
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.02.24 Les 3 Vallees, Francja (dzień 5)
Prognozy się sprawdziły. Dużo śniegu spadło. Chciałbym napisać ZA DUŻO...!!!! Ale przecież takie określenie dla narciarzy nie istnieje.
Oczywiście słońca dalej nie ma i raczej się nie zapowiada, że dzisiaj wyjdzie. Plan na dzisiaj? Oczywiście narty!!! Ale gdzie? Nogi już trochę narzekają na cały czas jeżdżenie po nieubitych trasach. Mimo, że ratraki całą noc ubijają to i tak jest taka ilość śniegu, że za chwilę robią się wszędzie muldy. Mgła i chmury też nie pomagają. Narciarze jeżdżą znacznie wolniej, częściej zakręcając i robią jeszcze większe muldy.
Dzisiaj postanowiłem pojechać do miasteczka Val Thorens. Jest to najwyżej położony resort narciarski w Europie, znajduje się na 2300 metrów. Odkładałem go na ładną pogodę, ale prognozy mówią, że słońca już mogę nie zobaczyć, a bardzo chciałem tam sobie parę razy zjechać. Ilonka niestety tam się nie wybiera, bo obliczyła, że z naszej wioski, Meribel, musi wziąć 12 różnego rodzaju wyciągów w każdą stronę żeby tam dojechać. Zajęło by jej to przynajmniej 2 godziny w każdym kierunku. Narciarze mają troszkę ułatwione zadanie, bo mogą znacznie więcej wyciągów używać. W sumie to i tak dopiero gdzieś po dwóch godzinach dojechałem do Val Thorens.
Nie spieszyłem się, więc nie wybrałem najkrótszej drogi tylko najciekawszą. Po drugie górne wyciągi były rano pozamykane. Za dużo śniegu spadło i zagrożenie lawinowe było wysokie. Patrol musiał ładunkami wybuchowymi trochę tych lawin spuścić na dół, żeby bezpiecznie w te rejony można było jechać. W sumie i tak nic nie było widać, ale przynajmniej mogłem więcej na nartkach pojeździć. W Les 3 Vallees to chyba żaden narciarz się nie wybiera w góry bez mapy tras. Jest tu tego tyle, że co chwilę są skrzyżowania tras. A w pogodzie jak dzisiaj, to na 100% się zgubisz.
Tak jak pisałem wcześniej, wioska jest wysoko położona, cała znajduje się powyżej górnej granicy lasów. Pomyślicie, super, wielkie otwarte tereny na białe szaleństwo. Tak, zgadza się, jest tam gdzie jeździć. Niestety są też minusy. Na górze są strome, popękane lodowce, więc raczej tam się nie da jeździć. Lasy chronią od lawin, a na otwartych terenach tony śniegu mogą lecieć znacznie szybciej niż narciarz potrafi uciec. Lasy też chronią od wiatrów, a im wyżej tym bardziej wieje. Na wiatry znaleźli sposób i pobudowali specjalne wyciągi które nawet w duże wichury mogą jechać. Wagoniki są na dwóch linach i są ze sobą połączone.
Koło południa dojechałem do Val Thorens. Klasyczny alpejski kurort. Dużo charakterystycznych górskich pensjonatów i hotelików. Na dole same bary i restauracje z dużymi tarasami do opalania. Wyciągi wyjeżdżają na ponad 3200m, skąd doświadczeni mogą dalej się wspinać nawet na 3500 metrów. Wszystko mają to co narciarz potrzebuje. Bardziej mi się ta wioska podoba niż Les Menuires, którą odwiedziłem wcześniej.
Dzisiaj pogoda nie była do opalania, więc wziąłem wyciąg Funitel Peclet i wyjechałem na ponad 3000 metrów, już pod sam lodowiec. Fajny wyciąg zbudowali. Gondola na dwóch linach, która mieści ponad 30 osób w każdym wagoniku, z tego ponad 20 osób może mieć miejsce siedzące.
Myślałem, że może wyjadę nad chmury. Znowu się pomyliłem, było jeszcze gorzej. Bardzo słaba widoczność i wiatr już był odczuwalny. Pomyślałem, że przecież nie ma złej pogody jak się jest na nartach. Jest dobra i bardzo dobra. Dzisiaj była tylko dobra, więc się zapakowałem na jakieś krzesełka co znalazłem po drodze i wyjechałem jeszcze wyżej.
Zdziwiło mnie, że prawie nikt tym wyciągiem nie jechał. Jak wysiadłem, to się dowiedziałem dlaczego. Na lewo był klif i znaki żeby nie iść bo się spadnie, a na prawo była czarna strzałka z napisem lodowiec. Nie dali mi wielkiego wyboru, udałem się na lodowiec. Było tyle śniegu, że żadnego lodowca nie widziałem. Bardzo stromą czarną trasą pomału zjechałem na dól. Dalej niestety była słaba widoczność, dopiero jak zjechałem do Val Thorens, to chmury odpuściły i mogłem jeszcze parę razy już z większą prędkością sobie zjechać.
