ciekawa zabawka.
W In-n-Out znów pobawiliśmy się „klockami” i zbudowaliśmy dach. Lunch w In-n-Out jest po części tradycją jak się jest na zachodnim wybrzeżu. Jest to fast food i sprzedają tylko hamburgery i frytki. Natomiast można sobie zamówić „animal style” i od razu przybywa kalorii. Hamburgery te można dostać tylko w Kalifornii i Las Vegas tak więc skoro w tych miejscach jesteśmy raz na dwa-trzy lata to zawsze to jakaś odmiana dla nas. Jakbyśmy tu mieszkali to pewnie nie byłaby to dla nas żadna atrakcja.
Najedzeni, z pełnym bakiem benzyny i cool samochodem ruszyliśmy na północ. Ruszyliśmy w kierunku trzęsienia ziemi. To słynne trzęsienie ziemi było w miasteczku Ridgecrest. Jadąc do Bishop byliśmy od tego miejsca jakieś 20-30 km. Trzęsienia ziemi w Kalifornii są na porządku dziennym. Nikt tu na nie nie reaguje, za bardzo. Trzęsienia około 3 stopni to nic, 6 to można wysłać SMS do kolegi, dopiero powyżej 8-9 stopni sprawy się komplikują. Na szczęście tak silnych trzęsień dawno nie było w tych rejonach.
W drodze do Bishop zatrzymaliśmy się w Whitney Portal. Jest to miejsce z którego rozpoczyna się hike na najwyższą górę w Stanach, poza Alaską. Mt. Whitney ma 14,505 ft / 4421 m. Hike nie jest trudny technicznie ale wymaga aklimatyzacji. Najlepiej robić go w trzy dni. Darek już zbiera ekipę. Ktoś chętny?
My na Whitney oczywiście dziś nie planowaliśmy wyjść ale samo bycie tam, rozmawianie z ludźmi, którzy to ukończyli było ciekawe. Wyszliśmy szlakiem około 15 minut, usiedliśmy na skałce i podziwialiśmy zachód słońca i pobliskie wodospady. A Darek planował, kto by z nim tu wrócił za rok może dwa i zdobył tą górkę.
Słoneczko się pomału chowało więc wskoczyliśmy w Jeep’ka i ruszyliśmy do miasteczko Bishop. Dwie noce tu spędzimy…. a potem znów w drogę….
2019.01.07-08 - Park City, UT (dzień 7 & 8)
Ostatni dzień cały jeździliśmy w Park City. Przez ostatnie dni dużo czasu spędzaliśmy w Canyons, więc najwyższa pora pozwiedzać swój resort. Nawet jak byśmy chcieli dostać się do Canyons, to sprawa była utrudniona. W wyższych partiach gór był silny wiatr, więc gondola łącząca Park City z Canyons była zamknięta. Nie pokrzyżowało nam to planów, bo i tak nie chcieliśmy tam jechać.
Śnieg dalej sypał. Czasami mocniej, czasami słabiej. Tyle go nasypało, że chyba każdy lokalny wygrzebał swoje puchowe narty i ruszył w góry. Było to na maksa widać, zwłaszcza w wyższych partiach gór.
My do lokalnych nie należymy, ale już tu tydzień jeździmy i wiemy gdzie są fajne rejony. Dalej to już wystarczy jechać za miejscowymi i oni już cię wyprowadzą w ciekawe tereny.
Dzisiaj większość czasu spędziliśmy w rejonach szczytu Jupiter. Było tu tyle śniegu i tyle terenów do zwiedzania, że aż dnia brakło. W sumie to spadło 60 centymetrów. Bajka, nie?
Teraz dopiero można było wyróżnić dobrego narciarza od bardzo dobrego. Widać było ludzi, którym ten śnieg nie sprawiał żadnego problemu. Latali po nim jak ci, których czasami ogląda się na internecie. My do nich jeszcze nie należymy, ale dawaliśmy radę. Nie było najgorzej. Trzeba przecież trenować żeby zostać mistrzem.
Tereny narciarskie w rejonie góry Jupiter są tak ogromne, że każdy zjazd mieliśmy inny. Każdy z niespodziankami.
To jakieś urwisko, to jakiś gęsty las, to jakaś płaska polana po której się super ciężko szło. Ogólnie wesoło i ciekawie. Każdy napotkany narciarz był szczęśliwy i mówił, że dzisiaj ma najlepszy dzień w tym sezonie.
Narciarz spala dużo kalorii, a narciarz jeżdżący po puchu dwa razy więcej. Po południu byliśmy już tak głodni, że musieliśmy wyjechać z raju i zjechać troszkę niżej na posiłek.
Po południu wyszła duża mgła i powrót w wyższe partie gór mijał się z celem. Było za niebezpiecznie, można pobłądzić. Zostaliśmy w niższych partiach gdzie w sumie też było fajnie. Może nie tak jak na górze, ale nogi już potrzebowały odpoczynku.
Góry pożegnały nas ciekawymi chmurami przeplatającymi się przez ten rejon.
Dzień zakończyliśmy w naszym mieszkaniu. Dzisiaj już nikt nie miał siły na włóczenie się po miasteczku. Oczywiście nie próżnowaliśmy tylko zdobywaliśmy świat w grze planszowej Ryzyko.
Do tego stopnia nas ta gra wciągnęła, że nawet na lotnisku podczas posiłku musiała polecieć jedna rozgrywka.
Niestety znowu wakacje dobiegły końca. Kolejny resort narciarski odkryty i poznany. Co o nim myślimy? Myślimy pozytywnie. Sam Park City jest trochę mały jak na tygodniowe wakacje narciarskie. Dobrze, że się połączył z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Tereny narciarskie są zróżnicowane. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Mieliśmy też szczęście do pogody i spadło wiele śniegu. Miasteczko też jest ok. Nie jest to może Vail czy Whistler, ale jest o wiele lepsze od Snowbird czy Killington.
Z lotniska w Salt Lake City w ciągu 30-40 minut możesz być na stoku, super, nie?
Dopiero jest początek sezonu, kto wie co on przyniesie. Miejmy nadzieję, że dużo wyjazdów z dużą ilością śniegu.
2019.01.06 - Park City, UT (dzień 6)
W Utah przez pierwsze trzy dni miałem piękną, słoneczną pogodę. Każdy powie, ale masz szczęście z tą pogodą. Nie do końca się z tym zgodzę. Oczywiście każdy lubi jak jest ciepło, bezwietrznie i słonecznie. Ale każdy narciarz potrzebuje śniegu, dużo śniegu. Im więcej tym lepiej.
