Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.08.24 Praga, Czechy (dzień 1)
Wylot do Polski z NY to jest wyprawa. Najgorsze jest, że nie ma bezpośrednich połączeń z NY do Krakowa. Skoro nie ma bezpośredniego samolotu to lot do Polski wydłuża się do co najmniej 14h a często podchodzi pod 16h. Za tyle godzin to można do Japonii dolecieć.
Skoro musieliśmy lecieć do Polski to zdecydowaliśmy się na bezpośredni lot do Pragi. Po pierwsze zwiedzimy sobie Pragę a po drugie to polecimy bezpośrednio do Pragi a potem autkiem do Krakowa. Ja w Pradze ostatni raz byłam lata temu, Darek w sumie to nigdy nie zwiedzał Pragi.
Jak to Darek powiedział, łatwiej się spakować na dwa tygodnie z plecakiem do Azji niż do Polski. Ale udało się, walizki spakowane jakby właśnie opuściły sklep z zabawkami. Taksówka na lotnisko, TSA pre i wreszcie mogliśmy spokojnie usiąść w lounge.
Wylatywaliśmy z Terminala 2 na JFK. Malutki, kameralny terminal. Co się jednak z tym łączy to wybór knajpek i sklepików jest dość limitowany. My zdecydowaliśmy się na Delta Sky Lounge. I pomimo, że musimy płacić, żeby tam wejść to i tak stwierdziliśmy, że bardziej opłaca się wydać $29 na osobę niż iść do baru i pewnie z napiwkiem zapłacić ponad $70. A przynajmniej w Lounge fotele są wygodniejsze, a jedzenie też nie najgorsze.
No i na tym skończyły się plusy Delty. Linia ta może jest dobra po Stanach ale jeśli chodzi o międzynarodowe połączenia to ma wiele do życzenia. Daliśmy im szansę lecąc do Portugalii. Daliśmy im też szansę teraz - ale to już chyba na tyle szans. Dziwię się, że na tak długie połączenia dają tak stare samoloty. Nie dość, że ciasne na maksa (jak Aeroflot) to do tego monitorek super mały, ładowania brakuje a wino z plastikowych butelek polewają. Jednym słowem masakra.
Jakoś nam się udało przeżyć te 8h. Teraz to już powinno być z górki pomyśleliśmy. Hotel mamy dość dobry, walizki też całe doleciały więc powinno być z górki. I w sumie prawie było. Zamiast włóczyć się po lotnisku i szukać taksówki stwierdziliśmy, że lepiej jest wziąć transfer z hotelu. Kosztuje tyle samo a przynajmniej jest wygoda. Pan z karteczką Maslanka czekał na hali przylotów, zaprowadził nas do samochodu, walizki załadował - full service. A samochód też całkiem sobie. Zapłaciliśmy za Skodę a dostaliśmy Mercedesa limuzynę. Autko nie duże ale idealne na dwie osoby i kierowcę a do tego z tylu tyle miejsca co w klasie biznesowej.
Postawiliśmy na Marriott i Autograph Collection. Na szczęście cena nie była tak wypasiona jak recepcja. Bo jak weszliśmy na recepcję to Darek się przestraszył ile my za to płacimy. Ogólnie to nie lubimy spać w wypasionych pięcio gwiazdkowych hotelach. Denerwuje nas przepych, ceny i przesadna ilość ludzi która chce pomóc. My cenimy w hotelach, lokalizacje, wygodę łóżka, cichą klimatyzacje, oczywiście czystość, ale też dobre i różnorodne śniadanie. Autograph Collection nie jest pięcio gwiazdkowym hotelem, pomimo, że można mieć takie wrażenie po wejściu ale na szczęście spełnił nasze wymagania i był czyst, wygodny a na śniadanie miał dość duży wybór.
Niestety nie udało nam się dostać pokoju wcześniej więc poszliśmy odpocząć i przeczekać przy piwku. Czekaliśmy nie tylko na nasz pokój ale też na mojego tatę, który jednocześnie jest naszym osobistym przewodnikiem. Doczekaliśmy się i wreszcie, po odświeżeniu się ruszyliśmy na miasto. Plan na dziś był dość delikatny. Zobaczyć stare miasto, zjeść dobrą kolację, ale przede wszystkim napić się piwka. No bo gdzie jak gdzie ale w Pradze piwo dobre musi być.
Historia ważenia piwa w Czechach sięga już 6 wieku. Choć pierwsze oficjalne ważenie odbyło się w 993 w Klasztorze na Brevnove w Pradze. Tak więc z ponad tysiąc letnią tradycją Praga nie może mieć złego piwa. To własnie w Czechach powstawały pierwsze piwa zwane pilsner i wiele innych gatunków. Jako ciekawostka jedną ze znanych marek piwa w Czechach jest Budweiser. Nie ma on nic wspólnego z Amerykańskim Budweiser'em. Dawno temu, jak pierwszy raz przyleciałam do stanów to zamówiłam Budweiser'a z myślą, że dostanę pyszne czeskie piwo. Szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Różnica w smaku jest powalająca.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Vaclavske Namesti. Jest to bardziej ulica z szerokim deptakiem po środku. Ulica ta rozpoczyna się przy Muzeum Narodowym i dochodzi, aż do Teatru Stavovske Divadlo. Od tego miejsca zaczyna się Starówka. Warto zagłębić się w ulicach starówki. Zrobić sobie przerwę od czasu do czasu na piwko. My przycupnęliśmy "u Supa". W Pradze fajne jest to, że prawie każda ceniąca się knajpka robi swoje własne piwo. Zazwyczaj do wyboru masz jasne lub ciemne. Natomiast, ciemne to nie jest ten ciężki Porter czy Stout co wszystkim przychodzi na myśl jak słyszą ciemne piwo.
Największą atrakcją starego miasta jest Zegar (Prazsky Orloj). Zegar astronomiczny, zainstalowany w 1410 roku był trzecim najstarszym zegarem. Aktualnie jest najstarszym działającym zegarem. W 2018 roku zegar przeszedł przegląd i wówczas zastąpiony był ledową tarczą. Dobrze, że my przyjechaliśmy rok później kiedy zegar wrócił na swoje miejsce.
Nie dziwne więc, że ludzi pod zegarem jest tłum i każdy czeka na pełną godzinę, kiedy to jest krótkie przedstawienie i zegar zaczyna się ruszać. My jednak postanowiliśmy poczekać, aż tłum zelży i poszliśmy na kolacje. Wybraliśmy restaurację Deer. Wystrój i obsługa super. Jedzenie takie na 4 (nie na pięć) ale i tak stęsknieni za europejską kuchnią wcinaliśmy z apetytem.
Po pysznej kolacji, przeszliśmy się aby przyspieszyć trawienie, ale zbliżała się 23 godzina więc postanowiliśmy usiąść w knajpce z ogródkiem pod zegarem. Mieliśmy idealną miejscówkę.
Sami nie dokończą wiedzieliśmy co nas czeka więc jak zbliżała się pełna godzina to czekaliśmy z telefonami na kościotrupa. Bo podobno całe przedstawienie właśnie od niego się zaczyna.
Przedstawienie się skończyło, piwo zresztą też więc poszliśmy w kierunku hotelu. Zmęczenie nas dopadało a jutro przecież kolejny dzień zwiedzania i atrakcji.
2019.07.08 Wschodnia Sierra Nevada, CA (dzień 5)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Również nasz przedłużony weekend w pięknych górach Sierra Nevada dobiegł końca. Często wylatując z Kalifornii, czy zachodniego wybrzeża bierze się tak zwany red-eye. Jest to samolot, który startuje dość późno w nocy i ląduje w NY wcześnie rano. Tak, że można jeszcze iść do pracy. To połączenie jest bardzo fajne bo nie dość, że się ma jeden dzień więcej na zwiedzanie, to i można noc wykorzystać na przelot.
Ważne tylko, żeby jednak wyspać się w samolocie...a z tym niestety czasem są problemy. Ale pamiętajmy o jednym. Po paru dniach zapomnimy o nie wygodach i zarwanej nocy a pamiętać będziemy tylko mile spędzony dzień. No więc jak my wykorzystaliśmy ten czas?
Zaczęło się od szukania szczęścia, a właściwie to drogi. Wschodnie Sierra Nevada to nie jest już park narodowy, więc można było porobić wiele dróg off-road. W 2009 roku, w dolinie pomiędzy East Sierra Nevada i White Mountains, zaprojektowano i stworzono sieć dróg przeznaczonych na off-road. Długość wszystkich tras wynosi 2,200 mil (3,540 km) i rozciąga się na terenie o powierzchni prawie jednego miliona akrów.
Stworzenie tak ogromnej sieci dróg wymagało lat analiz i planowania aby nie zakłócić spokoju mieszkańców ale przede wszystkim przyrody. Dolina w której znajduje się miasteczko Bishop otoczona jest pięknymi górami z dwóch stron. Od zachodu Sierra Nevada, a od wschodu White Mountains (nie mylić z Białymi Górami z New Hempshire).
Darek co prawda kierowcą jest znakomitym, auto też miał nie najgorsze ale zdecydował się na drogę dla początkujących. Czytaliśmy, że podobno najfajniejsze są drogi Buttermilk OHV Road, i Silver Canyon OHV Road. Ale pomimo, że stopień trudności był Średni (Moderate) to stwierdziliśmy, że wolimy jednak zdążyć na samolot a nie ryzykować, że będziemy musieli wulkanizatora szukać.
Przejechaliśmy się Casa Diablo Road w kierunku Volcanic Tableland. Trasa polecana dla początkujących. Cała trasa ma 52 mile. My może zrobiliśmy 10 mil. Droga off-road ale bez żadnych trudności, piach, żwir, dość szeroko a po bokach tylko jakieś krzewy. Trzeba przyznać, że nas tam wytrzepało. Widoki nie głupie, ale na dłuższą metę to droga się nudziła. Wiadomo, jak się chce poszaleć, pokręcić, poskakać to miejsce idealne. Ale jak się człowiek boi, żeby jednak gumy nie złapać to zabawa staje się nudna. Tak zresztą zawsze jest. Za duża ostrożność psuje zabawę.
Liznęliśmy drogi off road i wiemy gdzie trzeba wrócić z ATV albo Jeepem. Natomiast nadal spragnieni jakiejś ciekawej drogi zboczyliśmy na Kennedy Meadow.
Kennedy Meadow znamy z różnych pism dla górołazów ale głównie zapamiętaliśmy je z filmu Dzika Droga. Kennedy Meadow znane jest jako kemping przez który przechodzi słynna trasa PCT (Pacific Crest Trail). To tutaj zbierają się wszyscy zmęczeni górołazy. Byłoby grzechem przejechać tak blisko i nie odbić w bok.
Nie spodziewaliśmy się zobaczyć wielu ludzi z PCT w Kennedy Meadows. W Lipcu większość z nich jest już bardziej na północy w okolicy Oregon. Natomiast z czystej ciekawości chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda no i postawić nogę na sławetnym PCT.
Do Kennedy Meadows prowadzi droga, przepiękna droga. Ma 24 mile (38 km) i wyjeżdża się do góry około 5000 ft. (1524 m). Dla porównania nie tak dawno byliśmy na Mt. Washington w White Mountains w New Hempshire i nie dość, że się niżej wyjeżdżało to jeszcze trzeba było zapłacić $50. Tutaj droga jest za darmo a do tego widoki są o niebo ładniejsze. No nic, różnice między wschodnim a zachodnim wybrzeżem są widoczne na każdym kroku.
Jadąc w kierunku Kennedy Meadows zobaczyliśmy w oddali pożar. Paliło się w górach. Niestety Kalifornia ma piękne tereny ale ma też ciężkie przeprawy z naturą. Albo mają dzikie pożary lasów, albo trzęsienia ziemi, albo suszę, a jak nie susza to powódź też się od czasu do czasu zdarzy. Jednym słowem natura pięknie ich obdarzyła, ale też ciągle daje o sobie znać. Z matką ziemią nie ma przelewek. Pożar wydawał się daleko więc jechaliśmy dalej przed siebie. Zastanawialiśmy się tylko czy trzeba to jakoś zgłosić. Potem, jak dojechaliśmy na pole namiotowe, okazało się, że pożar gaszą już drugi dzień. Czyli nie trzeba było nikogo informować. Drugi dzień - nieźle bo myśmy myśleli, że on dopiero wybuchł.
Kennedy Meadows samo w sobie to małe, bardzo małe miasteczko. Ciężko to nawet nazwać miasteczkiem - prędzej jakąś wioską. Domów tu trochę jest i każdy dom ma dość duży teren ziemi. Widać, że dużo ludzi to nie mieszka ale ci co mieszkają na pewno cieszą się, że mają święty spokój od cywilizacji. W Kennedy Meadows są też kempingi. Jest jeden, stanowy przez który przechodzi trasa PCT. Natomiast widocznie jest potrzeba na więcej bo przejeżdżając widuje się mniejsze prywatne kempingi. Nawet jacyś zabłąkani brodacze tam siedzieli. Widać nie wszyscy zaczynają PCT w tym samym czasie. Każdy idzie kiedy chce i jak szybko chce. Dlatego ludzie na PCT często się spotykają przecinają wspólne drogi ale ogólnie każdy idzie w swoim tempie. A największe szanse na przejście masz jak pójdą tylko dwie osoby.
Jak wyszliśmy z klimatyzowanego auta to przestaliśmy się dziwić dlaczego jest puściutko na kempingu. Upał dawał się we znaki. Zdecydowanie nie chce się iść w góry w taką pogodę. Z drugiej strony im później zacznie się iść tym mniej śniegu będzie w wysokich górach. Dwa lata temu śledziliśmy Kamilę Kielar z Polski, która szła PCT. Wspominała, że w niektórych miejscach trasa PCT była nie do przejścia ze względu na duże roztopy, bo poprzedniej zimy spadło bardzo dużo śniegu. W tym roku śniegi były rekordowe. Biedni hikerzy, kolejny rok muszą walczyć z kolejną przeszkodą, głębokim śniegiem albo podniesionym poziomem wody w rzekach.
PCT jest zdecydowanie dla najbardziej wytrwałych, nie tylko kondycyjnie ale przede wszystkim mentalnie.
Kennedy Meadows było ostatnią atrakcją tego dnia. Niestety LA, poza wieloma innymi rzeczami, słynie głownie z korków na drogach. Także jak musisz zdążyć samochodem na lotnisko w LA to zawsze lepiej wziąć sobie odpowiedni zapas czasu i wyjechać wcześniejszej. Nas korek dopadł nawet pomimo, że jechaliśmy w kierunku przeciwnym do głównej fali samochodów. My troszkę staliśmy, ale to co się działo w drugą stronę, jak wszyscy ludzie wyjeżdżali po pracy z miasta to masakra. Zderzak przy zderzaku i tak kilometrami. Podziwiam tych ludzi.
Jadąc autostradą podziwialiśmy nie tylko korki. Podziwialiśmy, też infrastrukturę jaką zbudowali aby wykorzystywać energię, ze źródeł naturalnych. Największe wrażenie na nas zrobiły plantacje solarów. Tak dużo paneli jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Były też wiatraki i elektrownie wodne w górach ale solary wygrały. No tak na brak słońca to oni narzekać nie mogą.
Szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko. Uradowani, że sobie pójdziemy do lounge na lotnisku. Siądziemy wygodnie, wypijemy piwko i poczekamy na samolot. Niestety nie pomogło ani, że mamy kartę Priority Pass na lounge na lotniskach, ani, że lecimy pierwszą klasą. Alaska Airlines remontuje swój salon i musieliśmy się zadowolić pizzą i piwkiem. Z tą pierwszą klasą to tak bardzo nie musicie zazdrościć. Pomimo, że nazywa się to pierwsza klasa to bardziej przypomina to premium. Fakt, fotele są szersze i troszkę bardziej się rozkładają ale do pierwszej klasy jaką się zawsze widuje na reklamach to trochę im brakuje. Ale jak to się mówi - darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Najważniejsze, że udało nam się jako tako wyspać, bo z lotniska prosto do pracy. Nie ma lekko.
2019.07.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Resort narciarski Mammoth leży w miasteczku Mammoth Lakes, który z kolei jest położone w Inyo National Forest. Inyo to ten sam las, który jest koło Bishop. Po wczorajszych nartach, stwierdziliśmy, że pora znów przejść się na hike w górki. Tym razem wybraliśmy trasę Duck Lake.
Była to spontaniczna decyzja ale alltrails.com nam szybko pomogło wybrać idealną trasę w Mammoth Lakes. W pierwotnym planie myśleliśmy wyjechać gondolą z resortu narciarskiego na górę i tam iść jeszcze wyżej ale jak to bywa w resortach, tras na chodzenie to tu za dużo nie ma.
Duck Lake natomiast było polecane jako jeden z lepszych spacerków. Jest to kolejne jezioro położone w górach więc, aby się do niego dostać mieliśmy do pokonania 2100 ft w pionie i 9.5 mil odległości.
Szlak wychodzi z pola namiotowego Coldwater. Skoro jest tak blisko kempingu i jest długi weekend to spodziewaliśmy się tłumów na trasie. Wygląda jednak, że śnieg przestraszył ludzi. Na tej trasie zdecydowanie więcej było śniegu i częściej gubiliśmy trasę.
Z początku trasa zygzakami szła do góry więc nawet jak był śnieg to skróciliśmy sobie drogę i cięliśmy prosto na skróty. Ostatnie trzy dni zaaklimatyzowały nas i nawet nie mieliśmy problemów z oddychaniem.
Po około godzinie dotarliśmy do pierwszego jeziora Skelton. Spotkaliśmy pare ludzi. Spotkaliśmy trzy różne osoby (grupy ludzi) i każda miała inne plany. To jest najlepszy dowód jak bardzo rozległe i urozmaicone te góry są. Pierwsza grupa to dwie Panie które przyszły sobie tylko nad jeziorko. Godzinny spacer i już takie widoki….czemu nie?
Druga para to lokalni bo znali tu prawie każdy kamień ale oni szli tylko do jeziora Barney. My też tam planujemy dotrzeć ale planujemy iść dalej. Tu nas pan uświadomił, że pomiędzy jeziorem Barney a Duck Lake jest przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie góra dół ale myśleliśmy, że to tylko morena jeziora, a okazało się, że to przełęcz. Zwał jak zwał, ważne, że trzeba się wyspinać, zejść i znów wyspinać.
Trzeci człowiek to samotnik, wojujący z misiami. Spray na misie za paskiem, raki przyczepione do plecaka i "idę". On wyglądał jakby spędził w górach parę dni. To on nam powiedział, że Duck Lake jest zamarznięte...i… i w tym momencie Darkowi zapaliła się kolejna lampka, muszę to zobaczyć. Prawda jest taka, że ja też chciałam to zobaczyć. Nie spodziewałam się, że w lipcu jeszcze jakieś jeziora mogą być zamarznięte i w sumie chyba nigdy takiego nie widziałam. Więc ruszyliśmy przed siebie przepełnieni ciekawością co dalej.
Tutaj niestety szlak gubiliśmy częściej. Na szczęście Darek miał nasz szlak na GPSie więc co jakiś czas korygowaliśmy nasz azymut. Niestety szlaki na West Coast są tak dobrze zrobione, że w lecie nie potrzebują oznaczeń. Niestety jak większość trasy przykrywa jest śniegiem, do tego po szlaku płynie rzeka bo śnieg topnieje to oznaczenia by się przydały. No cóż, nic i nikt nie jest idealny.