Około 14 zacząłem wracać do Meribel. Wybrałem inne trasy i inne wyciągi żeby się nie powtarzać. Widoczność nawet się zrobiła OK, więc za godzinkę z hakiem byłem w rejonach mojej wioski.
Zmęczone nogi za bardzo daleko nie chciały iść, więc na après ski poszliśmy do Meribar gdzie przy piwku i Irish coffee Ilonka opowiedziała mi jak jej dzionek minął.
"Dzisiaj postanowiłam poszukać nowych tras i uderzyć w inną część miasta. Ogólnie nie mogę tu narzekać na brak tras do chodzenia. Jest ich dość dużo i są dobrze oznakowane bałwankami (trasy zimowe). Na trasach można tez spotkać dużo ludzi.
Jak już Darek wspominał w nocy sypnęło ostro śniegiem więc nie spodziewałam się ubitych tras. Mimo to zdecydowałam się dojść do końca miasteczka Meribel a dokładnie do miejsca Meribel Altiport. Do Altiport (lotnisko) prowadzi droga ale znacznie lepsza i przyjemniejsza jest droga przez las. Altiport leży wyżej niż Meribel Centrum więc trasa pięła się fajnie do góry.
Widoczność nie była najlepsza ale fajnie się szło ośnieżonym lasem. Nawet robiłam pierwsze ślady bo nikt przede mną tu nie szedł. Od czasu do czasu chmury się rozrzedzały i był ładny widok na dolinę Meribel.
Moja trasa szybko połączyła się z innymi trasami więc i ludzi przybyło. Każdy robił to co lubi. Jedni byli na nartach biegowych inni z dziećmi i sankami zjeżdżali w dół. Im bliżej Altiportu tym więcej ludzi przybywało. Wiadomo do Altiport dojedzie się autobusem a tam jest fajny park i dużo tras o różnym stopniu trudności.
Mi spacerek zajął jakieś 1.5h a że było cały czas pod górkę to troszkę się spociłam...tak spocona i troszkę zmarznięta jedyne o czym marzyłam to coś ciepłego....i tak padło na Meribar i Irish Coffee."
Obsługa w tym barze nie była najlepsza. Kelnerki ruszały się jak by cały dzień na nartach jeździły. Przenieśliśmy się do nas na balkon, gdzie serwis i trunki były znacznie lepsze.
2010 Chateauneuf du Pape z południowego Rhone Vallee idealnie pasował do nieustannie sypiącego śniegu. Właściciele pensjonatu polecali nam lokalne wina. Savoie, tak ten rejon się nazywa, mają OK wina, próbowaliśmy paru, ale jednak nie są tak dobre jak z Rhone czy z Bordeaux.
Dzisiejszy wieczór postanowiliśmy spędzić na zewnątrz. Wpierw udaliśmy się pod dolne stacje wyciągów, gdzie miasteczko organizowało imprezę.
Następnie w ruch poszła Ilonki lista i wylądowaliśmy w tradycyjnej francuskiej restauracji, La Flambee. Obowiązkowo na przystawkę musiały być ślimaki. Nawet udało nam się wygrzebać ze skorupek całe mięsko.
Na główne danie zamówiłem sobie oczywiście steak, a Ilonka lasagne. To w połączeniu z dobrym Bordeaux, Pauillac 2012, Baron Philipphe de Rothschild dało nam energii na jeszcze jedno miejsce. Po drodze do domu wstąpiliśmy do Barometer.
Dużo lanych piw, miła obsługa, ciekawy klimat. Podczas drogi do domu oczywiście lekko padający śnieżek umilał nam spacer.
2016.02.23 Les 3 Vallees, Francja (dzień 4)
Trzeci dzień na nartach. Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się różna. Niektórzy mówili, że może być w górach słońce, niektórzy, że chmury, że na dole deszcz albo mokry śnieg, a wyżej śnieg. Rano przy croissantach gospodarze powiedzieli, że pogoda jest nieprzewidywalna, ale że raczej nie będzie wiatru, więc wszystko powinno być otwarte. Doradzili mi też, żebym sobie odwiedził kolejną wioskę, Les Menuires. Tamten rejon też ma ciekawe tereny, a jest położony o 400 metrów wyżej, czyli śnieg będzie lepszy.
Rano w Meribel była duża mgła, ale nie padało. Byłem jednym z pierwszych ludzi na wyciągu, więc bardzo szybko wyjechałem na Roc de Fer, 2290m.
Tutaj było chłodniej, śnieg był lżejszy, bardziej puszysty, a przede wszystkim więcej go było. Widoczność niestety dalej była słaba. Chociaż już wyjechałem z mgły, to niestety dalej były chmury, które ograniczały widoczność. Mając dalej plan dojechania do Les Menuires ruszyłem przed siebie. Żeby tam się dostać to jeszcze duuuużo tras i wyciągów miałem do pokonania.
