
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.08.28 Warszawa i Borne Sulinowo, PL (dzień 2)
Borne Sulinowo, Groß Born, czy Борне-Сулиново to nasza kolejna destynacja. Miasteczko położone w centralnej części Pojezierza Drawskiego przeszło w swojej historii przez wiele rąk aby w 1993 roku uzyskać prawa miejskie.
Historia Bornego jest bardzo ciekawa. Nie wiem czy mi się uda tu ją opisać więc polecam Wikipedię.
Dla mnie historię Bornego najbardziej przybliża mur. Przy ulicy Orła Białego na murach, poprzez zdjęcia ukazana jest cała historia miasta od czasów jak była to wieś Linde (póżny wiek XIX).
Z końcem wieku XIX i początkiem XX ludzie mieszkali sobie tu spokojnie we wsi zwanej Linde. Potem zaczęły się jazdy. Najpierw wszedł Hitler ze swoimi wojskami i stworzył tu koszary wojskowe. Po wyzwoleniu pojawili się Rosjanie a teraz to już jest mieszanka wybuchowa. Ale najważniejsze, że wybuchowa śmiechem. A dlaczego mieszanka? Dlatego, że do Bornego Sulinowa zjeżdżają ludzie z całej Polski. Ludzie którzy mają dość dużych miast, monotonnej pracy i chcą cieszyć się życiem. Co nas sprowadziło do Bornego? Sprawy rodzinne ale też chęć odpoczęcia i pobycia trochę w lesie. Bo prawda jest taka, że gdzie tu się nie wyjdzie to widać albo las albo jezioro (którego w zasadzie nie widać bo otoczone jest lasem).
W Bornym czas płynie leniwie ale tak pozytywnie leniwie. Z jednej strony nikomu się nigdzie nie spieszy a z drugiej każdy jest zajęty swoim hobby i słabo ma czas na wszystko. A jak znajdzie troszkę czasu to idzie do baru “Pod Orłem”, żeby się rozerwać i spędzić miło czas z przyjaciółmi bo tam każdy jest przyjazny i chętny do rozmowy.
My w Bornym spędziliśmy cztery noce. W niedzielę wylądowaliśmy w Warszawie. Lot z Amsterdamu nawet udał nam się bez żadnych przygód. Straszyli nas, że lotnisko w Amsterdamie nie ogarnia napływu turystów ale odstukać wszystko poszło sprawnie. W Warszawie wypożyczyliśmy Merola i ruszyliśmy po ciastka… to już jest tradycja, że pobyt w Bornym zaczyna się od wyśmienitych ciastek z Deseo.
A jak już pojechaliśmy do Fort 8 (Suwak) w Warszawie po ciastka to nie obyło się bez lunchu w BeefShop. Darek jak wszedł i zobaczył te wszystkie mięska to aż mu szczęka opadła i stweirdził, że jak kiedyś w Polsce zamówi steaka (a chce spróbować jak rodacy robią amerykański specjał) to zamówi go właśnie tu i teraz. No więc poleciał T-Bone…z masłem czosnkowym rozpływający się po ciepłej powierzchni mięsa.
Ocena - jakość można porównać do dobrych steaków robionych w domu na grillu. Troszkę mu jednak brakowało do steaków najwyższej jakości przyrządzanych w dobrych Steakhousach w Stanach czy innych krajach. Ale będą z nich ludzie. Moja kanapka z pastrami była przepyszna i pobiła słynne kanapki z Katz’s Deli.
Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy do pokonania około 450 km a że trasy nie należały do najszybszych to przewidywany czas przejazdu to około 5h. Mniej więcej tyle nam to zajęło. Tak więc po dojechaniu o 8 wieczór pozostało zjeść tylko pyszne pierogi, które już na nas czekały. Tak się na nie rzuciliśmy z czystego łakomstwa, że nawet zdjęcia nie zrobiliśmy. Ale były przepyszne. Darek stwierdził, że poezja i lepszych nie jadł w życiu…a trochę już żyje i pierogów trochę też już zjadł.
2022.08.27 Amsterdam, NL (dzień 1)
Nadrobiliśmy troszkę sen i ruszyliśmy na miasto. W Amsterdamie byliśmy w 2018 roku. Wtedy zwiedziliśmy Belgię i trochę Holandii, skupiając się głównie na Amsterdamie i okolicach. Zwiedzaliśmy wtedy młyny, pływaliśmy łódką po kanałach i robiliśmy wszystkie turystyczne rzeczy.
Tak więc bez pospiechu, bez zaplanowanych łódek, wycieczek, napiętego planu mogliśmy się powłóczyć po mieście i zapuścić się w uliczki mniej uczęszczane. Nasz hotel jest niedaleko lotniska, tam gdzie są pola i pasą się owce.
Z lotniska do centrum jeździ pociąg. Bardzo wygodne połączenie gdzie w 15-20 min można się dostać z lotniska nad dworzec główny. Z dworca przespacerowaliśmy się do browaru pod młynem…. młyny muszą być.
De Gooyer Molen, wiatrak jest najwyższym drewnianym wiatrakiem w kraju. Kiedyś produkował mąkę a aktualnie otoczony jest browarami i pełni funkcję atrakcji turystycznej.
Spróbowaliśmy lokalnych piwek, nawet Darek dał się pani namówić na sprobowanie owocowego piwa. Totalnie nie w naszym stylu więc cieszyliśmy się, że dostaliśmy tylko mały kubeczek na spróbowanie.
Po oficjalnym rozpoczęciu wakacji i wypiciu piwka postanowiliśmy trochę pochodzić. Szliśmy obrzeżami centrum i bardzo pozytywnie zachwycaliśmy się architekturą, czystością, spokojem, ilością rowerzystów a przede wszystkim brakiem turystów. Super było tak spokojnie przejść się ulicami nowego miasta.
Tak spacerując zawędrowaliśmy do francuskiej restauracji gdzie planowaliśmy zjeść kolację. Tak naprawdę restaurację znalazłam wcześniej i używając Google translator zrobiłam rezerwację. Prowadząc Darka do miejsca jego kolacji widziałam coraz większą konsternację. Wiedział że napewno będzie pysznie, ale pytanie czy uda nam się dogadać. Trauma po Japonii wróciła. W Japonii bowiem też poszliśmy do lokalnej, bardzo dobrej restauracji. Problem pojawił się, że była za lokalna i musieliśmy użyć Google translatora, żeby w ogóle coś zamówić.
Nie było źle, stolik na nas czekał, w środku pachniało pięknie serami, ludzi było trochę ale nie pełno a panie kelnerki mówiły ładnie po angielsku.
Poleciało raclette. Najlepsze jakie w życiu jedliśmy było we Francji. Wtedy dali nam połowę koła sera. Tym razem restauracja była Francuska ale raclette już było mniejsze bo tylko ćwiartkę dawali. Ogólnie się cieszyłam, że będę mieć okazję przetestować mniejszą lampę tylko na ćwiartkę sera. Myślałam kiedyś ją kupić do domu ale jednak lampa na połowę jest lepsza. Serek się fajniej topi. Tak że jak kiedys będę mieć domek w gorach to pierwszy zakup będzie lampa do raclette. Do połówki sera potrzeba tak z 4-6 osób więc mam nadzieję, że jacyś chetni się znajdą.
Kolacja była przepyszna. Objedliśmy się serkiem jak nigdy. Darkowie do szczęścia brakowało tylko Heinekena. Piwo Heineken jest holenderskim piwem i pomimo, że średnio za nim przepadamy to Darek bardzo chciał przekonać się, że lany prosto z fabryki jest tak samo niedobry.
Fajna knajpkę znaleźliśmy w hotelu L'Europe. Darek mógł wreszcie spróbować lanego Heinekena a ja znalazłam sobie coś na trawienie. Zmęczenie jednak dawało się nam we znaki i po kednym drinku wzięliśmy Ubera do hotelu. Jutro znów trzeba wcześnie wstać i znów na lotnisko. Taki jeden dzień przerwy w innym kraju jest jednak przydatny, zwłaszcza, jak się człowiek stęsknił za Europą.
2022.08.26 Amsterdam, NL (dzień 0)
Się podziało….bierzemy z Darkiem nasze najdłuższe wspólne wakacje. Tak dużo wolnego wzięliśmy tylko na Azję ale tam się leciało, i leciało więc nawet ciężko to policzyć. Nawet do Nowej Zelandii nie wzięliśmy tyle dni wolnego. A ile to jest dużo? 17 dni…w sumie jak wliczyć piątek, który spędzimy w większości w samolocie, taksówkach i na lotnisku to nawet podejdzie pod 18 dni. Już słyszę w tyle głos Darka….ile???
Tyle dni to pewnie gdzieś daleko, jakaś Antarktyda… nope….nie aż tak daleko ale za to równie ciekawie. Home sweet home…. tak dokładnie, lecimy na 2 tyg do Polski. Tym razem jednak będziemy jeździć po Polsce. I to nas najbardziej cieszy. Od północy na południe zachodnią stroną kraju. Będziemy spać w sześciu różnych miastach, zrobimy kilometry po polskich drogach, zjemy tonę pierogów i znając nas zrobimy tysiąc zdjęć.
Zanim jednak wylądujemy w ojczystym kraju, czeka nas przygoda w Amsterdamie. Chyba każdy słyszał o problemach KLM. Tak, właśnie KLM lecimy. Nam samolot odwołali parę miesięcy temu. Szczęście w nieszczęściu, odwołali ten krótki z AMS do WAW. Pozostały nam dwie opcje….. 8h przesiadki albo spędzenie nocy w Amsterdamie.
Jak myślicie, co wybraliśmy? Oczywiście, że noc w Amsterdamie. 8h czekać na lotnisku po wylądowaniu o 6 rano….ta opcja jest nie aktywna. W Amsterdamie już byliśmy więc teraz będzie bardziej włóczenie się po mieście. Trochę stęskniliśmy się za starym kontynentem więc, aż się nie możemy doczekać.
Ostatni raz lecieliśmy w maju. Wtedy obraziliśmy się na latanie. Powiedzieliśmy, że poczekamy aż bilety stanieją, aż linie lotnicze znajdą pracowników i ogólnie jak całe to szaleństwo się skończy. Trzy miesiące odwyku tyle dobrego nam zrobily, że nakupiliśmy biletów i do końca roku mamy kolejne 3 wycieczki zaplanowane ale myślimy o czwartej. Jednak człowiek raz uzależniony będzie zawsze uzależniony. W naszym przypadku od ilosci rezerwacji i planów podróżniczych na przyszłość.
Odstukać z NY wylecieliśmy bez problemów. To znaczy standardowo swoje musieliśmy odstać w kolejce do startu. Widać, że ruch samolotowy wrócił do normy i tradycyjne 30 min od odjazdu z gate do startu trzeba doliczyć. Tak, na lotniskach też są korki i to całkiem nie małe.
Byliśmy troszkę zmęczeni po wczorajszym wieczorze. Więc udało nam się trochę pokimać w samolocie. Wczoraj bowiem byliśmy na koncercie Duran Duran, chłopaki tylko raz graja w NY więc nie było wyjścia a że dostałam bilety za darmo to idealne się złożyło. Ja w sumie Duran Duran nie znam za dobrze ale dla “Come Undone” czy “Ordinary World” chętnie posłucham.
Odstukać lot minął spoko i nawet bagaże doleciały. Wcześnie wylecieliśmy więc i wcześnie wylądowaliśmy. Jeszcze ciemno bylo jak kołami dotknęliśmy ziemi Holenderskiej.
Wylądowaliśmy o 5:30 rano. Dla nas to północ więc trochę nam się chciało spać. Dobrze, że wzięłam hotel na dwie noce więc jak tylko dojechaliśmy do hotelu to dostaliśmy pokój i śniadanko.
Jak się chce mieć gwarancję, że pokój będzie dostępny wcześnie rano to lepiej zarezerwować go na dłużej. Na szczęście moja zniżka pozwoliła nam mieć dwie noce w cenie jednej więc zaraz po śniadaniu, poszliśmy spać i obudziliśmy się dopiero o 2 po południu.
2022.08.05-07 Phoenicia, NY (Catskills Mountains)
Biwaki….jako dziecko jeździłam na nie może raz, dwa razy w roku. Jak przeprowadziłam się do Stanów to jeździłam raz, dwa razy w miesiącu. Odkąd sprzedaliśmy samochód, jeździmy raz do roku. Odkąd nasi przyjaciele, zagorzali miłośnicy biwaków się wyprowadzili, średnia pewnie spadnie jeszcze bardziej.
Ogólnie biwaki są fajne, już nawet to spanie pod namiotem jakoś przeżyje (na krótko), choć wiadomo, dobre łóżko z materacem na starość jest fajne. Na komary też znaleźliśmy już sposób (Thermacell). Natomiast znoszenie wszystkiego z 3 piętra i pakowanie tych wszystkich tobołków nie należy do przyjemności, rozkładanie namiotu w deszczu, albo siedzenie na słońcu w samo południe…to są małe wady biwakowania pod namiotem.
Dlatego coraz częściej ostatnio wybieraliśmy opcję wynajęcia domku w którym można palić ognisko. Pensylwania, upstate NY to rejony gdzie w małych miejscowościach, po lasach można znaleźć dość fajne miejscówki. Co nas więc skłoniło na kolejny wyjazd pod namioty? Nowe pokolenie… Dla dzieci to nadal jest frajda. Szukanie potworów z latarkami po lesie, jedzenie marshmallows (w stanach ognisko bez marshmallows to nie ognisko), czy gonienie cały dzień po trawie to nadal najlepsze zabawy. Dzieciom nawet deszcze nie przeszkadza bo przecież zasada jest prosta, im bardziej brudno tym lepiej!
Z Darkiem wczuliśmy się w rolę wujka i cioci i zorganizowaliśmy wyjazd pod namioty do pobliskich gór Catskills, koło miasteczka Phoenicia. A dokładnie do parku stanowego Woodland.
Kamping Woodland jest spoko. Czasem za bardzo trzymają porządek i nie pozwalają dokładać do ogniska po 10 wieczór. Jest to też miejsce które czasem odwiedza misiu więc trzeba wszystko chować do auta a śmieci w miarę szybko wyrzucać. Wg. nas przez to, że tak bardzo pilnują jest to dobra miejscówka dla dzieci bo nie będzie bydła i imprez po nocy.
Na jedną noc średnio chciało nam się jechać ale udało nam się załatwić piątek wolny. Rano jak zwykle przygotowania, Darek na chwilę poszedł do pracy i o 4 po popołudniu udało nam się wyjechać z miasta. Znaczy się wyjazd trwał ponad godzinę bo oczywiście w piątek po pracy każdy gdzieś wyjeżdża albo wraca z miasta do swoich domków. My czasem zapominamy jak bardzo zakorkowany jest NY bo używając metra tego się w ogóle nie odczuwa.