Udało nam się jednak i po kolejnej godzinie z hakiem doszliśmy do kolejnego jeziora Barney. Tutaj normalnie wiele ludzi się rozbija ale chyba śnieg ich przegonił, bo namiotów nie widzieliśmy. Zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki, sprawdzenie mapy i wyrównanie oddechu.
Po dość krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w górę. Teraz już nie było zabawy. Szlak wspinał się prosto do góry. Dobrze lokalni mówili, że przełęcz trzeba przejść. Widzieliśmy, że jacyś ludzie idą przed nami. Z początku się zastanawialiśmy jak oni doszli na skały pośrodku góry ale nie traciliśmy na rozmyślanie czasu tylko ruszyliśmy przed siebie. Tu znów szlak miał formę zygzaków i nawet nie miał tak dużo śniegu. Miejscami tylko gubiliśmy trasę, wchodziliśmy na śnieg ale po 10 minutach znów wchodziliśmy na ładnie przygotowany szlak. Problemy zaczęły się bliżej przełęczy.
Tutaj większość ilość śniegu, zero ludzi i w ogóle nie wydeptany szlak trochę nas opóźniły. Wiedzieliśmy natomiast, że musimy zejść do jeziora więc poszliśmy w kierunku brzegu. Jezioro rzeczywiście było zamarznięte. Robiło to wrażenie. Z jednej strony lipiec, słoneczna, gorąca Kalifornia, a z drugiej odludzie, śnieg, pozamarzane jezioro. Mi się chciało przerwy. W sumie cały dzień nic nie jedliśmy a szliśmy ponad 4h cały czas pod górę. Przerwa na Gatorade i batonik była wskazana. Darek jednak motywował mnie dalej i dalej aż doszliśmy do brzegu jeziora. Tutaj oklapłam na kamieniu. Jezioro hipnotyzowało swoim pięknem. Nie był to jednostajny lód. Miejscami już popękał i przemienił się w kry lodowe. Jednak było tego tak dużo, że całe jezioro było nimi pokryte.
Darek chciał iść jeszcze dalej do kolejnego jeziora Pika. Widzieliśmy je z góry i w porównaniu do Duck Lake to jest jakiś mały ochłap. Ja natomiast oczami wyobraźni widziałam tam misiolandię. Było za spokojnie, żadnych ludzi, śnieg, drzewka i spokój...idealne warunki dla misów i innych zwierzątek.Śnieg stawał się coraz głębszy a szlaku jak nie było tak nie ma więc postanowiliśmy zrobić przerwę i podziwiać Duck Lake. Nawet Ci ludzie co szli przed nami tu nie doszli. Po drodze ich minęliśmy ale nigdy nie zdecydowali się dojść. No tak zejście to nie problem...potem trzeba się znów wspinać na górę.
Po przerwie i z myślą, że z każdym krokiem oddalam się od misiów ruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjście na przełęcz nie było już tak ciężkie bo szliśmy po własnych śladach. Tak też było ze schodzeniem w dół. Zlecieliśmy szybko i znów byliśmy przy jeziorze Barney w słoneczku.
Dobrze staliśmy z czasem więc zrobiliśmy sobie kolejną dłuższą przerwę. A co tam, w końcu nam się nigdzie nie spieszy. Siedzieliśmy tak, podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się, że mamy możliwość być w tym odludnym miejscu, nie zniszczonym przez cywilizację, w miejscu w którym nadal musimy zakładać bluzy w lipcu.
Droga powrotna niby powinna być łatwiejsza ale okazało się, że trasa jaką doszliśmy do jeziora Barney, nie jest prawdziwym szlakiem. Tak więc tym razem próbowaliśmy iść po szlaku. Znów zygzaki przykryte były śniegiem. Niby nic wielkiego….ważne aby iść w dobrym kierunku, nawet jak się człowiek pośliźnie to daleko nie poleci. Wiem sprawdziłam to na własnej skórze a właściwie na własnym tyłku.
Cały hike zajął nam około 7.5h. Był to zdecydowanie miło spędzony czas i długo będziemy pamiętać ten "spacerek" i oglądać zdjęcia. Jednak Sierra to są fajne górki. Z gór zeszliśmy koło piątej po południu, więc nadal mieliśmy czas pojeździć po okolicy i coś zobaczyć. Zajechaliśmy do Devils Postpile. Pomimo, że droga jedzie prawie pod samą formację skalną to nie można tak łatwo dojechać. Normalnie trzeba zapłacić wjazd, zostawić samochód na większym parkingu i przesiąść się w autobus. Dobrze, że my byliśmy po piątej godzinie, więc nie dość, że nie musieliśmy płacić to jeszcze mogliśmy zjechać własnym autkiem.
Devils Postpile, jest formacją skalną. Wygląda to jak pionowe kamienne klocki ułożone jeden obok drugiego, które ktoś kiedyś przewrócił. Te bazaltowe kolumny powstały około 100 tysięcy lat temu. Cały proces jest dość skomplikowany aby opisać, więc jak chciecie zrozumieć jak to się stało to zapraszam na oficjalną stronę parku: https://www.nps.gov/depo/learn/nature/geology.htm
Po skałach oczywiście nie można skakać i choć nasz pobyt przy tym cudzie natury ograniczył się głównie do popstrykania zdjęć, to muszę przyznać, że warto było tu zajechać. Niesamowite rzeczy natura potrafi stworzyć. I brawa dla Stanów, że potrafią odizolować takie cuda i zachować po dzisiejsze czasy.
To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górach. Jutro jedziemy na lotnisko i do domku. Pewnie po drodze jeszcze co nieco zobaczymy ale póki co zakończyliśmy dzień kolacją w pobliskiej restauracji. Było tak zimno, że nawet Darek w krótkich spodenkach zamarzał. Dobrze, że z restauracji do domu mieliśmy dosłownie pięć minut.
2019.07.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Parę miesięcy temu, będąc na nartach ze znajomymi wpadliśmy na świetny pomysł i kupiliśmy sezonowe bilety narciarskie na następny rok. Trochę nam w tym pomógł internet wysyłając nie do odrzucenia ofertę cenową.
Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój następny sezon narciarski tak szybko się rozpocznie.
Mój nowy bilet narciarski, Ikon Pass działa na wiele resortów na wschodzie i na zachodzie Stanów, jak i na innych kontynentach. Mało tego, po zakupie biletu możesz go używać już w tym sezonie, aż do zamknięcia resortów.
Tak się złożyło, że w tym roku były rekordowe opady śniegu w Stanach i resorty narciarski są dalej czynne mimo, że już jest lipiec. W górach Skalistych, a dokładnie w Sierra spadło ponad 16 metrów śniegu!
Będąc na parodniowym wyjeździe w tym rejonie wielkim błędem by było nie zjechać sobie parę razy na nartach. Oczywiście nie wiozłem swoich nart przez cały kontynent dla paru zjazdów. Wziąłem tylko buty a resztę sprzętu wypożyczyłem na miejscu.
Do resortu Mammoth Mountain przyjechaliśmy nawet wcześnie, już przed 9 rano byliśmy na miejscu. Pierwsze co nas zdziwiło to ilość ludzi. Samochód musieliśmy zaparkować spory kawałek od głównej bazy i 10 minut iść na nogach żeby się dostać do wypożyczalni i wyciągów. Nawet nie myślałem, że tyle ludzi dalej będzie jeździło na nartach. Przecież jest lipiec!!!
Ale z drugiej strony co się dziwić, jak w ten weekend tylko w 3 miejscach można jeździć na nartach w Stanach z możliwością użycia wyciągów.
Na szczęście do wypożyczalni nie było żadnej kolejki i w ciągu paru minut miałem cały sprzęt skompletowany.
Kolejnym „problemem” było jak się ubrać. Ja wiem, jest lipiec i gorąca Kalifornia, ale przecież idę na narty. Na dole jest lato, ciepło, ludzie wyrozbierani się opalają, a na górze jest dużo śniegu i wiatr. Pomyślałem, że przypatrzę się jak jeżdżą lokalni i tak też się ubiorę. Oni też mi niewiele pomogli. Niektórzy byli w strojach kąpielowych, a niektórzy ubrani w kurtki narciarskie, kaski, gogle jak by był styczeń.
Ubrałem się jak na wiosenne nartki i wsiadłem na wyciąg.
Mimo, że jest koniec sezonu to i tak było trochę tras i wyciągów otwartych. Nie znam tego resortu. Nigdy tu nie jeździłem, więc za bardzo nie wiedziałem gdzie jechać. Wprawdzie dali mi jakąś mapę na dole, ale i tak wolałem jechać za lokalnymi. Oni przecież najlepiej wiedzą gdzie jeszcze można zjechać i co jest otwarte.
Warunki narciarskie były porównywalne do wiosennych nart na wschodzie. Oczywiście tylko śniegiem a nie terenem. Śnieg był sypki i przypominał cukier. Na nasłonecznionych stokach zaczynał się topić i robił się ciężki. Czyli klasyczne wiosenne narty. Natomiast teren, to wspaniałe doliny i granie po których można jeździć gdzie się chce, albo gdzie jest śnieg!
Ludzi nawet było trochę i do niektórych wyciągów parę minut trzeba było postać.
Wysokość i mokry śnieg dawał się we znaki i nogi zażądały przerwę. Zjechałem na sam dół, znalazłem Ilonkę i oczywiście zimne napoje.
Tutaj było ciepło. Jak na lipiec to ok, ale jak na narty +20C to chyba za dużo.
Schłodzony od wewnątrz wziąłem gondolę i po 10 minutach znowu wróciłem do zimowych krajobrazów.
W lato resort zamykają o godzinie 13. Pewnie dlatego, że później jest za ciepło i śnieg jest super ciężki. Takie warunki mogą być niebezpieczne dla początkujących narciarzy. Załapałem się na prawie ostatnie krzesełko i parę minut po 13 znowu byłem na samej górze.
Trasy były już prawie puste, śnieg ciężki, więc ostrożnie zjechałem na dół gdzie Ilonka znowu dzielnie pilnowała stolika. Dziękuje.
Długo nie siedzieliśmy, bo w planie było jeszcze wiele do zwiedzania. Głodni zjechaliśmy na dół do Mammoth Lakes. Miasteczko to jest główną bazą wypadową w pobliskie góry i resort narciarski. Bardzo fajnie położone, ma górski klimacik i wszędzie jest blisko. Coś jak Vail w Colorado, albo nawet Zermatt w Szwajcarii.
Ilonka znalazła najlepsze hamburgery we wsi i mimo, że trzeba było trochę czekać na stolik to warto było. A knajpa dla ułatwienia nazywała się Burgers.
Pół funta świeżej, soczystej wołowinki ze wszystkimi dodatkami zaspokoiło nasz głód na jakiś czas. Fajnie tam mają, bo możesz zamienić frytki na zieloną sałatę. Wydaje się to takie proste i logiczne, ale w większości knajp nie zamieniają, albo za dopłatą. Dlatego dużo amerykanów ma „nadwagę”.
Była dopiero 15, mamy jeszcze przynajmniej 5-6 godzin światła dziennego, więc trzeba to wykorzystać.
W drodze do jeziora Mono odwiedziliśmy miejsce gdzie podczas trzęsienia Ziemi 600 lat temu ziemia pękła i zrobiła spory wąwóz.
Jezioro Mono jest wysoko alkalicznym i hiperhalinowym słonym jeziorem. Na środku jeziora znajdują się wyspy wulkaniczne i mnóstwo tufowych formacji skalnych, które powstały wskutek reakcji słonych, zasadowych wód jeziora ze słodkowodnymi źródłami na dnie.
W niecałą godzinę z Mammoth Lakes dojechaliśmy do jeziora. Nie do końca do jeziora tylko do punktu widokowego z którego widać całą dolinę.
Mając Jeepa obowiązkowe jest wyszukanie małych dróżek i dojechanie do jeziora. Ilonka, jako najlepszy nawigator stanęła na wysokości zadania i powiedziała damy radę, coś znalazłam.
Nie było nawet tak źle i po 15 minutach mogliśmy samochodem wjechać do jeziora. Oczywiście nie zrobiliśmy tego, ale spróbowaliśmy tej słynnej wody. Tak jak mówili, woda jest słona, śliska, coś jak olej. Dzieje się tak bo świeża woda z wierzchu miesza się ze słoną wodą z jeziora.
Słynne skały powstałe z soli, która się na nich osadzała przez lata są z drugiej strony jeziora Mono. Oczywiście Ilonka znalazła ciekawą „drogę”, która prowadzi wokół jeziora i którą można tam dojechać.
Niestety dobry samochód to nie wszystko. Potrzebne jest też doświadczenie i umiejętności kierowcy. Mało mam doświadczenia w jeżdżeniu samochodem po rzekach.
Na drodze napotkaliśmy strumyk, albo raczej górską rzekę. Nie była za głęboka, może miała pół metra (ten samochód może jechać w wodzie do 75 cm), ale szybkość z jaką płynęła dała mi dużo do myślenia. Oglądałem już trochę filmików jak samochody zostały spychane przez nurt rzeki. Szkoda samochodu i ewentualnych naszych pieniędzy. Mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale ono nie obejmuje zabaw poza drogami asfaltowymi. A po drugie jak by coś się stało, to telefony tu oczywiście nie działają, pewnie już tędy nikt dzisiaj nie pojedzie a do cywilizacji jest kawałek.
Wróciliśmy na główną drogę i na około dojechaliśmy do tego słynnego miejsca. Tu już oczywiście było dużo ludzi, płatny parking i wydeptana ścieżka do atrakcji turystycznych.
W tym miejscu znajdują się największe tufy. Kiedyś jezioro Mono było znacznie większe a teraz te paro metrowe solne kopczyki sięgają, aż w głąb lądu.
Pochodziliśmy jak rasowi turyści z aparatem w ręku i podziwialiśmy te ciekawe formacje.
Można było iść dalej i jeszcze więcej ich oglądać. Za bardzo nie było sensu, bo wszystkie były podobne. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku domu.
Nie lubimy jeździć tymi samymi drogami, więc Ilonka szybko się wzięła do roboty i znalazła ciekawszą drogę przez góry i inne jeziora.
Droga o wiele ciekawsza niż prosta i nudna autostrada.
Do Mammoth Lakes wróciliśmy już wieczorem. Górskie miasteczko przywitało nas rzeźkim powietrzem (12-15C) i pyszną kolacją.
Poszliśmy do kręgielni na kolacje, Mammoth Rock Brasserie. Co?!? Taka też była nasza reakcja jak weszliśmy do środka i było bardzo głośno, jasno, a kule do zbijania kręgli latały w powietrzu.
Dopiero pan w recepcji powiedział nam, że mają drugie piętro gdzie jest znacznie lepsza atmosfera do spożycia kolacji. Zamówiłem sobie Łosia. Naprawdę był pyszny. Niewiele „śmierdział” dziczyzną i idealnie pasował do ziemistego, czerwonego wina z południowej Francji.
2019.07.05 Bishop, CA (dzień 2)
Bishop, małe miasteczko z olbrzymim ogródkiem. Tak się reklamuje miasteczko w południowej Kalifornii, w którym aktualnie przebywamy. Na początku nie zrozumieliśmy o co chodzi. Przecież w okolicy miasteczka jest Inyo National Forest a nie jakiś park narodowy. Szybko jednak się przekonaliśmy, że nie zawsze trzeba zwiedzać parki narodowe, żeby było ładnie. Nasza decyzja aby zwiedzić wschodnie Sierra Nevada była całkiem dobra.
Kupując bilety do LA mieliśmy w planie odwiedzić Kings Canyon NP. Przepiękny park narodowy położony pomiędzy dobrze znanym Yosemite i Sequoia NP. Przyćmiony przez te dwa parki, Kings Canyon często jest niedoceniany. I to właśnie dodaje mu uroku. Skoro mieliśmy jechać na narty do Mammoth to stwierdziliśmy, że poszukamy hiku po wschodniej stronie gór. Nie jest to co prawda już Kings Canyon (granica przebiega szczytami) ale to przecież też Sierra czyli piękne górki. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w Bishop.
Od pierwszego wrażenia miasteczko nam się spodobało. Przede wszystkim jest to naprawdę miasteczko, ma hotele, restauracje, sklepiki, wszędzie można dojść na nogach, ma chodniki i parki. Wiem dla ludzi ze Skawiny to żadna nowość, ale uwierzcie nam, jak na Amerykę to jest dużo. Do tego wszystkiego dochodzi podwórko. Podwórko mają niesamowite. W niecałe 30 min można podnieść się 5tys feet (1500 km) i iść w górki jeszcze wyżej.
My w planie mieliśmy wyjść z Jeziora Sabrina i iść jak najdalej się da. Chcieliśmy na pewno dojść do Jeziora Blue, a potem jeszcze dalej do innych jezior. Tutaj powinnam przestać pisać i wstawić jakieś sto zdjęć bo było tak pięknie, że ciężko to opisać, ale spróbuję.
Niecały tydzień temu byliśmy w New Hampshire, w jednych z lepszych gór na wschodnim wybrzeżu. Nie umywa się to jednak w żaden sposób do Sierra. Zachodnie wybrzeże ma piękne wysokie góry sięgające ponad 4000 metrów / 14000 ft. Mają świetnie przygotowane szlaki i widoki które z każdym krokiem są coraz piękniejsze. No i co najważniejsze, tu rzadko pada deszcz. Z jednej strony szkoda bo Kalifornia potrzebuje deszczu ale z drugiej masz gwarantowaną pogodę.
Nasza trasa zaczynała się z wysokości 9000 ft i planowaliśmy wyjść ok. 2000 ft. Przy tej wysokości odczuwa się pomału brak tlenu, ale widoki były tak piękne, że nawet nie zwracaliśmy uwagi na wysokość tylko szliśmy wyżej, dalej i dalej.
Szlaki na zachodnim wybrzeżu są super przygotowane głównie zig-zagi. Wcześniej jakoś się nie zastanawiałam czemu tak jest i tylko się cieszyłam. Dziś zrozumiałam. W pewnym miejscu koło jeziora zgubiliśmy szlak. Skakanie po skałkach i ciągłe stawianie wysokich kroków dla kogoś kto mieszka na poziomie 0m n.p.m jest nie najlepszym pomysłem na tej wysokości.
W tym roku w Sierra spadły jedne z rekordowych opadów śniegu. Resorty narciarskie wykorzystują to aby zwiększyć zyski, natomiast dla górołazów oznacza to więcej wody w strumykach na szlaku, śnieg na trasie i inne przeszkody. My sobie z przeszkodami poradziliśmy, ściągnęliśmy buty i pokonaliśmy strumyk. Ale była zimna woda...ale na końcu był kamień na którym można było się szybko wysuszyć. Bo słoneczko grzało, jak na Kalifornię przystało.
Pierwsze jezioro do którego doszliśmy to Blue Lake (10400 ft / 3169 m). Nie można przejść koło tego jeziora obojętnie. Miejscówka na małą przerwę była idealna. Komary nas tylko trochę przepędziły. Zdziwiliśmy się, że na tej wysokości one jeszcze żyją ale z drugiej strony mają jezioro, ciągły dopływ świeżej krwi w postaci ludzi, no i nie najgorsze widoki.
Z początku myśleliśmy, że jesteśmy sami ale jak tylko wyszliśmy zza skały to zobaczyliśmy kilka namiotów. Trzeba przyznać, że nie najgorszy widok na dzień dobry mają.
Po Niebieskim Jeziorze ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora Dingleberry. Po drodze minęliśmy parę mniejszych jezior, doszliśmy do śniegu i podziwialiśmy kolejne piękne widoki. Czasem też się gubiliśmy ale szybko znajdowaliśmy trasę. Szlaki tu są bardzo dobrze przygotowane ale czasem duża ilość śniegu przykrywała trasę i łatwo można zgubić szlak.