Tutaj, znacznie więcej spadło śniegu niż w dolinach. Jeszcze trasy nie były rozjeżdżone, można się było fajnie bawić. Niestety nie znam tych rejonów, więc wyjeżdżanie poza trasy wytyczone tyczkami musiałem ograniczać. Bałem się, że wpakuje się w jakieś urwiska i będę musiał dużo podchodzić w śniegu po kolana. Gęste chmury na maksa ograniczały widoczność, a przy stopniu 3 zagrożenia lawinowego (dzisiaj rano podnieśli z 2 na 3), trawersowanie terenów nie widząc co jest nad i pod tobą nie należy do mądrych decyzji.
Opady śniegu mają też swoje plusy. OK, rozumiem, każdy z nas lubi jeździć w słoneczku, ale przecież kiedyś ten śnieg musi spać. Najlepiej żeby sypało w nocy, a od rana było słoneczko, ale nasz świat niestety nie jest idealny i czasami (albo nawet cały tydzień) sypie w dzień. Nie ma tego złego co by na lepsze nie wyszło i w końcu mogłem moje szerokie nartki wykorzystać. Jeszcze mi dużo brakuje do idealnego fruwania w puchu, ale zdecydowanie szerokie nartki prowadzą mnie w tym kierunku. Znacznie wyżej jadę, nie zapadam się tak głęboko pod śnieg, co o wiele ułatwia zakręcanie.
W końcu dojechałem do Les Menuires. Miasteczko położone na wysokości 1850m. Jest mniejsze niż Meribel, a chyba ma więcej dużych hoteli. Nie do końca mi się spodobało. Nie ma takiego górskiego klimatu. W Meribel jest dużo fajnych pensjonatów, zabudowa ma górski styl, posiada wąskie uliczki z dużą ilością knajpeczek.
Les Menuires nie przyciągnęło mnie klimatem, więc przejechałem przez miasteczko na nartach (tak, wzdłuż dużych hoteli) i zaatakowałem zachodnie zbocza tej doliny. W 1992 roku w tych rejonach była olimpiada zimowa, wiec miałem zaszczyt przejechać się paroma olimpijskimi trasami. Paroma wyciągami wyjechałem na 2800 metrów z myślą, że może słońce zobaczę. Niestety nie, ale już było bardzo blisko.
Zjechałem w tej dolinie jeszcze parę razy, nawet czasami wyjeżdżając na 3000 metrów, ale niestety nad chmury nie wyjechałem. A szkoda, bo lubię oglądać biały ocean z ośnieżonymi wyspami. Robiło się coraz to gorzej, śnieg zaczął coraz to bardziej sypać, widoczność jeszcze zmalała, więc postanowiłem wrócić do Meribel i tam sobie jeszcze pare razy zjechać.
Warunki były ciężkie, dużo śniegu, wielkie muldy, słaba widoczność...... ratownicy górscy mieli pełne ręce roboty. Często się widziało jak kogoś zwozili. Ilonka już wróciła ze swojego hiku i wysłała namiary na bar gdzie na mnie czeka. Ja wiedząc, że po lunchu na pewno na nartki nie pójdę, zresztą była juz piętnasta, wyjechałem sobie na 3000 metrów i stamtąd pomalutku zjechałem do Meribel.
Do końca nie wiem jak to się stało w tej mgle, ale za pomocą węchu (GPS) udało mi się jakoś od tyłu na nartach dojechać do tego baru, który się znajdował w środku miasteczka. W końcu mogłem przy hamburgerze z lokalnych alpejskich krówek dowiedzieć się jak mojej żonie minął dzień.
"Ja dziś miałam małe opóźnienie wyjścia z domu. Chciałam trochę popracować więc dziś zaplanowałam luźny dzień. Jednak z planami jest tak, że zazwyczaj się nie spełniają. Tak więc około 10 rano się zebrałam i wyjechałam na sam szczyt z nadzieją zjechania drugą kolejką do Courchevele. I tu mój plan legł w gruzach. Po paru minutach czekania kolejka niestety nie przyjechała. Ale to nic....szybko wymyśliłam plan awaryjny.
Les Allues - mała wioska w której mieszka mniej niż 2000 ludzi. Jakoś mnie ciekawiło co tam jest, jak wygląda mała wioska francuska i dlaczego dojeżdża tam kolejka górska. Tak więc bez chwili zastanowienia wzięłam kolejkę i już po 15 minutach byłam w wiosce.
Wioska jest bardzo mała. Ma jeden sklep, ze dwie restauracje, bar, kościół i cmentarz. No i oczywiście punkt informacji. Standardowe małe uliczki i bardzo dużo kwater prywatnych. Widziałam więcej młodych ludzi....wiadomo tutaj noclegi są tańsze a też łatwo dojechać do stoków. Tak więc samo miasteczko mnie nie powaliło i jako drogę powrotną wybrałam hike przez wioski. Do Meribel z Les Allues idzie się ok. 1,5h ale większość pod górę (Super!). Szłam głównie przez wioski choć stosunkowo mało ulicami. Czasem trasa pokrywała się z ulicą ale w miarę możliwości widać było, że mam dedykowane trasy. Fajnie było się przejść przez jeszcze mniejsze wioski i zobaczyć ich zabudowę. To co mnie totalnie zaskoczyło to piece kamienne. Normalnie w centrum wioski mają tam piece w których zakładam, że robili chleb.