Nie robiliśmy, żadnych przerw i na kamping zajechaliśmy trochę po godzinie 19. Chcieliśmy zajechać jak najszybciej, żeby jeszcze za dnia się rozbić i ogarnąć parę rzeczy jak np. kupić drzewo na ognisko. I tu pojawił się problem… nie ma drzewa. Zazwyczaj drzewo na ognisko kupuje się u opiekuna (rangera) pola namiotowego. Można też kupić w domkach po drodze (jeśli ludzie sprzedają) albo na stacjach benzynowych. My mieliśmy zapakowane auto po dach więc po drodze nic nie mogliśmy kupić. Skoro na kempingu też się nie da kupić to Darek zostawił mnie z zadaniem rozłożenia namiotu a sam pojechał szukać drzewa. Udało mu się dopiero w miasteczku na stacji i zajęło mu to z godzinę. W między czasie ja przygotowałam nam domek i wzięłam się za przygotowywanie kolacji.
Ale nam się chciało jagnięciny… w domu rzadko robimy bo na patelni to nie to samo. Już prawie zapomnieliśmy jakie to dobre. Wcinaliśmy aż uszy nam się trzęsły. Misiowi pewnie też ale na szczęście nie przyszedł nas odwiedzić choć pewnie mu pachniało.
Tydzień wczesnego wstawania, dzień pełen wrażeń i ciągłego ruchu szybko nas zmorzyły. Po kolacji posiedzieliśmy troszkę przy ognisku ale nie za długo, posprzątaliśmy i wskoczyliśmy do namiotu. Uff.. ale było ciepło. Nawet o północy nie trzeba było śpiworów ani koców. Dopiero koło 4 rano troszkę się ochłodziło i się przebudziliśmy, żeby się przykryć, ale rano jak tylko słońce wyszło znów w namiocie zrobiło się tak ciepło, że się nie dało pospać.
Z Woodland jest parę szlaków i można sobie fajnie wyjść w górki. Pomysł super ale może nie jak jest ponad 30C. Tak więc pomimo, że hiku chciało nam się bardzo to chodzić z plecakiem po upale 30C jakoś nas nie zachęcało. Postanowiliśmy więc zrobić speed hike (szybki marsz). Po śniadanku, wzięliśmy tylko dużą butelkę wody i ruszyliśmy przed siebie do góry. Szlak wychodzi prosto z kampingu i już na start pnie się dość mocno do góry.
Szliśmy w miarę szybko do góry i pot się z nas lał strumieniami pomimo, że był cień. ponad godzinka takiego wysiłku jest wskazana dla nas mieszczuchów. Powietrze prawie stało, wilgotność była dość duża no i oczywiście temperatura. Tak więc jak wypiliśmy całą butlę wody to postanowiliśmy schodzić. Akurat było południe więc słoneczko coraz bardziej przyświecało.
Zejście jak to zejście było szybsze i dużo łatwiejsze. A na dole w przenośnej lodówce mieliśmy chłodne napoje więc można było trochę się ochłodzić. Szkoda tylko, że na naszym polu nie było cienia. Nawet nie było gdzie rozłożyć stołeczka, żeby w cieniu się ochłodzić. Dlatego podjęliśmy decyzję rozpieszczonych mieszczuchów i pojechaliśmy do miasteczka do klimatyzowanego browaru.
Na kempingu nie ma zasięgu więc wycieczka do miasta była nie tylko w celu ochłodzenia się ale też sprawdzenia telefonów i statusu reszty ekipy która miała dojechać w sobotę. Browar Woodstock jest chyba w miarę nowy. To znaczy, jest nowy dla nas ale my ostatni raz w Phoenicia byliśmy jakieś pięć lat temu więc ciężko powiedzieć kiedy dokładnie powstał. Otwieranie browarów w małych miejscowościach, na obrzeżach miast jest bardzo popularne i w sumie dobrym pomysłem. Ziemia na obrzeżach jest tańsza a browar potrzebuje miejsca. Do tego taki browar daje miejsce pracy wielu ludziom, powód turystom, żeby odwiedzić ten zakątek świata no i wszystko się kręci.
Zimne piwko w klimatyzowanym pomieszczeniu było rajem. Niestety reszta załogi już prawie dojeżdżała do kempingu więc długo nie mogliśmy posiedzieć. Trzeba wracać na pole namiotowe, pomóc im się rozłożyć no i przyszykować kolację. Na szczęście zbliża się wieczór więc w lesie będzie nie tak źle i może nawet czasem powieje delikatny wiaterek.
Wieczór minął na zabawach z dziećmi, które były w siódmym niebie bo tyle się działo a rodzice nie krzyczeli, że muszą iść spać. Świeże powietrze, ruch i emocje zrobiły jednak swoje i dzieci szybko padły a dorośli mogli pogadać i odpocząć przy ognisku. Można tak godzinami patrzeć w ognisko i zapomnieć o wszystkich problemach tego świata. Po prostu żyć chwilą i cieszyć się czasem z przyjaciółmi i rodziną.
W niedzielę niestety trzeba było się zbierać. Niestety musieliśmy spakować się przed 10 rano ale udało nam się znaleźć fajną miejscówkę na łące na terenie kempingu. Tam się przenieśliśmy i wzięliśmy się za robienie śniadania… a może powinnam napisać brunchu. Bo w sumie po tym całym pakowaniu, przygotowaniach itp to śniadanie zjedliśmy dopiero koło południa. Na świeżym powietrzu wszystko smakuje lepiej a zwłaszcza kawa. Niby rozpuszczalna ale jak człowiek tak sobie siądzie w wygodnym krześle, na świeżym powietrzu i popatrzy na las z kubkiem kawy w ręce to szybko zrozumie, że właśnie te małe chwile w życiu liczą się najbardziej.
Z kempingu przegoniła nas burza. Dobrze, że deszcz wytrzymał do niedzieli. Poza przelotnymi opadami w piątek to pogoda dopisała i na szczęście nie lało. Zaczęło dopiero jak już prawie wszystko spakowaliśmy po śniadaniu do auta. Tak więc skoro deszcz mówi, że pora wracać to pora wracać. W domu czeka nas jeszcze trochę roboty z wynoszeniem wszystkiego na górę, i rozpakowywaniu. Łatwiej jednak podróżuje się samolotem kiedy można maksymalnie spakować jedną walizkę. Potem jest zdecydowanie mniej do rozpakowywania… Ciekawe kiedy będzie następny kemping. Nie sądzę, że w tym roku… w tym roku po prawie 3 miesiącach nie latania znów czeka nas maraton samolotów… jesień wygląda intensywnie i Europejsko…
2022.07.10 Manchester, VT (dzień 2)
Pobudka po całym dniu na rowerach nie należała do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza, że nie dostaliśmy pozwolenia na późniejsze opuszczenie apartamentu i musieliśmy spakować się do 10 rano. Bolało…. na szczęście poranna kawka i jajecznica postawiły nas na nogi. Zresztą w taką ładną pogodę nie można się obijać i trzeba zwiedzać dalej.
Dziś już wracaliśmy do NY ale chcieliśmy wykorzystać dzień i pozwiedzać troszkę Vermont. Zaczęliśmy więc od Rutland. O Rutland pisałam nie tak dawno, ale chętnie wróciłam znów do tego miasteczka. Rutland jest przykładem małego miasteczka z trzema ulicami na krzyż, gdzie wiele się dzieje i przejście ulicą wcale nie jest szybkie. Na każdym kroku jest albo jakiś fajny mały sklepik, albo kawiarenka, albo graffiti albo ławeczka ciekawie pomalowana.
Tym razem miasteczko jeszcze spało i wszystko było zamknięte. Chyba dopiero o 11 am otwierają te małe sklepiki i kawiarenki. I tak dopiero co byliśmy po śniadaniu więc jakoś nie narzekaliśmy. Popstrykaliśmy zdjęcia i ruszyliśmy dalej w drogę.
Hildene to był nasz główny przystanek i największa atrakcja dzisiejszego dnia. Hildene jest letnią posiadłością Roberta Lincolna. Robert był synem prezydenta Abrahama Lincolna. Posiadłość znajduje się niedaleko miasteczka Manchester w Vermont. Samo miasteczko jest już dość historyczne. Położone w południowym Vermont zostało założone w 1761 roku. Do połowy XIX wieku miasteczko to głównie było przystankiem dla podróżujących, znajdowało się tam dużo zajazdów i tawern. Pierwszy zajazd został wybudowany w 1769 roku na posiadłości, na której aktualnie znajduje się Equinox Hotel (kiedyś był w sieci Marriotta).
My skupiliśmy się na odwiedzinach u Roberta… oczywiście Roberta Lincolna. Aktualnie cała posiadłość to jedno wielkie muzeum. Większość eksponatów i wyposażenia wnętrza pozostała jednak po rodzinie. Pokolenie Linkolnów zakończyło się na wnuczce Roberta, Mary (Peggy) Lincoln Beckwith 1898-1975. Ponieważ Peggy nie miała żadnych spadkobierców to cała posiadłość została przekazana w ręce kościoła a później odkupiona w celu zbudowania tam muzeum.
Przed wejściem do tej ogromnej rezydencji, z cegieł ułożony jest zarys małej chatki w której urodził się Abraham Lincoln. Kiedyś w takiej małej chatce mieszkało nawet do 5 ludzi. Jedno pokolenie i jak wiele może się zmienić, zwłaszcza rozmiar domu!
Robert Lincoln przeprowadził się do Hildene jak miał około 60 lat. Był już wtedy poważanym prawnikiem z Chicago i prezydentem firmy Pullman Palace Car Company. Firma Pullman produkowała pociągi. Jeden wagon który uznawany był w początkach XIX wieku za luksus porównywalny dziś z posiadaniem prywatnego samolotu można oglądać na posesji Hildene.
Tak to było w tamtych czasach. Chciał człowiek podróżować z Chicago do Vermont na parę miesięcy w roku to musiał mieć nie tylko prywatny wagon ale też prywatną stację kolejową blisko domu. Rzeczywiście jak weszliśmy do środka to prawie jak prywatny samolot. Był tam pokój dzienny do siedzenia, sypialniane przedziały, kuchnia, pomieszczenie gdzie grali w karty itp. Zdecydowanie Robert się ustawił.






Kolejną ciekawostką, która świadczyła o wysokim statusie społecznym były organy. Robert swojej żonie sprezentował przepiękne organy, które same grały. Można było włożyć im “kasetę” z muzyką i one odtwarzały melodię. Kiedyś z Darkiem zwiedzaliśmy podobną willę w Azji (George Town/Malezja) i tam mieli urządzenie które samo grało muzykę. Jednak to urządzenie w Azji potrafiło grać tylko jedną melodię. Jakie było nasze zaskoczenie jak się okazało, że organy sprezentowane przez Roberta, żonie Mary miały kilkadziesiąt różnych melodii.
Zwiedzając dom można się przenieść do początku XIX i wyobrazić sobie bale i spotkania jakie się tu odbywały. Cały dom to raj dla historyków bo większość eksponatów należała naprawdę do rodziny. Ze względu na brak spadkobierców dużo eksponatów, mebli czy akcesoriów zachowała się w rękach kościoła a potem muzeum.








Największe na nas wrażenie zrobił jednak ogród. To wyjście prosto z salonu na pięknie zadbany ogród robi wrażenie. Trochę skojarzyło mi się z serialem Bridgerton.
Bardzo ciekawa atrakcja. Spędziliśmy tam chyba z 3h oglądając dom, spacerując po posesji, oglądając pociąg i odwiedzając kozy na farmie. Nawet nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął.
Wracając do NY zatrzymaliśmy się jeszcze na późny lunch. Zajechaliśmy nad Lake Taghkanic gdzie mieliśmy super miejscówkę, żeby pobawić się dronem i zjeść przepyszny lunch. Dobrze mieć grilla i nie musieć polegać na McDonaldsach i innych fast foodach.
Nawet nie przypuszczaliśmy, że tu gdzieś w tych lasach jest aż tak duże jezioro. Dopiero dron pokazał nam jak to naprawdę wygląda i jak ogromny jest to park.
2022.07.09 Killington, VT (dzień 1)
Tak jak pisaliśmy parę tygodni temu, obraziliśmy się na latanie. Na jakiś czas oczywiście! Przynajmniej na lato. Już mamy parę biletów na jesień kupionych, ale 3 miesiące bez latania dobrze nam zrobi.
Nie na tego złego co by na dobre nie wyszło i trzeba się lokalnie odmłodzić i na młodzieżowe sporty wyskoczyć.
Ostatni raz na takich zaawansowanych rowerach górskich byłem kilkanaście lat temu. Wiem, nie mam już dwudziestu paru lat ale ponoć masz tyle lat na ile się czujesz.
Pojechaliśmy na weekend do Killington w stanie VT na rowery górskie.
Pandemia ma swoje plusy. Ludzie już wyjeżdżają z miast w czwartki, więc w piątek wieczorem po pracy bez korków zajechaliśmy…. do browaru. Ilonka oczywiście po drodze musiała go wyczaić. No bo jak tu jechać w góry bez odpowiedniego przygotowania. Jak zwykle trochę nam tam zeszło i do Killington zajechaliśmy dopiero o pierwszej w nocy.
Dobrze, że wyciągi otwierają od 10 rano, więc można było sobie troszkę pospać. Oczywiście nikt z nas nie ma takiego roweru jaki tutaj jest potrzebny w związku z tym pierwszy przystanek to była wypożyczalnia sprzętu.
„Troszkę” się zmieniło w rowerach zjazdowych przez ostatnią dekadę. Na takich maszynach to ja nigdy nie zjeżdżałem.
Wyposażeni w te oto zabawki, uzbrojeni w pełne kaski i ochraniacze wsiedliśmy wraz z kolegą na wyciąg. Killington się nieźle rozbudował przez ostatnie lata na letni aktywny wypoczynek.
Poza oczywiście golfem, hikimi i rowerami górskimi posiada teraz zip lines, małpi park, Ninja park, jakies zjeżdżalnie i oczywiście miejsce gdzie odbywają się koncerty.
Koncert dopiero po południu. Teraz czas na rowerki. Na pierwszy zjazd wybraliśmy łatwą trasę, która w sumie nie okazała się taka łatwa. Nie była jakaś trudna, ale na siodełku mało można było siedzieć.
Sporo ostrych zakrętów i trochę kamieni. Nic aż tak trudnego, więc i drugi zjazd poleciał tą samą trasą.
Po paru zjazdach trzeba było usta przepłukać w czymś chłodnym. I tu też Killington pomyślało i na dole każdego wyciągu jest wodopój. W cieniu albo w słońcu, co kto woli. Lokalne Long Trail IPA idealnie przygotowywuja do następnych zjazdów. Dziewczyny dołączyły do nas po hiku, zespół rozkładał swój sprzęt muzyczny. Zaczęło się robić niebezpiecznie. Jeszcze jak tu posiedzimy chwilę to wiem, że się stąd nie ruszymy.
Ubraliśmy kaski i wsiedliśmy na wyciąg.
Postanowiliśmy wyjechać na samą górę.
Zjechaliśmy do innej bazy, gdzie już dziewczyny czekały na nas i wszyscy razem wzięliśmy gondolę na szczyt Killington.
Dziewczyny postanowiły wyjść na sam szczyt, a my zlecieć na rowerach na dół. Tu już trasy były znacznie dłuższe i szybsze. Dalej jechaliśmy zielonymi lub niebieskimi ale było już bardziej technicznie. Dalej jeszcze nie musiałem prowadzić roweru, ale często trzeba było zwalniać i zastanowić się jak to przejechać.