Po około 4.5h od wyjścia na szlak doszliśmy do jeziora Dingleberry. Ale tu pięknie powiedziałam, tupnęłam nogą i powiedziałam ja tu zostaję…. na myśli miałam zostaję na lunch. Darek trochę się wahał i chciał iść dalej ale ludzie powiedzieli nam, że dalej jest 100% pokrycia śniegiem więc przeanalizowaliśmy dystans do następnego jeziora, zmianę wysokości i stwierdziliśmy, że tu jest pięknie i zostajemy.
To była słuszna decyzja. W górach tych można iść w nieskończoność i zawsze będzie jakieś jeziorko. Ja się zakochałam w Dingleberry i tak tu zostaliśmy.
Po godzinnej przerwie, zrobieniu tysiąca zdjęć, stwierdziliśmy, że można pomału wracać.
Droga w dół była łatwa. Zlatywaliśmy po serpentynach na dół. Tylko słońce dawało nam w kość. Smażyło jakbyśmy byli w jakiś niskich górkach. Woda pomału nam się kończyła więc przyspieszyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się przy aucie w którym była woda i piwo.
Zlatując w dół nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Chcieliśmy iść dalej a tu lokalny włóczykij mówi "a gdzie junction talk?". Junction to po angielsku skrzyżowanie i jak się dowiedzieliśmy, krótka wymiana zdań na skrzyżowaniu jest mile widziana wśród innych górołazów. Gostek był obeznany i nazwał wszystkie szczyty, które nas otaczały. Nawet jakby się pomylił to byśmy nie zauważyli ale chyba jednak znał je wszystkie.
Po dotarciu do auta okazało się, że niestety wszystkie płyny oczywiście się zagrzały, ale najlepszy Daruś skoczył do zimnego strumyka i ochłodził napoje. Dawno tak szybko nie wypiłam butelki zimnej wody.
Coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z naszym Jeepem. Jak widać na powyższym obrazku, nawet położyć w nim się można. Ochłodziliśmy się zimną wodą i piwem i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po drodze tylko Darek chciał pobawić się autkiem po żwirowych drogach więc zjechaliśmy na bok.
Takim sposobem odkryliśmy Południowe i Północne jezioro. Południowe było dużo ciekawsze ale z obu było multum tras dalej w góry. Tutaj ludzie chyba się nie nudzą. My już hike zrobiliśmy więc grzecznie zawróciliśmy….aż się zakurzyło i pojechaliśmy w kierunku hotelu.
Kolacji daleko nie szukaliśmy i zdecydowaliśmy się na BBQ nie całe 10 min spacerkiem od hotelu. To co nam się jeszcze w Bishop podoba to wybór restauracji i fakt, że wszędzie można dojść na nogach.
Usnęliśmy dość szybko. Koło jedenastej w nocy z pół snu wyrwał nas dźwięk syren. Rzuciłam okiem na aplikację, która mówi gdzie są trzęsienia ziemi i uspokoiłam się bo to znów było koło Ridgecrest. Tym razem trzęsienie przekroczyło 7 stopni w skali Richtera. Współczuję tym ludziom. My znów nic nie poczuliśmy i grzecznie wróciliśmy do spania. Jutro uciekamy od tych trzęsień ziemi i jedziemy jeszcze bardziej na północ do Mammoth Lakes.
2019.07.04 Inyo National Forest, CA
Happy 4th of July!!!! Tak każdy z nas żegnał się w środę wychodząc z pracy. Większość Amerykanów spędza Święto Niepodległości grillując w ogródkach albo pijąc rose na Manhattanie na tak zwanych roof-top’ach (czyli tarasach widokowych / dachach). Jest też procent amerykanów co wybiera biwakowanie i korzystając z dłuższego weekendu wyjeżdża na pobliskie kempingi. My natomiast stwarzamy sobie nową tradycję…
Tradycję ucieczki na zachodnie wybrzeże. Cztery dni to idealna okazja, aby odwiedzić jakiś park narodowy. Zaczęło się od North Cascade National Park, potem prawie doszło do skutku odwiedzenie Crater Lake NP, w zeszłym roku odwiedziliśmy Olympic NP, a w tym postanowiliśmy uderzyć w okolice Kings Canyon NP.
Jak Darek usłyszał Kings Canyon to od razu w głowie zapaliła mu się kontrolka “nartki”. Niedaleko Kings Canyon NP znajduje się resort narciarski Mammoth Lakes. Miejsce to również mi chodzi po głowie więc nie sprzeciwiałam się tylko kupiłam bilety lotnicze i czwartego lipca świętowaliśmy w Kalifornii.
Zanim jednak dojechaliśmy bezpiecznie do hotelu to dzień był długi i pełen przygód. Z samolotu mogliśmy podziwiać Grand Canyon. Wylądowaliśmy o czasie (dziękujemy JetBlue). Bagaże też przyleciały razem z nami. To co stało się 5 minut po odebraniu naszych bagażów przerosło nasze oczekiwania. W ciągu minuty rozdzwoniły się oba nasze telefony. Rodzice i znajomi pytali się czy wszystko ok, czy nic nam się nie stało a my próbowaliśmy zrozumieć o co właściwie chodzi i czemu oni się tak martwią.
Dopiero Pan w wypożyczalni samochodów opowiedział nam, że właśnie było w Kalifornii trzęsienie ziemi, które osiągnęło ponad 6 stopni. Pomimo, że trzęsienie było 130 km od LA to nadal w mieście można było doznać wstrząsów i zobaczyć jak rzeczy na biurku się przesuwają same z siebie. My podczas trzęsienia byliśmy w autobusie więc nic nie poczuliśmy. No bo kto jest w stanie rozróżnić trzęsienie ziemi od zwykłych wybojów. Zwłaszcza po Nowojorskich drogach to myśleliśmy, że to standard. Jak potem czytaliśmy to trzęsienie było największe od 20 lat.
Po przedyskutowaniu całej sytuacji, dostaliśmy kluczyki do Jeepa Wranglera, Sahara edition. Trzeba przyznać, że samochód robi wrażenie. Taki trochę szpanerski ale co tam. Jak planujemy pokonać ponad tysiąc kilometrów to samochód trzeba mieć fajny. Jeep ma wiele wersji. Sahara, którą myśmy dostali jest lepsza niż podstawowe wersje Wranglera. Jest bowiem bardziej przystosowana na off-road. Ma wzmocnione zawieszenie i przerobiony układ napędowy. Jest jeszcze lepsza wersja, nazywa się Rubicon. On już jest typowo przystosowany na bezdroża natomiast na autostradach jest super głośny i mało ekonomiczny.
W LA byliśmy już dwa razy. Raz się włóczyliśmy po turystycznych miejscach jak aleja gwiazd, Hollywood Hills czy Beverly Hills. Za drugim razem odwiedziliśmy Santa Monica. Tym razem chciałam odwiedzić coś bardziej lokalnego. Padło na Venice. Dzielnica słynie oczywiście z plaży i mola, deptaków i restauracji ale też z graffiti. Niestety zapomnieliśmy o korkach w LA. W LA każdy ma samochód i jest to najczęstszy środek transportu. Słynne pięcio-siedmio pasmowe autostrady i całe zakorkowane to codzienność. Nigdy nie rozumiałam dlaczego nie zbudują tam jakiś pociągów, żeby to rozładować. W każdym razie dziś jest dzień wolny więc korki nie są w kierunku centrum ale właśnie w kierunku plaż. Dlatego Venice zwiedziliśmy tylko z okien samochodu i skończyliśmy na słynnym In-n-out.
Zwiedzało się bardzo fajnie bo Darek rozebrał dach samochodu i można się było poczuć jak w słonecznej Kalifornii. Takie kabriolety to ja lubię. Z tym naszym autkiem to jest ogólnie śmiesznie. Możesz wszystko rozebrać, jak dach, przednią szybę, okna….i skończyć tylko ze szkieletem gdzie wszystko jest otwarte. Albo można w drugą stronę. Tak wszystko pozamykać, że się piasek nie dostanie. Bardzo ciekawa zabawka.
W In-n-Out znów pobawiliśmy się „klockami” i zbudowaliśmy dach. Lunch w In-n-Out jest po części tradycją jak się jest na zachodnim wybrzeżu. Jest to fast food i sprzedają tylko hamburgery i frytki. Natomiast można sobie zamówić „animal style” i od razu przybywa kalorii. Hamburgery te można dostać tylko w Kalifornii i Las Vegas tak więc skoro w tych miejscach jesteśmy raz na dwa-trzy lata to zawsze to jakaś odmiana dla nas. Jakbyśmy tu mieszkali to pewnie nie byłaby to dla nas żadna atrakcja.
Najedzeni, z pełnym bakiem benzyny i cool samochodem ruszyliśmy na północ. Ruszyliśmy w kierunku trzęsienia ziemi. To słynne trzęsienie ziemi było w miasteczku Ridgecrest. Jadąc do Bishop byliśmy od tego miejsca jakieś 20-30 km. Trzęsienia ziemi w Kalifornii są na porządku dziennym. Nikt tu na nie nie reaguje, za bardzo. Trzęsienia około 3 stopni to nic, 6 to można wysłać SMS do kolegi, dopiero powyżej 8-9 stopni sprawy się komplikują. Na szczęście tak silnych trzęsień dawno nie było w tych rejonach.
W drodze do Bishop zatrzymaliśmy się w Whitney Portal. Jest to miejsce z którego rozpoczyna się hike na najwyższą górę w Stanach, poza Alaską. Mt. Whitney ma 14,505 ft / 4421 m. Hike nie jest trudny technicznie ale wymaga aklimatyzacji. Najlepiej robić go w trzy dni. Darek już zbiera ekipę. Ktoś chętny?
My na Whitney oczywiście dziś nie planowaliśmy wyjść ale samo bycie tam, rozmawianie z ludźmi, którzy to ukończyli było ciekawe. Wyszliśmy szlakiem około 15 minut, usiedliśmy na skałce i podziwialiśmy zachód słońca i pobliskie wodospady. A Darek planował, kto by z nim tu wrócił za rok może dwa i zdobył tą górkę.
Słoneczko się pomału chowało więc wskoczyliśmy w Jeep’ka i ruszyliśmy do miasteczko Bishop. Dwie noce tu spędzimy…. a potem znów w drogę….
2019.06.30-07.01 Białe Góry, NH (dzień 2-3)
Jefferson (1,741m.) jest to trzeci co do wysokości szczyt Białych Gór w stanie New Hampshire. Znajduje się w najwyższym paśmie Białych Gór, w Presidential Range.
Ta góra jest nam już dobrze znana. Wcześniej, dwa razy próbowaliśmy ją zdobyć. Pierwszy raz, późny start i deszcz uniemożliwił nam stanięcie na szczycie. Drugi raz wyszliśmy, ale był taki wiatr i chmury, że nic nie było widać. Na szczycie może byliśmy parę sekund, bo inaczej by nas zwiało.
Dzisiaj też nie mieliśmy najlepszej pogody. Wprawdzie nie było wiatru i czasami słońce przebijało się przez chmury, ale szczyty były w chmurach a także mogły występować burze. No nic, zobaczymy co nam dzisiaj Jefferson przyniesie. Po dobrym śniadaniu opuściliśmy kemping i około 8 rano byliśmy już na parkingu na początku szlaku.
Na Jeffersona prowadzi wiele szlaków. Dwoma różnymi już szliśmy, na dzisiaj wybraliśmy jeszcze inny, Castle Trail. Jest to jeden z najmniej uczęszczanych szlaków na ten szczyt. Polecany jest bardzo przez górołazów, więc go wybraliśmy.
Widać, że szlak jest mało uczęszczany, bo na parkingu były tylko dwa samochody. Natomiast nie zawiedli nas nasi lokalni „przyjaciele” krwiopijcy i chmarami nas odwiedzali. Do tego stopnia, że nawet ciężko było buty ubrać, bo cały czas komary przypominały o swoim istnieniu.
Dopiero jak ruszyliśmy to nas zostawiły w spokoju, bo nie chciało im się za nami latać.
Do przejścia mamy 16km i musimy się wspiąć około 1400 metrów. Początek szlaku idzie łatwą, prawie płaską ścieżką, przez polany, lasy i strumyki.
Gdzieś po dwóch kilometrach szlak się rozgałęzia i górołaz ma dwie opcje. Na prawo granią, albo na lewo doliną. Skręciliśmy w prawo i się zaczęło. Szlak przestał nas rozpieszczać i systematycznie, bez odpoczynków zaczął się wspinać do góry.
Niestety pogoda się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie, zaczęliśmy słyszeć w oddali grzmoty. Jak na razie szliśmy lasem i wokół nas były wysokie góry, więc byliśmy bezpieczni. Czasami nawet słońce wychodziło, czyli burza może przejdzie bokiem.
Gdzieś na wysokości 1200 metrów doszliśmy do szlaku „The Link” Jest to trasa która łączy dużo szlaków i idzie jeszcze lasem. Podczas złej pogody można się nim dalej przemieszczać i nie jest się narażonym na burze, albo silne wiatry.
Do granicy lasu mieliśmy jakieś 100 metrów w pionie. Stromo po skałach, trzymając się korzeni osiągnęliśmy wysokość 1300 metrów. Niestety naszym oczom nie ukazały się piękne szczyty gór tylko chmury.
Usiedliśmy na skałach i zastanawialiśmy się co dalej robić. Jak na razie wiatru nie było, ale czarna, burzowa chmura wisiała w powietrzu. Było słychać wyładowania atmosferyczne, ale były one w oddali i za bardzo nam nie zagrażały. Dopiero po kilkunastu minutach głośność i intensywność wyładowań się wzmogła. Byliśmy na grani i otwartej przestrzeni, więc nie było to za bardzo bezpieczne miejsce. Zeszliśmy trochę w dół. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i podjąć decyzję co dalej robić. Myślę, że burza za nas podjęła tą decyzje. Zaczęło ostro walić piorunami i to bardzo blisko nas. Do tego stopnia, że aż się ziemia wokół nas trzęsła. Nie było na co czekać, musieliśmy szybko zejść w dół.
Dobrze, że jak narazie nie padał deszcz, bo pierwszy odcinek nie należał do łatwych. Skały były mokre, ale nie za bardzo śliskie.
To co się za chwilę stało zapadnie nam w pamięci na długie lata. Zaczął padać intensywny deszcz. Lało tak ostro, że w przeciągu paru minut szlakiem płynął strumyk. Znacznie to spowolniło schodzenie w dół.
Niestety to nie był koniec atrakcji. Deszcz zamienił się w grad. Jak do tej pory nigdy nie szedłem w takich warunkach. Niezliczona ilość bryłek lodu ładowała w nas z wielką prędkością. Nie dało się robić żadnych zdjęć, ani filmów nakręcać. Strumienie wody i lodu płynęły z nieba prosto na nas.
Mimo, że mieliśmy ubrania przeciw deszczowe to nic to nie dawało. Każdy z nas był przemoczony do suchej nitki.
Gdzieś po pół godziny grad ustał i w końcu można było odetchnąć. Wprawdzie do samochodu mieliśmy gdzieś z godzinę marszu i byliśmy na maksa przemoczeni, ale teren stawał się łatwiejszy i płaszczy.
Doszliśmy do strumyka. Pamiętam jak szliśmy do góry to woda była po kostki i można było bardzo łatwo po kamieniach przejść. Teraz to nie był strumyczek, to już bardzie przypominało górską rzekę. Zaczęliśmy szukać gdzie tu najłatwiej i najbezpieczniej ją przejść. Niestety wszędzie była duża woda i chodzenie brzegiem rzeki przestawało mieć sens.
Mieliśmy tak przemoczone buty, że w sumie nie było znaczenia czy wpadniemy do wody czy nie. Przeszliśmy prosto przez wodę, która sięgała prawie do kolan. Oczywiście woda wlała się do butów, ale to już nie miało znaczenia.
Wróciliśmy na parking i zastaliśmy kolejną niespodziankę. Pół samochodu było w wodzie. Musiałem trochę pokombinować żeby się przebrać na deszczu (bo oczywiście znowu padało) i już suchym dojść do siedzenia kierowcy. Udało się i wróciliśmy na kemping.
Tutaj zrobiliśmy wielką suszarnię. Mimo, że czasami przechodziły przelotne deszcze to nam to za bardzo nie przeszkadzało. Mieliśmy wiele sznurków i wszystko rozwiesiliśmy.
Rozpaliliśmy wielkie ognisko i w końcu można było się ogrzać i podsuszyć. Dosyć długo nam zeszło „suszenie” wszystkiego, ale tak się nam dobrze siedziało wokół ogniska, że nikomu się nie spieszyło do namiotu spać. Ma szczęście mamy dobre namioty i przetrwały wszystkie burze i grady. Już było dobrze po północy jak weszliśmy w suche i ciepłe śpiwory. Trzeba było się pozapinać, bo temperatura w nocy spadła poniżej 10C.
Rano w końcu długo pospaliśmy i jak wyszliśmy z namiotów to dzień przywitał nas pięknym słońcem i lekkim wiaterkiem. Idealna pogoda na dokończenie suszenia i spakowanie wszystkiego.
Wszystko robiliśmy na spowolnionych obrotach i wyjechaliśmy z kempingu dopiero koło południa.
Oczywiście Marcin dalej chciał zobaczyć Białe Góry, więc postanowiliśmy wyjechać na szczyt Mt. Washington (1,916m.).
Oczywiście wyjazd na górę jest płatny i cena za 3 osoby i samochód wyszła $49!!! „Lekka” przesada! Myślę, że był to ostatni raz jak wyjeżdżałem na tą górę. Na zachodzie Stanów masz wiele przełęczy i szczytów gdzie drogi wychodzą znacznie wyżej i są za darmo, albo płacisz, ale o wiele mniej.
Droga jest w większości asfaltowa i jej długość wynosi 12km. Ma wiele punktów na których można się zatrzymać, podziwiać widoki i porobić zdjęcia. Na dole prowadzi lasem, więc niewiele widać. Dopiero gdzieś na wysokości 1300 metrów las zanika i zaczyna być coś widać.
Niestety jak wyjechaliśmy trochę wyżej to znowu zaczęły się chmury które, już towarzyszyły nam aż na sam szczyt.
Na górze z reguły występują silne wiatry i dzisiaj nie było wyjątku, wiało na maksa. Na górze Washington zarejestrowano najsilniejszy wiatr jaki kiedykolwiek występował na Ziemi i jest to 375 km/h.
Na górze jest restauracja, bar, sklepy z pamiątkami i tłumy ludzi. Troszkę pochodziliśmy po szczycie, Marcin próbował porobić parę zdjęć i zjechaliśmy jakiś kilometr niżej. Tutaj już nie było chmur i znacznie mniej wiało. Wybraliśmy się na godzinny spacer po słynnym szlaku Alpine Garden.
Zmęczeni po wczorajszym ciekawym hiku za bardzo nie chciało nam się daleko chodzić. Przeszliśmy się kawałek, usiedli na kamieniu, pooglądali górki i wrócili do samochodu. Było już dobrze po południu, a przed nami jeszcze daleka droga do NY.
Zaczął się lipiec więc trzeba będzie się jakoś ochładzać. Za 3 dni wyjazd na narty i zimowe hiki. Miejmy nadzieję, że pogoda w lipcu się nie popsuje i będzie wystarczająco śniegu na oba sporty
2019.06.29 Boston, MA & Białe Góry, NH (dzień 1)
Nadrabiamy zaległości z kempingami. Dwa tygodnie temu byliśmy w Catskills, teraz jedziemy znacznie dalej, w Białe Góry, NH.