Hike był super, w deszczu a potem śniegu, cały czas pod górę ale zdecydowanie polecam. No i takim sposobem znalazłam się tu....trochę przemoczona, bardziej spocona i zdecydowanie spragniona picia."
Trochę nas zeszło u Scotta, więc po obiado/kolacji udaliśmy się do domu gdzie postanowiliśmy napisać bloga o dzisiejszym dniu i ewentualnie podjeść jakiś francuskich serków które zakupione wcześniej leżały sobie na balkonie. Cały wieczór śnieg sypał, czyli jutro w górach powinno być duuuuużoooooo puchu. Już się nie mogę doczekać!
2016.02.22 Les 3 Vallees, Francja (dzień 3)
Darek wczoraj rozpisał się dużo o nartkach. Nie dziwię się bo jest tu co opisywać, choć słowa pewnie nawet w połowie nie oddadzą tego co ten resort ma do zaoferowania. Dla narciarzy jest to raj na ziemi. Pomimo, że luty to szczyt sezonu nie czujesz tego, aż tak bardzo bo ludzie się rozjeżdżają po różnych zakątkach tych 3 dolin. Les 3 Vallees to również raj dla tych co dopiero uczą się jeździć na nartach, wolą spacery, łyżwy czy narty biegowe. Nie ma szans żeby ktokolwiek się tu nudził i nie mógł sobie znaleźć czegoś dla siebie.
Ja z tych wszystkich atrakcji wybrałam hiki. Nie ma to jak poszwędać się po górkach z aparatem i podziwiać widoki. Za 70 EUR można kupić kartę dla pieszych. Pozwala ona przez 6 dni korzystać z wyciągów co zdecydowanie ułatwia dostanie się w nawet najdalsze punkty. Stamtąd można już brać trasy bardzo lekkie albo stromsze, bardziej pod górkę. Może zdziwicie się dlaczego na 6 dni....tutaj chyba 90% ludzi przyjeżdża na tydzień. Bilety narciarskie jak i dla pieszych są głownie na 6 dni. Oczywiście można kupić na każdą ilość dni ale najlepsza oferta jak i największą popularność mają bilety 6 dniowe. Podobno najmniej ludzi na stokach jest w soboty – no tak tu przecież nie przyjeżdża się na weekend więc turnusy są najczęściej od soboty do soboty. Dlatego lokalni najwięcej jeżdżą w sobotę.
Dziś nie zapowiadali dobrej pogody. Słoneczko chowało się non-stop za chmurami a prognozy pogody straszyły nawet deszczem już od 12 w południe. My się jednak nie wystraszyliśmy i nie tracąc czasu wzieliśmy rano autobus, żeby już o 9:10 siedzieć w gondoli na sam szczyt Saulire. Na szczycie było zdecydowanie chłodniej ale jeszcze nie najgorzej. Wiatr i widoczność były znośne więc każde z nas poszło/pojechało w swoją stronę. Ja uderzyłam do Meribel Mottaret, żeby zrobić hike w parku Reserve Naturelle Plan de Tueda.
Do parku wchodzi się z miasteczka Meribel Mottaret. Park musi być przepiękny latem kiedy to wszystko się zieleni. W ziemie też ma swój urok i muszę przyznać, że spodziewałam się mniejszej ilości ludzi. Tak, że nie wyobrażam sobie ile tu musi być ludzi latem. W parku teoretycznie nie można jeździć na nartach ani deskach (ma to sens bo jest on dość płaski). Piszę teoretycznie bo jak wyszłam troszkę pod górkę to spotkałam jakiś zabłąkanych narciarzy. Ciekawe czy wiedzą, że się wpakują w dość płaski teren później.
Po parku są dwie trasy, 3km do jeziora i spowrotem albo dłuższa 5km. Obie to kółeczko ale jak już wspominałam idzie się dość po płaskim. Dopiero w połowie można odbić w lewo i dojść do schroniska. W tym parku są dwa schroniska. Bliższe Refuge du Plan i dalsze Refuge du Saut. Niestety do schroniska du Saut nie udało mi się znaleźć drogi więc musiałam się tylko zadowolić wyjściem do schroniska du Plan.
Pogoda pomimo, że pochmurna była dość przyjemna na spacer. Było dość ciepło, w dolince nie wiało i nadal można było podziwiać piękne górki w okolicy z przepiękną Aiguille du Fruit. Szczyt ten ma 3048 m i rozdziela dolinę Meribel od doliny Courchevel. Może byłam trochę rozczarowana trasami bo spodziewałam się czegoś bardziej zaawansowanego ale i tak było przyjemnie się poszwędać.
Tak więc połaziłam, poszwędałam się, pozaglądałam w każdy kącik i szukałam zwierzątek ale niestety nie miałam szczęścia. W tym samym czasie Darek nie zważając na pogodę szukał słońca w dolinie Courchevel.
"Wiedząc, że po południu na dole ma być deszcz, a wyżej w górach śnieg to pojechałem do Courchevel. Ta dolina słynie z drogich wiosek i ciekawych terenów narciarskich.