Wczoraj, czwarty dzień był cały pochmurny, ale bez opadów. Wszyscy na wyciągach rozmawiali o następnych dniach. W nocy ma przyjść potężna śnieżyca. Mają być rekordowe opady śniegu w tym sezonie.
Po nartach poszliśmy do baru i siedząc przy piwku obserwowaliśmy co się dzieje na zewnątrz. Gdzieś o 10 wieczorem zaczęło sypać. Były to jednak, małe prawie niezauważalne opady śniegu.
Idąc do domu praktycznie nic nie sypało. Zastanawialiśmy się gdzie ta śnieżyca. Dopiero następnego dnia rano jak się obudziliśmy to wszystko się wyjaśniło. Śnieg przyszedł w nocy i ma jeszcze sypać do następnego dnia.
Długo się nie zastanawiając wzięliśmy narty i ruszyliśmy w góry.
Pierwszą część dnia chcieliśmy jeździć w puchu w Canyons. Był to świetny wybór, śniegu tam było znacznie więcej.
Śnieg sypał cały czas i coraz to więcej. Wyjechaliśmy w wyższe rejony resortu i jeszcze było go więcej. Z nieba leciały duże białe śnieżki i bezszelestnie osiadały na coraz to rosnącej warstwie tego białego skarbu.
Oboje nie mamy wiele doświadczenia z jeżdżeniem w takim puchu. Niestety u nas, na wschodnim wybrzeżu takie dni się nie zdarzają. Ale jak na niedoświadczonych narciarzy w takich warunkach to i tak nam nieźle szło. Wjeżdżaliśmy wszędzie gdzie się dało.
Ludzi było trochę. Na szczęście wszystkie wyciągi i trasy były otwarte, więc ani nie było kolejek do wyciągów, ani tłumów na stokach.
Większość ludzi wyszukiwała lasów i polanek żeby zanurzać się w puchu. Czasami przez parę minut nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy nikogo. Świetne uczucie.
Niestety ani nasze narty, anie nasze nogi, ani nasza kondycja nie pozwalała spędzać nam całego dnia w raju. Czasami wyjeżdżaliśmy na trasy żeby odpocząć.
Nie do końca był to odpoczynek, bo tam też sypało i z każdą godziną śniegu przybywało. Oczywiście żaden ratrak nie ubijał puchu, więc na trasach robiły się ogromne muldy. Czyli został nam odpoczynek tylko na wyciągach.
Tak nam się dobrze jeździło, że oczywiście „zapomnieliśmy” o lunchu, a także o powrocie do Park City. Dosłownie prawie przez zamknięciem gondoli udało nam się tam wrócić. A tu niespodzianka, tutaj też ostro sypało i dalej sypie.
Zjechaliśmy jeszcze dwa razy i na „szczęście” wybiła 16 i zamknęli wyciągi. W końcu spokojnie mogliśmy zjechać do miasteczka gdzie Ilonka już trzymała dla nas stolik w destylarni High West.
High West jest to ciekawa destylarnia, która ma unikatowe Whisky. Często miesza różnego rodzaju trunki tworząc coś pysznego. Mam ich wiele rodzajów u mnie w sklepie. Niektóre są bardzo limitowane i ciężko jest je dostać. Tutaj listę mieli bogatą, więc oczywiście musieliśmy ich trochę popróbować.
Trochę nas zeszło to testowanie, ale nie za długo, bo jutro jest kolejny dzień. Trudny i ciężki dzień, bo dalej w górach śnieg ostro sypie.
2019.01.05 - Park City, UT (dzień 5)
Ten wyjazd totalnie nie jest w moim stylu. Niestety nie dostałam wolnego bo mój szef już miał zaplanowany wyjazd. Na szczęście w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak praca z domu i nie zawahałam się tego użyć. Tak wiec plusy i minusy…. jestem w górkach a urlop mi nie ucieka…..tylko jak może uciekać urlop który jest unlimited….hmmm….
Tak wiec pogodziłam się już z faktem, że w górki pójdę tylko w sobotę i niedziele. Pocieszeniem za to jest fakt, ze 2h różnicy czasu pozwala mi dołączyć na apres ski. Akurat mój koniec 8h zmiany przypada na Darka koniec 8h jazdy na nartach - grunt to się dobrze dograć w małżeństwie.
Niestety znalezienie dobrego apres ski graniczy z cudem. Stan Utah słynie z dużej populacji Mormonów. Oni jako bardzo wierzący ludzie ograniczają wszelkiego rodzaju używki. Niektóre przepisy maja bardzo chore. Np. w barze lane piwo może mieć tylko 4% alkoholu. Pomimo, że widzisz, że dostępne są znane marki jak Heineken, Blue Moon to nie możesz się pomylić bo one są rozwodnione i specjalnie wyprodukowane na potrzeby tego stanu.
Ja tam nie twierdzę, że piwo musi być mocne. Tak naprawdę wolę piwa w okolicy 5%, ale problem jest w smaku. Żeby piwo spełniło wymagania procentowe to musi być rozcieńczone a co za tym idzie traci smak. Kolejna rzecz która jest bardzo myląca to zakupy w sklepie. Idziesz do supermarketu, kupujesz chleb, jajka i nagle widzisz cale lodówki z piwem. Pierwszy odruch - spoko kupujemy. Jak się zapomnisz ze jesteś w Utah to masz przekichane. W sklepach jest pełno piwa. Ale niestety wszystko jest z obniżonym alkoholem. Chyba każdy z nas popełnił błąd i kupił kiedyś skrzynkę piwa nie patrząc na procenty i zapominając, że ten stan jest smieszny. Jeśli piwo jest takie złe to po co w ogóle sprzedają je w supermarketach. Mogliby sprzedawać tylko w sklepach monopolowych i nikt by się nie mylił. A tu jakieś podstępy nam robią.
Kolejny smieszny przepis to ze w barze nie możesz zamówić alkoholu jak nie zamawiasz jedzenia. Teraz się to trochę zmienia i coraz bardziej luzują ten przepis ale to tez było dość chore. Podobno możesz mieć miejscówkę tylko z alkoholem nikt niepełnoletni tam nie możne wejść. Biorąc pod uwagę, że Park City jest bardzo rodzinnym resortem to barów tu nie ma za dużo.
Nie do końca obczailiśmy przepisy dotyczące muzyki na żywo ale coś dziwnego tam się też dzieje. Wczoraj poszliśmy do baru Legends, fajna miejscówka i obiecywali muzykę na żywo przez 2h. Nie dość, że gostek zaczął grać 30 min później, to skończył 30 min wcześniej a jeszcze w między czasie zrobił sobie przerwę na 20 min. Jak już udało mu się grać to grał i śpiewał tak cicho ze myśleliśmy, że to jakieś radio gra w tle.