Ściągnęliśmy posiłki z Londynu i w trójkę pokonujemy 500 km autostradami, żeby dostać się w północne rejony stanu New Hampshire. Marcin, kolega mieszkający na obrzeżach Londynu powiedział, że w Stanach są duże odległości. 500 km w Anglii może go zaprowadzić już do Szkocji.
W NY już jest lato. Temperatury zaczynają przekraczać 30C w cieniu. Tam, na kempingu Moose Brook Campground w nocy temperatura spada do 10C. Przyjemnie będzie tak usiąść w ciepłej bluzie i ogrzać się wokół ogniska.
Mając turystę w samochodzie nie da się tak prosto jechać w góry. Obowiązkowo musieliśmy zahaczyć o Boston, który jest mniej więcej w połowie drogi. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy zadbać o kierowcę (czyli mnie) i wstąpić do mojej ulubionej francuskiej piekarni.
Po takim śniadaniu mogę prowadzić non-stop nawet poza koło polarne. A z ciekawostek mogę dodać, że już dokończyli słynny Dempsyer Highway. Kiedyś jechałem tą drogą i dojechałem „tylko” do Inuvik. Teraz droga jest zrobiona do samego końca czyli do Tuktoyaktuk, położonego nad Oceanem Arktycznym. Jest to już spory kawałek poza koło podbiegunowe. Oczywiście już planujemy zamoczyć palec w zimnych wodach arktycznych. Ktoś jeszcze się wybiera?
Około 10:30 dojechaliśmy do Bostonu, zaparkowaliśmy Subaru na parkingu w centrum i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
Pierwszym punktem wycieczki był oczywiście bar. Nie był to byle jaki bar, tylko Cheers.
Jest to słynny bar, który swoją sławę zyskał po słynnym serialu o tej samej nazwie. Nie wiem czy to Boston, czy lato, czy to sobota, czy słynny bar, ale byliśmy tam parę minut przed otwarciem, a już była spora kolejka na zewnątrz.
W środku bar się jednak różnił od tego z serialu. Był, o wiele mniejszy, miał inny wystrój, ale tak samo miał dobre i zimne piwko. Ochłodziliśmy się paroma i ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część Bostonu
Boston wpadł na świetny pomysł i zrobił Freedom Trail . Jest to szlak ułożony z kamieni na chodniku, który prowadzi wokół najważniejszych zabytków miasta.
Koło każdej jest tablica informująca w paru zdaniach co to jest i co tu kiedyś się odbywało. Bardzo dobry pomysł, nie trzeba się za wiele przygotowywać czy kupować przewodników. Wystarczy trafić na początek szlaku i podążać jego śladami.
Nasza podróż szlakiem historii Bostonu trwała około dwie godziny. Niestety zwiedzanie miast w lato nie należy do najlepszych pomysłów. Upał, wilgotność i ilość ludzi zaczęły nas pomału drażnić. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do części portowej na ponoć pysznego Homara.
Niestety nie udało się go zjeść. Była sobota popołudniu i nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nawet nie udało nam się nigdzie zaparkować, tyle ludzi było w tej części miasta. Nawet nie próbowaliśmy iść do restauracji, bo pewnie kolejka była na wiele godzin, a oczywiście nie można było zrobić wcześniej rezerwacji. Co prawda znaleźliśmy parking, ale chcieli $40 za godzinę. Powariowali......
Przekonaliśmy kolegę z Londynu, że najlepsze Homary i tak nie są w Bostonie tylko w stanie Maine i jak przyjedzie następnym razem to tam się wybierzemy.
Z Bostonu do naszego kempingu mieliśmy jakieś 3 godziny. Droga minęła bez większych przygód i przy dobrej pogodzie można było podziwiać piękne Białe Góry. Niestety jak to w górach, pogoda zmienia się co chwilę. O 19 zajechaliśmy na nasz kemping, który przywitał nas deszczykiem. Park Ranger powiedział, żebyśmy przeczekali deszcz i nie rozbijali namiotów. Tak też zrobiliśmy i po kilkunastu minutach przestało padać.
Niestety o czym Ranger zapomniał nam powiedzieć, to o zbliżającej się burzy. Wielka, czarna chmura przyszła nagle i nas zaatakowała. Udało nam się rozbić plandekę chroniącą nas przed deszczem. Rozbijałem namiot i już prawie był gotowy. Brakowało tylko śledzi po które poszedłem do auta. W tym momencie zerwał się tak silny wiatr, że musiałem gonić namiot. Dobrze, że zatrzymał się na ławce. Na szczęście nie było jeszcze deszczu. On przyszedł za parę minut jak już większość rzeczy była rozłożona i zabezpieczona.
Bezpieczni, schowani pod plandeką mogliśmy zabrać się za posiłek. Na kolację zrobiliśmy sobie polędwicę wieprzową z komarami. Tak, zgadza się, mięsko z dodatkowym mięskiem. Po burzy było tyle komarów, że nie pamiętam czy kiedykolwiek mieliśmy taką ilość tego paskudztwa na kempingach. Chyba tylko jak byłem na Alasce, ale tam mieliśmy siatki ochronne na twarz. Chcieliśmy łono natury to mamy.
Po kolacji burza przeszła i nawet udało nam się zapalić ognisko (patyki mieliśmy wcześniej zakupione, więc były suche). Komary już się napiły więc nawet dały nam spokój i można było spokojnie usiąść koło ogniska. Nie za długo, bo czasami przelotne deszcze wyganiały nas pod plandekę, ale ognisko cały czas było podtrzymywane. Za długo też nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas ciężki dzień. Chcemy się wspiąć na pobliski szczyt, Jefferson.
2019.06.22-23 Catskills, NY
Jest już połowa czerwca, a my dopiero jedziemy na nasz pierwszy kemping w tym sezonie. Wiem, „przespaliśmy” wiosnę. W sumie to aż tak się nie obijaliśmy. Zima w tym roku była wyjątkowo dobra, więc początek wiosny spędziliśmy na nartach i zimowych hikach. W maju mieliśmy trochę pracy, potem 10 dni w Portugalii i już mamy połowa czerwca.
Jedziemy tylko na jedną noc w związku tym nie chciało nam się nigdzie daleko jechać. Wyruszyliśmy do Catskills oddalone na północ o 150km od NY. Robiąc rezerwacje na kemping dwa tygodnie temu zdziwiłem się, że większość pól namiotowych jest już zarezerwowana. Po długiej zimie ludzie na maksa nie mogą doczekać się lata i już w czerwcu uciekają z miast.
My też uciekliśmy w miarę szybko i już przed 7 rano nasze Subaru pędziło na północ pustą autostradą. Wyjechaliśmy wcześniej bo chcieliśmy wyjść na hike jeszcze jak jest w miarę chłodno w dolinach. Później może być dość ciepło, natomiast wyżej w górach zawsze jest chłodniej i większy wiatr.
Wychodzimy na Hunter, drugą co do wysokości góra w Catskills. Byliśmy już na niej dwa razy, ale zawsze innym szlakiem. Teraz też wyszukałem nowy szlak. Rozpoczyna się z drogi Spruceton, wychodzi na szczyt i schodzi innym zboczem, tworząc dosyć spore kółeczko. Do tego, jak siły i czas dopiszą to mamy jeszcze w planie zejść ze szlaku i zdobyć inną górkę, Southwest Hunter. Tam nie ma szlaku, ale jest w miarę wydeptana ścieżka przez ludzi i zwierzęta.
Tak jak planowaliśmy to zrobiliśmy i o 9 ruszyliśmy pod górę. Parking był w miarę pełny, ale nie spotkaliśmy dużo ludzi na szlaku. Musieli iść na inne szczyty.
Nawet nie wiedzieliśmy, że wyjście na Hunter z tej strony jest takie łatwe. Dalej trzeba się wspiąć 700 metrów, ale idzie się cały czas leśną drogą. Oczywiście droga jest zamknięta dla ruchu kołowego (pewnie tylko leśniczy w odpowiednim terenowym samochodem może tędy jechać), ale jest szeroka i nie za stroma.
Do tego poranna, niska temperatura, ładna pogoda i można iść non stop. Z ciekawostek można dodać, że ten szlak (droga) jest też przystosowana dla koni. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego, ale ślady nam mówiły, że ludzie tutaj się wybierają na przejażdżkę.
Na dole i na górze są podesty do wsiadania, albo wysiadania z konia. Po drodze można spotkać specjalne uchwyty do ich wiązania, a także miejsca gdzie konie mogą napić się wody.
Myśmy nie mieli koni, a i tak w 1.5h wygalopowaliśmy na szczyt Hunter. Mimo, że jest połowa czerwca, to był tu zimny wiatr i bluzy były wymagane.
Na szczycie jest mała chatka, która niestety nie przypomina europejskich schronisk. Nie można nic zjeść, a tym bardzie napić się zimnego piwka. Wiedząc o tym wynieśliśmy nasz prowiant w plecakach, znaleźliśmy wolny stoli i zrobiliśmy sobie ucztę z piwkiem i prosciuttem.
W Catskills jak i w wielu innych górach w Stanach dawniej na szczytach budowano wieże obserwacyjne. Kiedyś służyły one jako punkty obserwacyjne ewentualnych pożarów lasów w górach. W dzisiejszych czasach, w dobie nowoczesnej technologii bardziej służą jako atrakcja turystyczna niż obserwator pożarów. Na wieżę można wyjść i poobserwować góry z ponad lasów, co znacznie polepsza widoki.
Po około godzinnej przerwie na szczycie, ruszyliśmy w dół inną trasą. Teraz szlak szedł znacznie węższą, mniejszą ścieżką niż ta co wychodziliśmy do góry. Bardziej przypominał górski szlak niż drogę dla koni.
Gdzieś w pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia. Przechodzi tędy jeden z najbardziej popularnych i trudnych szlaków w Catskills, mowa o Devil’s Path (ścieżka diabła). Jest to szlak o długości 39km i przechodzi przez wiele szczytów. Większość ludzi, którzy chcą zrobić cała trasę potrzebuje dwa dni i śpi gdzieś pod namiotami w lasach. Zdarzają się też twardziele, którzy robią to w jeden długi dzień.
Wschodnią część szlaku dobrze już znamy, natomiast w zachodniej nigdy jeszcze nie byliśmy. Dobrze się składa, bo akurat tam gdzieś mamy samochód.
Ruszyliśmy w dół na zachód szlakiem diabła. Długo nią nie szliśmy, bo sobie przypomniałem, że tu gdzieś jest ścieżka na szczyt Southwest Hunter.
Udało nam się znaleźć kopczyk z kamieni, który oznajmiał, że tutaj zaczyna się ta ścieżka. Mieliśmy dobry czas, więc nawet Ilonka za bardzo nie marudziła, że zapuszczamy się w las do niedźwiadków. Ustawiłem GPS, że w razie jak się pogubimy to łatwiej będzie tu wrócić. W sumie nie idziemy szlakiem, więc o pobłądzenie nie trudno. Ilonka upewniła się, że ma gaz na niedźwiedzie i ruszyliśmy w głąb.
Na początku ścieżka trawersował zbocze góry Soutwest Hunter. Była dobrze wydeptana, więc o zabłądzeniu nie było mowy. Gdzieś po 1km ostro skręciła w lewo i zaczęła prosto do góry wspinać się na szczyt. Tu już było stromiej i znacznie mnie wydeptane, ale dalej w miarę łatwe do znalezienia.
Prosto, albo zygzakami wyszliśmy na szczyt. Niestety widoków nie było żadnych, wszystko zalesione na maksa. Za długo nie można było odpoczywać, bo ilość komarów i małych muszek była ogromna. Ilonka zamiast spray na niedźwiadki powinna wziąć na komary. W sumie byliśmy na odludziu, na całej trasie spotkaliśmy tylko jedną grupę ludzi. „Niestety” zero misiów.
Szybko, bez pomocy GPSa zeszliśmy na dół i wróciliśmy na szlak, którym zeszliśmy w dół. Szlak był łatwy, czasami tylko wymagał użycia rąk do schodzenia. Jego wschodnia część jest znacznie trudniejsza, od zachodniej gdzie pamiętam często ręce były wymagane.
Po drodze zrobiliśmy sobie mały odpoczynek nad rzeczką i wróciliśmy do samochodu. Na camping, który znajduje się w zachodnim Catskills mieliśmy jakieś 1.5h samochodem.
Droga wiodła przez sam środek rejonu i nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Mimo, że nigdzie nie mieliśmy serwisu na telefon, czyli dalej są to mało zagospodarowane rejony, to jednak inwestorzy widzą w Catskills potencjał. Często przejeżdżaliśmy koło jakiś nowo-wybudowanych pensjonatów, dworków, centrum rekreacji, stadniny koni.... Dobrze, niech się rejon rozwija i wyciąga ludzi z pobliskiego, zatłoczonego Nowego Jorku.
Kemping mamy nad jeziorem Mongaup, nad którym byliśmy już parę razy. Mimo, że był to nasz pierwszy kemping w tym sezonie to i tak szybko i sprawnie wszystko rozłożyliśmy.
Dobrze, bo gdzieś od 22 zaczął padać deszcz, który towarzyszył nam aż do niedzieli jak się składaliśmy. Nie przeszkadzało nam to w niczym i na kolację zrobiliśmy sobie pyszną cielęcinkę z kością, która świetnie pasowała do wina Gamay z Beaujolais.
Deszcz ostro padał, ale oczywiście ognisko musiało być. Utrzymywaliśmy je spore, więc żaden deszcz mu nie przeszkadzał.
2019.05.26 Azory, Portugalia (dzień 9)
Wczoraj zwiedzaliśmy samochodem wschodnią część wyspy Sao Miguel, więc dzisiaj przyszedł czas na jej zachodnie ziemie.
To, że wschodnie Azory przypominają nam Polskę sprzed wielu lat to już wiecie ze wczorajszego dnia. Oczywiście piszę, to w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Cisza, spokój, nikomu nigdzie się nie spieszy, brak dużych miast. Parę małych miasteczek, gdzie każdy każdego zna i ma czas się zatrzymać i zamienić parę zdań.
Zachodnia część wyspy ze względu na jej atrakcje turystyczne jest bardziej turystyczna i więcej widać zabłąkanych pieszych z aparatami w rękach koło drogi niż pasących się krów, które występują na każdym kroku na wschodzie.
Poza paroma miejscami na dzisiaj nie mieliśmy żadnego napiętego planu. Wsiąść w samochód, pojeździć po ich krętych dróżkach i zaglądnąć tu i tam. Na początek chcieliśmy zobaczyć najbardziej odwiedzany rejon na wyspie czyli Sete Cidades Caldera.
Jest to miejsce gdzie przez ostatnie 40,000 lat następowało wiele wulkanicznych erupcji. Ostatnia była zaledwie 600 lat temu. W związku z tym powstał wielki wulkaniczny krater, gdzie teraz na jego dnie znajdują się dwa wielkie jeziora.
Ze względu na ciekawe reakcje zachodzące na dnie jezior woda w nich ma różne kolory. W jednym jest zielona a w drugim niebieska. Miejsce jest na maksa przygotowane turystycznie, posiada wiele dróg, punktów widokowych i szlaków turystycznych.
Niestety Azory nie mają dobrej pogody. Ponad 200 dni w roku są tu chmury, mgła lub pada deszcz. Dzisiaj oczywiście mieliśmy ich tradycyjną pogodę, więc widoków nie było. Na dodatek była taka ogromna wilgoć w powietrzu, że po 20-to minutowym spacerze wróciliśmy do samochodu się ochłodzić.
Postanowiliśmy samochodem zwiedzać dalszą część rejonu. Zjechaliśmy w dół do miasteczka Sete Cidades w celu wstąpienia do lokalnego baru na ochłodę. Chcieliśmy usiąść gdzieś nad brzegiem jeziora, wypić chłodne piwko i podziwiać widoki. Niestety tego typu „atrakcje” nie dotarły jeszcze do tej części wyspy. Wprawdzie znaleźliśmy jedno miejsce, które być może serwuje piwo, ale wyglądało bardziej jak McDonald z placem zabaw niż bar, więc nawet nie chciało nam się wysiadać z samochodu.
Wzięliśmy mapę (czytaj: google maps) i znaleźliśmy drogę na obrzeże kanionu z ponoć ładnym punktem widokowym. Wyjechaliśmy wysoko, na 540 m i dotarliśmy do punktu widokowego Mira Douro. Mieliśmy szczęście do pogody, bo właśnie w tym momencie wiatr przegonił chmury i mogliśmy podziwiać cały wulkaniczny krater z jeziorami w dole.
Co nas bardziej zaciekawiło to betonowy moloch który stoi na szczycie. 5-6 piętrowy budynek bez okien, drzwi, futryn, sam beton! Niestety tak byliśmy nim zainteresowani, że nie udało nam się żadnego zdjęcia mu zrobić. Później dopiero poczytaliśmy o tym budynku troszkę więcej. Był to hotel Monte Palace, który był wybudowany na początku lat osiemdziesiątych. W tych czasach był on jednym z najlepszych hoteli w całej Portugalii. Przepych, bogactwo, pięcio-gwiazdkowe restauracje, bary, baseny. Niestety ze względu na klimat na Azorach (ciągłe chmury i deszcze) w krótkim okresie został zamknięty. Przez kolejne 10 lat mieszkał tam strażnik z psem, który pilnował tej posesji na odludziu. Niestety pieniądze na strażnika się skończyły, więc hotel został sam, bez ochrony. Długo nie trzeba było czekać, aż lokalni wtargnęli na posesje i rozgrabili wszystko. Ukradli wszystko, co można było ukraść. Począwszy od wyposażeń pokoi, kuchni poprzez dywany, okna, drzwi, futryny a skończywszy na wielkich lodówkach i windach.
Stoi taki pusty, wielki budynek i tylko odstrasza ludzi i rozkręca wyobraźnie amatorów horrorów. Ciekawe czy coś tam już nakręcili. Ostatnio ponoć już znalazł się kupiec, który chce przywrócić hotelowi dawny wizerunek. Chce go odremontować i otworzyć na nowo. Teraz Azory są bardziej popularne niż kilkadziesiąt lat temu, więc pomysł może się udać. Inwestor oczywiście jest z Chin.
Pochodziliśmy tam jeszcze chwilę, wróciliśmy do samochodu i ruszyli przed siebie. Wyjechaliśmy z turystycznej części to natychmiast ubyło samochodów i ludzi. Zaczęły się pojawiać pastwiska i małe, ciche miasteczka. Pojeździliśmy wokół nic ciekawego nie znajdując, więc Ilonka wzięła się do roboty i znalazła fajną skalistą plaże.
Była niedziele, miejsce bardzo lokalne, więc było nawet trochę ludzi. Większość to okoliczni mieszkańcy, którzy grillowali i odpoczywali na świeżym powietrzu.
Niestety do wybrzeża trzeba było spory kawałek iść. Jakiś czas temu ziemia się usunęła i zniszczyła drogę, została tylko ścieżka. Nie był to jakiś duży odcinek, natomiast był stromy. Powrót był o wiele gorszy, bo stromo pod górę i w słońcu, ale dla tych widoków warto było się przejść.
Wzburzony ocean, który walczy z wąską cieśniną. Staliśmy tak dobrą chwilę, popijaliśmy piwko i obserwowali to ciekawe zjawisko. Co chwilę przychodziła duża fala i potężną energią rozbijała się o czarne, wulkaniczne fale
Szkoda, że człowiek nie potrafi jeszcze dobrze wykorzystywać energii z morskich fal. Ilość energii jakie te fale ze sobą niosą pewnie by wystarczyła na zaspokojenie wielu potrzeb.