Wróciliśmy na górę. Dziewczyny też ze zdobycia szczytu i znowu można było usiąść w cieniu, ochłodzić się i poopowiadać.
Lokalny, co chodzi po lesie już dniami też się do nas dosiadł i opowiadał co słychać w lasach w Vermont z dala od cywilizacji. Mówi, że fajnie jest i spokojnie, ale dobrze, że Killington ma na górze wodopój to można się ochłodzić i spotkać człowieka.
Dziewczyny wzięły gondolę na dół, a ja wraz z kolegą ciekawą i techniczną trasę. The Light dalej jest niebieską trasą, ale już techniczną. Nie było łatwo, ale do zrobienia. Nie ma zdjęć, bo ręce mocno trzymały się kierownicy.
Jak zjechaliśmy to już nas głośna muzyka powitała. Usiedliśmy wszyscy na trawie i słuchaliśmy rockowej muzyki z Tennessee.
Zespół przestał grać około 17:30. Wyciągi zamykają o 18! Hmmm…. Oboje z kolegą mieliśmy jedno w głowie…. Jeszcze raz na rowery!
Wzięliśmy inny wyciąg i wyjechaliśmy na szczyt Ramshead.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni zjazd, więc nigdzie się nie spiesząc, niebieską ale techniczną trasą ruszyliśmy w dół.
Tu już było ciekawie. Trzeba było być bardzo skoncentrowany i uważać gdzie i jak się jedzie. O siedzeniu na siodełku nie było mowy. Dalej nie musiałem prowadzić roweru, ale nasza prędkość zmalała.
Cali szczęśliwi zjechaliśmy na dół, oddaliśmy rowery, kaski, ochraniacze i dołączyliśmy do dziewczyn, które w cieniu aktywnie wypoczywały.
Mieszkaliśmy bardzo blisko resortu. Parę minut na nogach i już byliśmy w naszym mieszkaniu.
Szkoda marnować czasu na siedzenie w pomieszczeniu. Zmyliśmy kurz z twarzy i poszliśmy dalej słuchać muzyki.
Obok jest nowa destylarnia. Nigdy jeszcze w niej byliśmy. Wypadałoby ich odwiedzić i wspomóż lokalny, nowy biznes. Zwłaszcza, że ma muzykę na żywo.
Nigdzie nam się już nie chciało chodzić. Obsługa poleciła nam spróbować ich jedzenia i było pyszne. Zostaliśmy na kolację.
Zaprzyjaźniliśmy się z muzykantem, więc zaśpiewał nam naszą ulubioną piosenkę i tak czas zleciał aż do zamknięcia.
Po zamknięciu ubraliśmy cieplejsze bluzy (przecież jest lipiec), załoga dołożyła drzewa do ogniska i można było jeszcze chwilkę posiedzieć.
Przynieśli nam marshmallows z czekoladą i uczyli nas jak to się wszystko razem piecze.
Nawet nam to wyszło i już możemy powiedzieć, że w miarę to ogarniamy. Za parę tygodni jedziemy z dziećmi na camping. Będziemy się dokształcać i może uczyć nowe pokolenie tej jednej z największej atrakcji dla dzieci na campingach.
Dobrze, że nasz dom był blisko….
Ps. Killington już prawie wybudował nową główną bazę. Na zimę mają ją oddać. Na pewno ją odwiedziny i opowiemy. A po starej bazie została tylko łezka w oku. Służyła mi prawie przez 1/3 wielu!
2022.05.29 Palisades Tahoe, CA (dzień 9)
Kolejna fajna przygoda, kolejny piękny i słoneczny dzień w Kalifornii i kolejny piękny hike.
Nie ma to jak obudzić się rano z widokiem na góry, a po śniadaniu ubrać buty trekingowe i ruszyć prosto na szlak. Szlak który planujemy dziś zrobić jest niedaleko naszego lokum. Z pokoju na szlak mamy niecałe 10 minut na nogach. Tak to lubie.
Na dziś wybraliśmy szlak Shirley Canyon. W Palisades Tahoe imię Shirley, przejawią się dość często. Tak nazwany jest kanion, jezioro, wyciągi narciarskie ale też pizza czy hamburgery w lokalnych restauracjach. Dlaczego Shirley? Shirley Scott była wnuczką pierwszych osadników i bardzo lubiła się bawić nad wodospadami i jeziorem które znajdują się w kanionie do którego idziemy. Dlatego miejsce to zostało nazwane na jej cześć. No a wyciągi, pizza i hamburgery to już marketing współczesnego świata.
Jak to w resortach większość góry i szlakow w zimie jest przeznaczona na trasy narciarskie i inną infrastrukturę. Szlak Shirley Canyon, idzie tyłami góry i jest dostępny cały rok - o ile nie spadnie śnieg bo wtedy może być ciężko, wiem bo próbowałam wyjść nim w zimie ale nie był udeptany i trochę się człowiek zapadał już na samym początku a co dopiero dalej.
Koniec maja więc na dole śniegu się nie spodziewaliśmy ale czytaliśmy na aplikacji All Trails że jeszcze tydzień temu było trochę śniegu w górach więc spodziewamy się że raki sie przydadza.
Szło się bardzo fajnie. Szlak prowadzi wzdłuż rzeki więc czasem pojawiają się wodospady. Jeśli na rzece są wodospady to oznacza, że na trasie też nie jest lekko. Czasem trzeba było schować kijki i powspinać się trochę po skałach.
Zdecydowanie szlak ten bardziej przypominał szlaki w Adirondacks niż na zachodnim wybrzeżu. Byliśmy trochę zdziwieni a jednocześnie szczęśliwi. Fakt faktem, szlak wymagał troszkę wysiłku miejscami ale dzięki temu teren był różnorodny a widoki się zmieniały i za każdym razem zachwycały.
Podobno szlak ten jest dość popularny i rzeczywiście był to szlak na którym spotkaliśmy najwięcej ludzi jak do tej pory. Część ludzi dochodzi tylko do Shirley Lake albo skał zaraz przed jeziorem. Do skał nie ma śniegu i można potraktować to jako mały bieg przed obiadem. Ze skałek też jest piękny widok. Idealne miejsce na przerwę!
My wiedzieliśmy, że chcemy dojść do High Camp (koniec szlaku), a przerwa nad jeziorem bardziej kusiła niż na skałkach. Tak więc bez większego zastanowienia i przerwy poszliśmy dalej. Tutaj rzeczywiście śniegu przybywało i trochę bardziej trzeba było się naszukać szlaku.
Za nami szła grupa trzech chłopaków z Florydy. Stwierdzili że lubią iść za nami bo im przecieramy szlak. No tak, ktoś musi być najlepszy. Potem w ogóle to nam dziękowali bo im schody w śniegu robiliśmy.
Ale zanim przejdziemy do robienia schodów to zatrzymajmy się na chwilę nad jeziorkiem. Jezioro Shirley położone jest w przepięknej dolinie. W sezonie można tu zjechać na nartach i wyciągiem Solitude znów ruszyć w górki. Jak Darek wczoraj pisał to już jest ostatni weekend narciarski w tym resorcie więc ta część góry była zamknięta. Nie dziwię się bo pewnie trochę ludzi z rozpędu by powpadało do tego jeziora. W zimie chyba ono jest zamarznięte bo Darek który zjeździł ten resort już parę razy nie wiedział o jego istnieniu.
Po krótkiej przerwie nad jeziorem ruszyliśmy dalej po szlaku. Tu już śniegu było więcej. Raki jednak nie były za bardzo potrzebne bo śnieg był mokry i człowiek się nie ślizgał. Dobrze że mieliśmy ciężkie buty to ani nam nogi nie marzły ani się nie ślizgaliśmy.
Zabawa zaczęła się pod samym szczytem. Tutaj po raz pierwszy (teoretycznie) pojawiły się zig-zaki. Teoretycznie bo wg. mapy i szlaku miały być ale wszystko było przysypane śniegiem więc ciężko było iść po szlaku. Teren tu był już otwarty więc można było spokojnie iść na azymut i tak też zrobiliśmy.
To właśnie tu robiliśmy chłopakom schody. Nam do góry szło się bardzo fajnie. Wbijaliśmy szpice butów w śnieg i szliśmy równomiernie do góry. Jednocześnie robiliśmy “schody”/ślady które inni z trochę gorszym obuwiem mogli wykorzystać aby wspiąć się na górkę.
Udalo sie - po ok. 3h od wyjścia z pokoju stanęliśmy na High Camp. High Camp jest to górna stacja wyciągu który mogą brać ludzie w celach widokowych. Górołazy mogą zjechać tą kolejką na dół ale myśmy wiedzieli że wolimy schodzić i nacieszyć się jeszcze widokami i górkami.
Jak tylko pokonaliśmy ostatnie podejście i wyszliśmy na płaszczyznę koło stacji kolejki to uderzyła nas ilość ludzi. Znów byłam w szoku ile ludzi jest chętnych zapłacić $50 za wyjazd żeby tylko sobie zrobić zdjęcie. Pomimo tłumów ludzi udało nam się znaleźć całkiem fajną miejscówkę na zrobienie obowiązkowej przerwy.
Jak wspominałam jakoś ostatnio Darek do śniegu ciągnie bardziej niż do browaru. Był więc bardzo zawiedziony, że nie mógł sobie ubrać raków i pochodzić trochę w nich. Ja często używam raki chodząc po resortach narciarskich w zimie ale Darek ostatni raz raki to miał chyba w Szwajcarii w 2020 roku. Niestety tam gdzie śnieg się utrzymuje jeszcze nie było szlaków albo były tylko trasy narciarskie i to głównie czarne. Wyglada, że na tym wyjeździe nie uda się użyć raków.
Trzy godziny hiku to trochę mało dla nas więc jednogłośnie zdecydowaliśmy, że na dół schodzimy. Przynajmniej nadrobimy kroki i spędzimy więcej czasu w tych pięknych górkach. Zdecydowaliśmy się jednak schodzić trasami narciarskimi (już nie czynnymi), żeby widzieć coś innego. Jak tylko można zejść inną trasą niż wyjść to tak robimy - zawsze to coś nowego.
A widoki rzeczywiście były piękne. Dopiero bliżej miasteczka i końca szlaku spotkaliśmy ludzi. Wychodzili sobie na mniejsze lub większe spacerki z psami. Schodząc na dół widzieliśmy dużo więcej szlaków. Nie wiem jak wysoko wychodzą ale na pewno jest tu co robić też w lecie.
Zeszliśmy prosto pod nasz apartament. Było w miarę wcześnie (przed 15 godziną) więc jeszcze mocne słoneczko świeciło i zachęcało do spędzania czasu na zewnątrz. Zamieniliśmy tylko ciężkie górskie buty na lekkie adidasy i usiedliśmy nad stawem.
Żaby nie dawały o sobie znaku życia, pewnie koncert dadzą w nocy jak co wieczór, ale za to psy miały frajdę i wskakiwały non-stop do stawu. Mieliśmy ubaw obserwując jak beztrosko się bawią. A myśmy sobie odpoczywali w słoneczku i wspominaliśmy kolejne wspaniałe wakacje.
Z ławeczki wygoniły nas chmury które co jakiś czas zasłaniały słońce i robiło się chłodno. Poszliśmy po lepsze kurtki (tak z końcem maja ubieraliśmy kurtki puchowe) i ruszyliśmy zobaczyć co się dzieje w miasteczku. A tam się dużo działo. Był koncert, lokalni artyści sprzedawali swoje wyroby, dzieci tańczyły z hula hop a dorośli bujali się z piwem albo innym drinkiem w rytm muzyki.
Koło piątej po południu skończył się koncert, lokalni artyści pochowali swoje stragany a ludzie pochowali się po barach i restauracjach. My też poszliśmy na lokalnego hamburgera, oczywiście nazywa się Shirley.
Jutro już wracamy do NY. Nie będziemy pisać bo większość czasu spędzimy w drodze, na lotnisko albo w samolocie… no chyba że coś się wydarzy. W dzisiejszych czasach niestety nie można polegać na niczym a Delta podobno ma dużo odwołanych lotów w ten weekend. Miejmy nadzieję że nasz lot ogarną. Jak to się mówi - jak nie ma informacji to znaczy że są dobre informacje. Tak więc jak nie będzie bloga z kolejnego dnia to znaczy, że tym razem udało się i polecieliśmy bez większych przygód.
2022.06.28 Palisades Tahoe, CA (dzień 8)
Mimo, że wczoraj się dosyć dobrze wyjeździłem na nartach w Mammoth Lakes to jak tylko budzik dzisiaj rano zadzwonił to od razu wstałem z łóżka żeby sprawdzić przez okno jaka pogoda.
Słonecznie i brak śniegu. Idealnie na narty, nie?
Mieszkamy w Squaw Valley Lodge. Ja go nazywam trzy drzewa. Nazwa wzięła się od naszego pobytu tutaj parę lat temu. Wtedy był styczeń i wielka śnieżyca. Z góry wszystko wyglądało podobnie. Ciężko było trafić w odpowiednie wejście. Wielkie, kalifornijskie trzy drzewa wyznaczały mi drogę już z daleka. I tak już zostało.
Po śniadaniu ja wyruszyłem na narty a Ilonka na długi spacer/hike.
Palisade resort znajduje się na niższej wysokości niż Mammoth Lakes. O jakieś 600 metrów, i jest położony na 1,900 metrów. W związku tym na dole już prawie lato i zerowa ilość śniegu. Szybkim wyciągiem na dwóch linach w ciągu paru minut wyjeżdża się na 2,500 m. gdzie już są bardziej przyjazne narciarzowi widoki.
Ten wyciąg to ciekawe rozwiązanie. Wagoniki biorą do 28 osób i dzięki systemowi dwóch lin i czterech uchwytów mogą jechać w każdych warunkach. Nawet podczas potężnych wiatrów.
Wyżej w górach niestety nie ma tyle czynnych wyciągów i tras co w Mammoth. Chodzą tylko dwa krzesła i może jest 10-12 tras czynnych. Jednak wysokość robi swoje. Mammoth jest znacznie wyżej położony.
Na dole było słoneczko, tutaj niestety chmury i znacznie chłodniej. Widoczność i kontrast był słaby. Śnieg był mokrawy i lepki. Ja oczywiście nie miałem nasmarowanych nart więc na płaskich odcinkach kije stawały się moimi przyjaciółmi.
Lokalny na wyciągu mi powiedział, że drugi wyciąg Shirley Lake jest w znacznie ciekawszym rejonie gór i ma o wiele lepszy teren.
Oczywiście zaraz tam się udałem i ….. już w główną część nie wróciłem. No dobra, wróciłem koło południa na piwko i przerwę.
Tutaj stoki są północne, więc jest znacznie więcej i lepszego śniegu. Nachylenie też odpowiednie, więc już nienasmarowane narty za wiele nie hamowały.
Niestety ja nie byłem jedyny który wolał ten rejon, więc czasami paro minutowa kolejka do wyciągu się ustawiała. Przynajmniej mogłem posłuchać co lokalni mają do powiedzenia.