Dziś się nie poddając daliśmy szansę kolejnej miejscówce. Tym razem w Canyons Village. Do Canyons można dojechać na nartach albo autobusem. Oczywiście można tak jak my połączyć środki transportu i w jedna stronę na nartkach a jak już zamkną wyciągi to autobusem. Na nogach jednak byłby kawałek.
Umbrella bar - tu już było tak normalnie. Dostali bardzo dużego plusa za ognisko (no dobra brakowało ognia) ale za to miałeś piwko, muzykę, siedziało się na zewnątrz a wokół ogniska były ogrzewacze więc nawet nie czuło się ze jest środek zimy.
Pieski też były…aż tyle fajnych rzeczy było to jakoś im wybaczyliśmy ten drobny szczegół jakim jest ogień w ognisku. Trzeba przyznać, że to była miejscówka. Prawie jak w Europie… pamiętajcie "prawie robi dużą różnicę". Niestety koło szóstej chłopaki się zebrały więc i my wskoczyliśmy do Cabrioleta (nazwa gondoli która jedzie nad miasteczkiem) i zjechaliśmy na dół łapać autobus. Sobota ma swoje prawa… tak więc po małym odpoczynku ruszyliśmy do miasta - brzmi nieźle nie?
I nawet nie było złe. Dzień wcześniej nastraszyliśmy kumpla, że tu jest masakra, że te ich przepisy jakoś nie sprzyjają tworzeniu fajnych knajpek. I wszystko to drogie sklepy butikowe albo jeszcze droższe restauracje. Trzeba jednak walczyć do końca. I takim sposobem wylądowaliśmy w No Name Saloon. No i kolejny raz zdziwko…
Takiej atmosfery to się na pewno nie spodziewaliśmy. Mieliśmy miejscówkę w loży szyderców na maksa. Wygodne siedzonka z uchwytami na piwo, a wszystko zaraz przy kominku. Dużo lokalnych tu przychodziło… nawet takich w wieku 70 lat... każdy wspominał jak było na nartach więc i Darek się rozmarzył i zaczął opowiadać gdzie to szaleli… a szaleli dużo.
Wczoraj wieczorem dotarł do mnie kolega i od dzisiaj jeździliśmy razem. Ja już przez trzy dni tu jeździłem i w miarę poznałem ten resort, więc dzisiaj pobawiłem się w przewodnika i pokazałem mu ciekawsze rejony.
Pierwsze parę zjazdów było w Park City i około 11 rano udaliśmy się do gondoli, która nas przerzuciła do Canyons. Chcieliśmy się dostać na szczyt Ninety-Nine 90. Po drodze oczywiście zjeżdżając fajnymi trasami albo oglądać widoki z wyciągów.
A było co oglądać. W Canyons zbudowali osiedle domów luksusowych. Nazywa się The Colony i ciągnie się aż pod szczyty.
Każdy dom to villa z wieloma sypialniami, potężnym pokojem gościnnym i innymi wypasami. Oczywiście wszystkie domy są zaraz przy trasach narciarskich.
My takich domów „nie potrzebujemy” więc pojechaliśmy dalej i dalej... aż w końcu dotarliśmy na szczyt gdzie można było odpocząć.
Tutaj nam trochę zeszło, ale Ilonka już kusiła muzyką na żywo więc szybko do niej dołączyliśmy."
Jak chłopaki doszły do opowiadania jakiego dobrego hamburgera jedli na lunch to aż, trochę zgłodniałam więc ruszyliśmy odkrywać miasto dalej. Nie wiem czy to dobry węch Damiana czy po prostu szczęście, ale znów trafiliśmy do fajnego miejsca. Podreptaliśmy do The Spur Bar & Grill. Nie powiem, że mieliśmy wiele wyboru jak chcieliśmy coś zjeść bo już większość miejsc zamykali ale trafiliśmy super.
No i ja też doczekałam się swojego hamburgery z wagu beef….tu jest to bardzo popularne….w sumie to ciekawe czemu. Ale nie bedziemy tracic czasu na rozkminianie tylko na delektowanie sie….bo hamburgery naprawde sa dobre i maja cos w sobie.
Wiecie, że czasem warto iść do toalety…. pomyślicie no wiadomo ale czemu o tym piszą na blogu. Bo właśnie dzięki temu, że poszliśmy do jednej, to odkryliśmy w barze drugą salę… a tam się już działo. Chyba całe Park City przyszło na imprezę. Pierwsza sala to dość spokojna, cicho, muzyka z radio i ogólnie nie za tłoczno. Druga sala natomiast to muzyka na żywo, laski w miniówkach, banie z nart i ogólnie impreza na całego. My tam trochę nie pasowaliśmy ale nie wiele nam to przeszkadzało, żeby posłuchać dobrej muzyki. Bo zespół grał klasycznie.
Zmęczenie po całym dniu przygód nas dopadło więc zdecydowaliśmy wracać... wyszliśmy na zewnątrz a tu magia….stał się cud i zaczęło padać. Śnieg sypał równiutko pokrywając każdy milimetr ziemi…zasnęliśmy więc z uśmiechami na twarzach marząc o świeżym puszku jutro w górach...to będzie kolejny cudowny dzień!
2019.01.03-04 - Park City & Canyons (dzień 3 & 4)
Kolejny dzień na nartach. Wczoraj cały dzień spędziłem w Park City, więc dzisiaj najwyższa pora odwiedzić Canyons, które jest znacznie większe.
Szybko dwoma wyciągami dojechałem do gondoli Quicksilver, która przerzuca narciarzy między resortami. Gondolę tą otwarli dopiero dwa lata temu. Wcześniej narciarz jak się chciał przemieszczać między resortami to musiał autobusami się tułać. Na szczęście te czasy już minęły i w ciągu 10 minut znalazłem się w innym resorcie.
Canyons resort jest bardzo szeroki, potrzebujesz dobry plan jak chcesz dojechać do końca i wrócić do Park City. Gondolę między resortami zamykają o 15:30. Oczywiście ja nie chciałem tylko zaliczyć resortu, chciałem też go poznać i pojechać w ciekawe miejsca. Jak nie zdążę to zawsze są autobusy. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że Canyons jest lepszy niż Park City. Też mówili, że Canyons uratował Park City, dokładając mu znacznie więcej terenów narciarskich.
Z gondoli zjechałem do pierwszego wyciągu, potem drugiego, trzeciego..... i tak zacząłem poznawać resort. Wydawało mi się, że jest znacznie mniej ludzi niż w Park City. Może dlatego, że jest to bardziej rozłożyste i ludzie się rozjeżdżają po wszystkich zakamarkach.