Do naszego hotelu w stolicy Azorów, Ponta Delgada mieliśmy jakieś pół godziny samochodem. Droga minęła szybko, co niestety nie można było powiedzieć o parkingu. Mimo, że hotel ma swój parking to i tak z miejscem była masakra. Ludzie parkowali wszędzie. Na chodnikach, trawie, skrzyżowaniach, placach, przejściach dla pieszych...... gdziekolwiek tylko był skrawek wolnego miejsca, żadne zakazy nie obowiązywały. Ciężko było przejść ich wąskimi uliczkami, nie mówiąc już o przejechaniu samochodem.
Udało nawet nam się zaparkować pod hotelem, akurat ktoś wyjeżdżał. Głodni na maksa zaczęliśmy szukać restauracji na kolacje. Dzisiaj jest wielkie święto na Azorach festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles), więc zanim gdzieś pójdziemy musimy się upewnić, że knajpa jest czynna i ma dla nas wolny stolik. Hotel ma restauracje, ale jak już zapewne wiecie, my staramy się nie jadać kolacji w hotelach, chyba, że już nie ma innego wyjścia. Internet nam mówił, że wiele restauracji jest dzisiaj zamknięta albo ma zmienione godziny otwarcia. Wybraliśmy jedną, która ponoć jest otwarta i ruszyliśmy na miasto.
Ciężko się szło. Nie dość, że chodniki mają mniej niż pół metra szerokości to na dodatek samochody były tam zaparkowane. Oprócz tego tłum ludzi szedł w naszym kierunku świętować. Wieloma ulicami szła procesja i praktycznie nie dało się ich przejść. Nie doszliśmy do restauracji. Trwało by to za długo, a pewnie i tak by była zamknięta, albo by nie miała wolnego stolika. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do hotelowej restauracji. Ze stolikiem też był mały problem, ale gdzieś po 10 minutach udało nam się usiąść. Tak jak przypuszczaliśmy, jedzenie nie było dobre. Znaczy się było ok, ale nie takie żebym jutro tu chciał wrócić. Ta restauracja gdzie jedliśmy wczoraj kolacje była świetna w porównaniu do hotelowej.
Nie chciało nam się już wychodzić w te tłumy, więc poszliśmy do hotelowego baru i tam przy piwku (i innych atrakcjach) uzupełnialiśmy zaległości z blogiem i żegnaliśmy się z Portugalią. Jutro już niestety wracamy do domu.
Od tego weekendu (Memorial Day weekend) Delta wznowiła na sezon bezpośrednie połączenia pomiędzy Ponta Delgada a Nowym Jorkiem, więc bez przesiadek w 5 godzin można się dostać ze środka oceanu do domu.
Mieliśmy wczesny lot, więc nie dużo pospaliśmy i pewnie ze zmęczenia nie ogarnąłem moich paszportów i pan celnik mnie nie wypuścił z Portugalii. Zabrał mi amerykański paszport i kazał dać paszport na którym wjechałem do Portugalii, czyli Polski. Oczywiście ja go nie miałem tylko Ilonka, która już przeszła celników i sobie gdzieś poszła z wyłączonym telefonem. Wszystko się dobrze skończyło, znalazłem Ilonkę, wróciłem z paszportem do celnika i odzyskałem wszystkie dokumenty.
Lot był krótki i szybko zleciał. Jest to nowe, sezonowe połączenie, więc samolot był pusty. Można się było wyłożyć, przespać, bloga napisać....
2019.05.25 Azory, Portugalia (dzień 8)
Udało się, udało nam się zaliczyć kolejną strefę czasową. Każdy prawdziwy podróżnik ma jakiś cel. Jedni chcą zaliczyć jak najwięcej krajów, dla innych liczą się cuda świata, inni chcą być w każdym kraju lub zdobyć najwyższy szczyt na każdym kontynencie (czy kraju). Cokolwiek to jest powoduje, że ludzie znajdują sposoby aby pojechać dalej i wbić kolejną pinezkę na mapę. Dla nas takim bodźcem są strefy czasowe.
Za czasów jak byliśmy tylko parą i przez ponad rok mieliśmy związek na odległość to każda nasza randka była w innej strefie czasowej. Tradycję postanowiliśmy kontynuować i naszym podróżniczym celem jest być w każdej strefie czasowej. Darek dodatkowo utrudnił zadanie i stwierdził, że trzeba zaliczyć każdą strefę na każdej półkuli. Tak więc z 24 stref zrobiło się 48.
Azory stały się naszą 22 strefą czasową, a 17 nie biorąc pod uwagę podziału na północ - południe. Szczerze, nie wiem czy byśmy się wybrali na Azory. Dla nas była to wyspa na środku oceanu, która jakoś do nas nie przemawiała.
Portugalia jako kraj to nie tylko kraj na kontynencie Europejskim. Portugalia słynęła z dużej floty morskiej i podbiła w swojej historii wiele wysp jak i terytoriów. Największą kolonią Portugalii była oczywiście Brazylia. Po ówczesne czasy Portugalii ostała się tylko wyspa Madera oraz archipelag wysp Azory. Tak więc jak chcesz zaliczyć całą Portugalię to na Azory też trzeba się wybrać.
Zanim jednak wylądujemy na Azorach, wypożyczymy nasze małe autko Volkswagen Golf i ruszymy na odkrywanie wyspy to musimy wylecieć z Madery. Po śniadanku z pięknym widokiem na ocean ruszyliśmy na lotnisko. W końcu mamy dostęp do lounge. Im mniejsze lotnisko tym mniejszy lounge ale wodę i kawę można wypić za darmo więc nie można narzekać tylko korzystać. Samo lotnisko jest atrakcją turystyczną w naszym mniemaniu. Oczywiście lotnisko nazywa się Cristiano Ronaldo. Najsłynniejszy piłkarz Portugalii urodził się na Maderze, więc nic dziwnego, że lotnisko nazwane jest na pamiątkę najsłynniejszego obywatela tej wyspy. Zresztą koszulki i inne gadżety z Ronaldo można spotkać tu na każdym kroku.
Wybudowanie lotniska na wyspie, która ma dość ograniczoną powierzchnię, do tego strome i skaliste urwiska, na pewno nie należało do łatwych rzeczy. Dlatego lotnisko wybudowane jest na palach. W miejscu gdzie klify schodzą stromo do oceanu a pas startowy powinien dalej biec, wybudowali asfalt na palach. Dzięki temu i oszczędzają miejsce i sprawiają, że wybudowanie lotniska stało się możliwe.
W pewnym momencie życia, jak chcesz podróżować i zdobyć kolejne lądy to napotykasz na dziwne sytuacje. My doskonale wiedzieliśmy, że kolejny samolot to będzie coś małego, może nawet ze skrzydełkami. Wiedzieliśmy też, że pewnie zrobią nam przeszkolenie z kamizelek itp. Nie spodziewaliśmy się jednak zobaczyć maski tlenowej przygotowanej na naszym stoliku....powodów do paniki jednak nie było - to było tylko w celu przeszkolenia.
Po szczęśliwym starcie wylądowaliśmy szczęśliwie na jeszcze mniejszym lotnisku na Azorach. To lotnisko nazywa się na cześć naszego papieża, Jana Pawła II. Ogólnie Portugalia jest bardzo wierząca, ale Azory chyba wygrywają. Udało nam się wylądować na Azorach akurat w czasie ich największego święta, festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles). Święto to przypada na piątą niedzielę po Wielkanocy i epicentrum jest właśnie w Ponta Delgada na wyspie Sao Miguel.
Na początku nie bardzo rozumieliśmy o co chodzi z tymi wszystkim ołtarzykami. Moja pierwsza reakcja była - ale oni są wierzący - i skojarzyło mi się z Indiami gdzie ołtarzyki są na każdym rogu. Potem Pani w hotelu wytłumaczyła nam, że jesteśmy w idealnym momencie bo wszyscy świętują. Ulice w mieście będą zamknięte i ciężko będzie przejść ale za to poza miastem nie będzie nikogo.
Zostawiliśmy bagaże w hotelu, zrobiliśmy naradę przy mapie i piwku i zdecydowaliśmy wyruszyć w drogę. Jakie było nasze pierwsze wrażenie? Skawina i Radziszów 40 lat temu… Ołtarzyki kojarzyły mi się z procesjami i drogą krzyżową. Azory zawsze jednak będą nam się kojarzyć z zielonymi pagórkami, krowami gdzie nie spojrzysz i cwaniakami na rogu pod sklepem, prawie jak w Skawinie lata temu.
Azory mają ok dziewięć wysp w swoim archipelagu. My wybraliśmy Sao Miguel bo po pierwsze wyczytaliśmy, że ma jakieś szlaki górskie do zaoferowania, a po drugie ze względu na bezpośrednie połączanie do Nowego Jorku. Tak dobrze czytacie. Z tej wyspy lata non-stop samolot na JFK.
Hiki mieliśmy zaplanowane na jutro. Niestety najfajniejszą trasę nam zamknęli, bo osunęła się ziemia i szlak jest nie do przejścia. Dziś skupiliśmy się na objechaniu wyspy, zobaczeniu co w trawie piszczy i rozeznaniu się w terenie. Wzdłuż wybrzeża przebiega droga, która non-stop ma punkty widokowe. My stanęliśmy na dwóch. Na pierwszym zobaczyliśmy nawet, że mają budkę z coca-colą więc poszliśmy sprawdzić czy nie mają Red Bulla bo Darkowi się coś przysypiało. Niestety Red Bulla nie mieli ale… mieli piwo, i to takie lane prosto do plastikowych kubeczków. Oczywiście już jakiś lokalny tankował, tym razem siebie a nie samochód.
My mało lokalni bo tylko pstryknęliśmy zdjęcie i pojechaliśmy dalej. Na kolejny punkt widokowy. Tym razem nie było budki ale biznesu pilnowało dziesięć bezdomnych kotów. A miały co pilnować, bo punkt widokowy składał się z mini tarasu ale przede wszystkim z miejsca na piknik. Były tam przygotowane grille na węgiel drzewny, stoliki no i daszek, żeby zjeść spokojnie w cieniu. Wygląda, że tak właśnie lokalni spędzają weekendy.
My na grilla się nie załapaliśmy ale widokiem i kwiatkami się zachwycaliśmy. Azory zaskoczyły nas kwiatami. Jest ich dużo, są bardzo kolorowe, rosną czasem w nietypowych miejscach i zdecydowanie są miłym urozmaiceniem i dekoracją.
Niedaleko miejsca widokowego był zjazd na plażę. Robiło się późno więc dla nas idealny czas żeby odwiedzić plażę. Spodziewaliśmy się pustek i ładnego zachodu słońca. Po zjechaniu w dół około 200 metrów niestety nie doznaliśmy niczego z tego. Po pierwsze to zdziwiłam się, że niektórzy dopiero teraz idą popływać i tachają swoje ręczniki i inne zabawki na dół na plażę. A po drugie to słońce zachodziło po innej stronie wyspy więc zostało nam tylko obserwowanie fal.
My odeszliśmy kawałek od ludzi i znaleźliśmy swoją prywatną plażę. Zrobiliśmy sobie przerwę na piwko i wreszcie uzmysłowiliśmy sobie gdzie my tak naprawdę jesteśmy. A byliśmy dokładnie po środku niczego.
Zachód słońca zobaczyliśmy dopiero z autostrady wracając do hotelu. Dla nas jednak dzień się nie kończył. Priorytet numer jeden to było odstawienie auta, a nie było to łatwe bo do miasta zjechały się tłumy i każdy parkował gdzie popadnie. Nawet już nikt nie zwracał uwagi na znaki zakazu parkowania. Byleby się tylko dało przejechać. Nam się udało jakoś wcisnąć na parking hotelowy, który i tak był zawalony samochodami lokalnych idących do miasta.
Dopiero teraz Darek mógł zapomnieć o wąskich krętych uliczkach i o parkowaniu na zapałkę, samochodem z automatyczną skrzyniuą biegów. Mógł wreszcie się zrelaksować i pomyśleć o jedzeniu. Jak zwykle w znalezieniu miejsca pomógł nam TripAdvisor. Zdecydowaliśmy się iść do Tasquinha Vieira. Na początku się cieszyliśmy jak wszyscy szli w innym kierunku niż my. Jednak po przejściu 10 ulic zastanawialiśmy się co tu może być. Ulice pustoszały, w tle było słychać jakieś strzelanie (mam nadzieję, że były to sztuczne ognie), sklepów i restauracji ubywało. Na chwilę włączył się tryb panika ale szybko minął jak tylko stanęliśmy przed drzwiami restauracji i zobaczyliśmy tłum ucieszonych i delektujących się jedzeniem ludzi.
Ja się tyle napatrzyłam dziś na krówki, że postawiłam na wołowinę. Darek jako, że Azory słyną z tuńczyka postawił na steak z tej ryby. Oba wybory były wyśmienite i przy dobrej butelce wina świętowaliśmy zaliczenie kolejnej strefy czasowej.
Po pysznej kolacji spacerkiem przez centrum miasta wróciliśmy do hotelu. Imprezy na mieście się skończyły i ludzie wracali do swoich aut, domów itp. I tylko czasem na ulicy słychać było polską mowę mieszającą się z hiszpańską. Tak dobrze czytacie. Polacy też tam byli….szczerze? Chciałam im zadać pytanie Why??? Ja mam swój powód, żeby przylecieć na Azory, ale dlaczego inni Polacy tu zalecieli? Przecież jest tyle innych ciekawych miejsc? Pytania nie zadałam więc chyba nadal pozostanę nie uświadomiona.
2019.05.24 Madera, Portugalia (dzień 7)
Wczoraj zrobiliśmy sobie przepiękny hike skalistym wybrzeżem północno-wschodniej Madery. Dzisiaj przyszedł czas na to co wyspa ma najlepsze. Odwiedzenie jej środka i hike w niepowtarzalnej i unikatowej scenerii.
Wiele ludzi jedzie na Maderę połazić po górkach. Taki cel myśmy też obrali. Nie jest to łatwe do zrobienia bo jest tyle wspaniałych tras, że cieżko jest wybrać tą najlepszą. Wybraliśmy jeden hike na wybrzeżu i jeden w sercu wyspy. Postanowiliśmy wyjechać samochodem na Pico do Areeiro i przejść szlakiem na Pico Ruivo który jest najwyższym szczytem na wyspie i trzecim w całej Portugalii.
Pico do Areeiro ma wysokość 1,818 metrów i prowadzi na niego nawet dosyć dobra asfaltowa droga na sam szczyt.
My mieszkamy dokładnie nad samym oceanem, czyli prawie na wysokości 0 m.n.p.m. Wyjechaliśmy rano spod hotelu i 20 km później byliśmy już w zupełnie innej scenerii. Na dole palmy i ciepło, po drodze lasy iglaste a na górze bezleśny krajobraz wysokogórski z temperaturą 13C. W zimie czasami nawet tutaj śnieg sypie. Tak, na Maderze są opady śniegu!
Parking na górze jest mały i oczywiście już był pełny. Dużo turystów tu wyjeżdża zrobić zdjęcie ponad chmurami, kupić pamiątkę, czy coś zjeść i wypić. Zdziwiłem się, bo jednak spora część ludzików ubiera lepsze buty bierze plecak i rusza w góry. Szlaków jest wiele, oczywiście najpopularniejszy jest ten nasz i większość ludzi szła w tym samym kierunku.
Tak jak wspomniałem, na górze nie było miejsca i musieliśmy zjechać 400-500 metrów w dół i zaparkować na trawie. Nie było z tym większego problemu tylko dołożyło nam to kolejne 0.5 km w każdym kierunku.
Wyszliśmy na szczyt, znaleźliśmy nasz szlak i ruszyliśmy w dół w kierunku szczytu Pico Ruivo (1862m). Tak, żeby wyjść na szczyt trzeba wpierw zejść do doliny i potem wspiąć się na kolejny szczyt. Można iść innymi, łatwiejszymi szlakami na Pico Ruivo, ale ten jest najciekawszy i ma najładniejsze widoki.
Ogólnie do zejścia mieliśmy około 500 metrów. Muszę wam powiedzieć, że szlak jest przygotowany super. Szło się jak po chodniku. W miejscach gdzie było większe urwiska i można by polecieć w dół są założone liny zabezpieczające.
Szło się cały czas ponad chmurami, które przykrywały ocean i niższe części wyspy. Cudowne widoki!!! Jedyne co nam dokuczało to wiatr. Czasami był tak porywisty, że czapki i kapelusze musiały być trzymane rękami. A musiały być ubrane, bo słońce na tej wysokości geograficznej i nad poziomem morza jest mocne.
Weszliśmy trochę w dolinę, wiatr się uspokoił, a naszym oczom ukazały się jeszcze piękniejsze krajobrazy. Ilonka określiła je jak z filmu Władca Pierścieni.
Strome, wulkaniczne zbocza porośnięte bujną, zieloną roślinnością, a do tego surowe, spalone do czarności wulkaniczne skały, które przeplatały się z wiosennymi żółtymi kwiatami. No po prostu bajka...!!!
Co zakręt to inne widoki i oczywiście musiało polecieć zdjęcie i minuta filmu. Każdy tak robił, nie byliśmy wyjątkami.
To, że na Maderze kochają tunele, to już wiemy z wczorajszego dnia, ale, że budują ich wiele na hikach to dopiero dzisiaj się dowiedzieliśmy.
Na tym szlaku przeszliśmy chyba pięcioma. Niektóre były krótkie, ale niektóre były tak długie, że w środku panowało 100% ciemności. Dobrze, że zawsze na hiki bierzemy ze sobą światła, więc nie było dużego problemu.
Weszliśmy na dno doliny. Na dole było bezwietrznie i dosyć ciepło, a nawet można by powiedzieć gorąco. Niestety teraz mieliśmy do góry, jakieś 500 metrów w pionie. Na szczęście jak tylko zaczęliśmy podnosić się do góry to wiatr się wzmagał i nas ochładzał.
Spora część szlaku szła w cieniu i była dobrze przygotowana. Było stromo, ale dzięki metalowym schodom z poręczami było w miarę łatwo i bezpiecznie.
Wyszliśmy na przełęcz, gdzie przywitał nas ogromny wiatr, ale to dobrze, bo byliśmy zalani potem. Po krótkie przerwie zeszliśmy lekko w dół na drugą stronę i weszliśmy znowu w inny klimat.
Spokój, cisza, mnóstwo żółtych kwiatów i stare wyschłe drzewa. A to wszystko znowu ponad chmurami. Kolejna bajka...!!!
Tu już było dużo ludzi. Dogoniliśmy wielką grupę ludzi i poczuliśmy się jak na Orlej Perci w Tatrach, albo jak na Evereście podczas okna pogodowego. Rzeka ludzi.
Szliśmy za nimi noga za nogą chyba przez 15 minut, aż w końcu Ilonka nie wytrzymała, „włączyła lewy migacz” i zaczęła wyprzedzanie. Nawet jej to skutecznie poszło i za jakieś 10 minut doszliśmy do schroniska pod szczytem.
Czy ja już wam mówiłem, że lubię hiki w Europie? Wchodzisz do schroniska, siadasz, zamawiasz zimne piwo i odpoczywasz. W Stanach nie zamówisz piwa bo nie wolno, bo przepisy, bo głupota.