Schowałem mapę głęboko do kieszeni i jeździłem gdzie mnie narty poniosą. Trochę ubitymi, trochę po głębszym śniegu. Jak zjeżdżałem na dół to brałem kolejny wyciąg i dalej gdzieś w inne miejsca tej potężnej doliny.
Z ciekawostek muszę dodać, że spodobało mi się ich lotnisko położone wysoko w górach, a szczególnie pas startowy. Po raz pierwszy widziałem pas startowy pod tak dużym kątem. Ciekawie musi wyglądać jak tu coś ląduje albo startuje. Czekałem chwilkę, ale niestety nic nie chciało wylądować.
Pogoda zaczynała się zmieniać i wiatr się wzmagać. Wiedząc, że mają przyjść opady i wyżej w górach może być ciężko to postanowiłem wrócić do mojej doliny. Niestety było już za późno. Co podjeżdżałem do wyciągów żeby wyjechać na przełęcz to się dowiadywałem, że wyżej warunki są ciężkie i ze względu na potężny wiatr muszą je zamykać. Tak, spróbowałem szczęścia w paru wyciągach ale bez skutku. Na samym dole w Courchevel le Praz powiedzieli mi, że jeszcze jedna kolejka górska chodzi, ale nie wiedzą jak długo.
Żeby tam się dostać to musiałem wziąść dwie gondole i to mi zajęło jakieś pół godziny.
Udało się, Saulire jeszcze była czynna.
Oczywiście ilość ludzi jaka tam była sama mówiła za siebie. Chyba nie byłem jedyny co potrzebował się wydostać z tej doliny. Po jakiś 20 minutach stania wreszcie udało mi się wsiąść do chyba największej kolejki linowej jaką do tej pory jechałem. Nie liczyłem ludzi, ale spokojnie ich było ponad 200. Załadunek sześcioma drzwiami nawet nie wiele czasu im zajął i ruszyliśmy na przełęcz skąd mogłem zjechać do czekającej Ilonki. Kolejka jechała pomału ze względu na duży wiatr, ale i tak takiej dużej masy wiatr by tak łatwo nie mógł rozhuśtać. Zjazd na dół też mi chwilę zajął ze względu na warunki, ale już się nigdzie nie musiałem spieszyć."
Z Meribel Mottaret do Meribel zleciałam już dość szybko. Piszą, że trasa zajmie 50 minut i tyle mi zajęła wczoraj jak się bawiłam w robienie zdjęć paralotniarzy. Dziś natomiast nie było ani paralotniarzy, ani widoki się nie wiele zmieniły więc już po 30 minutach byłam z powrotem w Meribel gdzie dostałam od Darka SMS - “pozamykali wyciągi na górze i jestem trochę uwięziony w Corchevel ale się jakoś stąd wydostanę.”
I rzeczywiście wydostał się. Po pół godzinie był już na dole. Robiło się już późnawo i pogoda coraz bardziej straszyła deszczem. Zdecydowaliśmy więc iść na lunch. Tutaj lunch'e są głównie siedzące. Przy stolikach z kelnerami. Jednak to co nas najbardziej rozwaliło to jak Pani nam powiedziała, że jak nie mamy rezerwacji to tak z 30 minut musimy czekać na stolik. Za pierwszym razem nie załapaliśmy ale potem do nas doszło.....naprawdę jeźdżąc na nartach planujesz dokładnie kiedy będziesz jadł lunch i robisz sobie rezerwację? Czy tu nie chodzi bardziej o jeżdźenie na nartach a kiedy naprawdę zgłodniejesz albo się załamie pogoda to idziesz coś zjeść? Hmmm.....chyba to jest jednak trochę inny świat. Wczoraj właścicielka naszych kwater powiedziała nam, że dużo tu się kręci wokół szkółek narciarskich. I chyba jest w tym racja. Rano na 9:15 wszyscy jadą oddać dzieci do szkółek. Potem rodzice szaleją na trasach aż do lunchu kiedy to odbierają dzieciaki, jedzą i pewnie już do domku.
My nie chcieliśmy czekać na stolik 30 minut więc zdecydowaliśmy się wejść bardziej w miasteczko. Rzeczywiście, im dalej od wyciągów tym mniej ludzi w knajpach. Ale to chyba tak jest zazwyczaj wszędzie. Cały czas chodził nam po głowie Raclette, który widzieliśmy dzień wcześniej w restauracji La Galette. Raclette często robiłam w Polsce ale nie w taki sposób jak tu. Tutaj podgrzewają całą połowę sera aż się troszkę zapiecze i zrobi oleisty. Do tego oczywiście podają ziemniaki, wędliny i korniszony jako dopełnienie sera.
Ser był przepyszny. Idealnie się topił, troszkę przypiekał, można było sobie regulować czy się chce bardziej przypieczony czy ciekły. Fajna sprawa. Do tego wędlinki lokalne też były pyszne. Najedliśmy się serem jak nigdy w życiu i już wiedzieliśmy, że kolację możemy odpuścić. Ale serka zdecydowanie warto spróbować!