W końcu dojechałem do słynnego wyciągu Ninety-Nine 90. Nazwa pewnie pochodzi od szczytu na jaki on wyjeżdża. Szczyt ma wysokość 9,990 stóp i jest on najwyższy w Canyons. Pogoda była idealna, więc widoki też były cudowne.
Ze szczytu jest tylko jeden rodzaj tras, wszystkie podwójne diamenty, więc nie było za wielkiego zastanawiania się którą trasą mam jechać.
Zjechałem na dół i tak fajnie było, że znowu wsiadłem na ten sam wyciąg i wyjechałem na górę. Wtedy zobaczyłem, że wyżej są ślady ludzi i można wyjść na sam szczyt i zjechać na drugą stronę.
Niewiele się zastanawiając, odpiąłem narty, rozpiąłem buty, ściągnąłem kurtkę i ruszyłem do góry. Od razu było ciepło. Spacer w słońcu, w południe, stromo do góry po śniegu na 3,000 metrów wymagał trochę wysiłku. Po 12-15 minut zdobyłem szczyt.
Warto było. Bezwietrzna, słoneczna pogoda i te cudowne widoki. Postałem chwile, odpocząłem i zacząłem się zastanawiać jak tu zjechać. Mogłem wrócić do resortu, albo jechać dalej w ciekawsze tereny.
Świetna pogoda, niskie zagrożenie lawinowe i dobra widoczność nakłoniły mnie żebym wyjechał z resortu i pobawił się na otwartych terenach.
Dobrze, że tu pojechałem, było jak w bajce. Może nie było za wiele puchu, ale i tak było miękko i bez lodu. Gdzieś pod koniec usiadłem sobie w śniegu, otworzyłem piwko i podziwiałem widoki przez parę minut.
Chciało by się pojechać jeszcze raz, ale niestety czasu nie było. Przede mną jeszcze wiele zjazdów o wybiła już godzina 13.
Znowu musiałem wziąć parę wyciągów żeby dojechać do samego końca Canyons.
No może prawie do końca. Na samym końcu jest fajna ściana, która niestety też wymagała „spacerku” do góry. Wyglądała zachęcająco, a zwłaszcza zjazd z niej.
Niestety była już późna godzina i bałem się, że nie zdążę na gondole do Park City. Wrócę tu za parę dni.
Nawet nie było czasu nigdzie żadnego lunchu zjeść, tylko szybko trzeba było wracać do domu. Parę wyciągów i parę zjazdów i już byłem przy gondoli która mnie przerzuciła do mojej wioski.
Było już prawie koło 16, ale jeszcze załapałem się na ostatnio krzesełko na samą górę.
Teraz już spokojnie, pomału, po prawie pustych trasach zjechałem na dół gdzie już Ilonka czekała i znalazła fajną knajpkę na odpoczynek. W Utah jest nadal ciężko z après ski. Dalej mormońskie przepisy są mocne i ciężko jest cokolwiek zmienić. Ale o tym już Ilonka opisze w następnych wpisach.
Ja byłem tylko o śniadaniu a była już 17. Pierwsze co zrobiłem to rzuciłem się na mięso. Lunch i kolacja w jednym. Oszczędność czasu i kasy. W sumie nie było to byle jakie mięsko. Załapałem się na Wagyu Beef. Było pyszne. W sumie to byłem tak głodny, że nawet byle jaki kurczak by mi smakował. Ach ta dieta narciarska. Najlepsza ze wszystich diet....!!!
PIĄTEK, 4 STYCZEŃ.
Po wczorajszych wojażach po resortach dzisiaj postanowiłem sobie, że tylko będę jeździł w Park City. Spokojnie, delikatnie, bo nogi dalej bolały.
Po paru zjazdach nogi wróciły do normy i znowu zacząłem wyszukiwać ciekawszych terenów.
Wyciąg Jupiter idzie na najwyższą górę w Park City, którą jeszcze do końca nie poznałem. Trzeba się z nią lepiej zaprzyjaźnić.
W tym rejonie spędziłem dzisiaj większą część dnia. Czasami przez pomyłkę wjeżdżałem na zmuldzone trasy,
a czasami na stromsze odcinki.
Pogoda cały dzień była słoneczna, dobra widoczność, więc można było się bawić.
Nie sypało już parę dni i zaczynają pojawiać się czarne plamy. Jutro i w niedzielę ma spaść dużo śniegu. Miejmy nadzieję, że też będę miał okazje pobawić się w tym słynnym, lekkim, suchym puchu w Utah.
Dzisiaj wieczorem dolatuje mój kolega z NY, więc od jutra już będę miał partnera do wyszukiwania ciekawych tras.
2019.01.02 Park City (dzień 2)
Do Park City przyjechaliśmy na tydzień. Pierwszą noc "niestety" spaliśmy w Marriott hotel. Piszę niestety, bo hotel nie znajduje się przy trasach narciarskich i musiałem ich autobusem 10 minut dojeżdżać do centrum. Wiem, 10 minut to nic, ale dzień wcześniej musiałem zrobić na niego rezerwacje i podać dokładną godzinę który autobus chcę wziąć. Są limitowane miejsca i jak nie masz rezerwacji to nie pojedziesz. Ja nie wiem co będę robił dzisiaj wieczorem, a tym bardziej jutro rano. Jestem na wakacjach i chyba nie muszę aż tak tego ustalać, prawda?
Pozostałe 6 nocy śpimy w kwaterze przy samym resorcie i nie ma nic piękniejszego niż wyjście prawie przed domek, zapięcie nart i już się jest na wyciągu.
Dwa lata temu Park City połączył się z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Dzisiaj postanowiłem tylko jeździć w Park City, zwłaszcza, że mam nowe narty i za bardzo nie wiem jak będą się sprawować.
Park City, jak większość dużych resortów na zachodzie Stanów ma różne trudności tras narciarskich. Na początek z nowymi nartami nie wybierałem się w „ciekawe” rejony, raczej starałem się w dolnych partiach zobaczyć co one potrafią.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem i zacząłem pomału niebieską w dół zjeżdżać. Nowe, ostre nartki idealnie wcinały się w zmrożony śnieg, ale nic nie było takiego WOW. Dwie płyty tytanowe w każdej narcie powinny to jeszcze lepiej robić. Wiem, dużo o tym wcześniej czytałem, muszę się nauczyć na nich jeździć zanim je w pełni wykorzystam.
Pierwszą połowę dnia jeździłem na w miarę łatwych trasach ucząc się nowych nart. Dobrze, że byłem sam, bo pewnie by mnie każdy dobry narciarz okrzyczał za prędkości i wybór stoków.