Wszyscy żyją następnym sezonem. Obok Palisad jest kolejny duży resort Alpine Meadows. Od wielu lat trwały rozmowy z właścicielami terenów między resortami żeby pozwolili wybudować wyciąg łączący oba resorty. W końcu się zgodzili i w następny sezon rusza szybka gondola co ma te resorty połączyć. Oba resorty są na moim sezonowym bilecie który już mam na następny rok. Wiecie co to oznacza, nie? Tak dokładnie, zdam relację jak to w praktyce wygląda.
Zjechałem parę razy i postanowiłem zagrzać się na ciekawszych terenach. Za lokalnymi pojechałem trawersem pod skały.
Tam w głębszym śniegu można było zrobić parę zakrętów. Za wiele nie można tam było jeździć. Mokry i głęboki śnieg to jednak „trochę” ciężko. Parę razy jednak trzeba było zjechać!
Wróciłem do głównej bazy na odpoczynek.
Po przerwie pojechałem znowu na parę zjazdów i około godziny 13 wziąłem kolejkę w dół, do wiosny.
W Mammoth mi się lepiej jeździło. Było znacznie więcej terenów i wyciągów otwartych. Po za tym wysokość sprawiała, że w Mammoth śnieg był lepszy i było go więcej. Wiadomo, byłem szczęśliwy, że oba resorty były jeszcze czynne i mogłem zakończyć sezon pod koniec Maja. A zakończyłem go 23 dniami narciarskimi. Nie jest to może najlepszy wynik, ale cokolwiek powyżej 20 jest OK. Zwłaszcza, że tylko dwa dni spędziłem na wschodnim wybrzeżu, a reszta na zachodzie!
Jechałem dzisiaj na krzesełku z gostkiem co świętował 102 dni w tym sezonie. Po raz pierwszy pobił magiczną stówkę. Jeszcze mi do niego „troszkę” brakuje.
Ciekawe co przyniesie następny sezon.
Zjechałem na dół, przebrałem się, wziąłem samochód i wyruszyłem na poszukiwanie mojej żony.
A żona szła i szła i szła…aż doszła do browaru… który był zamknięty. Tak pokrótce wyglądał mój dzień.
Palisades Tahoe jest w rejonie Lake Tahoe. Jest to jedno z bardziej (jak nie najbardziej) popularnych jezior w Stanach. Otoczone pięknymi górami jest rajem dla ludzi którzy lubią różne sporty. Pływanie, kajaki, łódki, hiki, spacery czy narty - wszystko można tu znaleźć. Oczywiście skoro tyle atrakcji to na weekend majowy zjechało się tu trochę hipków. My nad Lake Tahoe byliśmy lata temu, też przy okazji konferencji Google. Tak więc jeziora i okolic jakoś specjalnie nie musieliśmy zwiedzać ale jedna trasa nas zaintrygowała.
Jadąc do resortu narciarskiego autem wczoraj widzieliśmy trasę rowerową która się co jakiś czas wyłaniała z lasu i towarzyszyła nam przez całą drogę od Lake Tahoe do Palisades Tahoe. Tak więc ja jak zawodowy chodzik stwierdziłam, że trzeba to sprawdzić. Ubrałam adidasy i ruszyłam w kierunku Lake Tahoe a dokładnie Tahoe City.
Resort narciarski z miasteczkiem (Tahoe City) położonym nad samym jeziorem jest połączony trasą rowerową, po której oczywiście można chodzić, biegać itp. Odcinek od resortu do jeziora ma 7.6 mili (12 km). Idzie fajnymi terenami wzdłuż rzeki, przez las. Spacer mi zajął jakieś 2h… może trochę dłużej bo potem w miasteczku się sklepu pojawiły ale tam już nie liczyłam dystansu.
Miałam sobie zrobić przerwę w browarze ale niestety okazało się, że jest impreza zamknięta i nici z tego. Udało mi się za to znaleźć fajną miejscówkę “Jake’s on the lake”. Dość fajna restauracja która w menu ma głównie ryby w różnej postaci i taras z widokiem na jezioro. Czego chcieć więcej. Wysłałam namiary do Darka i czekałam aż mnie stąd odbierze.
Dotarł nawet szybko, chyba zapach rybek go przyciągnął. Zamówiliśmy hamburgery z tuńczyka. Jadłam już steak z tuńczyka ale jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł aby zamknąć go w bułce i zjeść jak hamburgera. Bardzo ciekawy pomysł i rzeczywiście pyszne.
Fajnie się siedziało ale zaczęło się robić dość chłodno. Słońce zachodziło pomału więc spakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy do naszej zimy. Tam zaopatrzeni w bluzy ruszyliśmy na miasteczko ale zaczęło padać więc wróciliśmy do pokoju. Podobno dziś ma padać śnieg. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Póki co w bazie pada deszcz ale w górkach myślę, że śnieg będzie.
2022.05.27 Mammoth Lakes, CA (dzień 7)
Dwa dni temu przejeżdżając przez przełęcz Sonora bardzo mi się chciało wyjść z samochodu, ubrać buty narciarskie i iść w góry żeby sobie zjechać. Wiedziałem, że na to niestety nie mamy czasu. A szkoda, bo ładne tereny tam się znajdują.
Musiałem czekać dwa długie dni, aż dzisiejszy dzień nadszedł i mogłem zapiąć narty, wsiąść na krzesełko i ruszyć w górę.
Aktualnie znajdujemy się w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Byliśmy tu dwa miesiące temu na nasze tygodniowe narciarskie wakacje w pełni sezonu. Teraz jest koniec Maja i niestety już nie wszystko jest otwarte, ale i tak jest cudownie. Czasami ten resort jest nawet czynny do Lipca.
O tej porze roku z czterech dolnych baz czynne są tylko dwie. The Mill i Main Lodge. Ta druga jest znacznie większa, ciekawsza i ma dostęp do znacznie większej ilości tras i wyciągów. Tą też wybraliśmy i dzisiaj rano zaparkowaliśmy tam samochód.
Ilonka poszła na hike na Minaret Vista. A ja spragniony nartek wziąłem pierwszy lepszy wyciąg i ruszyłem w góry.
Było w miarę ciepło i słonecznie z małymi chmurami. Na dole jakieś +10 do 15C. Na górze znacznie chłodniej +6 do 8C i mocniejszy wiatr. Ogólnie typowe wiosenne narty.
Ludzi bardzo mało, a co za tym idzie puste trasy.
Śnieg? Jak to na wiosnę, ciężki, ale nawet śliski. Tylko w bardziej nasłonecznionych odcinkach był mokry i wolny.
Mimo, że to koniec sezonu to 9-10 wyciągów było czynnych i spokojnie z kilkadziesiąt tras. A wyżej w górach to nawet można się było bawić poza trasami, gdzie śnieg był ciężki i nieubity ale spokojnie do zjechania.
Dwa wyciągi wychodziły na sam szczyt, na który to wczoraj wyszliśmy na nogach z drugiej strony góry.
Tu na górze już trochę bardziej wiało, ale widoki były śliczne i wiele ciekawych zjazdów.
Zjechałem parę razy ze szczytu. Jeden rejon mi najbardziej utkwił w pamięci z marcowego wyjazdu i chciałem tam pojechać, ale niestety się nie udało. Na górze mi powiedzieli, że niestety niżej jest mało śniegu i trzeba dużo chodzić, a także wyciągi z tamtej strony już nie działają i jeszcze więcej chodzenia jest wymagane. Zrezygnowałem…
Zjechałem na dół. Ilonka właśnie wróciła ze swojego hiku. Usiedliśmy w słoneczku i przy chłodnych napojach podziwialiśmy widoki i opowiadaliśmy sobie wspólne przeżycia.
Wróciłem jeszcze na narty na parę zjazdów. Wyjechałem znowu pustą gondolą na sam szczyt i opustoszałymi trasami, praktycznie samotnie zjechałem.
W celu jak najdłuższego utrzymania śniegu na trasach, zamykają resort o godzinie 14. Póżniej jest mocne słońce i topi śnieg, który jak jeszcze narciarze bedą rozjeżdżać to on się szybko roztopi.
W sumie to dobrze bo my dzisiaj się udajemy do innego resortu. Jedziemy na północ 300 km w rejon Lake Tahoe. Jest to największe górskie jezioro na kontynencie amerykańskim. Leży na granicy Kalifornii i Nevady.
Dokładnie śpimy w resorcie narciarskim Palisades Tahoe. Kiedyś miał inną nazwę: Squaw Valley. Resort jest czynny przez ponad 70 lat. W 1960 była tu olimpiada zimowa. Przez tyle lat nikomu nie przeszkadzała nazwa Squaw, dopiero teraz, w czasach gdzie już nic nikomu nie wolno resort musiał zmienić nazwę.
Droga w większości szla terenami górzystym stanem Kalifornia. Czasami się wjeżdżało do Nevady. Nawet jak nie zauważyłem napisu przy drodze o zmianie stanu to od razu było widać w jakim jest się stanie. Ceny paliwa są o wiele niższe w Nevadzie, no i oczywiście przydrożne kasyna prawie na każdym rogu.
Na kolację udaliśmy się do naszej ulubionej pizzerii Fireside Pizza. Smaczne pizze z różnymi ciekawymi dodatkami.
Jutro idę tutaj na narty. Porównam te dwa resorty.
2022.05.26 Mammoth Lakes, CA (dzień 6)
Z jakiejś bliżej nie określonej przyczyny od jakiegoś czasu chciałam mieć zdjęcie na szczycie Mammoth. O właśnie takie…
Nie jestem zwolenniczką brania kolejek na szczyty gór w celach widokowych. Zwłaszcza, że za wyjazd płaci się około $50 na osobę. Mammoth ma gondolę na sam szczyt za $49. Jest jednak dużo ludzi, którzy biorą gondolę, pstrykają zdjęcie jak ja i chwalą się, że byli na szczycie. Ja wolę szczyt zdobyć, wtedy czuję się dumna a nie zła, że wydałam $50 za parę minut lenistwa. Branie gondoli na dół prędzej rozumiem ale tylko jeśli jest za darmo. Często tak robię w Killington, VT. Wychodzę na górę ale potem już zjeżdżam. Gondola na dół to oszczędność czasu, a i tak największy trening ma się wychodząc do góry.
Na szczyt Mammoth chciałam wyjść w zimie jak byliśmy tu na nartach ale resort ten nie pozwala chodzić po szlakach narciarskich. Jak tylko pojawiła się okazja, że przyjedziemy tu znów w maju jak będzie mniej śniegu to się bardzo ucieszyłam, że pojawia się okazja zdobycia szczytu.
Na szczyt można wyjść z dwóch stron. Od strony wyciągów i głównej bazy albo od Twin Lakes. Dystans i wysokość do pokonania są porównywalne, a że mieszkamy bliżej głównej bazy to tam rozpoczęliśmy wspinaczkę.
Teoretycznie na szczyt jest wyznaczony szlak ale nie był za dobrze oznaczony. My używamy aplikacji All Trails więc wiedzieliśmy gdzie szlak idzie. Szedł on jednak lasami, w których dość długo utrzymuje się śnieg. Postanowiliśmy więc iść trasą narciarską Kamikadze i wyżej jak już nie będzie lasów wejść na trasę. Jak pomyśleliśmy tak też zrobiliśmy.
Szło się super, szeroką trasą która w sezonie jest niebiesko/zielona. Śniegu nie było, chyba stopniał bo na bokach też go prawie nie było. Byliśmy sami na szlaku, jakoś nikt tego dnia nie chciał iść w górki.
A niech żałują. Pogoda była idealna, widoki jeszcze lepsze. Jednym słowem idealny dzień na spędzenie w górach. Po około godzinie doszliśmy na tyły góry. Tu już były piargi i prawie w ogóle drzew. Zeszliśmy więc z trasy narciarskiej na prawdziwy szlak. Szlak zig-zakami miał nas wyprowadzić na sam szczyt.
Serpentynki były, i było ich chyba z 15. Ale wiatr też był. Im bliżej szczytu tym bardziej wiało. Czasem ścigaliśmy serpentynki ale na tej wysokości nie jest to łatwe zadanie. Jak tylko jest bardziej stromo i potrzebny jest większy wysiłek to czuje się brak tlenu. Ćwiczenie kardio na tej wysokości to nie dla nas mieszczuchów z nizin.
Gdyby nie serpentynki to ciężko by było wyjść. Jeszcze jakoś to kardio przeżyłoby się ale po takich piargach to robi się dwa kroki do góry i jeden na dół. Ogólnie serpentynki bardzo lubię, ale tym razem powiedziałam, że schodzić tędy nie będę. Czułam jak wiatr mi mózg przewiewa więc jeśli chodzi o opcje zejścia to albo trasą tą którą szliśmy na początku albo gondolą.
Pod sam koniec znów weszliśmy na trasę Kamikadze. Serpentynki były ale strasznie długie. Stwierdziliśmy, że ostatnią prostą wybierzemy nartostradę, która jest stromsza ale bez piargów i krótsza. Szczyt osiągnęliśmy ok 13 godziny - czyli wyjście zajęło nam nie całe 3h.
Na szczycie wiało i było dość chłodno. Na szczęście glowny budynek gdzie można usiąść, zagrzac się i odpocząć był jeszcze otwarty. Otwarty jest bo gondola jest czynna i wywozi ludzi, którzy są chętni zapłacić nie małe pieniądze za zdjęcie ze szczytu. Śmieję się trochę z tych ludzi bo wyjazd rodziny 4 osobowej to około $150 a większość z nich poza zdjęciem i odwiedzeniem sklepu z pamiątkami nic więcej nie robi. Jeśli ktoś nie ma siły wyjść to może choć niech zejdzie albo przejdzie się kawałek.
Po drodze jak szliśmy na górę znaleźliśmy walkie-talkie. Wyglądało na sprzęt któregoś z pracowników. Na górze przekazaliśmy walkie-talkie panu co obsługuje gondolę. Dzięki temu mogliśmy zjechać za darmo…bo bardzo się ucieszył, że oddaliśmy zgubę. To chyba nie jest tani sprzęt. Myślę, że gondolę tak czy siak mielibyśmy za darmo bo na dół biletów już nikt nie sprawdza ale miło zrobić dobry uczynek.
Przy batonikach energetycznych Lewandowskiej i i piwku podjęliśmy decyzję, że zjeżdżamy gondolą i pojedziemy sobie jeszcze nad Convict Lake.
Conbict Lake jest jednym z najładniejszych punktów widokowych w Mammoth Lakes dostępnym samochodem. Jedzie się tam około 15-20 min z miasteczka i podjeżdża się pod samo jezioro otoczone pięknymi górami. Ja już byłam nad jeziorem Convict zimą parę miesięcy temu. Ale chętnie chciałam zobaczyć jak wygląda latem. No i pokazać Darkowi.
Całe jezioro można obejść. Mają też możliwość wypożyczenia łódek. Super opcja na letnie upały. Może kiedyś przyjedziemy tu większą bandą w lecie i popływamy. My wybraliśmy spacer.