Zaczęło już dość ostro padać więc ruszyliśmy do domku. Na szczęście nie byliśmy daleko od domku i mogliśmy na nogach dojść. Normalnie musimy brać autobusy ale staramy się je omijać jak możemy. Spacerek z domku do wyciągów zajmuje ok. 15-20 minut co w butach narciarskich nie jest do końca fajne. Ale chyba jednak jest lepsze niż jazda autobusami. Niestety jak Francuzi coś zepsują to im to napewno wyjdzie. Autobusy wogóle nie są przystosowane dla narciarzy. Wyglądają jak autobusy wycieczkowe, maja super wygodne siedzenia ale ciężko w przejściu zmieścić się z nartami. Do tego siadać na tych siedzonkach jak masz narty i plecak jest super nie wygodne. Autobusy niby mają jeździć co 15 minut ale jakoś tego nie przestrzegają i jeżdżą jak im się podoba. No nic....nie jesteśmy w Szwajcarii gdzie wszystko jest na czas.
Wieczór spędziliśmy w domku. Odpoczywając, pijąc winko, podziwiając górki z balkonu, spadający śnieg (deszcz już zdążył się zamienić w śnieg) i nawet były fajerwerki. Tak więc kolejny przyjemny dzień sportu i odpoczynku.
2016.02.21 Les 3 Vallees, Francja (dzień 2)
Bonjour..... tymi słowami przywitali nas gospodarze pensjonatu rano na śniadanku. Na najważniejszym posiłku dnia byliśmy tylko my, fajnie, bo mogliśmy się od lokalnych dużo praktycznych rzeczy dowiedzieć. Zwłaszcza jak jeździć na nartach, żeby jak najwięcej wykorzystać dnia w górach. Główna rada jaką zapamiętałem, to żeby jechać za słońcem. Rano na wschodnich stokach, koło południa na północnych a później na zachodnich. Cały czas ma się oświetlone stoki, a po południu aż tak bardzo zachodnie ściany nie są podtopione. Kolejna rada to starać się nie być wszędzie w ciągu jednego dnia. Nie da się, Les 3 Vallées jest po prostu za duże. Mam 6 dni, są 3 doliny, matematyka jest prosta, dwa dni na każdą dolinę.
Śniadanie było ok, takie francuskie, na słodko. Dużo domowej roboty, jak np. jogurt, dżem, placek.... Mam nadzieję, że przez cały tydzień nie będę musiał jeść tych ich croissant'ów czy innych drożdżówek.
Spod naszego pensjonatu autobus w 5 minut zawiózł nas do głównej stacji wyciągów.
Byłem w lekkim szoku jak musiałem wybrać gdzie dalej jechać. Tyle gondol i wyciągów startujących z jednego miejsca to ja chyba nigdy nie widziałem. Ilonka poszła w swoje trasy, a ja pamiętając, że mam jechać za słońcem wziąłem Roc de Fer, następnie Olympic i już wyjechałem na 2290m.
Ale tu jest pięknie, widoki zapierające dech w piersiach. Odrazu widać kto turysta, a kto lokalny. Lokalny leci na dół, a turysta wyciąga wszystkie swoje zabawki, robi zdjęcia i kręci filmy.
W ramach aklimatyzacji na początek chciałem sobie parę razy zlecieć jakimiś ubijanymi trasami. Ale było super, zero lodu, dobrze przygotowane trasy, można się wcinać głęboko w zakręty. W połowie trasy się zatrzymałem i myślę, dlaczego mi jest tak gorąco, przecież jest zima i jestem wysoko...!!! No tak, ale w prostej lini do morza śródziemnego mam niecałe 200km i Monaco prawie stąd widać. "Troszkę" inny klimat niż w u nas na północno-wschodnim wybrzeżu Stanów. Musiałem zmienić rękawiczki na wiosenne, parę rzeczy ściągnąć z siebie, gogle zamienić na okulary i już prawie się poczułem jak lokalny.
Tak sobie jeździłem, posuwając się za słońcem, co jakiś czas się zatrzymywałem i jakieś fajne zdjęcia pstrykałem.
Les 3 Vallées ostatnio zainwestowały dużo kasy i powstawiali dużo ekspresowych wyciągów. Ponoć wcześniej tu były duże kolejki, tak nam przynajmniej opowiadał gospodarz pensjonatu, który jeździ tu już kilkadziesiąt lat. Mimo tego dalej musiałem czasami stać parę minut do wyciągu.
Nie ma tutaj takiego porządku jak jest w Stanach. Krzesełka są na sześć osób, a dalej po trzy, cztery osoby jadą do góry. Nie ma osoby która będzie stała i "dopełniała" krzesełka na maksa. Ludzie się wpychają, ale i tak biorą swoje krzesełko czy gondolę, mimo że wcześniejsze jedzie prawie puste. Myślę, że jakby ktoś pilnował tu porządku to pewnie nie było by żadnych kolejek.