Na lunch zjechałem do starej części miasteczka i na Main Street w Starym Mieście przy piwku i kanapce w końcu sobie odpocząłem.
Po lunchu nabrałem odwagi i ruszyłem dalej w góry. Wyciągiem Jupiter wyjechałem na ponad 10,000 stóp (3,000 metrów). Tutaj najłatwiejsza trasa to podwójny, czarny diament.
Powiem wam szczerze, że za bardzo nie wiedziałem jak zjechać. Oczywiście nie chciałem się ześlizgiwać, a nachylenie stoku było dobrze strome. Twarde narty nie chciały się między wielkimi muldami wyginać. Ogólnie to ja nie lubię muld, ale jakoś sobie na nich radzę. Dzisiaj miałem pewne trudności z pokonaniem tych ścian. Wiem, moje narty nie są na muldy. One są przystosowane do dużych prędkości na ubitych trasach.
Zjechałem gdzieś, wziąłem jakiś inny wyciąg i pojechałem do lasu. Lubię laski. Oczywiście tam też są muldy, ale o wiele mniejsze. I zawsze jest dreszczyk emocji jak się przejeżdża blisko drzew.
Oczywiście jeździłem do końca i około 16:15 zjechałem na sam dół.
Dzisiaj za bardzo nie było czasu na apès ski. Musieliśmy zrobić tygodniowe zakupy w supermarkecie i potem jeszcze odwiedzić główną ulicę w mieście.
Zakupy się udały, lodówka pełna, więc czas na odwiedziny głównej ulicy w mieście i na kolację.
I tu trochę się zawiedliśmy. Niestety Park City nie ma tak fajnego centrum jak Vail, Whistler czy Zermatt. Na start są samochody. Ja uważam, że centrum miasteczek powinno być wyłączone z ruchu kołowego, tylko piesi. Wtedy jest taki fajny klimacik. Ulice pełne ludzi, oświetlone choinki, stragany, muzyka na żywo, gorące wino.......
Tutaj tego nie było. Dużo ludzi przeciskających się na wąskich chodnikach i uważających jak wchodzisz na drogę żeby cię samochód nie przejechał. Nie spodobało nam się to, więc weszliśmy do restauracji na kolacje.
Udało nam się trafić na dobre jedzenie. Nie było z tym łatwo. Albo knajpy nic nie miały fajnego, albo były super drogie. Jesteśmy z Nowego Jorku, więc przyzwyczajaliśmy się do wysokich cen, ale tutaj czasami to już przeginali na maksa.
Nam się udało i wylądowaliśmy w Alpine Distilling. Jest to miejsce gdzie testujesz wiele rodzajów whiskey, ale też mają restauracje.
Tatar z tuńczyka i świnka były przepyszne.
Park City ma wiele autobusów które jeżdżą dość często i wszystkie są za darmo. Ale nie ma nic lepszego niż spacer po górskim miasteczku po obfitej kolacji. Także w 20 minut po wąskich, słabo odśnieżonych, nieoświetlonych chodnikach (niestety nie mamy zdjęć, było za ciemno) wróciliśmy do naszego mieszkanka. Może kiedyś Park City zmieni swój plan rozwoju i bardziej się nastawi na pieszych niż na samochody i komunikację publiczną.
2019.01.01 Park City (dzień 1)
Pierwszy styczeń i już pierwszy wpis na naszym blogu. Tak, to można Nowy Rok zaczynać.
Poprzedni rok można uznać za intensywny. Udało nam się zamieścić aż 61 artykułów z różnych wyjazdów. Brakło nam tylko jednego do pobicia rekordu z 2016. W sumie to w 2018 byliśmy więcej dni poza domem, ale już nie opisywaliśmy każdej lokalnej wycieczki. Nie chcieliśmy się powtarzać, chyba, że coś ciekawego, innego się wydarzyło.
Sylwestra niestety mieliśmy ciężkiego. W pracy było urwanie głowy, dopiero dosłownie parę minut przed północą udało nam się skończyć i wyskoczyć do lokalnego baru na noworocznego drinka. Jak to zwykle bywa, impreza się przeciągła i jak dotarliśmy do domu to się okazało, że już niewiele czasu zostało na spanie. Trzeba na lotnisko się zbierać.
Chyba dzisiaj, w Nowy Rok, nikomu nic się nie chciało robić i wszędzie obsługa była na spowolnionych obrotach. Nawet w barze długo się czekało na piwko. Chcieliśmy spać w samolocie, więc do śniadania nie było kawy tylko delikatna, meksykańska koronka.
A gdzie w ogóle lecimy? A na nartki do Utah postanowiliśmy sobie na tydzień wyskoczyć. Wiem, że to dopiero początek sezonu i jeszcze nie ma idealnych warunków, ale niestety przez następne parę miesięcy nie damy rady na dłużej nigdzie pojechać. Utah ma wiele plusów, jednym z nich jest ilość śniegu na początku zimy. Wysoko w górach jest szybko zimno i już od późnej jesieni deszcz zamienia się w śnieg. Także pod koniec roku jest go już nawet trochę. Jedziemy do Park City. Jak dzisiaj rano sprawdzałem to mieli wszystkie 41 wyciągów otwartych i 267 z 341 tras narciarskich. Nie jest źle jak na początek stycznia.
Całą podróż przespaliśmy i po prawie pięciu godzinach wylądowaliśmy w mroźnym Salt Lake City. Zdziwiliśmy się tak niską temperaturą, -10C. Ostatnio jak byliśmy tutaj w kwietniu to krótkie spodenki i koszulki się przydały, a nie jak dzisiaj kurtki narciarskie.
W Park City Uber testuje swój nowy serwis, UberSKI. Wystarczy, że masz jakieś duży samochód i bagażnik na narty a już możesz pracować dla Ubera.
Szybko w 40 minut dojechaliśmy do resortu Park City. Tak to rozumiem, nie potrzebujesz samochodu, kłopoty i koszty posiadania samochodu w resorcie narciarskim odpadają.
Dlaczego Park City? Jest parę powodów. Znajduje się w Utah, więc ma dużo śniegu na początku sezonu, dawno tu nie byliśmy i jest na moim sezonowym bilecie.
Park City połączył się z Canyons i powstał największy resort narciarski w Stanach. O 1.5 raza większy niż Vail w CO. Czyli jest gdzie jeździć przez tydzień.
Byliśmy zmęczeni, więc zrobiliśmy sobie tylko krótki spacer po miasteczku, zjedliśmy kolację w hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas duży i intensywny dzień.