Piękna pogoda nam się udała w Mammoth Lakes. Bardzo lubimy to miasteczko za to, że jest prawdziwym miasteczkiem górskim i ma wiele do zaoferowania. Niestety pomimo, że atrakcji ma mnóstwo na cały rok to w miesiacach kwiecień-maj mają tak zwany “shoulder season” (słaby sezon) i wiele miejsc na kolację jest nadal zamkniętych. Otwierają je dopiero w weekend bo ten weekend jest w stanach długim weekendem, który oficjalnie otwiera lato. Za daleko nie chciało nam się szukać restauracji więc postawiliśmy na bar w hotelu (Clocktower pub). Stwierdziliśmy, że jak będą mieć schabowego (bo to kuchnia niemiecka) to zostajemy tam na kolację…
No i mieli…. A oprócz kotleta mieli też 400 rodzajów whiskey. Jak Darek zobaczył, że może spróbować whiskey które w sklepie sprzedaje za ok $330 to odrazu wiadomo było, że tym razem kolację sponsoruje Corkery. W końcu jak się ma własny biznes to nigdy nie przestaje się pracować. Tak na marginesie polanie takiego Stagg Jr było nie wiele droższe od piwa.
I tak zakończył się kolejny piękny dzień w górach. A jutro….jutro nartki a ja więcej łazikowania.
2022.05.25 Mammoth Lakes, CA (dzień 5)
Wczoraj nie pisaliśmy bloga…dlaczego? Bo wczoraj było tak….
Wczoraj był dzień pracy. Darek z hotelu, ja na konferencji. Nie ma łatwo i czasem trzeba połączyć pracę z przyjemnością, zwłaszcza jak spędza się około 60-70 dni rocznie w podróży. Pewnie się teraz zastanawiacie…no wszystko fajnie ale co Miley Cyrus ma wspólnego z pracą…no w sumie to nie wiele…poza tym, że Google zaprosiło ją tak poprostu na koniec konferencji, jako dodatek do drinków i kolacji. Ja nigdy nie pogardzę koncertem, zwłaszcza jak można być tak blisko sceny.
Dziś po koncercie trochę gorzej się wstawało. Chętnie pospałabym z godzinkę dłużej ale nie ma lekko, trzeba zwiedzać. Dzisiejszy plan to dostać się do Mammoth Lakes. Normalnie droga trwa ok. 5.5h ale ze wszystkimi przerwami i zwiedzaniem punktów widokowych zakładamy, że może zająć nawet pod 7h.
Do Kalifornii przyjechaliśmy z trzech powodów, hiki, konferencja i narty. Hiki już zrobiliśmy (będzie więcej), konferencja zaliczona (można spakować sukienki na dno walizki), no i narty…po narty to trzeba jechać do Mammoth Lakes albo rejonu Lake Tahoe (odwiedzimy oba).
Po śniadaniu w hotelu bez zbędnego tracenia czasu ruszyliśmy w drogę. Z okolic San Francisco na drugą stronę gór Sierra Nevada, można przejechać trzema trasami. Najlepsza jest przez Park Narodowy Yosemite. Niestety droga jest jeszcze zamknięta. W zimie nie jest ona odśnieżana. Teraz teoretycznie śnieg już usunęli ale muszą jeszcze coś naprawić więc będą otwierać dopiero za dwa dni. Druga trasa jest bardziej na północ przez Sonora Pass. To jest najlepsza opcja jak Yosemite jest zamkniete. Jest jeszcze jedna trasa, jeszcze bardziej na północ ale tam już wydłuża się czas podróży.
Najpierw wiadomo, autostradami musieliśmy podjechać pod zbocza gór a potem od miasteczka Sonora wspinaliśmy się w górę. Wraz z wysokością zmieniała się roślinność i widoki. Początkowo jechaliśmy otoczeni wysokimi drzewami… jak w tunelu….
Z miasteczka Sonora na przełęcz mieliśmy do pokonania 7,800 ft (prawie 2,400 m). Nieźle!
Wspinaliśmy się na górę podziwiając widoki i przejeżdżając przez miasteczka gdzie oficjalna ilość mieszkańców to dwu cyfrowa liczba. Darek liczył domy, żeby to sprawdzić i w sumie się zgadzało. Z czego żyją Ci ludzie? Głównie z turystyki. Tu jest stacja benzynowa, tam wycieczki w poszukiwaniu złota, gdzie indziej jakaś jazda na koniku. Biznes się kręci a w górach może istnieć wioska z 50 ludźmi.
Donnell Vista było naszym pierwszym przystankiem. Nie daleko przed szczytem jest droga, która odbija w bok. Ponieważ dobrze staliśmy z czasem to z czystej ciekawości skręciliśmy. Jakie było nasze zaskoczenie, jak się okazało, że to nie jest tylko punkt widokowy ale fajne trasy którymi można przejść do platformy widokowej, z widokiem na jezioro Donnell.
Naprawdę fajna miejscówka. Nie dość, że można sie przejść i rozprostować nogi po 3-4h w samochodzie to jeszcze widoki zapieraja dech w piersi. Sierra Nevada jest piękna i ogromna!
Gdyby nie te góry i śniegi które topniejąc nawadniają cały rejon to byłaby tu pustynia. Już teraz w Kalifornii są duże problemy z wodą, ziemia i drzewa są suche i niewiele potrzeba, żeby wszystko zaczęło sie palić.
Spędziliśmy tu chyba z pół godziny bo naprawdę było gdzie chodzić i co podziwiać!
Po Donnell View Point pojechaliśmy dalej na wschód szukać śniegu. Dojechaliśmy na szczyt przełęczy Sonora przez którą podobno przechodzi słynny szlak PCT. Szlaku nie znaleźliśmy ale kolejne miejsce z pięknymi widokami jak najbardziej.
No i najważniejsze, znaleźliśmy śnieg! Po tych wszystkich upałach w Dolinie Krzemowej aż przyjemnie było ubrać bluzę. Darek do śniegu ciągnie bardziej niż do browaru więc się nie obyło bez małego spacerku. O dziwo nie zapadaliśmy się. Śnieg był dość mokry i ciężki więc jakoś udało się przejść kawałek bez wpadania po kolana.
Z przełęczy na dół to już z górki na pazurki. W dosłownym tego słowa znaczeniu bo nachylenie drogi 25% szybko nas sprowadziło na doliny.
Super była ta droga. Oboje się zastanawialiśmy czemu wcześniej nigdy nią nie jechaliśmy. Przepiękne widoki, parę miejsc gdzie można rozprostować nogi, przejść się i podziwiać piękne góry Sierra Nevada. Bajka!
Po drugiej stronie gór przywitała nas niespodzianka… paliwo przekroczyło $7 za galon…wow… chyba najdroższe w całych Stanach. W rejonach San Jose ceny były delikatnie poniżej $6 a tu… ponad $7. Ops…Kalifornia rzeczywiście wygrała konkurs na nadroższe paliwo a rejon Mammoth Lakes wiedzie prym.
Dobrze, że my na codzień nie musimy używać auta i że nie mieszkamy w tych rejonach. Do Mammoth Lakes zajechaliśmy późnym popołudniem. To już nasz trzeci pobyt tu a drugi w tym roku. Tym razem śpimy w miasteczku. Tak więc zostawiliśmy auto pod hotelem i na nogach poszliśmy do restauracji. Trzeba chodzić i limit kroków dzienny wyrobić a nie być leniem i wszędzie autem. Niestety nasza ulubiona restauracj “Mogul” okazała się zamknięta na sezon. Otwierają dopiero 27 maja maja kiedy to miasteczko zaczyna na nowo żyć a entuzjaści sportów zamieniają narty na rowery. Znaleźliśmy inną restaurację, Morrison's. Też bardzo dobry wybór!
W drodze powrotnej zachaczyliśmy jeszcze o browar. Trzy razy byliśmy w tym miasteczku a tu nas jeszcze nie było. Warto chodzić do lokalnych browarów, dostaliśmy małą lekcję inwestycji w nieruchomości. Akurat obok nas siedział broker nieruchomości, który sprzedaje conda w Mammoth Lakes. Jest doradcą finansowym i brokerem. I tak za darmo mieliśmy 1h lekcji…. Muszę powiedzieć, że dał nam do myślenia. Czasem warto posłuchać kogoś mądrego!
Nie chcieliśmy i nie mogliśmy dłużej siedzieć bo jutro wspinamy się na górę Mammoth i trzeba mieć kondycję, żeby wyjść na 11,000 ft (3,350m). Tak więc grzecznie wróciliśmy do hotelu.
2022.05.23 San Jose, CA (dzień 3)
Nauczeni na wczorajszych błędach, dzisiaj postanowiliśmy wyruszyć wcześniej w góry. Oczywiście nie dało się super wcześnie rano, bo musieliśmy się przeprowadzać do innego hotelu. Bliżej Mountain View, tam gdzie ponoć większość kalifornijskich pieniędzy się znajduje. Przecież dzięki Google ta cała dziesięciodniowa wycieczka doszła do skutku.
Główna (nowa) siedziba Google w Mountain View
Sama droga na hike była ciekawa. Przejeżdżało się koło głównej siedzimy Tesli, gdzie ich samochodów na drogach było znacznie więcej niż innych.
W pobliżu są główne siedzimy takich firm jak Google, Apple, Amazon… i oczywiście NASA ma tu swoje centrum badań.
Okoliczne „przydrożne” domy też nie miały wiele do życzenia. Widać, że w Mountain View da się mieszkać i nawet nie najgorzej płacą w tym firmach.
Gdyby nie te upały….
O 10 rano ruszyliśmy na szlak. Było chłodniej niż wczoraj i znacznie więcej drzew.
W planie mamy zdobyć górę Black Mountain, która znajduje się kilometr nad nami i jakieś 8km do góry szlakiem.
Tak jak pisałem, początek szlaku był idealny, w cieniu, szeroko, lekko do góry. Co jakiś czas się wychodziło z lasu i można było oglądać domki „prezesów” z góry.
Im wyżej tym ładniejsze widoki, ale też i mniej drzew. Coraz częściej pojawiały się polany, albo niskie krzaki.
Rejon ten posiada gęstą sieć szlaków. Co jakiś czas dochodziliśmy do rozgałęzień. Ale oczywiście ludzi jak wczoraj, bardzo mało. Wiem, że dzisiaj jest poniedziałek, ale przecież tutaj mało kto pracuje.
Ze względu na dużą aktywność Mountain Lion (Puma) nie wolno tutaj jeździć na rowerach górskich ani też chodzić z psami. Na dole były ostrzeżenia co robić jak się tego 70-80kg kotka spotka. „Niestety” nie udało nam się spotkać mieszkańca tych wzgórz, więc nie ma zdjęć.
Spotkaliśmy innych gospodarzy tych rejonów. Zające, nałe węże, jaszczurki, motyle, jastrzębie…
Wyżej było jeszcze mniej drzew. Mimo, że byliśmy już wysoko nad doliną to jednak nie było żadnego wiatru. Mocne słońce, bezwietrzna pogoda, brak cienia, suchy klimat…. Idealne warunki na hike, nie?
Po 3 godzinach, gdzieś koło godziny 13 stanęliśmy na szczycie. Schodzi tu się parę szlaków, ale oczywiście nie było nikogo.
Szczyt jest płaski, niezalesiony, bardziej trawiasty. Wiał lekki wiaterek, a w oddali można było zobaczyć Ocean Spokojny.
Posiedzieliśmy chwilę, zjedliśmy roztopionego energetycznego batona pani Lewandowskiej, wysuszyli koszulki, porobili parę zdjęć i ruszyliśmy z powrotem w dół. Słońce było za mocne na dłuższy odpoczynek.
W dół się znacznie lepiej idzie niż do góry w upalną pogodę. Szybko zlecieliśmy nasłonecznione tereny i znowu weszliśmy w las.
Teraz łatwą, górską ścieżką z wieloma serpentynami zbiliśmy kolejne 500 metrów i koło 15:30 doszliśmy na parking.
Jak zwykle Ilonka wywiązała się z zadania i za kilkanaście minut rozpoczęliśmy proces schładzania w lokalnym browarze.
Browar jak browar. Nic specjalnego w nim nie było…… poza robotami. Nie wiem kto i co testuje. Czy Google, Apple, NASA….. ale już nie trzeba kelnerów.
Siadasz przy stoliku, czytasz i zamawiasz z menu na telefonie a robot na kółeczkach przywozi ci posiłek. Wie gdzie jest twój stolik i dostracza kotleta.
Siedzieliśmy przy barze, więc robot tylko przywiózł posiłek do baru i barmanka nam podała. Ale jak siedzisz przy stoliku to podjeżdża pod odpowiedni stolik. Fajnie, przynajmniej nie musisz napiwku dawać.
Ilonka dzisiaj miała jakąś kolację z klientem, więc za długo nie mogliśmy obserwować robotów. Wróciliśmy do hotelu i każdy udał się w swoim kierunku. Ilonka do jakieś słynnej włoskiej knajpy na kolację a ja do najlepszej sieciówki w Kalifornii. Do In & Out. Którą miałem po drugiej stronie ulicy.
Lubię ich hamburgery. Zwłaszcza animal style (fajny sos z warzywami). Jak będziecie kiedyś w Kalifornii to polecam na maksa.
Podobają mi się dobre hotele Marriotta. Przynajmniej nie musiałem sam siedzieć w pokoju tylko w hotelowym barze mogłem brać czynny udział w degustowaniu trunków z lokalnymi.
2022.05.22 San Jose, CA (dzień 2)
Skoro już „musimy” spędzić parę dni w San Jose to przydałoby się coś tu zwiedzić. Wieczorami pochodzić po mieście a w ciągu dnia w górki się ochłodzić.
Pogoda jak prawie zawsze w tym rejonie: niebieskie niebo i bez opadów. Fajnie, nie? Nie do końca. Gwarantowana słoneczna pogoda ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to że jest ciepło i nie pada. Te zalety są też i wadami. Jest sucho i gorąco.
Wszystko jest takie wysuszone, ziemia spękana, trawa żółta. O pożar to aż się prosi. Chcieliśmy iść na hike w jakimś lokalnym parku stanowym. Niestety większość z nich zamknięta. Bo albo już się spaliła i wszystko rekonstruują, albo się aktualnie pali lub jest bardzo wysokie zagrożenie pożarowe.
Na dzisiejszy hike/spacer wybraliśmy Sierra Azul Open Space Preserve. Jest to ciekawy rejon górzysty pomiędzy San Jose a miasteczkiem Santa Cruz, które znajduje się na wybrzeżu oceanu Spokojnego. W planie był 15 kilometrowy hike, ale niestety zrobił się o połowę krótszy.
Niestety rano musieliśmy jeszcze parę rzeczy załatwić więc dopiero wyszliśmy w górki o 11 rano. Było już ciepło. Niżej jeszcze były drzewa i czasami szło się w cieniu. Natomiast wyżej drzew brakło!
Jak Nowy Jork jest na długości geograficznej Rzymu to San Jose to już Sycylia. Było to czuć! Ogólnie to byliśmy przygotowani. Dużo wody, kapelusze, okulary, krem na słońce…Zapomnieliśmy tylko wziąść klimatyzatora z samochodu.
Czasami wspominaliśmy ten chłodny, mglisty poranek w NY co mieliśmy parę dni temu jak tutaj wyjeżdżaliśmy.
W połowie trasy postanowiliśmy zawrócić i zejść innym szlakiem, który w sumie miał znacznie więcej drzew, a co za tym idzie - miał cień!