Byłem już po paru zjazdach, nogi się rozgrzały, przyszedł czas na off pistes (poza trasami). Śniegu jest dużo w górach, ale już nie sypało parę dni i nie było takiego idealnego puchu. W ciągu dnia jest powyżej zera i śnieg jest mokry. Dalej można było fajnie się bawić, ale trochę ciężej robić zakręty niż w lekkim, suchym puchu. W dodatku wysokość też dawała się odczuć.
W między czasie Ilonka chodziła po miasteczku i po górkach szukając świstaków i innych atrakcji.
No i jak widać znalazła...może nie do końca ruchliwego ale na pewno największego jakiego świat widział. Tak więc mogliśmy koło 13 spotkać się na lunch. Ilonka wyjechała na górę i razem ruszyliśmy w poszukiwania restauracji.
Potem już razem wzięliśmy kolejną gondolę, Plattieres 3 (fajna, stara, malutka gondola na 4 osoby) i wyjechaliśmy na 3 Marches, 2704m.
Znajduje się tam przyjemna restauracja z przepięknym widokiem. Niestety po otwarciu menu jakoś przestało nam się już tutaj podobać. Ceny były kosmiczne. Za zwykłą zupę chcieli €20. Powariowali w tej Francji, wypiliśmy po piwku i ruszyliśmy dalej. Mamy plan, że będziemy sobie dzień wcześniej w sklepie kupować jakieś fajne winko, serki, wędliny, bagietkę.... Wyszukiwać świetne miejsce wysoko w górach i robić sobie pyszny lunch za znacznie mniej €€€. Zresztą dużo ludzi tak robi, rozkładają się obok tras i robią sobie piknik.
Wiedziałem, że po lunchu już mi się nie będzie chciało jeździć, więc postanowiłem jeszcze uderzyć w wysokie szczyty. Ilonka natomiast miała master-plan. Znaleźć restauracje na dole z leżakami w słońcu. Nie jest to łatwy plan, bo większość Francuzów tak od 13-14 godziny już nie jeździ na nartach. Leżą na leżakach, piją wino, jedzą serki i się opalają.
Słuchając rad gospodarza pensjonatu wyjechałem gondolą na najwyższy szczyt na jaki można wyjechać w dolinie Meribel, Mont du Vallon, 2952m. Tutaj znajdują się zachodnie stoki, które były ładnie oświetlone przez zachodzące słońce. Ludzi było już mało, więc całe góry należały prawie do mnie.
Zostało mi jeszcze trochę siły w nogach na ciekawsze trasy. Zacząłem jechać Combe du Vallon, ale szybko z niej uciekłem i trawersem podjechałem pod zbocza gór, gdzie głębokość śniegu była odpowiednia. Trochę ciepło było w promieniach zachodzącego słońca, ale co się nie robi dla fanu.
Na szczęście dostałem wiadomość, że Ilonka znalazła leżak w wiosce Meribel Mottaret. Zobaczyłem, że nawet tam dojadę bez używania żadnego wyciągu. Cały spocony wyjechałem na jakąś ubitą trasę i szybko nią zleciałem do Ilonki która dzielnie pilnowała leżaków.
Piwko mnie ochłodziło, jedzenie posiliło. Fajnie się leżało w słoneczku i podziwiało otaczające nas góry. Dobrze, że większość wyciągów jest czynna do 17 to można było chwilę posiedzieć. Żeby się dostać do naszej wioski Meribel, to Ilonka musiała godzinę iść na nogach a ja musiałem gondolą wyjechać na przełęcz i inną trasą zjechać na dół.
Już było po 17 jak znowu spotkaliśmy się w naszej wiosce. Ilonka się dobrze do wyjazdu przygotowała i ma cała listę barów i restauracji. Meribel jest często odwiedzany przez Anglików, więc na start poszedł angielki pub, Jack's bar. Rzeczywiście siedziało tam trochę Anglików, popijali piwsko i się cieszyli après ski. Poszliśmy w ich ślady i delektując się Grolsch'em i Irish coffee wspominaliśmy ten pierwszy cudowny dzień na nartach.
Zmęczenie dawało się we znaki, jet lag też zaczął dokuczać, postanowiliśmy iść do naszego pensjonatu, chwilkę odpocząć i zobaczyć co dalej. Krótka drzemka stała się ponad godzinnym spaniem. Obudziliśmy się głodni, a że w pokoju nic nie było do jedzenia to dalej poszła knajpa z listy Ilonki. Poszliśmy na francuskie naleśniki do La Galette. Naleśniki nawet im wyszły, słodkie, jak większość tutaj posiłków. Do słodkich potraw pasuje wino z winogron Gamay. Wybraliśmy lokalny wybór z pobliskich winiarni w Savoie. Nawet było OK, nie było wow, ale dało się wypić.
Na tym kończymy pierwszy dzień nartek w Les 3 Vallées. Długi, intensywny dzień, no ale przecież od tego są wakacje. Trzeba iść spać, bo jutro od rana nartki.