2018.04.22-24 Snowbird, UT
Końcem kwietnia, czy w maju narciarz niestety nie ma wiele opcji. Dużo resortów jest już zamkniętych. Główną przyczyną nie jest brak śniegu, ale względy ekonomiczne (brakuje narciarzy). W wyższych partiach gór grubość pokrywy śnieżnej jest nadal ponad metrowa, ale ludzi brak.
Do końca nie można zrozumieć dlaczego ludzie w listopadzie lub w grudniu tak bardzo chcą jechać na narty, a w maju czy nawet w czerwcu już deski dawno schowali za szafę. Początek sezonu wcale nie jest fajny. Mało śniegu, niewiele terenów otwartych, zimno, wiatr, dużo ludzi i ciemno o 4 po południu.
Koniec sezonu to zupełnie inna bajka. O wiele więcej śniegu, ciepło, słonce świeci aż do 8 wieczorem, puste stoki, brak kolejek, o wiele niższe ceny, dużo terenów otwartych....
Rano wszystko jest zmrożone i masz uczucie jakbyś jeździł w środku zimy. Gdzieś tak od południa mocne słońce podtapia śnieg i wtedy zaczyna się prawdziwe wiosenne narciarstwo. Narty wcinają się w miękki śnieg pozwalając uprawiać przepiękny, długi karwing. Ludzie wyrozbierani do koszulek (albo nawet i bez), gogle zamienione na okulary przeciwsłoneczne, przy wyciągach gra muzyka, opalone, uśmiechnięte twarze (a nie w maskach), na wyciągach zimno piwo schładza rozpalone ciała.... Mam wymieniać dalej?!?
Oczywiście ja na nartach jeżdżę i w listopadzie i w maju, więc mam porównanie. Najbardziej lubię puch w środku zimy, a poza puchem, którego pod koniec sezonu brakuje moim ulubionym okresem narciarskim jest wiosna.
Niestety wiosna ma też minusy. Mowa tu oczywiście o śniegu. Na ubitych trasach nie ma tego problemu, wszystko jest równe jak stół i nie trzeba wiele wysiłku żeby sobie fajnie zjechać. Natomiast żaden dobry narciarz nie chce się ograniczać tylko do ubitych tras. Większość ciekawych, świetnych terenów jest poza trasami.
Tutaj na wiosnę jest zupełnie inaczej. Nie ma już leciutkiego puchu. Śnieg jest głęboki, ciężki, zakręcanie w nim stwarza pewne trudności i wymaga dużego wysiłku. Przy ostrym słońcu i wysokiej temperaturze narciarz jest spocony po paru zakrętach. Dlatego plecak wypełniony po brzegi zimnym piwkiem jest tak samo potrzebny jak dobre umiejętności narciarskie.
Podczas takich zjazdów odpoczynek jest wskazany. Nie ma to jak usiąść na śniegu i w ciszy podziwiać cudowne widoki. Czasami tylko słychać kolejnego narciarza, który stara się jak najlepiej i najciekawiej przejechać kolejny odcinek. Błędy i wywrotki w tak miękkim śniegu nie są bolesne, więc każdy wyszukuje coraz to ciekawsze trasy.
Dzięki pomocy lokalnych my też często odkrywaliśmy ciekawe tereny i próbowaliśmy z nich zjeżdżać. Czasami łatwiej, czasami gorzej, ale zawsze z zadowoleniem, że kolejne tereny z przepięknymi widokami zostały odkryte.
Przyjechaliśmy tutaj na trzy pełne narciarskie dni. Jak się ma szczęście do pogody i warunków (my mieliśmy), to przez te 3 dni można się wyjeździć jak przez tydzień na wschodnim wybrzeżu. Mieszkaliśmy zaraz koło tras, ludzi prawie nie było, więc jazda była non-stop, z przerwami na ochłodzenie oczywiście.
Mieszkaliśmy w Snowbird. Zimą ten resort jest połączony trasami narciarskimi z kolejnym świetnym resortem, z Alta. Mimo, że Alta jest wyżej i ma więcej śniegu była niestety zamknięta. Miała ten sam problem, co większość resortów, brak chętnych do uprawiania białego szaleństwa. Szkoda, bo tam też są cudowne tereny.
Snowbird też jest wysoko położony. Dolne stacje są na 8,100 stóp (2,468m), a wyjeżdża się na 11,000 stóp (3,350m). Czasami wysokość negatywnie odbijała się na naszym tempie zjazdów i musieliśmy częściej stawać i wyrównywać oddech. W trzecim dniu było już ok.
Myśmy całymi dniami szusowali po stokach, a Ilonka...
"Ja niestety w Snowbird byłam tylko dwa dni. W poniedziałek rano musiałam już niestety lecieć na konferencję do Chicago. Tak więc niedzielę wykorzystałam w 100% na gonienie po górkach. Niestety tak jak Darek pisał, na tej wysokości brak tlenu jest odczuwalny. Snowbird też nie pozwala na up hill traffic - coś mam pecha w tym roku i nigdzie mi nie pozwalając chodzić. Nie narzekałam za bardzo bo po dole połaziłam, na górę wyjechałam a i tak jak na pierwszy dzień to wysokość trochę odczuwałam."
Zawsze po nartach siadaliśmy sobie na dole i w słoneczku wspominaliśmy kolejny, cudowny dzień. Nie byliśmy jedyni co tak odpoczywali, więc z innymi narciarzami przy piwku nawiązywaliśmy kontakty i planowaliśmy kolejne dni.
Oczywiście siedzieliśmy niedaleko polskiej flagi. W 2002 roku była tu olimpiada i nasz wspaniały Małysz wyskakał tutaj parę medali.
Fajnie się złożyło, bo miesiąc temu byliśmy w Whistler (Kanada) gdzie w 2010 też była olimpiada. Podróżujemy szlakami olimpijskimi. Kto za rok jedzie do Korei Południowej na narty sprawdzić gdzie nasz rodak Kamil wyskakał złoto?
Nie będę się rozpisywał gdzie i jakimi trasami jeździliśmy. Jechaliśmy tam gdzie nas narty niosły, a wieczorami odpoczywaliśmy na balkonie a później włóczyliśmy się po malutkim miasteczku.
Szkoda, że nie mieszkamy w Salt Lake City i nie mamy w tak piękne góry godzinki samochodem. Wtedy na pewno w sezonie miał bym ponad 30 dni narciarskich, a nie jakieś 20+. Z NY muszę jechać minimum 4-5 godzin samochodem żeby jeździć na nartach w miarę fajnych terenach, ale tym górkom dalej daleko do Snowbird.
Trzy dni zleciało i niestety wróciliśmy do NY. Ilonka wyjechała z gór wcześniej bo miała jakąś konferencje w Chicago.