Widzieliśmy parę ludzi w górach, ale naprawdę bardzo mało jak na niedzielę. Albo wychodzą dużo wcześniej, albo od maja do października spędzają czas w browarach a nie na szlakach.
Tak też się stało. Zeszliśmy na dół do idealnie nagrzanego samochodu który oczywiście stał w słońcu bo nie było innej możliwości.
Po paru kilometrach dojechaliśmy do browaru i zobaczyliśmy znacznie więcej ludzi niż na szlakach przez parę godzin. Dołączyliśmy do nich i rozpoczęliśmy proces zwany gaszeniem pragnienia
Wróciliśmy do hotelu. Na kolację wybraliśmy meksykańską restauracje. Tyle tu się ich widzi, słyszy ich kultury i ogromnego znaczenia dla lokalnej gospodarki, więc na pewno będzie pysznie.
Jedzenie było OK. Ale nie takie dobre żebym się o nim rozpisywał.
Jutro większy hike. Miejmy nadzieję, że uda nam się wcześniej wyjść.
2022.05.21 San Jose, CA (dzień 1)
Czy podróże mogą się znudzić? Czy nadejdzie taki czas, że powiem, że nie lubię latać? Chyba ten dzień się zbliża dużymi krokami.
Nadal uwielbiam odkrywać nowe miejsca, plątać się po nieznanych ulicach nigdy wcześniej nie odwiedzanych miast, zjeść coś unikatowego co pomimo, że w NY też jest to w innym miejscu smakuje totalnie inaczej, nadal lubię chodzić po górach, podziwiać widoki i relaksować się w promieniach słońca. Więc czego nie lubię? Pogarszajacego się serwisu, rosnacych cen i kolejek żeby zapłacić za wodę bo tylko jedna kasa jest czynna bo nie ma ludzi do pracy. Masakra….to wszystko idzie w złym kierunku, chyba trzeba się zamknąć w lesie i jak miś przeczekuje zimę tak my przeczekamy inflację… czy wiecie, że średnia inflacja w stanach to 8% ale hotele i samoloty poszły do góry o co najmniej 20-30%. Nie mówiąc o benzynie… ponad 40%.
Normalnie, w czasach przed COVIDem lubieliśmy spędzać ostatni tydzień maja na zwiedzaniu Europy. Wybieraliśmy jeden kraj i zwiedzaliśmy go tak dokladnie jak tylko można było w tydzień. Tym razem jednak Europa musi poczekać a pierwszeństwo dostało Silicon Valley (Dolina Krzemowa).
Nie sądzę żebyśmy się zdecydowali placic $1tys za bilet (na osobę) plus hotele też nie tanie gdyby nie okazja która nam się trafiła. Raz do roku jest dość ważna konferencja Google (GML). Nie łatwo dostać tam bilety i w całej mojej 16 letniej karierze tylko raz udało mi się w niej uczestniczyć osobiście. W tym roku wypadło że mogę przyjemność powtórzyć. Tak więc skoro część kosztów jest pokryta jako delegacja to nie pozostaje nic innego jak spakować narty, “poświęcić się” i zrobić tak zwany bleisure czyli połączenie business i leasire.
Praca zajmie 1.5 dnia a reszta pozostanie nam na zwiedzanie Kalifornii. Większość topowych miejsc zwiedziliśmy w 2016. Wtedy też połączyliśmy GML ze zwiedzaniem San Francisco, Lake Tahoe i okolic. W Kalifornii, byliśmy jeszcze parę innych razy na nartach jak Squaw Valley (altualnie Palisades Tahoe) i Mammoth Lakes (3 miesiące temu).
Tym razem chcieliśmy zwiedzać parki narodowe, Lassen Volcanic, Kings Canyon, Sequoia… niestety nie da się. Nie ma hoteli 15-20 minut od wjazdu do parku. Najbliższe byly minimum 60 minut od wjazdu. Czyli tracili byśmy dziennie ponad 2h na dojazd do parku a pamiętajcie, że potem jeszcze po parku dość długo się jedzie, żeby dojechać na szlak. I to właśnie mnie zniechęca, przez ilość ludzi podróżujących i brak infrastruktury nie można zwiedzać co się chce tylko co jest dostępne. Trochę jak za komuny. Nie kupowało się wtedy w sklepie co się chciało ale to co było.
Wychodząc z założenia, że Kalifornia jest duża i piękna nie zniechęciliśmy się i zaplanowaliśmy fajne wakacje gdzie połączymy hiki z nartami a góry będą nam towarzyszyć przez cały wyjazd.
San Jose to nasz pierwszy przystanek. Skoro Google to główny powód przez który tu jesteśmy, a Google to oczywiście Dolina Krzemowa, a stolicą Doliny Krzemowej jest San Jose….no więc nie mogło być inaczej jak odwiedzić San Jose.
San Jose jest trzecim najbardziej zaludnionym miastem w Kalifornii. Ma on ponad 1mln mieszkańców i tym sposob jest większy od San Franciosco. Prześciga go tylko LA i San Diego.
Jest to też jedno z bogatszych miast świata. GDP jest tu tak wysokie, że tylko Oslo i Zurich je pobija. San Jose było pierwyszm miastem Kalifornii, stworzonym w 1777 roku. Hiszpańscy, Vietnamscy i Portugalscy osadnicy opanowali i stworzyli to miasto. Niestety przez chwilę miasto zostało przejęte przez Mexico i należało do tego kraju. Dopiero po wojnie meksykanskiej miasto wróciło w ręce Stanów.
Gdzie niegdzie w San Jose hiszpańska architektura przeplata się z nowoczesnymi biurowcami, które zdecydowanie przeważają. Podobno jednym z wiekszych zabytków jest hotel w którym się zatrzymaliśmy. Wybudowany w 1926 roku Hotel Sainte Claire był najbardziej ekskluzywnym hotelem między San Francisco a Los Angeles. Teraz na pewno pozycja została zajęta przez jakieś nowe budowle ale swego czasu to właśnie ten hotel miał miano najlepszego.
Nas San Jose zaskoczyło zerową ilością korków i stosunkowo małą ilością ludzi. Wygląda, że jest ono bardziej rozległe bo zdecydowanie więcej ludzi widzieliśmy w San Francisco…
Poza tym miasto jest dość przyjemne. Jest trochę bezdomnych (gdzie ich nie ma), ale miasto jest czyste, przyjemne i zielone.
Samolot do SFO mielismy super wcześnie rano. Kiedyś sobie powiedzieliśmy, że nigdy więcej samolotu przed 9 rano….a tu co, znów coś nam nie wyszło i lecieliśmy o 7 rano. Czyli pobudla o 4 rano, a to oznacza spanie 2h. No bo zanim się spakowaliśmy, popracowaliśmy to wybiła 2 rano. Tak więc ”trochę” nie wyspani ruszyliśmy na lotnisko. Pocieszało nas tylko, że siedzimy w rzędzie tylko w dwie osoby i może uda nam się przespać większość lotu.
Tak też się stało. Prawie 6h lot przespaliśmy o tyle o ile da się spać w samolocie ale nawet szybko przez to nam minął lot. Jednak po wylądowaniu nie pragnęliśmy niczego więcej niż dojechać do hotelu i zrobić sobie drzemkę. Oczywiście najpierw musieliśmy pozbierać bagaże. Byliśmy trochę zaskoczeni, że tak mało narciarzy przyleciało. Zwłaszcza, że całkiem niedawno spadł tu śnieg…. Tak, w maju jeszcze jest tu co robić z nartami.
Wszystkie bagaże doleciały, samochód też się udało skołować fajny. Tak więc ruszyliśmy w drogę. Po podróży i dojechaniu do hotelu padliśmy w słynnym Heavenly Bed (Westin się szczyci, że ma najlepsze materace) i odlecieliśmy w krainę snów. Łóżko naprawdę było wygodne!
Dzień zakończyliśmy na pysznej kolacji. Padło na Portugalskie tapas. Nie byliśmy super głodni więc próbowanie wielu różnych ciekawych dań było idealne na zakończenie pierwszego dnia w Kalifornii.
2022.04.12 Copper, CO (dzień 4)
Dzisiejszy dzień miał być podpięty do dwóch poprzednich, ale okazał się na tyle wyjątkowy, że zasłużył na odrębny wpis.
Już wczoraj popołudniu ludzie mówili, że idzie sztorm i ma spaść trochę śniegu. Jak się dzisiaj rano obudziłem to pierwsze co zrobiłem to podszedłem do okna i sprawdziłem pogodę. Pięknie sypało!
Dzisiaj już niestety wyjeżdżamy z Copper, ale dwie ranne godzinki na nartach w takich warunkach to raj.
Szybkie spakowanie i śniadanie. Na dole przy wyciągach byłem już o 8:45. Otwierają je o 9. Dzisiaj nawet pare minut wcześniej ze względu na idealne warunki. Obsługa i narciarze zadowoleni i uśmiechnięci. Każdy mówi dzień dobry i jest zadowolony, że się tutaj znajduje w ten wyjątkowy dzień. Dużo pozytywnej energii. Nawet obsługa wyciągu jest szczęśliwa, bo pewnie będą się wymieniać i każdy sobie parę razy zjedzie!
Byłem jednym z pierwszych ludzi co wsiadł na wyciąg. Nie licząc patrolu, który już pewnie z pół godziny się tutaj bawił.
Było około -7C, lekki wiatr i opady śniegu. Pełnia zimy, nie? A tu przecież mamy połowę kwietnia!
Wyciąg Super Bee ze wschodniej wioski wyjeżdża bardzo wysoko, w serce gór.
Wiedząc, że mam tylko dwie godziny, a może i więcej (o tym później) ruszyłem w dół.
WOW!!!
Co za cisza jak nartki tak suną bezszelestnie po puszku. Wybierałem trasy niebieskie albo ubite wczoraj przez ratraki czarne. Idealnie zrobione z głęboką a na górze jeszcze głębszą warstwą śniegu.
Ludzi było mało. Copper ma bardzo małe miasteczko i niewiele apartamentów do mieszkania. Większość narciarzy to ludzie z Denver lub okolic przyjeżdżający na jeden dzień. Dzisiaj ze względu na duże opady śniegu i obawę, że zamkną główną autostradę 70 mało ich przyjechało.
Ze względu na strome odcinki autostrady 70, jej położenie (przełęcze ponad 3,000m) i ogromny ruch ciężarówek często jest zamykana jak śnieg sypie. Do Copper w zimie tylko tą drogą można dojechać. W lato jest parę innych możliwości, ale teraz wszystko jest zasypane śniegiem i będzie dopiero otwarte w czerwcu.
To też była moja nadzieja. Jak zamkną drogę to będę tu „musiał” dzisiaj jeździć cały dzień, a może i nawet jutro. Co za pech, nie?
Niestety tak się nie stało. Nie było za dużego wiatru i śnieg aż tak nie zasypywał drogi, którą to pługi non-stop dzielnie odśnieżały. Co chwile sprawdzałem na telefonie stan drogi i była przejezdna.
Ciężarówki musiały mieć łańcuchy a samochodom osobowym wystarczyły opony zimowe albo napęd na 4 koła. Szkoda….🥲
Jeździłem do 10:45. Nawet się wybrałem prawie na szczyt gdzie niestety był duży wiatr i chmury. Szybko uciekłem niżej.
W lasach też było ciekawie. Takie dziewicze tereny przykryte świeżym śniegiem. Aż żal było to rozjechać.
Czas szybko zleciał i niestety musiałem zjechać do domku, przebrać się w coś suchego, wsiąść w samochód i ruszyć w kierunku lotniska w Denver.
Powoli przestawało sypać, a pługi i piaskarki (nie wolno sypać solą ani żadnym wapnem ze względu na zwierzęta) dobrze wykonywali robotę. Droga była bezpieczna i przejezdna. Niektóre odcinki w wyższych partiach miały trochę głębszego, zwianego śniegu, ale Audi z zimowymi oponami i napędem na wszystko słuchało kierowcy.
Bardzo szybko udało nam się przejechać góry i zjechaliśmy do ciepłego Denver, gdzie słoneczna pogoda i 15C nas przywitało.
Mieliśmy extra godzinkę, więc wykorzystaliśmy ją na naleśniki.
W Denver znamy fajne miejsce, nazywa się Public Market. Coś na styl europejski. Duże pomieszczenie z wieloma restauracjami na wynos, barem, browarem, sklepami, fryzjerem….
Mamy tam ulubione naleśniki. Robią je pod wieloma postaciami. Na słodko lub słono. Mają ich chyba ponad 20.
Każdy zamówił swój ulubiony i ruszyliśmy na lotnisko.
W locie powrotnym Delta znowu dostała plusa i siedzieliśmy w pierwszej klasie. Widzę, że Delta nadrabia zaległości z zimy. Jak tak dalej pójdzie to może ich nawet znowu zacznę lubić.
Wprawdzie nie były to rozkładane łóżka jak w locie do Denver, ale też było OK. Ten samolot leci na LGA a nie na JFK. Jest mniejszy i dlatego nie ma łóżek.
Nadrobili jedzeniem. Dostałem przepyszny steak (jak na samolotowe warunki). Mięsko rozpływało się w ustach. Jeszcze jakby popracowali nad ciekawą listą win to bym był już jak w niebie. Nie było źle, dobre piwko wystarczyło.
Lot w takich warunkach zleciał szybko o po niecałych 3 godzinach wylądowaliśmy w Nowym Jorku.
Prawie wylądowaliśmy wcześniej. Piszę prawie, bo kapitan podczas lotu powiedział, że mamy pomyślne wiatry i będziemy jakieś 15-20 minut wcześniej.
Niestety jak już prawie dotykaliśmy pasa do lądowania to nagle silniki zawyły i samolot znowu się uniósł w górę.
Kapitan za chwilę powiedział, że przed nami lądował jakiś samolot, ale coś mu to wolno szło i niestety nasza odległość do samolotu z przodu była za mała i nie mogliśmy wylądować. Polataliśmy z 15 minut nad Nowym Jorkiem zanim znowu dostaliśmy wolne okienko na lądowanie które przebiegło pomyślnie.
Do następnego….
2022.04.10-11 Copper, CO (dzień 2-3) | hike
To, że wiosenne narty spędzamy w Copper to głównie moja “wina”. Myślę, że Darek się cieszy i nie narzeka ale fakt faktem decyzja o wyjeździe do Copper spowodowana była tym razem moim pasem sezonowym. Aby chodzić po górach w Copper, trzeba kupić pas sezonowy dla włóczykijów. Pas kosztuje $79, trochę dużo. Cena ma większy sens jak się podzieli to na większą ilość dni. Tak więc jak tylko kupiłam bilet sezonowy to zapowiedziałam, że przyjeżdżamy tu na wiosenne narty.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w połowie kwietnia zima zawita do Kolorado. Ale to nie ważne, ważne jest, że mamy rakiety, raki, przepustki i możemy iść w góry. Łażenie po górach przewiduję na dwa dni. Na początek wymyśliłam coś niewielkiego, T-Rex bar. Można tam dojść trasą numer 3.