Od schroniska na szczyt jest jakieś 20 minut łatwym szlakiem. Im wyżej tym bardziej wiało. Tutaj znowu były potrzebne przeciwwietrzne bluzy, ale przynajmniej nie było gorąco. Przy podejściu na szczyt spotkaliśmy polską grupę, która przyjechała na Maderę na 8 dni. Dopiero dzisiaj, pod koniec ich wakacji można było wyjść na szczyt. Wcześniej panowały tutaj bardzo złe warunki. Potężny wiatr, deszcz, chmury i zimno. Szczyt nie był zamknięty, ale w takich warunkach staje się to ciężkie i niebezpieczne. A z drugiej strony jak masz zerową widoczność to po co tam iść. Mówili nam, że mamy szczęście i trafiliśmy idealnie w okno pogodowe.
Jest! W końcu stanęliśmy na szczycie Pico Ruivo! Góra składa się z trzech szczytów oddalonych od siebie 1-2 minut spacerkiem. Widoki oczywiście były wspaniałe w każdą stronę. Fajne uczucie jak stoisz na najwyższym punkcie na wyspie i widzisz ją cała. Może nie do końca całą bo niektóre dolne części dalej były w chmurach.
Zejście nie było takie szybkie, bo jednak znowu musieliśmy się wspiąć 500 metrów na Pico Areeiro. Mało kto robi ten szlak tak jak my. Dużo ludzi idzie tylko w jedną stronę a potem z najwyższego szczytu schodzi innym szlakiem do miejsca znacznie bliżej i wyżej gdzie ma zorganizowany jakiś transport. Myśmy o tym innym miejscu nie wiedzieli więc musieliśmy przejść trasę w dwie strony. Ale nie żałujemy bo było pięknie. Idąc w drugą stronę widzi się zupełnie inne krajobrazy.
Jedno miejsce nas tylko dobiło, gdzie w słońcu musieliśmy się wspinać do góry po nagrzanym stoku. Skały były tak nagrzane przez cały dzień, że jak się ich dotykałeś to czułeś ich wysoką temperaturę. Czarne, wulkaniczne skały potrafią się w słońcu nagrzać na maksa. Było bardzo gorąco, jakieś 40C i bezwietrznie.
Przypominało nam to jak byliśmy w Indonezji i wspinaliśmy się na wyspie Padar. Też było strasznie gorąco. Wtedy nie wyszliśmy na szczyt bo się nie dało, było za gorąco. Teraz nie mieliśmy opcji nie wyjść. Pomalutku, pijąc dużo niestety już ciepłej wody posuwaliśmy się do przodu, aż doszliśmy do zimnego tunelu. W tunelu było może 12-15C co nas szybko ochłodziło i ruszyliśmy dalej.
Reszta wspinaczki przebiegła bez większych emocji i około 18 dotarliśmy na Pico Areeiro. Zmęczeni, ale szczęśliwi zamówiliśmy sobie zimne piwko, usiedli na tarasie i podziwiali te wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca.
Obydwoje stwierdziliśmy, że to był jeden z tych hików które będziemy pamiętać do końca życia. Myślimy, że jest w dziesiątce najlepszych hików jakie do tej pory zrobiliśmy, a „parę” już zrobiliśmy. Bardzo polecamy, ale ostrzegamy, że nie będzie łatwo. Trasa nie jest techniczna i nie jest długa (13 km), ale pogoda, wiatr i upały mogą zniechęcić albo nawet uniemożliwić przejście tej trasy. Czasami na okno pogodowe można czekać nawet i tydzień.
Nam zostało tylko jakieś 500 metrów do zejścia już pustą asfaltową drogą gdzie czekał nagrzany do czerwoności nas samochód.
To nie był koniec zabawy. Trzeba jeszcze zjechać prawie 2km w dół. Mamy biegówkę terenową Renault z większym silnikiem (musiałem za tą zabawkę trochę dopłacić), więc było się czym bawić.
Zjechaliśmy w dół, zaparkowaliśmy i poszliśmy w końcu coś zjeść.
Staramy się nie jadać w hotelach i nie przepłacać za masowej produkcji jedzenie. Zawsze chcemy zjeść lokalnie i wspomagać miejscowe, małe biznesy, chyba, że nie ma innej opcji i musimy jeść w hotelu. Poszliśmy do lokalnej knajpki Cris. Dobry wybór.
Tatar z krówki może nie był najlepszy jaki jadłem w życiu, ale świnka i kurczak były wyśmienite. Do tego kelner doradził nam ciekawe, portugalskie wino, potem wino Madeira na koniec i była uczta na całego.
Kiedy byliście ostatni raz w restauracji w której cukier podawany jest w kryształowej cukierniczce z łyżeczką? Taka to była lokalna knajpka!
Po kolacji obowiązkowy i pożegnalny spacerek z Maderą. Jutro dalej zwiedzamy portugalskie wyspy. Lecimy na Azory na wyspę San Miguel.
2019.05.23 Madera, Portugalia (dzień 6)
Madera, wulkaniczna wyspa po środku oceanu Atlantyckiego. Słyszeliśmy, że jest piękna, nadal mało popularna ale łatwo dostępna, pełna pięknych gór wulkanicznych i spacerów na te “pagórki”.
Wylądowaliśmy wczoraj bardzo późno więc nic nie widzieliśmy poza lotniskiem, autostradą (przez 3 minuty) i recepcją hotelu. Hotel Albatroz od razu przypadł nam do gustu. Żałowaliśmy, że jesteśmy tu tylko jedną noc. Wzięliśmy go bo był blisko lotniska ale tak naprawdę chcieliśmy spać w mieście Funchal. Jest to bowiem największe miasto na tej wyspie.
Po śniadanku na świeżym powietrzu zrobiliśmy obchód po hotelu. Hotel położony na klifie ale z dostępem do oceanu. Tylko, żeby dojść do oceanu trzeba zejść z 50 albo 100 schodów, wskoczyć do basenu i z basenu wejść do oceanu. Jak się potem dowiedzieliśmy na Maderze jest dość mało typowo piaszczystych plaż. Większość wybrzeża to skały, klify i strome zbocza.
Skoro tak piękne widoki mieliśmy z hotelu to nie mogliśmy się doczekać, aż wsiądziemy w autko i odkryjemy wyspę we własnym tempie. Biurokracja trochę zajęła bo najpierw Darkowi powiedzieli, że to co on pierwotnie wybrał to ma tak słaby silnik, że na tych górach to będzie zdychał. A po drugie to szukali automatycznej skrzyni biegów ale niestety się nie udało i Darek wyjechał z lotniska terenowym Ranault z manualną skrzynią biegów.
No to w drogę, Darek szybko przypomniał sobie co to jest sprzęgło. Więc sru przed siebie, GPS ustawiony, aparaty przygotowane, baterie pod ręką bo przecież będę pstrykać tysiące zdjęć…
A tu zonk. Jedziemy a tu tunel, spoko przejechaliśmy tunel, dwie minuty na powietrzy i znów tunel. Pięć minut można popatrzyć na widoki i znów tunel. Tak, na Maderze kochają tunele. Jeśli chodzi o widoki to nie jest to najlepsze rozwiązanie ale przyspiesza poruszanie się. Bez tuneli to by było ciężko na tych krętych dróżkach pod górę. Żeby podziwiać widoki tak czy siak trzeba się przejść na hike więc myśmy tak bardzo nie narzekaliśmy i cieszyliśmy się z kolejnego tunelu, który przybliżał nas do szlaku nad wybrzeżem.
Na Maderze jest bardzo dobrze rozwinięty system szlaków. Są one bardzo dobrze przygotowane, i oznaczone. A na końcu każdej trasy jest schronisko. Nie we wszystkich można spać, ale w każdym można uzupełnić zapasy wody czy schłodzić się chłodnym piwkiem. Wg. strony http://walkmeguide.com/en/madeira/trails-list/ na Maderze jest ponad 50 tras. Tak więc spokojnie można spędzić tygodnie w tych górach i połazić.
My na dziś zaplanowaliśmy Vereda da Ponta de São Lourenço (PR8). Jest to szlak zaplanowany na 2-3 godziny, ale tego szlaku nie chce się “przelecieć”. Nam cała trasa zajęła 5h ale “straciliśmy” dużo czasu na podziwianiu widoków i pstrykaniu zdjęć.
To, że Polacy są wszędzie to wiadomo. To, że Polak zawsze gdzieś polezie, żeby sprawdzić co jest za zakrętem przekonaliśmy się po raz kolejny na tym spacerku. Szlak idzie na koniec wybrzeża na ostatni cypelek, ale ciągnie się po wyższych partiach skał więc ciężko jest dotknąć wody. W dwoch natomiast miejscach trasa schodzi na dół. Jedno z takich miejsc dochodzi do “polskiej plaży”. Polskiej dlatego, że oprócz nas na plaży było tylko trzech innych polaków. Wiadomo - my nie jesteśmy lenie i jak tylko jest szlak to trzeba sprawdzić co jest za zakrętem.
Po krótkim odpoczynku, ruszyliśmy dalej w górę. Trasa non-stop zaskakiwała nas nowymi widokami, formacjami skalnymi czy kolorem oceanu. Na trasie było bardzo dużo ludzi, w każdym wieku i chyba z każdego kraju. Piękne jest jak przyroda łączy ludzi.
Na końcu trasy jest oaza. Prawdziwa oaza, która wydaje się fatamorganą. Ogólnie trasa idzie przez tereny dość suche, nasłonecznione, z zerową ilością cienia i niesamowicie wietrzne. Natomiast oaza to domek, otoczony palmami, które dają cień. Byliśmy tak spragnieni cienia i czegoś zimnego, że zlecieliśmy z górki na pazurki i rzuciliśmy się po piwko.
Wiadomo, tu piwo kosztuje 5 EUR a na początku trasy 1.50 EUR. Ale z drugiej strony 3.5 EUR za to, że nie trzeba nosić a przede wszystkim, że dostaje się idealnie schłodzone piwko to nie jest tak źle. Niestety rozrabiać tu się nie da bo po pierwsze za schroniskiem trasa ciągnie się dalej i wyżej na punkt widokowy. A po drugie trzeba pamiętać, że trzeba wrócić. A droga powrotna jest tak samo ciężka jak droga tu bo trasa idzie góra, dół, góra, dół cały czas.
Zregenerowaliśmy siły, pogadaliśmy z jaszczurkami, których tu trochę jest i ruszyliśmy na szczyt. Pomimo, że były jakieś tabliczki, że trasa jest nie polecana to i tak szedł tłum ludzi a trasa była bardzo dobrze przygotowana i zabezpieczona linami. Ciekawe czemu nie polecają dalszego wspinania się.
Warto się wyspinać i popatrzyć na wszystko z góry. Widać koniec cypelka a potem już tylko ocean i długo długo nic.
Pomimo, że wracaliśmy tą samą trasą co tu przyszliśmy to nadal nas widoki zaskakiwały. Było inne światło, mniej ludzi, my patrzyliśmy na wszystko z drugiej strony i znów pstrykaliśmy tysiące zdjęć.
Zmęczeni upałem ale bardzo zadowoleni dotarliśmy szczęśliwie do samochodu i zrobiliśmy to co każdy włóczykij lubi najbardziej….ściągnęliśmy ciężkie górskie buty i założyliśmy lekkie klapki...to jest chyba najlepszy moment. Satysfakcja zrobionej trasy i pozbycie się ciężkich buciorów.
Odpoczęliśmy w bagażniku samochodu - przewaga SUV nad sedanami, i ruszyliśmy dalej w drogę. Chcieliśmy wykorzystać dzień jak najbardziej się da. Na szczęście dni są tu dość długie i słońce zachodzi dopiero koło dziewiątej wieczorem.
Darek stwierdził, że trzeba wypróbować autko na górskich krętych drogach i ruszyliśmy odkrywać wyspę omijając tunele. Wskakiwaliśmy tylko do tunelu jak stara, lokalna droga była zamknięta. Niektóre trasy były zamknięte ze względu na bezpieczeństwo. Często tu ląd się obsuwa albo drogi są tak wąskie, że już jest nie bezpieczne po nich jeździć. Wtedy drogi zamykają i nie masz wyjścia tylko wskoczyć w tunel.
Znaleźliśmy (dość spontanicznie) fajną miejscówkę Ribeira da Janela. Chyba, żadne blogi nie polecają tego miejsca bo poza nami były tylko jeszcze dwie pary. Natomiast, parking jest przygotowany na dużo więcej samochodów. Plaża standardowo kamienista ale widok klifów, skał wystających z wody no i fal jest piękny.
Zbliżał się wieczór i zdecydowaliśmy się pojechać do hotelu. Jak już wspominałam na początku chcieliśmy być bliżej miasta więc hotel wzięliśmy w mieście. Dojazd do hotelu nawet nie był tak zły. Oczywiście standardowo ostro w dół - gorzej niż w San Francisco - ale przynajmniej ulice w miarę szerokie. Natomiast parking pod hotelem to byłą masakra. Dobrze, że mam najlepszego kierowcę bo parkowanie na milimetry to standard w Europie.
To co zauważyliśmy na Maderze to, że ludzie parkują gdzie popadnie. Byle by się samochód zmieścił. Byleby inni przejechali. Cała reszta to tylko sugestia, jakieś pasy na parkingu czy wydzielone miejsca to tylko sugestia.
Była już dziewiąta wieczór i internet nam powiedział, że większość miejsc jest zamknięta więc postanowiliśmy zjeść kolację w hotelu. Kolacja taka sobie ale po hiku nie narzekaliśmy bo byliśmy dość głodni. Natomiast jutro poszukamy czegoś lepszego. Jutro czeka nas większy spacerek więc trzeba się oszczędzać i grzecznie iść spać.
2019.05.22 Porto, Portugalia (dzień 5)
Po wczorajszym długim zwiedzaniu miasta Porto jakoś bardzo nie chciało nam się dzisiaj rano wstać. Ledwo co zdążyliśmy na śniadanie. Ale żeby dobrze miasto poznać to i w dzień i wieczorami trzeba się po nim wałęsać i zaglądać tu i tam.
Wczoraj był odpoczynek od samochodu, więc dzisiaj nadszedł czas na odwiedzenie garażu, odpalenie Merola i w drogę. I to w nie byle jaką drogę. Najpierw odwiedzenie jednego z najważniejszych rejonów produkujących wina na świecie, mowa to o Douro i winie Porto, a potem mamy zamiar pojechać do miasta w północnej Portugalii w celu odwiedzenia kogutów.
Dlaczego wino Porto jest takie sławne, pyszne, ciekawe? Na pewno, każdy kto pija wina zna Porto. Wino z północnej Portugalii, z doliny rzeki Douro o niepowtarzalnym smaku. Wino Porto tak jak Tokaj i Chianti są jednym z najstarszych chronionych rejonów na świecie. Ludzie sadzili tutaj winorośl od tysięcy lat, ale dopiero dzięki Anglikom kilkaset lat temu wina Porto nabrały sławy.
Anglia prowadziła wojnę z Francją i dostawa francuskich win do Anglii została ograniczona. Anglicy zaczęli szukać innych rynków i natrafili na Portugalię gdzie się dogadali i zaczęli sprowadzać wina Porto. Żeby te wina nie psuły się w transporcie zaczęli do nich dolewać brandy i tak powstało 19-21% wino Porto.
W 45 minut samochodem od Porto wjechaliśmy w rejon Douro gdzie znaleźliśmy winiarnie Sandeman. Małą wąską drogą wyjechaliśmy pod górę i wjechaliśmy do pięknie położonej winiarni.
Parę z ich win mam w sklepie (Tawny 10 i 20 letni) ale chciałem popróbować starszych roczników. Poszliśmy do pomieszczenia gdzie się testuje wina i zamówiliśmy 30 i 40 letnie Porto, a także ich nowsze roczniki.
Dostaliśmy deskę serów i można się było bawić. Wygrało 30 letnie. Bardzo złożone, ciekawe suszone owoce, orzechy i miało jeszcze trochę owocowy smak. Natomiast 40 letnie też było dobre, ale jak dla mnie to już za dużo dębu, wanilii i przypraw a za mało owoców.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę, odpoczęliśmy i poszliśmy się przejść po winiarni. Odjechaliśmy około 70 km od wybrzeża, więc było już „trochę” ciepło. W cieniu było ok, ale w słońcu już się czuło południową Europę, mimo, że to dopiero maj.
Wspomniałem na początku, że jedziemy szukać kogutów. Dlaczego kogutów? Bo koguty są tu wszędzie. Na każdej pamiątce, magnesie czy koszulce. Jest to najbardziej popularny element folklorystyczny i dekoracyjny w Portugalii. Oczywiście wszystko przez legendę. Oni mają koguty my mamy smoka. A legenda brzmi:
W małym miasteczku popełniono morderstwo. Nie wiedzieli kto to zrobił, a że w mieście pojawił się pielgrzym, który szedł do Santiago do Compostela to od razu został posądzony i skazany na śmierć. Jako ostatnie życzenie poprosił o kolację u sędziego, który go skazał. Pielgrzym próbował przekonać sędziego, że jest nie winny, ale sędzia był nie ubłagany. Pielgrzym zakończył kolację słowami "Jestem tak nie winny jak pewne jest to, że ten kogut co przygotowaliście na kolację jutro jak mnie powiesicie zapieje". Nikt nie wierzył bo przecież kogut był już upieczony ale na drugi dzień w momencie jak wieszali pielgrzyma kogut zapiał. Sędzia szybko poleciał pod szubienicę i na szczęście udało się uratować pielgrzyma.
Niestety pomyliliśmy miasteczka i zajechaliśmy do Braga, a nie Barcelos. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Braga jest fajnym, małym, historycznym miasteczkiem. Zaciekawili nas ludzie handlujący na ulicach. Dużo z nich było poprzebieranych za królów, księżniczki, chłopów, ogólnie ubrani byli w średniowieczne stroje. Dodawało to fajnego uroku straganom i starym uliczką.
Powałęsaliśmy się troszkę po uliczkach, przekąsili coś i niestety musieliśmy się zbierać. Czas na drugą część wakacji, na portugalskie wyspy.
Oddaliśmy samochód na lotnisku w Porto i w końcu mogliśmy wypróbować naszą nową kartę kredytową z Chase, Sapphire Reserve.
Nie użyliśmy jej na JFK bo dopiero przyszła jak byliśmy w Portugalii. Nie było ją łatwo dostać, troszkę trzeba było się postarać i udowodnić bankowi, że jest się fajnym. Opłata za nią wynosi $450 rocznie. Pomyślicie, za kartę płacić? Po co? Też tak myśleliśmy, ale jak odpowiednio i umiejętnie ją używasz to możesz zarobić $2,000-2,500 rocznie. Karta ma wiele plusów i dużo masz w niej wliczone rzeczy, na dzień dobry oddają ci $300 jak kupisz jakiś bilet lotniczy albo hotel. Potem dostajesz zwrot 3% za wszystkie wydatki związane z podróżami i restauracjami. Do tego wszystkiego masz wejście do lounge na lotniskach. Już nie musimy z tłumami siedzieć tylko wygodnie, komfortowo się relaksować. W dodatku masz za darmo jedzenie i picie (alkohol też). Wiedząc, że często ceny za wszystko na lotniskach są chore to jak się często lata to można zaoszczędzić.
Pożyjemy, zobaczymy i zdamy relacje czy się opłaca. Jak do tej pory mamy kartę Barclay dzięki której rocznie zaoszczędzany do $1,000 a płacimy tylko za nią $90.