Być może był to nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. A może jednak nie. Killington obiecuje, że będzie czynny do końca maja albo nawet do czerwca. Pożyjemy, zobaczymy....
Jak coś to zdamy relacje.
2018.04.21 Salt Lake City & Snowbird, UT
Wiosna w tym roku w Stanach jakoś nie chce przyjść. Nawet teraz, pod koniec kwietnia zdarzają się śnieżyce na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Większość ludzi to denerwuje i smuci, a nas narciarzy cieszy. Ogólnie to lubimy śnieg w górach więc nie narzekamy tylko jedziemy / lecimy w jego kierunku.
Darek nie mógł odpuścić i zamarzył o spring skiing (wiosennych nartach) na zachodnim wybrzeżu. Dobrze, że mamy dużo mil i kredytów w liniach lotniczych to nadal mogliśmy pokombinować i za cenę wschodniego wybrzeża przelecieć się do Salt Lake City a dokładniej do Snowbird w stanie Utah. Utah reklamuje się jako stan z najlepszym śniegiem w USA. Darek potwierdza. Suche powietrze z pustyń, duże góry i częste opady na północy stanu powodują, że Utah ma jedne z najlepszych resortów narciarskich. Niestety część resortów ustaliła datę zamknięcia sezonu na koniec marca więc wyboru nie mieliśmy za dużego – ale Snowbird też jest w czołówce więc w cale nie narzekaliśmy.
Zima zrobiła psikusa wszystkim w tym roku. Z początkiem zimy opady były bardzo słabe i nikt nie wróżył długiej zimy. Matka natura jednak lubi pomieszać i w kwietniu Snowbird dostał potężne ilości śniegu. Sezonowa ilość opadów doszła do 375” (prawie 10 metrów). Tak więc Snowbird miło nas zaskoczyło i jak Darek sprawdzał stan tras to nadal połowa (czyli ponad 100) była otwarta. Takiej szansy nie można było zmarnować i nawet większa grupa się uskładała. W sumie poleciało nas 4 osoby.
Ja wyleciałam już w piątek wieczorem. Nigdy nie byłam w Salt Lake City (SLC) więc miałam w planie pozwiedzać rano trochę miasto zanim Darek z kumplami doleci. Wylot miałam dość późno w nocy więc mogłam podziwiać NY z lotu ptaka. Nie napiszę nic nowego jak stwierdzę że NY z góry jest niesamowity. Patrzysz na tą ilość świateł. Na to życie toczące się w dole i uświadamiasz sobie jaki jesteś malutki hipek. Miałam nie tylko miejsce zaraz przy oknie ale też widoczność była super. Mogłam nawet zlokalizować Time Square na Manhattanie wyróżniający się kolorowymi światłami. Chyba żadne inne miasto nie jest aż tak rozległe i nie ma tyle świecących punkcików widocznych z góry.
Wylądowałam w SLC już po północy więc szybko pojechałam do hotelu blisko lotniska i do spania. Między NY a SLC jest dwie godziny różnicy więc już było koło 3 rano nowojorskiego czasu. Ja szłam spać a Darek pomału się przebudzał. Jego samolot był wcześnie rano i koło 5:00 musiał wstać. Dobrze, że miał tylko podręczny to mógł dłużej pospać i nie tracić czasu na lotnisku.
Ja się zmobilizowałam i wstałam tak szybko jak budzik zadzwonił. Wiedziałam, że mam czas do ok. 11 rano kiedy to chłopaki wylądują i mnie gdzieś zgarną. Oni za bardzo nie lubią zwiedzać amerykańskich miast więc to co zobaczę do 11 jest moje. Na szczęście SLC jest stosunkowo małym miasteczkiem, które w 2-3h można obejść. Jak tylko wyszłam z hotelu, żeby złapać taksówkę to pozytywnie zaskoczyła mnie temperatura. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Taki idealny na road trip. Ja wskoczyłam do taksówki i pojechałam do Eva’s bakery. Koleżanka poleciła mi tą piekarnię. Rzeczywiście warto. Mają oni salę z kelnerami gdzie można zjeść prawdziwe śniadanie, jakieś jaja czy co tam kto woli. Albo można wziąć croissant na drogę, kawę w łapkę i ruszyć w miasto. Croissant'y były chyba największe jakie do tej pory widziałam. Niestety nie zrobiłam zdjęcia bo była taka kolejka, że ciężko było się przepchać. Zdecydowanie polecam Eva’s bakery. Kupiłam ekstra croissant bo wiedziałam, że chłopaki chętnie coś przekąszą po długim locie. Tak więc z torbą croissant’ów i aparatem ruszyłam w miasto.
Miasto dopiero budziło się do życia. Część ludzi biegała, część miała numerki jak po jakimś maratonie, część dopiero leniwie budziła się do życia. Miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie, zwłaszcza czystość. Ulice i chodniki ładnie zadbane, piękna pogoda i niewielka ilość ludzi na ulicach. Po Nowym Jorku to nawet można powiedzieć, że opustoszałe ulice. Było tak miło, że nawet się zlitowałam i jednemu bezdomnemu dałam croissant. To był mój błąd. Człowiek chce być miły a potem są tylko problemy. Dużych problemów nie było ale jak tylko dałam jednemu gościowi jedzenie to zauważyłam, że jakaś babka zaczęła za mną iść, troszkę nawet przyspieszając. Wyglądała na bezdomną też, więc mój instynkt mieszczucha podpowiedział mi, żebym przyspieszyła. I tak wchodząc do jednego budynku i wychodząc innymi drzwiami, w końcu ją zgubiłam. Miałam nie daleko do Temple Square więc szybko tam doszłam i już byłam bezpieczna.
Tutaj było dużo więcej ludzi i jakoś tak milej. Temple square to ogrody wokół pięknej katedry. Szkoda, że nie mogłam wejść do środka. Kościół wyglądał na zamknięty i pomimo, że dużo ludzi wchodziło do okolicznych budynków tzw. „plebani” to sam budynek katedry był zamknięty.
W Utah jest bardzo dużo mormonów. Wieżą oni w Biblię i Jezusa ale wieżą też w Książkę Mormona. Nie uznają picia alkoholu, kawy, palenia papierosów i ogólnie prowadzą dość zdrowy tryb życia. Są bardzo zrzeszeni i aktywnie uczestniczą w życiu kościoła. Mormoni często są kojarzeni z poligamią ale jest to historyczna praktyka i w dzisiejszych czasach nie uznawana przez ich kościół.