Według mapy trasa prowadzi lasem i nie jest za długa. W poniedziałek dla odmiany mamy zamiar iść trasą 8 aż do Flyer’s. 3 na rozgrzewkę jest idealna więc nie spiesząc się rano ruszyłyśmy w góry. Śpimy w East Village więc musiałyśmy trochę przejść między wioskami ale to ogólnie lajcik bo w miarę po płaskim a do tego część chodnikiem. Tym razem na wyjeździe mam kompana do hików. Moja przyjaciółka tak załapała bakcyla po ostatnim wyjeździe, że teraz spytała się tylko czy jej rakiety spakuję, a jak powiedziałam, że tak to kupiła bilet i poleciała z nami.
Prawie połowa kwietnia, wiosenne narty, Kolorado gdzie słońce jest tak mocne jak w Kalifornii… no więc kto spodziewał się jakiegoś głębokiego śniegu. A tu niespodzianka. Już po pierwszych krokach, ja zapadałam się po kolana bo miałam raki. Moja przyjaciółka w rakietach szła jak królowa a ja spowalniałam co jakiś czas jak trzeba było się odkopać.
Nie było źle - było wesoło to na pewno. Odkopywania na takiej wysokości to dodatkowy wysiłek ale i tak nie narzekałam, śmiechu było co nie miara.
Na początku wpadałam tylko co jakiś czas i to zazwyczaj jedną nogą. Im wyżej jednak tym zapadanie było coraz częstsze. Czasem łatwiej było iść na kolanach. Idąc na kolanach ciężar osoby rozklada się na większą powierzchnię i przez to można zajść dalej. Czyżbym dostała nową ksywkę? Wielbłąd, albo lepiej łoś.
Nauczyłam się tego tricku od wielbłądów. Bo jakbyście nie wiedzielie wspinanie się po piasku jest tak samo trudne jak wspinanie się po głębokim śniegu.
Ale wracając do śniegu. Szłyśmy po śladach wcześniejszych łazików ale widać był, że szli oni ma nartach biegowych - sprytne. Na nartach już w ogóle się nie zapadasz. Gdyby jeszcze łatwo się je pakowało do walizki … Miałam wrażenie, że oddalamy się od trasy numer 3 i T-Rex'a ale tak fajnie się szło, że nie narzekałam. Szliśmy po szlaku i wiedziałam, że wcześniej czy później wyjdziemy na trasę narciarską więc nie było problemu.
Szłyśmy trasą Continental Divide. Podobnie jak Pacific Crest Trail (PCT) czy Appaliachian Trail (AT),Continantal Divide Trail (CDT) jest szlakiem łączącym północ z południem. Pokonanie ktorego kolwiek z tych szlaków wymaga nie samowitego zaparcia, przygotowania, kondycji fizycznej i psychicznej, determinacji i wytrwałości. CDT jest jednak najtrudniejszy i najdłuższy z nich. Szlak CDT ma 3,100 mil (5tys km) i przechodzi przez Montanę, Idaho, Wyoming, Colorado, New Mexico. Idąc tym szlakiem mija się pustynie jak i doliny z lodowcami. No i oczywiście śpi się z misiami, wilkami i innymi mieszkańcami lasów. My przeszłyśmy moze 0.5 mili tą trasą ale i tak się cieszę, bo przeszłam nią więcej niż Darek.
Niestety zapadanie stawało się coraz gorsze. Każdy mój krok to kolejne 30 sekund odkopywania. W takim tempie nie było sensu iść dalej. Zrobiłyśmy sobie przerwę, odpoczęłyśmy w słoneczku i postanowiłyśmy zejść trochę i wejść na trasę narciarską.
Ufff…..po trasie narciarskiej to można iść. Pięknie, miarowo dreptałyśmy do góry do baru T-Rex. Tyle się o tym miejscu nasłuchałam, że musiałam sprawdzić go na własne oczy.
Tam spotkaliśmy się z Darkiem. Każdy z nas zasłużył na przerwę i lunch. Szkoda tylko, że słoneczko było mało wiosenne. Trochę byłam mokra od tego taplania się w śniegu. Zejście jak to zejście jest zawsze najlepszą częścią. Łatwo się schodzi, nie ma wysiłku a do tego widoki są piekne. Nagroda po wspinaczce.
Drugi dzień z kolei jak poszłyśmy trasą numer 8 do naszej ulubionej ławeczki było zupełnie inaczej. Wyjście tym razem po trasach narciarskich było dość proste i łatwe. Wiadomo szłyśmy ponad 1000 ft (300 m) do góry więc nie było to nic ale po ładnie przygotowanych trasach to przyjemność.
Zejście natomiast to była jazda. Mogłyśmy zejść tą samą trasą co wyszłyśmy ale chciałyśmy sprawdzić coś nowego. Wybierając więc inne zielone trasy kierowałyśmy się na dół.
Chciałyśmy sobie ściąć trasę i górami przejść od razu do Central Village (centralnej wioski). Tak więc na siagę, przed siebie, byleby zielonymi…
Plan idealny. Nie wziełyśmy tylko pod uwagę, że musimy przeciąć trasę na której jest park z rynnami i innymi przeszkodami i narciarze, snowboardziści skakają, robią obroty i inne akrobacje a do tego szybko jeżdżą. No nic, rozważnie, mając oczy wokół głowy udało nam się przejść i już byłyśmy na prostej do wioski. Ufff….
To był krótki wyjazd ale aktywny. Dawno nie spałam przez 4 dni tak wysoko, zaraz po przylocie z NY. Troszkę czułam brak tlenu ale to tylko sprawiało, że szybko szliśmy spać, zmęczeni wysiłkiem i brakiem tlenu. Krótki wyjazd ale baterie naładowane na następny miesiąc codzienności (nie do końca monotonii).
2022.04.10-11 Copper Mountain, CO (dzień 2-3) | narty
Ten wpis będzie się troszkę różnił od wielu narciarskich wpisów jakie w tym sezonie opublikowałem.
Wyjechaliśmy na parę dni do Copper w stanie Colorado. Byliśmy tam już parę razy w tym sezonie i nie ma sensu po raz kolejny go opisywać. Zdjęcia zastępują tysiące słów.
Jest połowa kwietnia i miał być wiosenny wyjazd. Niestety (albo w sumie na szczęście) pogoda znowu nas zaskoczyła i jak to w przysłowiu „kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy, trochę lata” była zima!
Zima w CO nie jest taka zła jak ją opisują i w ciągu dnia dalej jest w miarę ciepło i można piwko na ławeczce wypić.
Trzeci dzień był jednak na tyle wyjątkowy, że mu poświęcę osobny wpis.
Teraz zapraszam do oglądnięcia zdjęć z pierwszych dwóch dni.
Ilonka znalazła domek prawie przy samych trasach.
Mimo, że wiosna to śniegu dużo.
W nocy spadło parę cm. śniegu.
Wyżej w górach nawet więcej.
Zdradzieckie muldy przysypane śniegiem.
Dla zagrzania nóg polecam.
Spotkanie z dziewczynami przed lunchem.
Lunch na świeżym powietrzu w górach.
Dobry wyciąg na odpoczynek i piwko.
Długi, wolny i w słoneczku.
Why? Dlaczego?
Za udany dzień i pyszna kolacja.
W poniedziałek rano nie było nikogo w górach.
Uwielbiam tą dolinkę z tyłu resortu. Tam wszędzie można jeździć.
I jeździłem
Domek patrolu na szczycie z flagą ukraińską.
Patrol mi pokazał fajny zjazd. Trzeba było troszkę podejść, ale było warto.
Powrót do głównej części resortu i szukanie dziewczyn. Ponoć są gdzieś w lasach.
Udało się spotkać na naszej ulubionej ławeczce.
Pożegnanie ze wspaniałym dniem.
Przygotowania na jutro
2022.04.09 Denver, CO (dzień 1)
Stęskniliście się za Denver w naszych opowieściach? My chyba trochę tak. Szczerze to po naszych ostatnich przygodach i opóźnieniach wcale nie chciało nam się znów wsiadać do samolotu. Wyjazd ten jednak zaplanowaliśmy parę miesięcy temu więc ciężko było się wycofać. Pozatym nartki, nartki, nartki ... Darek chce wykorzystać sezon na maksimum. Ja zresztą też. W styczniu kupiłam pass sezonowy na chodzenie po Copper. Kosztuje on $79 więc wykorzystać go tylko raz to mało ekonomiczne. Dlatego jak tylko kupiłam pass to powiedziałam, że musimy tu jeszcze wrócić na wiosenne narty. Tym razem leci z nami moja przyjaciółka więc będę mieć partnera do spacerków.
Muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia jak to się stało ale dwa dni przed wylotem dostałam info, że dostałam upgrade do pierwszej klasy. Nie jest to byle jaka klasa bo samolot, który lata JFK-DEN normalnie lata na lotach między kontynentalnymi. Tak więc tu pierwsza klasa to pełen wypas i rozkładane łóżka. Przyda się zdecydowanie bo spaliśmy tylko 4h więc mamy nadzieję nadrobić kolejne 4h w samolocie.
Czy dostałam upgrade bo często z nimi latam, czy przez to że mieliśmy duże opóźnienie podczas ostatniego lotu, czy przez to, że wygarnęłam im wszystko i wysłałam im maila. Chyba nigdy nie dowiem się do końca ale cieszę się.
To co lecieliśmy na Alaskę to była starsza wersja tego co dostaliśmy teraz. Nowszy samolot, nowsza kabina, każde siedzeniem ma swoją prywatną przestrzeń, siedzenie rozkłada się na płasko więc nawet ktoś tak wysoki jak Darek może się wyspać.
Tak to można latać. Szkoda tylko, że normalnie te bilety są super drogie i nie można tak latać zawsze. Nawet śniadanko podali....nie podali Don Perinion z 1977 roku niestety ale śniadanko i kawka podana na białym obrusie zdecydowanie przypomina stare czasy jak latało się z klasą a nie jak bydło. Obsługa też dużo milsza. Traktują cię jak gościa a nie jak numerek siedzenia, któremu trzeba dać pić i jeść, żeby był spokojny. 50 lat temu obsługa na pokładzie była dokładnie taka jak w dobrej restauracji. Teraz można taką obsluge dostać tylko w pierszej klasie. Teraz każdy może latać 50 lat temu latała tylko elita.
Śniadanie jak to w samolocie, odgrzewane papierowe jajka ale nam to nie przeszkadzało bo mieliśmy lepsze śniadanko!!!! Świeżo pieczone muffinki i chlebek bananowy. Dziekujemy piekarzowi :) było pyszne jak zawsze!!!!
Po wylądowaniu, bagażach, odebraniu samochodu ruszyliśmy w miasto. Tym razem na śniadanie wybraliśmy Standrad hotel. Jest on w dzielnicy RiNo. Nie było nas jeszcze tam. Słyszałam o tej delnicy, że artystyczna, że ma więcej browarów niż każda inna dzielnica w Denver, że ma dużo graffiti. Po takim opisie pewnie zastanawiacie się dlaczego nas tam jeszcze nie było. My też się nad tym zastanawiamy.
RiNo czyli River North Art District to dzielnica Denver słynąca z galerii sztuki nowoczesnej, budynkow industrialnych przerobionych na restauracje i browary. Dzielnica ta słynie też z graffiti. W końcu musieli jakoś ozdobić te fabryczne/magazynowe budynki.
Chęć zobaczenia czegoś nowego i moja miłość do graffiti sprawiły, że tym razem na śniadanie (a właściwie to lunch) wybraliśmy The Source Hotel właśnie w dzielnicy RiNo. Podobo jest znakomitym wyborem na śniadanie. Niestety śniadania serwują tylko do 11 więc będzie lunch.
Podjechaliśmy pod hotel a tu zaskoczenie. Tu jest więcej niż jedna knajpa....ops... szybkie sprawdzenie gdzie ja zrobiłam rezerwację i się okazało, że w Woods na rooftop. Tak więc w słońcu, podziwiając widoki jedliśmy pyszną sałatkę albo hamburgery. Cała ekipa stwierdziła, że bardzo dobry wybór więc chyba miejscówka ta dołączy do naszej listy z opcjami, gdzie zjeść w Denver.






Teraz pora zrzucić te kalorie. Tak więc po lunchu ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Troszkę autem, trochę na nogach. Najwięcej sztuki ulicznej można znaleźć między ulicami 26 a 32 str. pomiędzy Walnut st. i Larimer.
Ja latałam z telefonem pstrykając zdjęcia a Darek był w szoku ile tu jest browarów. Prawda jest taka, że ja też byłam w szoku takiej dzielnicy imprezowej się nie spodziewałam.
Kiedyś może tu zawitamy na dłużej ale póki co trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jakieś piwko na przeciwko (na przeciwko Lakehouse), mięsko u Edka no i inne pierdoły w supermarkecie.
W góry mieliśmy jakieś 1.5h i nawet szybko bez korków zajechaliśmy. No tak sobota wieczór to nie jest popularny czas żeby jechać w góry. Większość ludzi już tam jest. Nie nastawiając się na jeżdżenie na nartach w sobote, woleliśmy więcej pozwiedzać Denver. Z zakupami też trochę zeszło tak więc do Copper zajechaliśmy po ciemku. Śpimy w fajnych domkach zwanych The Woods... kiedyś może sobie taki kupię. Zobaczymy jak mi się spodoba po pobycie tu.
2022.03.19-20 Killington, VT
Sezon narciarski nie mógł by być w pełni zaliczony bez wyjazdu do Killington.
Killington jest to największy resort narciarski na wschodnim wybrzeżu Stanów. Położony w Vermont.
Jak to sobie obliczyłem na tym wyjeździe, jest to też resort w którym byłem najwięcej razy ze wszystkich resortów na świecie. Zacząłem jeździć w 1995 i dalej kontynuuje tą tradycję. Myślę, że byłem w Killington 100+ dni!
Kiedyś, jak były dobre zimy to zaczynałem sezon właśnie tutaj w październiku, a kończyłem go w czerwcu w krótkich spodenkach!
Ten weekend jest też wyjątkowym weekendem w Killington. Resort, jak wiele innych resortów się rozbudowuje. Widać to wszędzie. Nowe wyciągi, trasy, bezkolizyjne tunele, restauracje, bary… a także nowe bazy na dole i w górach.
Dzisiaj jest historyczny moment w Killington. Główna baza (aktualna jej nazwa to K1) jest otwarta ostatni dzień. Po 60 latach funkcjonowania narciarzom przestaje istnieć. Obok jej jest budowana o wiele większa, nowsza baza która ma zacząć obsługiwać narciarzy od następnego sezonu.
28 lat temu byłem w niej po raz pierwszy, czyli prawie przez połowę jej funkcjonowania.
Teraz ludzie dostali pisaki i mogli pisać po ścianach co chcieli. Były malowidła dzieci, napisy w wielu językach, różne daty ludzi kojarzące się z Killington.
Niestety pogoda na ten weekend nie zapowiadała się ciekawa. Miał padać deszcz. Tak, deszcz w Killington w Marcu!
Jak zapowiadali tak też było. Na szczęście nie lało cały czas. Może parę przelotnych opadów i tyle. Na szczęście wtedy albo byliśmy w gondoli, albo w jednej z baz, albo na zamykanym krzesełku.
Mimo nie najlepszej pogody, to większość tras była otwarta.