Lot na Madeira trwał dwie godziny i wylądowaliśmy na lotnisku o nazwie..... co najbardziej Portugalczycy kochają? ...... piłkę nożną! Więc oczywiście, że lotnisko dostało nazwę Christiano Ronaldo, który tutaj się urodził i po raz pierwszy kopał piłkę. Więcej o lotnisku i jak można zbudować pas startowy na górzystych i wulkanicznych wyspach w następnych odcinkach. Była już prawie północ, więc nie braliśmy samochodu tylko spaliśmy obok w hotelu Albatroz, który jest 3 minuty od lotniska a zarazem znajduje się na skalnym urwisku nad oceanem. Jutro będą zdjęcia. Póki co dobranoc!
2019.05.21 Porto, Portugalia (dzień 4)
Nie rozumiem ludzi którzy zwiedzają Europę odwiedzając tylko jej stolice. Odwiedzić Lizbonę i powiedzieć, że się było w Portugalii to tak jak odwiedzić Nowy York i powiedzieć, że się widziało Stany. Jak się przekonaliście we wczorajszym wpisie my lubimy wziąć samochód, pokonać kilometry trasy i zobaczyć coś poza stolicami.
Niestety czasem kilometrów jest za dużo i na drugi dzień nie mamy ochoty w ogóle wsiadać do samochodu. Tak właśnie było dzisiaj. Dziś był dzień relaksu i bez pośpiechu. Dziś zwiedzaliśmy Porto.
Porto jest drugim co do wielkości miastem w Portugalii. Sławę wśród turystów zyskało głównie przez wino porto. Niedaleko miasta jest dolina rzeki Douro. W dolinie tej znajdują się najsłynniejsze winiarnie produkujące głównie wino Porto. My winiarnie planujemy odwiedzić jutro ale jak ktoś woli pozostać w Porto to też może spróbować wiele win porto jak i dowiedzieć się o historii największych winiarni.
Całe wybrzeże w dzielnicy Vila Nova de Gaia Porto to albo restauracje albo budynki należące do winiarni. Rożnego rodzaju porto można spróbować tu na każdym kroku, ale przoduje Sandeman. Bardzo lubimy Sandeman'a 20 letniego tawny. Kiedyś dostaliśmy butelkę w prezencie i tak nam zasmakowało, że Darek zamówił do sklepu. Porto za często nie pijamy bo jednak jest to słodkie wino ale od czasu do czasu po kolacji na lepsze trawienie można się napić kieliszek.
Nas jednak upal dobijał i wybraliśmy chłodne piwko w cieniu a nie ciężkie porto. Życie w Porto toczy się nad rzeką. Po pierwsze lekki chłodek sprawia, że miło się siedzi a po drugie pełno jest tam grajków, knajpel, restauracji no i oczywiście sklepów z pamiątkami.
Jest tez dużo prania. My nauczeni do używania suszarki zapominamy, że nadal niektórzy wywieszają wyprane ciuchy na zewnątrz. Śmiesznie to trochę wygląda jak gacie wiszą w samym centrum miasta.
Porto jest bardzo górzyste. Już Lizbona zaskoczyła nas pagórkami po których się wspinaliśmy ale Porto miało tego więcej. A do tego temperatura była dużo wyższa i prawie zero wiatru.
Oba brzegi połączone są mostem Louis I, którym można przejść. Most jest dwu poziomowy. Na górze mogą chodzić ludzie i jeżdżą tramwaje. Na dole jest pas dla pieszych i samochodów. Przejście się górą mostu robi wrażenie. Jest niesamowicie wysoko i widać całe miasto z góry. Muszę przyznać, że mój lek wysokości troszkę dal o sobie znać. Wracaliśmy już dolnym poziomem i efektu nie było żadnego.
Centrum miasta jest dość małe i można spokojnie przejść wszystko na nogach. Natomiast jeśli kondycja nie pozwala ci na chodzenie góra dół to zawsze można wziąść kolejkę która wywozi ludzi na górne ulice.
Dopiero jak słońce zaszło to zrobiło się przyjemnie chłodno i nawet zdecydowaliśmy się zjeść kolacje na zewnątrz. Oczywiście poleciała rybka. Knajpkę wybraliśmy po ilości ludzi a nie jak zazwyczaj po Tripadvisor. I tu chyba był nasz mały błąd bo jedzenie było tak przesolone, że nie bardzo czuliśmy smak ryby. Dobrze ze przynajmniej kelner był wesoły a na ulicy fajnie grali to i na przesolone jedzenie nie zwracaliśmy uwagi.
A tak na marginesie....widzieliście Darka promującego Statuę Wolności? Myślę, że tym zdjęciem można podsumować nasze rozrabianie w Porto...
2019.05.20 Albufeira & Sintra, Portugalia (dzień 3)
Kolejny dzień w Portugalii i kolejne przygody. Dzisiaj większość czasu spędziliśmy na przemieszczaniu się. Siedząc przy piwie po całym dniu w prawie pustym hotelowym barze w Porto, pisząc bloga wspominaliśmy ten długi dzień, który rozpoczął się wcześnie rano 700 kilometrów na południe.
Spaliśmy w Lagos. Wiedząc, że dzisiaj przed nami długa droga na północ wzięliśmy sobie wczesne poranne atrakcje i już o 9 rano byliśmy na morskim pontonie ze sternikiem i przewodnikiem.
Południowa Portugalia słynie z niesamowitych oceanicznych grot, urwisk skalnych i niedostępnych plaż. Z lądu tego nie widać, więc łódka stała się przyjemną koniecznością. Pomyślicie, południowa Portugalia, tropik, gorąco.... dobrze, że w maju mieliśmy ciepłe bluzy z kapturami bo inaczej byśmy zamarzli. Ponton tak szybko leciał na falach, że aż byliśmy w szoku.
Po wypłynięciu z portu skręciliśmy w prawo i płynęliśmy wzdłuż wybrzeża. Naszym oczom ukazały się wspaniałe rezydencje które z lądu nie widać. Niestety większość z nich to nie domy lokalnych, tylko obcokrajowców, a zwłaszcza Anglików. No tak, w Anglii zimno przez prawie cały rok, a tu mają raj.
Wypłynęliśmy na 3 godziny. Pierwsze 1.5h to plaże i groty a druga połowa to poszukiwanie delfinów. My nie należymy do plażowych ludzi, ale takie klimaty to nam odpowiadały. Brak tłumów, nie za gorąco i ciekawe opowieści przewodnika. Każda grota i plaża ma swoją nazwę z ciekawą historią albo legendą. Tam nam upłynęła pierwsza część podróży. Wpływaliśmy do wielu grot a także przypływaliśmy na bezludne plaże.
Skalisty brzeg z wody wygląda zupełnie inaczej niż z lądu. Tutaj coś w końcu widać. Aż by się chciało wyskoczyć na jedną z tych plaż, usiąść i wypić chłodne piwko, ale niestety mieliśmy napięty „plan zajęć” i musieliśmy płynąć dalej.
Sternik znał teren, miał wysokie umiejętności a w dodatku był odpływ więc mógł wpływać głęboko w jaskinie. Czasami tak głęboko że było ciemno na 100%.
Większość plaż jest dostępnych tylko z wody, ale i tak było już na nich sporo ludzi. Część na kajakach a część była przywożona przez firmy które robiły tam grilla, miały przenośne lodówki z zimnymi napojami i pewnie zbierali za to odpowiednie opłaty. W Portugalii nie można mieć prywatnych plaż, więc każdy tam mógł się rozbijać jak sobie tylko jakoś dopłynął.
Poza jaskiniami i schowanymi plażami podziwialiśmy też skały wystające z oceanu. Jaka ta natura jest przewrotna, żeby tak pozostawiać skały gdzie nie gdzie. Oczywiście lokalni mają nazwy na większość z nich. A to żółta łódź podwodna (bo skała przypomina kształtem ubota), albo po prostu jakiś łuk czy słoń.
Po około 1:45 przewodnik powiedział, że wystarczy zwiedzania grot i wypływamy na otwarty ocean szukać Delfinów. Powiedział żeby się wyzapinać, ubrać kaptury bo będziemy płynąc daleko i szybko. Kapitan rozpędził ponton i rzeczywiście zaczęło ostro wiać przenikliwym zimnym powietrzem.
Wypłynęliśmy dosyć daleko, lądu już prawie nie było widać, a po Delfinach ani śladu. Jest tam ponoć wiele firm które zajmują się oglądaniem Delfinów i jak któraś firma je znajdzie to przez radio daje innym namiary gdzie są. Niestety w tez dzień nikomu się nie udało. Popływaliśmy, poszukaliśmy, ale niestety bo ssakach ani śladu. Tylko statek rybacki spotkaliśmy otoczony plagą ptaków. Pewnie polują na rybki. Trochę zmarznięci i lekko zawiedzeni wróciliśmy do portu gdzie w słoneczku i przy piwku mogliśmy się ogrzać.
Nie mogliśmy za długo odpoczywać, bo dzisiejszą noc śpimy w Porto, a to jest po drugiej stronie kraju, jakieś 700 km od nas. Na szczęście Portugalia ma dosyć dobrze rozwiniętą sieć autostrad i nie są bardzo zatłoczone więc w krótkim czasie drogi zaczęło ubywać. Po drodze zaciekawiły nas gniazda bocianów. Pomyślicie, co w tym dziwnego, gniazda Boćka nie widziałeś? Widziałem, widziałem, ale nie tak dużo i nie w jednym miejscu. Było ich bardzo dużo na słupach wysokiego napięcia przy autostradzie. Ciekawie to wyglądało. A czy bociany z południowej Portugalii odlatują na zimę do ciepłych krajów? Kto zna odpowiedź na to pytanie?
Po paru godzinach dojechaliśmy w okolice Lizbony. Będąc tutaj w pierwszy dzień brakło nam czasu na odwiedzenie miasteczka Sintra. Jest to małe, historyczne miasteczko w którym kiedyś królowie wypoczywali i jeździli na polowania.
Sintra jest najdroższym i najbogatszym miastem w Portugalii jak i na całym półwyspie Iberyjskim. Miejsce to wygrywa w rankingach jako miejsce gdzie najlepiej mieszkać, jest tu bardzo dużo restauracji z najwyższymi ocenami a ceny nieruchomości są masakrycznie wysokie.
Turysta w tym rejonie spokojnie może spędzić cały dzień. Do odwiedzenia jest wile zamków, ogrodów i innych fortyfikacji. Niestety jeżdżenie pomiędzy tymi wszystkimi atrakcjami jest nie wskazane. Lepiej jest zaparkować w jednym miejscu i resztę pokonać na nogach. Niestety wąskie uliczki z ostrymi zakrętami nie są niczym przyjemnym.
My ograniczyliśmy się do odwiedzenia Sintra National Palace. Największe wrażenie na nas zrobiły kafelki. To, że w Portugalii wszystko jest wyflizowane to zdążyliśmy zauważyć. Nadal jednak po tych paru dniach spędzonych tu podziwiamy te arcydzieła.
Zwiedzanie zaostrza apetyt więc przed dalszą drogą wylądowaliśmy w lokalnej knajpce na późny lunch i dobrą, mocną kawę dla kierowcy.
Do Porto zostało nam jakieś 350km. Po wyjechaniu z okolic Lizbony autostrady znowu stały się puściejsze i można było sunąć. Zaskoczyła nas cena za drogi. Są oczywiście płatne, ale nie jest to aż tak drogie jak w pozostałej zachodniej Europie. Francja, Włochy, Austria.... już na maksa przesadzają. Prawie tyle samo płacisz za drogi co za okropnie drogie paliwo. W Portugalii za 700 km wyszło jakieś €45, gdzie w pozostałej części Europy by było pewnie 2x więcej.
Nie ma to jak w Stanach. Dużo autostrad jest za darmo, a te co są płatne są o wiele tańsze niż w Europie. No i to tanie paliwo w Stanach sprawia, że można jeździć do woli. Około godziny 22 dotarliśmy do hotelu w Porto. Zmęczeni i spragnieni po całej podróży szybko wylądowaliśmy w barze na czymś chłodnym. Póki cały dzień mamy jeszcze świeży w naszych głowach chcieliśmy to jak najszybciej przelać na „papier”.
O północy bar zamknęli, więc kontynuowaliśmy pisanie w hotelowym lobby. Śpimy w tym hotelu dwie noce (rozpusta, nie?), więc jutro rano można się wyspać. Nie bierzemy też samochodu tylko cały dzień na nogach zwiedzamy miasto Porto. Oj będzie się działo....
2019.05.19 Lagos, Portugalia (dzień 2)
Przez Darka pracę zapomniałam już dlaczego zawsze tak bardzo chciałam odwiedzić ten kraj. Zboczenie zawodowe, które z mojego męża przeszło na mnie, sprawiło że myśląc gdzie polecieć myślimy też o winach. Oczywiście Portugalia słynie z Porto, i Madera też ma podobno całkiem niczego wina ale na pewno jest wiele poza tym. Do tego szukaliśmy kraju który pomógłby nam zaliczyć nową strefę czasową.
Padło na Azory jako jedyne wyspy w strefie -1 UTC. Padło też na Portugalię bo Madera, bo Porto, bo fajne winiarnie. Zapomnieliśmy tylko z czego tak naprawdę słynie Portugalia.
A słynie z wybrzeże Algarve - z tego tak naprawdę słynie Portugalia. Przepiękne skaliste wybrzeże, piękne plaże schowane między skałami i potężne klify. To wszystko sprawia, że urok tego miejsca przyciąga rocznie około 7 milionów ludzi. Przyciągnęło też nas i nie spędzając dużo czasu w Lizbonie, kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Lagos.
Zanim jednak na dobre opuściliśmy Lizbonę to postanowiliśmy odwiedzić Belem a szczególnie zobaczyć wieżę i pomnik na cześć wypraw morskich. W XV - XVI wieku Portugalia jak i inne mocarstwa Europy miała potężną flotę i rozpoczynała morskie wyprawy w celach handlowych z Indiami czy Chinami. Wieża Belem służyła nie tylko jako forteca ale również jako miejsce powitalne dla zmęczonych podróżą żeglarzy.
Niedaleko wieży jest również pomnik upamiętniający te śródziemnomorskie wyprawy. Pierwotnie pomnik ten został postawiony w 1939 jako część tymczasowej wystawy. Nie postał on za długo bo już w 1943 roku go rozebrali. Natomiast pomysł tego pomniku tak się spodobał władzom, że w 1958 pomnik przywrócili ponownie nad wybrzeże rzeki Tagus.
Muszę przyznać, że pomnik robi wrażenie. Architektonicznie wieża podobałą mi się bardziej ale pomnik jest ogromny. Jego wielkość aż daje do myślenia jak duże statki wypływały z portu w XV czy XVI wieku.
Spacer po wybrzeżu był super przyjemny. Ogólnie Portugalia ma idealną pogodę jak dla nas. Jest słoneczko, jest piękne niebieskie niebo bez żadnych chmurek a jednoczenie nie jest za gorąco. Można spokojnie przejść się wybrzeżem w południe bez uciekania do cienia przy najbliższej okazji. Na nas przyszedł jednak czas i musieliśmy ruszać w drogę na prawdziwe wybrzeże. Południe Portugalii czekało na nas.
Portugalia może jest małym krajem ale zdecydowanie jest długim. Z Lizbony na wybrzeże było ponad 3h samochodem. Do tego wpadliśmy na genialny pomysł, żeby wziąć mniejsze drogi niż autostrady, bo przejedziemy się wybrzeżem i więcej zobaczymy, a Google mówi, że tylko 20 min dłużej pojedziemy. No chyba jednak jechaliśmy dłużej niż 20 min, bo Google nie bierze pod uwagę, zakazów wymijania, innych kierowców, którzy wolniej jadą itp. Ale jakoś dotarliśmy na sam koniec, dotarliśmy do miejsca zwanego “Last Sausages before America”. Tak naprawdę dotarliśmy na Przylądek Świętego Wincentego. Jest to punkt wysunięty najbardziej na południowy zachód kontynentalnej Europy. Jest to też początek trasy długo dystansowej trasy E9 która idzie wybrzeżem Europy od Św. Wincenta aż po Narva-Joesuu w Estonii. Trasa ta ma długość 5 tys km - szacun jeśli ktoś ją przeszedł.
Niedaleko przylądka jest oczywiście twierdza. Twierdza w Sagres wybudowana w XV wieku niestety uległa zniszczeniu w 1578 i ponownie przez trzęsienie ziemi w 1755. Twierdza zostałą odbudowana później w latach 40-stych XX wieku.
Z XV wieku ostał się tylko kościół Matki Bożej Łaskawej, położony w środku twierdzy.
Już tylko 30 minut dzieliło nas od najważniejszej atrakcji dzisiejszego dnia. A przynajmniej wydawało nam się, że od najładniejszej. Wybrzeża i plaż Portugalii. Ci co nas znają to wiedzą, że za plażami to my nie przepadamy ale za takimi pięknymi, skalistymi to szalejemy i moglibyśmy łazić tam godzinami.
Praia do Camilo, czyli plaża Camilo, zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Po pokonaniu ze stu schodów zeszliśmy na plażę, a potem tunelem w skałach przeszliśmy na kolejną plażę. I tak można by dalej. W Portugalii jest multum malutkich plaż otoczonych skałami. Na niektóre z nich wybudowane są schody, inne dostępne są przez tunele w skałach wykopane między plażami, a jeszcze inne dostępne są tylko prze ocean. Można wpłynąć na nie różnego rodzaju łódkami, kajakami itp.
Najpiękniejsze w tych plażach są widoki na skały wystające gdzie nigdzie z oceanu. Dziś po długiej podróży mogliśmy się zrelaksować, oglądać jak zachodzące słońce pięknie oświetla skały i wypić piwko.
Niedaleko Praia do Camilo jest inna plaża, Praia dos Pinheiros którą można dojść na sam koniec cypelka. Kolejne piękne formacje skalne spowodowały, że lataliśmy z aparatami jak chipmonki.
Chyba to miejsce jest nie tylko ważne turystycznie ale też militarnie bo radar jaki tam postawili i ilość kamer która go chroni nas zaskoczyła.
Dzień zakończyliśmy oczywiście na przepysznej kolacji. Rybka musiałą polecieć. Knajpka O Camilo, pomimo, że położona na słynnej plaży wcale nie okazała się pułapką turystyczną. My na stolik musieliśmy poczekać ok 20 minut ale podobno w lecie ludzie czekają godzinami. To już trochę przesada, żeby w środku lata przy 40C czekać ponad godzinę na stolik. Po raz kolejny potwierdzamy się w przekonaniu - rezerwacje są konieczne. Sprawiają one, że troszkę trzeba liczyć się z czasem i czasem skrócić zwiedzanie, żeby zdążyć do restauracji ale z drugiej strony czekanie godzinami w kolejkach nie należy do przyjemnych czynności.Relaks nad wodą przy pysznej rybce, winku a na koniec Porto był idealnym zakończeniem dnia.
2019.05.18 Lizbona, Portugalia (dzień 1)
Zaskoczenie, zaskoczenie, i zaskoczenie po raz trzeci…..tylko czy można być zaskoczonym jak nie wie się co oczekiwać? Technologia przybliża świat, doświadczenie przybliża świat, podróże przybliżają je jeszcze bardziej. Aktualnie takie wyjazdy jak do Europy czy po Stanach już nie planujemy. Chcielibyśmy…. ale nie mamy zazwyczaj na to czasu. Tak więc nasze planowanie ogranicza się do hoteli, samochodów, lokalnych samolotów i tyle….. Reszta…. Resztę załatwia nasza mapa pod tytułem “bucket list” na którą regularnie wrzucamy punkty warte zobaczenia.