Niech sobie wieżą w co chcą tak długo jak nie ranią innych ludzi – to jest moja zasada. I muszę przyznać, że mormoni są bardzo mili. Jak tylko Pan przy katedrze, zobaczył, że pstrykam zdjęcia, że mam fajny aparat to mi poradził abym weszła do budynku obok i wyjechała na 10 piętro. Trochę się zdziwiłam ale on mówi, że spoko, żebym poszła i wyjechała. Tak też zrobiłam. Szłam dopóki ktoś mnie nie zatrzepi gdzie jadę. Na samej górze była Pani, spytała się w czym może mi pomóc. A ja na to, że słyszałam, że stąd jest piękny widok na katedrę. Pani powiedziała, że tak i żebym sobie pochodziła, popstrykała zdjęcia. Super – przemili ludzie.
Tak też zrobiłam i w końcu mogłam ująć cała katedrę na zdjęciu. Piękna, nie? Po katedrze przyszedł czas na Capitol Hill. Jest to główny budynek urzędowy stanu Utah. Kolejny piękny budynek otoczony pięknymi ogrodami.
Jak się wyjdzie na samą górę po schodach to można ładnie podziwiać miasto położone na tle pięknych gór. Jak tak skakałam po schodach to Darek napisał, że wylądowali. Oni te góry widzieli pięknie z lotu ptaka.
Chłopaki musieli jeszcze wypożyczyć auto i odebrać mój bagaż z hotelu tak więc wiedziałam, że mam jeszcze trochę czasu. Jednak tu było tak przyjemnie, że wcale nie chciało mi się ruszać. Kurtka i bluza poszły już do plecaka a ja nareszcie po tej całej zimie mogłam w krótkim rękawku relaksować się na ławeczce.
Capitol sam w sobie został obfotografowany na dziesiątą stronę. Drugą atrakcją był Pan co puszczał bańki mydlane. Miał te duże kije ze sznurkiem więc bańki jakie puszczał były ogromne. Dzieci miały radochę goniąc za nimi a ja miałam radochę pstrykać zdjęcia i po prostu je obserwować.
Koło 10 rano coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić do „parku” widać, że miasto się budziło do życia. Część ludzi pewnie przyszła po kościele bo byli ładnie ubrani, część w sportowych ubraniach ćwiczyła na schodach budynku. Każdy robi to co lubi.
W końcu chłopaki do mnie dojechali. Zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie, croissant – te które bezdomni nie zjedli. Ciacha pomimo, że ogromne nie zaspokoiły głodomorów więc pojechaliśmy do garażu – knajpa naprawdę nazywa się GARAGE (on Beck). Jest trochę na obrzeżach miasta i z początku reakcja w samochodzie byłą – co??? Tam mamy jeść??? Przecież to jakaś rudera...
Rudera, ruderą ale motocykli przed nią było multum. A jak jest dużo motorów to i jedzenie musi być dobre. I tak też się stało. Jak weszliśmy do środka to się pozytywnie zaskoczyliśmy. Był fajny bar, duże patio ze stolikami na zewnątrz, przemiła obsługa i pyszne jedzenie. Czego chcieć więcej.
Podobno specjalnością tego miejsca są ziemniaki zwane: Fried Mormon Funeral Potatoes (Smażone Mormońskie Pogrzebowe ziemniaki). Tak naprawdę są to utarte ziemniaki, zmieszane z przyprawami, boczkiem, serem, cebulką i ubite w kulkę, obtoczoną płatkami kukurydzianymi i usmażone w oleju. Wzięliśmy talerz na przystawkę, żeby każdy spróbował. Ciekawa wersja polskich placków ziemniaczanych. Dodatkową atrakcją były metalowe talerze an których to podali. Prawie jak w wojsku.
Wypiliśmy po piwku, zjedliśmy po sałatce czy hamburgerze i ruszyliśmy w drogę. Nauczeni już, że w resortach zawsze jest drogo zaopatrzyliśmy się w jedzenie i piwo. W Utah przez dłuższy czas były dość duże restrykcje na alkohol. Ze względu na główną religię w tym stanie alkohol nie był często spożywany i ciężko było znaleźć prawdziwy bar. Na szczęście, turystyka wygrała i ludzie szybko zrozumieli, że turyści potrzebują bary. Utah ma piękne parki narodowe. Piękne resorty narciarskie, więc to normalne, że dużo turystów tu przyjeżdża. Aktualnie rejon SLC jest całkowicie znormalizowany i ma te same przepisy co pozostałe stany. Natomiast inne części Utah jeszcze gdzie nie gdzie mają oboszczenie, że alkohol można zamówić tylko do jedzenia. Sklepy alkoholowe kontrolowane są przez stan (tak jak w New Hempshire) i nie można kupić alkoholu w zwykłym Wal-Mart (można tylko do 3.8%). Tak więc wycieczka do sklepu monopolowego też musiała być.
Zaopatrzeni we wszystko ruszyliśmy w góry. Z miasta do resortu jest tylko 40 min. Szczęściarze. Tyle to ja do pracy codziennie jadę. Nie dziwota więc, że jak myśmy jechali do resortu to dużo ludzi już wracała do miasta. Pewnie jutro też tu przyjadą. Oni natomiast nie muszą płacić za hotele. Zajechaliśmy bez problemu, zameldowaliśmy się w The Lodge i podziwialiśmy górki. Widok z okna mamy pierwsza klasa i można podziwiać stoki narciarskie. Za dużo narciarzy nie widać ale za to śniegu w górach jest jeszcze dużo.
Było już koło 5 po południu więc stoki zamykali, muzyka na żywo się skończyła ale my i tak siedzieliśmy na tarasie i piliśmy piwko podziwiając góry. No i smarując się kremami. Tutaj słońce na maksa smaży więc nawet się nie zorientujesz kiedy się spalisz. Jesteśmy na wysokości 8100 ft (2469 m). To już jest dość wysoko i powietrze jest lżejsze przez co słońce bardziej pali.
Jak tylko słońce zaszło za góry zrobiło się chłodno. Zachód słońca to też czas na kolację więc poszliśmy do budynku obok do włoskiej knajpki. Niestety wiele miejsc już zamykają na sezon więc wybór menu był ograniczony ale nawet udało nam się coś wybrać i zjeść coś dobrego. Mieli też stół do bilarda. Wow – lata nie grałam. Nigdy jakoś nie miałam cierpliwości do tej gry ale nawet dość ją lubię. Tak więc dziubdziuki (Darek i ja) przeciwko Grzesiowi i Damianowi – graliśmy o to kto stawia kolejkę. My pierwszą postawiliśmy bo przegraliśmy, ale szybko się odegraliśmy i teraz Damian z Grzesiem nam wiszą po kolejce. Coś czuję, że dziś znów będzie rewanż. W końcu Maślanki wygrały 2:1.
Długi dzień pełen przygód więc pora iść spać – jutro w górki!