Na ten wyjazd pojechał z nami kuzyn ze swoim dziesięcioletnim synem, który już dobrze jeździ. Był to jego pierwszy raz w Killington, więc chłopak chciał oczywiście wszędzie jechać. Resort posiada 5 gór i 160+ tras. Było co robić!
Nie najlepsza pogoda ma też swoje zalety. Było mało ludzi. Żadnej kolejki do wyciągów (nawet do gondoli) i też puste trasy. Można było się wyjeździć. Piotruś lubi ciekawe trasy i skocznie i w ogóle się nie męczy, więc nogi nie miały za dużo odpoczynku.
Myśmy aktywnie wypoczywali, a dziewczyny w tym czasie….
A myśmy w tym czasie poszły zwiedzać Rutland. Miasto Rutland dla nasz często było tylko bazą noclegową dla Killington. Jak w Killington hotele były za drogie albo już nie było miejsca to zawsze pozostawało, stare poczciwe Rutland. Nigdy jednak nie byłam w starej części miasta i na tym wyjeździe postanowiłam to zmienić.
Rutland historię ma długą bo sięga 1770 roku. Pierwsi osadnicy dostali tu ziemię od gubernatora New Hampshire w latach 1770 - 1775. Pierwszym osadnikiem został James Mead który przybył to Rutland w 1769 roku aby w 1770 zostać permanentnym pierwszym mieszkańcem miasta. Oczywiście jak to w tamtych czasach bywa, różne konflikty bywały między dzisiejszymi stanami. Vermont dość mocno rywalizowało ze stanem NY , zresztą w sumie to nie dziwne bo na północy NY ma dość długą granicę ze stanem VT. Konflikty, konfliktami ale w końcu NY z VT się pogodziły aby zwalczyć wspólnego wroga podczas rewolucji amerykańskiej. Prawie 300 lat później i Vermont nie może żyć bez NY a NY bez Vermont. Vermont ma dość fajne resorty do których można dostać się autem. Dlatego większość narciarzy tu to właśnie jest z New York City.
Mnie do zwiedzania Rutland zachęciło graffiti. Lubię tak się powłóczyć po mieście i podziwiać artystów ulicznych. Większość prac wymaga nie małego talentu i naprawdę pięknie komponuje się w architekturę miejską. Tak więc dzięki muralom miałyśmy dość długi i interesujący spacerek.





Oczywiście nawet nie było mowy żeby skończyć jeżdżenie przed godziną 16. Piotruś musiał wsiąść na ostatnie krzesełko.
W sumie to mieliśmy prawie 45 minutową przerwę po południu ze względu na burzę. Tak, burza w Marcu!
Ponoć są takie przepisy, że jak jest wyładowanie atmosferyczne to wyciągi automatycznie są wyłączane na 30 minut. Tak też tu było. Popołudniowe piwko zawsze jest dobre, zwłaszcza w deszczu.
Cała niedziela też nam minęła na jeżdżeniu w Killington. My na nartach, a Ilonka postanowiła się wdrapać na sam szczyt. Szła już tam chyba z dziesiąty raz, więc wiedziała dokładnie w co się pakuje.
Na zakończenie weekendu wszyscy się zjechali do głównej bazy K1 i każdy chciał się osobiście pożegnać z bazą, która służyła nam wszystkim przez 60 lat. Ludzie dostali symboliczne kaski i pisaki, żeby na ścianach pisać co im do głowy przyjdzie.
Aż się łezka w oku zakręciła jak barman powiedział THE last call (ostatnie zamówienie). Często w barach w nocy przed zamknięciem mówią „last call”. Natomiast tutaj był THE last call. Już nigdy więcej nikt nic w tym barze nie zamówi!
Obok już jest prawie wybudowana większa baza. Jeszcze jest zakryta, więc jej nie widać, ale na pewno będzie służyła narciarzom przez wiele lat jak jej poprzedniczka.
Stara ma być zburzona i na jej miejscu ma być wielki taras. Znajdować ma się tam duży bar, grill i wiele miejsca do opalania. Za rok zdam relacje.
Był to nasz pierwszy i pewnie ostatni wyjazd na narty na wschodnie wybrzeże w tym sezonie. W planie jeszcze mamy dwa wypady, oba na zachód. Jeden do Colorado, a drugi do Kalifornii.
W tym roku udało się o wiele więcej wyjazdów zorganizować na zachodzie niż u nas, na wschodnim wybrzeżu. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to będzie 7:1.
Czy wschodnie narty są lepsze niż żadne narty? Oczywiście, że tak. Taki Killington, Sunday River, Sugarloaf, Okemo… to są fajne, duże resorty. Dalej będę je odwiedzał, ale jak mam wybór to wolę zachód. Znacznie lepszy śnieg, tereny, o wiele więcej tras i coś nowego. W Killington znam każdy zakręt, a tam dopiero wszystko odkrywam.
Te wielkie przestrzenie ponad lasami przyciągają na maksa.
2022.03.12-14 Los Angeles, CA (dzień 8-10)
Los Angeles, zwane w skrócie LA albo miastem aniołów. Aniołów to tu za wiele nie ma - a wręcz przeciwnie jest to miasto bogactwa, gwiazd filmowych, słynnych ludzi no i całego show biznesu. Od ponad 10 lat nie byliśmy w LA. Czasem tu lądowaliśmy, ale zawsze próbowaliśmy jak najszybciej stąd wyjechać. Powód - korki, tutaj nie da się jeździć autem. Autostrady po pięć pasów i wszystko stoi. Ilekroć chcieliśmy coś po drodze zobaczyć to korki nas zniechęcały i kończyło się na niczym.
Od jakiegoś czasu jednak chodził mi po głowie pomysł, żeby pojechać do LA, wynająć hotel w centrum miasta i na nogach albo taksówką pozwiedzać to miasto. Tak naprawdę poczuć miasto i zobaczyć czemu niektórzy lubią tu mieszkać.
Zdjęcie z grudnia 2010 roku
Najbliższe lotnisko (z dużych miast) dla Mammoth Lakes to właśnie LA. Skoro nasi przyjaciele musieli wyjechać z Mammoth już w sobotę, a mi się udało kupić dużo tańsze bilety jak powrót będzie w poniedziałek to nie pozostało nam nic innego jak spędzić 2 noce w LA i pozwiedzać trochę to miasto.


Znak Hollywood, wzgórze Hollywood, Aleję Gwiazd, Beverly Hills, Rodeo Drive… te wszystkie miejsca odwiedziliśmy w 2010 roku podczas mojego pierwszego pobytu w LA. Było to troszkę na szybkiego bo mieliśmy tylko dzień przed lotem na Hawaje ale i tak turystyczne punkty można było wykreślić z listy. I dobrze bo już trochę wyrosłam z tłumów i przepychania się między nimi.
Tym razem chcieliśmy poznać miasto. Przyzwyczajeni, że w wielkich miastach najwięcej dzieje się w centrum i tym razem postanowiliśmy spędzić parę nocy w Downtown LA. Czyli w tak zwanym centrum. Niestety (albo na szczęście) plany nam się zmieniły jak pogadałam z kolegą, który w LA parę razy był i zna tam wiele ludzi. Jego stanowcze pytanie “Dlaczego?” na stwierdzenie, że planuję mieszkać w downtown mówiło wszystko. Niestety centrum LA jest oblegane przez bezdomnych. Zrobili oni sobie tam swoje królestwo. Jak potem oglądaliśmy na Google Maps to gdzie nie skręciliśmy tam pełno było namiotów z bezdomnymi. Zdecydowanie nie zachwycało nas to do plątania się tam po ulicach. Dlatego w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na hotel Westrdift (Autograph Collection by Marriott) w dzielnicy Manhattan Beach.
Chyba to racja, że mieszkańcy LA wolą mieszkać bliżej plaży gdzie mogą sobie rano pobiegać, pojeździć na rowerze. O Manhattan Beach słyszałam dużo dobrego a hotel też wyglądał bardzo ładnie. Tak więc po pokonaniu mil najpierw po prostej drodze przez góry i pustynie a potem przez mniej mil ale podobną ilość godzin w korkach w sobotę wieczorem dojechaliśmy do hotelu Westdrift. Tutaj dołączyli do nas inni przyjaciele, oddaliśmy auta do wypożyczalni i mogliśmy zrelaksować się przy drinku pod palmą. Takim oto sposobem ze śniegu w jakieś 5h przenieśliśmy się w gorące klimaty i palmy.
W sobotę nie zwiedzaliśmy za dużo. Zanim się ogarnęliśmy to już robiło się dość ciemno więc wzięliśmy taksówkę na Manhattan Beach molo i tam w okolicznej restauracji (Rock’n’Fish Manhattan Beach) zjedliśmy przepyszne rybki. Obiad był pyszny ale droga powrotna Uberem wygrała wszystko. Chyba nigdy nie jechałam w takim klimacie, zresztą zobaczcie sami…
Dawno się tak nie uśmiałam. Kierowca był z Albanii ale mówi, że polski język trochę rozumie i lubi słuchać polskiej muzyki. Okazało się, że na swojej liście przebojów ma kawałki disco polo, było wesoło ale w duchu cieszyliśmy się, że droga z restauracji do hotelu trwała tylko 15 minut.
Po takiej jeździe uśmiech nie schodził nam z ust i w radosnych humorach, nucąc piosenkę zasnęliśmy. Trzeba zbierać siły na jutro. Jutro mamy wielkie plany - będziemy zwiedzać LA na rowerach. Jak tylko uda nam się wstać wystarczająco wcześnie, żeby je zarezerwować.
NIEDZIELA
Po spaniu przez tydzień na niewygodnym łóżku, z szumiącym grzejnikiem siłą nie można nas było wyciągnąć z łóżka. Ponieważ w hotelu było wesele to mieliśmy nadzieję, że goście za wcześnie nie wstaną. Udało się, pomimo, że odespaliśmy trochę to jeszcze przed śniadaniem udało nam się dostać klucze do rowerków i po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku plaży.
Marzec w końcu, i ocean blisko to będzie wiało, nie? No i chłodno powinno być… nic bardziej mylnego. Bluzy dresowe ściągnęliśmy już po paru minutach na rowerze. Słoneczko świeciło jak w NY w lato.
Do plaży (Manhattan Beach) mieliśmy jakieś 2 mile (3.2km). Ten odcinek niestety musieliśmy pokonać głównie ulicą ale na szczęście nie jest to NY i samochody, rzadko tu jeżdżą a wydzielona ścieżka i tak była. To jednak był początek. Do zrobienia docelowo mieliśmy jakieś 11 mil w każdą stronę (czyli jakieś 35 km). Teren niby łatwy ale rowerki nie były za bardzo wypasione. No nic - dojedziemy dokąd się da.
Manhattan Beach była mi polecana przez parę osób. Wszyscy mówili, że jest dużo ładniejsza od Venice Beach. Venice jednak mnie intrygowała głównie ze względu na kanały, które podobno przypominają Wenecję. Ale kto powiedział, że nie można odwiedzić obu i porównać.
Plażą jechało się super i nawet nie czuło się ubywającej odległości. Wiatr we włosach, słonce nas opalało, a szum kół roweru przeplatał się z szumem fal. Pięknie! Rzeczywiście ładna ta plaża. No i te budki ratownicze - nie pytajcie co w nich jest ale jakoś mi się podobały. Typowo z Kalifornią mi się kojarzą, choć na innych plażach też są.
Manhattan Beach nie ma łatwego połączenia z Venice beach i trzeba trochę odjechać od plaży ale i tak ścieżki rowerowe są więc nie było najgorzej i można było spokojnie i bezpiecznie jechać dalej. Venice Beach nas jednak nie powaliła, jakoś tak za dużo ludzi, i to za dużo ludzi co cię zaczepiają i turystów plątających się bez większego powodu. Jakoś nie zachęcało nas to do zostania tam dłużej ani do robienia zdjęć. Szybko odbiliśmy w kierunku słynnych kanałów weneckich…



Ciekawe to - nie jest to za duża dzielnica i chodniki są dość wąskie. Dobrze, że nie było tłumów to jakoś rower udawało nam się prowadzić. O ile ładnie to wygląda i jest zadbane to nie chciałabym tu mieszkać, żeby mi tak każdy turysta do domu zaglądał. Jakoś tak mało prywatności tu mają odkąd zdjęcia stąd wylądowały na Instagramach, blogach podróżniczych i Google Maps. W Venice spodziewałam się jakiś knajpek przy plaży czy przy kanałach. Niestety nic takiego nie istnieje. Pewnie znów jakieś śmieszne przepisy. Udało nam się wypić po Coronie przy głównej ulicy i co… dalej w drogę. Tym razem powrotną. Zrobiliśmy dopiero 11 mil (16 km) i drugie tyle trzeba teraz zrobić z powrotem. Nie ma łatwo.
Trasa niby ta sama ale bardzo fajnie się jechało. W takich warunkach, nowe zakręty, nowe krajobrazy to aż miło się jeździ. Wcale nie żałowałam, że nie zwiedzamy downtown. Tutaj miałam prawdziwe Kalifornijskie przeżycie. Do tego trochę ruchu na świeżym powietrzu zawsze jest wskazane. Hotel dostał duży plus za te rowerki.
Dopiero jak odstawiliśmy rowery pod hotelem to poczuliśmy wszystkie mięśnie i tyłek. Bo siedzonka do najwygodniejszych nie należały. Ale jak mięśnie bolą to dobrze. To znaczy, że nie do końca się obijaliśmy. 32 km (22 mil) to w sumie nie tak mało jak na kogoś, kto ostatni raz na rowerze jeździł dwa lata temu.
My wylatujemy dopiero jutro ale nasi przyjaciele lecą nocnym lotem tzw. red-eye. Wylatujesz o północy i o 6 rano jesteś w NY, i prosto do pracy. Może ten dzień w pracy nie należy do najprzyjemniejszych ale jak się ma mało urlopu to trzeba kombinować i z takich okazji korzystać. Skoro mieli późny samolot to postanowiliśmy na kolację podjechać do Santa Monica, zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca i słynne molo.
Wow ile tam ludzi było. Myśmy ostatnio w Santa Monica byli 5 lat temu w drodze do Nowej Zelandii. To co się tam teraz działo przerosło nasze wyobrażenie. To był drugi Times Square. Jakoś od tyłu udało nam się dojść prawie na koniec mola. Rzeczywiście zachód słońca, kolory, chmury były piękne… gdyby tak jeszcze ludzi było mniej.
Dzień zakończyliśmy kolację w True Food Kitchen. Było pysznie i sympatycznie. Zdecydowanie polecam jak ktoś jest w okolicy.
W poniedziałek z rana mieliśmy już samolot powrotny do NY. Przynajmniej takie były plany - niestety Delta nawaliła (znowu!) i mieliśmy opóźnienie prawie 8h. Masakra. Nawet szkoda mi o tym pisać bo chcę wyrzucić to z pamięci. Dobrze, że przynajmniej jakieś tam punkty nam dali, oddali po $100 na osobę. Chyba naprawdę nie chcą mnie stracić… ale są blisko tego. Trzy razy pod rząd mamy coś z samolotem. Ich dni są policzone.