Ograniczone do minimum planowanie wakacji sprawia, że nie bardzo mamy wyrobioną opinię przed zobaczeniem miejsca. I wiecie co….to nawet dobrze. Lepiej jest jechać na pół spontanie, odkryć miasto we własnym tempie i zrzucać kalorie pokonując miliony schodów aby wspinać się na jakąś ulicę.
Tak właśnie wyglądał nasz wyjazd do Lizbony. Bilety kupione, hotele zarezerwowane i tyle…… resztę się zaplanuje później. Ale później nie ma czasu, a to się zrobi jutro i tak mija dzień po dniu i nawet nie oglądając się jest piątek 18:45 a ja uzmysławiam sobie, że chyba najwyższa pora wziąć metro z pracy na lotnisko. Szybki telefon do Darka, który wysłał już parę smsów w stylu, chłodzić szampana w sklepie, kiedy będziesz...aż w końcu….czy ja nie powinienem już jechać na lotnisko….
Tak powinniśmy. Szybko umówiliśmy się na Fulton Street, wsiedliśmy w linię A i z każdą stacją jak ubywało lokalnych a w wagonie zostawali tylko ludzie z walizkami docierało do nas, że gdzieś lecimy…
Szybka odprawa, bo przecież mamy TSA pre, bo ja znam terminal bo latam z niego co miesiąc do Washington, bo mamy mobile check-in i…..i wreszcie można zjeść kolację…..Steak na lotnisku, to się nie zdarza za często. Weszliśmy do Palms Steak house i....jak na NY ten stek to nie był WOW ale jak na lotnisko to był pyszny…ale w mieście raczej ominiemy Palms Steak, wybierając Ruth Chris czy Wolfgang.
Pyszne niestety nie można powiedzieć o moim winie i jedzeniu w samolocie…..po raz pierwszy w życiu lecieliśmy Deltą do Europy. Jedna z lepszych linii lotniczych w Stanach niestety nie popisała się w ogóle jeśli chodzi o loty transatlantyckie. Ja często piję tanie samolotowe białe wino (ale tylko w samolotach)….. ale jak zobaczyłam jak pani nalewa mi wino z plastikowej, półtoralitrowej butelki to się przeraziłam. Nadal nie oceniałam dopóki nie spróbowałam….a jak spróbowałam to się skrzywiłam, zawołałam stewardessę, powiedziałam, że wino jest okropne i zamówiłam piwo….. Delta….naprawdę potrafisz lepiej. Nie dość, że jedzenie i picie jest do kitu to jeszcze nie do końca posprzątaliście samolot i Darek znalazł przenośny głośnik Bosa, który ktoś z wcześniejszych pasażerów zostawił….masakra….do tego ciasne siedzenia, toalety nie sprzątane w czasie lotu...tak to jest jest jak się weźmie lokalny samolot i wypuści się go na międzykontynentalne trasy.
Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Portugalii i usłyszeliśmy Bonjour…. przynajmniej tak nam się wydawało. To w jakim kraju my naprawdę wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w Lizbonie, ale akcent portugalski jest tak zbliżony do Francuskiego, że dla laika, który nie zna żadnego z tych języków zaczyna to brzmieć trochę jak Francuski.
Lotnisko to zawsze bezpieczne miejsce, przygoda się zaczyna jak wyjdzie się przez bramki….my odważniaki postawiliśmy na metro - 6.50 EUR na osobę i mamy nielimitowane przejazdy metrem przez 24h. Metro nie duże ale efektywne….czyste, pewnie nadal szybsze niż taksówka stojąca w korkach, i tańsze. Pół godziny później byliśmy w hotelu. Tym razem nie Marriocie (za drogi był), ale w konkurencji, w Hotelu IBIS.
Było południe, ja starałam się zdobyć pokój wcześniej a Darek wybrał ławkę szyderców i siadł w barze przy piwie...miał rację, bo moje załatwianie pokoju i tak spełzło na niczym. No tak jak check-out jest o 12 pm to jak można się zameldować o tej samej porze. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść zobaczyć miasto i zjeść śniadanie. Skręciliśmy w prawo, potem znów w prawo i zgadnijcie co….i w prawo….i wylądowaliśmy na jajkach Benedykta.
Czas wrócić do pierwszego zdania….zaskoczenie. Jakie mamy pierwsze wrażenie o Lizbonie? Miasto nas zaskoczyło kilkoma rzeczami. Po pierwsze spodziewaliśmy się bezdomnych, syfu i śmieci na ulicy. Nic z tego nie spotkaliśmy przez parę godzin włóczenia się po mieście. Tak od czasu do czasu pojawiało się graffiti, ale to po części dodawało uroku. Ulice pełne graffiti do głównie ulice gdzie tramwaj wywoził ludzi na górę.
Kolejna rzecz która nas zaskoczyła to schody i góry. Nigdy nie spodziewałam się, że Lizbona jest tak pagórkowatym miastem. Wspinaliśmy się na wzgórze zamkowe - to oczywiste. Ale schody i górki są wszędzie. Idziesz ulicą a tu nagle schody na górę, potem na dół a na koniec znów na górę.
Najbardziej jednak zaskoczyła nas temperatura. Po dotarciu do hotelu doszliśmy do wniosku, że zostawimy bagaże, przebierzemy się i pójdziemy coś zjeść. Idąc z metra do hotelu tak się zgadzaliśmy, że pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy w krótkie spodenki i zostawiliśmy bluzy w hotelu. To był błąd. Lizbona pomimo, że ma palmy, jest bardzo na południe, i powinna być bardzo gorąca - jest bardzo wietrzna. Wiatr sprawia, że pomimo, że jest koniec maja to nadal warto mieć bluzę dresową. W słońcu jest ciepło ale w cieniu i jak zawieje to szukasz kurtki.
Prawie jak w San Francisco, nie? A w tym podobieństwie na pewno pomaga most…. No i oczywiście pagórki i ulice pod dużym kątem.
W Lizbonie jest parę miejsc wartych zobaczenia ale jak, każde europejskie miasto najlepiej się zgubić w jej uliczkach. Konieczne jednak jest odwiedzenie Castelo de San Jorge. Jest to zamek w Lizbonie a dokładnie jego mury. Fajnie jednak powspinać się po murach obronnych, popatrzeć na miasto z góry a przede wszystkim wypić piwo z pawiami.
Najstarsze pozostałości murów są nawet z 7 wieku przed nasza erą natomiast to co najbardziej się ostało jest datowane na XI wiek. Ruiny zamku ograniczały się do murów obronnych i paru zabudowań ale i jak na Europę przystało potrafili urozmaicić zwiedzanie na maksa. Przede wszystkim wygrały pawie które plątały się wszędzie ale które jednocześnie latały i przeskakiwały z dachu na ziemię aby potem przelecieć na drzewo.
Ostatnią rzeczą jaka nas zaskoczyła to ilość ludzi na ulicach….Pomimo, że jest sobota to chodząc po ulicach czuliśmy sie komfortowo. Poza ludźmi oferującymi nam cocaine, trawkę, czy inne narkotyki to nikt nas nie zaczepiał, można było spokojnie przejść i dopiero na Rossio Square zderzyliśmy się z tłumem. To był jednak przyjemny tłum...każdy tańczył, dobrze się bawił, niektórzy kupowali pamiątki a inni kupowali piwo.
Połaziliśmy trochę po mieście, przeszliśmy obok barów sprzedających 16 shoot’ow za 6 EUR...nieźle po tym musi się wymiotować….i skończyliśmy w kameralnej restauracji nad wodą. Barów w Lizbonie jest trochę ale nastawione one są na duże i tanie picie. Nie do końca nasze klimaty. Tak więc po kolacji wróciliśmy spacerkiem do hotelu gdzie w barze pisaliśmy bloga.
Oczywiście Polaków w Lizbonie jest dużo….nas zawsze, wszędzie można spotkać. Ale wygrały Polki w hotelu na recepcji. Darek czekał na mnie przy barze i usłyszał komentarz: “Popatrz jaki biedny, tak sobie sam siedzi i jeszcze dwa piwa zamawia…” LOL, jak to zawsze trzeba uważać bo nie wiadomo gdzie jest inny Polak i zrozumie co się mówi…
Jak już Darek przestał być biedny i do niego dołączyłam to dowiedzieliśmy się dlaczego tak mało ludzi było na ulicach. Okazało się, że dziś był wielki mecz i Lizbona grała w piłkę nożną i wygrali puchar. Nie jesteśmy pewni czego puchar ale najważniejsze, że całe miasto się cieszyło, były sztuczne ognie, koncert, muzyka, krzyki i impreza. Niestety pseudo kibice też byli ale to widzieliśmy tylko w TV. Na szczęście my nie byliśmy w tym tłumie i tylko z baru hotelowego przez okna obserwowaliśmy jak kibice wracali do domu. I tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Portugalii. Udany dzień ... pełen nowych widoków i kolejnych zdjęć. Przygoda, przygoda....wakacje oficjalnie rozpoczęte!
2019.04.27-28 Killington, VT
Wszystko co dobre niestety się kończy. Nawet zima która trwa pół roku też się kiedyś kończy. Kończy się kwiecień a wraz z nim sezon narciarski na półkuli północnej. Chcąc wykorzystać sezon na maksa wybraliśmy się na wiosenne narty do Killington.
Killington, jako jedyny resort narciarski na wschodzie jest jeszcze czynny. Lepiej, planują mieć go otwartego do końca Maja albo nawet do Czerwca. Oczywiście zależy to od pogody.
Czy im się opłaca tak długo mieć czynne? Z finansowego punktu widzenia to nie wiem, ale dla nas, narciarzy na pewno tak. W zimę i na wiosnę robią potężną ilość śniegu na paru trasach która topnieje aż do lata.
Tradycyjnie z miasta wyjechaliśmy wcześnie rano, po drodze odwiedziliśmy francuską piekarnie i koło 10 rano zajechaliśmy pod hotel w Killington. Przebraliśmy się i już prosto z hotelu ruszyliśmy na nogach w górki.
Na pierwszy dzień nie planowaliśmy nartek. Zimowy hike bardzo nam chodził po głowach. Dawno razem w zimie nigdzie nie szliśmy. Postanowiliśmy wyjść trasami na jedną z gór w Killington, na Ramshead a potem trawersem dojść do głównej bazy (K1) gdzie miała być impreza. Dzisiaj w Killington organizują triatlon (narty, rower, bieganie) więc ilość ludzi powinna być duża.
Pojechali z nami znajomi, więc było wesoło. Najbardziej chyba przy zakładaniu sprzętu. Część w rakach, część w rakietach ruszyliśmy pod górę. Na dole po kałużach i po błocie, a później po śniegu.
Im wyżej tym go było więcej. W połowie góry śniegu już było tyle, że cieszyliśmy się, z zabranych ze sobą śnieżnych rakiet. Szliśmy niebieską trasą, więc nie było za stromo. Łatwo, spacerkiem po 45 minutach wyszliśmy na szczyt gdzie na krzesełku, przy piwku można było odpocząć i podziwiać widoki.
Na górze zima w pełni. Przypominało to bardziej Marzec niż koniec Kwietnia.
Po przerwie dalej trasami ruszyliśmy w dół w kierunku głównej bazy. Killington dostał chyba duży zastrzyk gotówki, widać było nowe wyciągi, tunele narciarskie, nowe trasy. W tym sezonie nie byłem w Killington, więc dla mnie było to wszystko zupełnie nowe. Ale nie jest źle, mam już nowy bilet sezonowy, Ikon pass, na którym jest Killington, wiec w następnym sezonie wszystko to sprawdzę.
K1 jest główną bazą w Killington w której odbywa się większość imprez. Tak i tym razem było. Muzyka grała na żywo, piwo się lało, a na zewnątrz na zmianę przeplatało się słońce z lekkimi opadami śniegu.
K1 też ma iść do rozbiórki. Widzieliśmy już szkice nowej bazy, fajna będzie. Ciekawe czy zdążą na następny sezon. To wszystko zależy pewnie jak bogatego mają sponsora, albo kto ich kupił. Myślę, że w Listopadzie na otwarcie sezonu zdam relacje.
Około godziny 18 bar zaczęli zamykać, więc i ludzie się zebrali a my wraz z nimi. Wpierw poszliśmy na kolacje a na koniec w hotelowym barze tradycyjnie rozegraliśmy partyjkę Ryzyka.
W niedzielę znowu nie miałem wiosennych nart. Miało być słońce, ale jak to w górach bywa pogoda się zmieniła i czasami sypał śnieg. Ludzi nawet było trochę jak na koniec Kwietnia. Mieli czynny jeden wyciąg i 11 tras. Na szczęście był to duży ekspresowy wyciąg i kolejek nie było.
Niestety nie było krótkich spodenek, słonecznych okularów ani kapelusza. -2C i opady śniegu. Bardziej to przypominało zimę niż wiosnę.
Zjechałem parę razy. Część tras była ubijana a część nie. Później to już na wszystkich zrobiły się ogromne, miękkie muldy. Prawie jak na wiosnę.
Tyle było śniegu, że nawet jeszcze w lasach można było się pobawić. Oczywiście musiałem to wykorzystać i parę odwiedziłem.
Ja się bawiłem na nartach, a w tym czasie Ilonka też ćwiczyła i zdobywała góry. Na jednym szczycie udało nam się spotkać i wspólnie odpocząć.
Fajnych ludzi można spotkać na wyciągu o tej porze roku. Już raczej nie ma „niedzielnych” narciarzy, sami zaawansowani i spragnieni białego szaleństwa narciarze. Mimo, że Maj za parę dni, a dużo z nich dalej planuje narty w tym sezonie. Z jednym nawet umówiłem się na narty na 4 Lipca. Tak, narty w Lipcu....!!!! Zgadnijcie gdzie? Nie półkula południowa, nie Grenlandia. Stany i nie jest to Alaska.
Pojeździłem gdzieś do godziny 14, zjechałem do bazy, odpocząłem i ruszyliśmy w drogę powrotną do NYC.
Znajomi po raz pierwszy byli w stanie Vermont więc powrót nie był taki prosty.
Odwiedziliśmy parę ciekawych i oryginalnych miejsc w VT. Na start poleciały ich słynne kryte mosty, a potem głęboki kanion Quechee.
Na pożegnanie z tym pięknym stanem odwiedziliśmy dobrze nam już znany browar Whetstone Station
Jest on położony na południu VT na granicy z NH. Mówiąc dokładnie, granica przebiega przez środek baru.
Robią tam swoje piwo, które jest naprawdę pyszne i idealnie pasowało do żeberek które jak to kelner określił „mięsko samo odchodzi od kości.”
Teraz pewnie będzie przerwa od nartek na jakieś dwa miesiące. Maj i Czerwiec są dobrymi miesiącami na hiki, mam nadzieję, że na parę się wybierzemy.
Za trzy tygodnie mamy wakacje w Europie także pewnie będziemy częściej coś pisać.
Do usłyszenia.
2019.04.07 Washington DC & Philadelphia, PA
Washington DC jest miastem w Stanach, w którym byłam najwięcej razy. Oczywiście nie licząc Nowego Jorku. Można powiedzieć, że zaczynam poznawać stolicę jak własną kieszeń. Jednak po tym pobycie, gdzie mogłam troszkę na spokojnie przyjrzeć się miastu wyrobiłam sobie opinię.
Po pierwsze to nie jest to typowa stolica. Większość z nas na słowo stolica ma przed oczami Warszawę, z dużą ilością biurowców i drogich restauracji. To dostaniecie w NY. Inni pomyślą, że Washington DC to tylko białe budowle (z Białym Domem na czele) i pełno pomników. Tu będą mieć troszkę racji. Ale Washington to też miasto pełne restauracji, barów, parków, przyjemnej bryzy z nad oceanu i wysokiej temperatury z południa. Zdecydowanie kwiecień jest najlepszym miesiącem, żeby odwiedzić DC. Jest już ciepło ale nie za gorąco. Nam dodatkowo się poszczęściło i zamiast deszczu mieliśmy piękny słoneczny dzień.
Tak więc ranek (a raczej wczesne przed południe) rozpoczęliśmy od spacerku do restauracji gdzie miało być najlepsze w mieście śniadanie. A skoro jest najlepsze to oczywiście o stoliku można zapomnieć - ehhh - ciągle zapominam, że trzeba robić rezerwacje. Ale jak można robić rezerwację na śniadanie. Jak człowiek może przewidzieć o której wstanie na wakacjach po nocnym łazikowaniu.
Udało nam się szybko znaleźć inna restaurację. Open Table pokazał nam od razu gdzie można zarezerwować stolik na 4 osoby więc wcisnęliśmy przycisk rezerwuj, potem pokieruj i już po 10 minutach byliśmy pod inna knajpą. Tutaj mały szok. Okazało się, że restauracja jest w jakimś wypasionym hotelu. Trochę nasze sportowe ubrania nie pasowały do wystroju ale co tam, w końcu my turyści. Weszliśmy do knajpy a tam puściutko. Niby nie najlepszy znak, ale ryzyk fizyk i było stoliczku nakryj się. Poleciały jajka Benedykta (albo w koszulkach jak kto woli), kawa i owoce.
Nawet kawy nie dokończyliśmy jak knajpa zapełniła się do końca. Nagle jakoś tak dużo ludzi się zjawiło. Nie dziwota bo śniadanie było dobre i wcale nie takie drogie na jakie wyglądało.Po śniadaniu i krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że Washington ładny jest ale czemu w drodze powrotnej nie podjechać na Philly Cheese Steak. I takim oto sposobem w GPS został wpisany kierunek Philadelphia.
Wyjazd z miasta nie był ciekawy - niestety, w Washington, Baltimore i innych okolicznych miastach wszyscy mają samochody więc korki są niemiłosierne. Już chyba w NY nie można narzekać na korki tak jak na południu. Zawsze jak jeździmy na północ to korków raczej nie ma, a na południe to tylko raz na 5 lat więc zapominamy i znów popełniamy błąd i zamiast pociągiem, jedziemy autem. Ale daliśmy radę. Po około 3h dojechaliśmy do Philadelphia.
Pierwszy przystanek to schody - nie byle jakie schody bo schody Rockiego! W sławetnym filmie Rocky, Sylvester Stallone biegał po schodach muzeum sztuki pare razy dziennie. My też wybiegliśmy - a raczej wyszliśmy aby popatrzeć na Philly z góry.
Muszę przyznać, że rozrosła się ta Philadelphia w górę. Ostatni raz byliśmy w Philadelphia 4 lata temu i wydawało mi się, że wieżowców za dużo to tam nie mieli. Nadal można je policzyć na palcach dwóch rąk ale jakoś tak nowocześniej się zrobiło.
Być w Philadelphia i nie zjeść Philly Cheese Steak to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi. Nie długo trzeba było namawiać wycieczkę, żebyśmy poszli spróbować o co tyle szumu. Wybraliśmy bar-restaurację, która miała dobre opinie. Nie szukaliśmy “która restauracja ma najlepsze Philly Cheese Steak”. Stwierdziliśmy, że jak restauracja dobra to i lokalnego przysmaku nie powinna zepsuć. No i wyszło im - było przepyszne!
Bardzo pozytywne zaskoczenie. Nie jest to kanapka z nawaloną cebulą. Połączenie steak’a, cebuli i sera daje fajne połączanie i smakuje wyśmienicie. Zaczynało się już ściemniać więc wskoczyliśmy w subaru i ruszyliśmy w kierunku domku. Niestety jutro znów do pracy - ale takie krótkie wakacje są jak najbardziej wskazane od czasu do czasu. Aż trudno uwierzyć, że tyle nowego zobaczyliśmy w niecałe 48h.