Zapomniałem do wczorajszego dnia jeszcze dodać, że chyba podróżowanie po wolnej, bezgranicznej Europie się kończy. Na przejściu granicznym miedzy Włochami a Francją stali celnicy i obserwowali samochody. Nie musiałem się zatrzymać, ani pokazywać paszportów, ale niektóre samochody były brane do kontroli. Nie wiem czy to ma jakiś wpływ z arabską migracją, ale coś chyba tak skoro nas, Europejczyków nie kontrolowali. Europa znowu się zmienia....
2016.02.19-20 Les 3 Vallees, Francja (dzień 1)
Przynajmniej raz w roku staramy się jeździć na zimowo-narciarskie wakacje. Byliśmy już w Japonii, w zachodnich stanach i w Europie. Po ostatnich wakacjach w Zermatt w Szwajcarii, Ilonka powiedziała, że Europa jest inna, jest bardziej przyjazna dla narciarzy i hikerów. Nie ma tyle ograniczeń i zakazów co resorty w Stanach, jest inny klimat i après ski jest zupełnie inne, ciekawsze.
Nie było innego wyboru jak znowu odwiedzić Europę. Tym razem wybór padł na Francję, na Les 3 Vallees (trzy doliny).
3 Vallees znajdują się w południowo-wschodniej Francji w prowincji Savoie. Jest to największy resort narciarski na świecie. Osiem wiosek narciarskich takich jak Courchevel, Meribel, Val Thorens jest połączonych 169 wyciągami i kolejkami górskimi w jeden wielki system. Codziennie 73 ratraki ubija ponad 600 km tras. Ratraki pracują na dwie zmiany od 17 do 7 rano. Wydaje się, że prawie wszystko ubijają. Na szczęście nie, ubijają tylko 6% całego obszaru jaki tam jest. 94% terenów zostaje nietknięta, żeby można się było wyszaleć w puchu. Ten resort jest niewyobrażalnie potężny. Cały obszar to 64,500 akrów. 12 razy większy niż Vail w Colorado, 43 razy większy niż największy resort na wschodzie stanów, Killington. 25 szczytów, 6 lodowców, setki barów.... to wszystko powoduje, że tam się powinno jechać na sezon a nie na tydzień. Miejmy nadzieję, że pogoda i kondycja dopiszą i że jak najwięcej tego raju uda nam się zwiedzić.
Będziemy mieszkać w Meribel. Miasteczko to położone jest w środkowej dolinie, więc dostęp do innych dolin nie powinien zająć aż tak dużo czasu. Trze Doliny też są idealnym miejscem na zimowe hiki. Ilonka już ma cały plan na swoje wspinaczki. Ja też zapakowałem raki do butów narciarskich i w miarę czasu i możliwości będę chciał jej towarzyszyć w hikach w wyższe partie gór żeby sobie później zjechać po dziewiczych trasach.
W sumie lecimy na 10 dni, bo mamy jeszcze w planie się dokształcić z winek i odwiedzić dwa najsłynniejsze miasteczka w Piedmont we Włoszech, Barolo i Barbaresco. Tutaj podziękowania dla mojej szefowej, bo dzięki jej znajomościom będziemy mieli możliwość poznania właścicieli dwóch słynnych winiarni, którzy obiecali nam zrobić prywatny tour. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli wejść do "piwniczek" i odkurzyć parę butelek. Praca w winach ma swoje plusy, tak jak i praca w travel. Do Europy oczywiście lecimy jednymi z najlepszych linii, Emirates i to w dodatku prawie za darmo.
Zapowiadają się intensywne i ciekawe wakacje.
Praca w winach ma też swoje minusy. Piątek jest najlepszym dniem dla businessu. Co za tym idzie? Ilonka musiała z całym sprzętem się zapakować do taxi i jakoś dotrzeć na lotnisko. Ja prosto po pracy, wieczorem, dojechałem na JFK gdzie już razem zrobiliśmy odprawę i rozpoczęliśmy wakacje.
W Emiratach możesz mieć po dwa bagaże na osobę i nie ma znaczenia jakie. Więc narty lecą jako normalna walizka, a nie jak np. w Lufthansa gdzie za nartki musisz płacić €150 w każdą stronę.
Samolot nie był wypełniony, siedzieliśmy gdzie chcieliśmy. Ciekawe jak im to się opłaca? Pewnie tak, skoro latają.... Ten samolot po lądowaniu w Mediolanie leci dalej do Dubaju, pewnie tam jest pełny i tam robią kasę.
Największe zaskoczenie dla mnie było jak samolot odjechał na lotnisku od rękawa. Po paru minutach kapitan powiedział do załogi żeby usiedli bo startujemy. Co??? W piątek wieczorem na JFK z reguły samoloty jadą dobrą godzinę żeby dojechać do pasa startowego. Emirates w niespełna 10 minut był już w powietrzu. Zapytałem Ilonki o co chodzi, dlaczego mijamy wszystkie samoloty na lotnisku? Ilonka odpowiedziała: because they can (ponieważ oni mogą). Ale o co tu chodzi, spytałem? Nie wiem, ale jak nie wiemy o co chodzi, to chodzi o $$$, Ilonka odpowiedziała. Nie wiem ile Emirates płacą JFK za pierwszeństwo startu, ale co nas to w sumie obchodzi. Ważne, że o godzinę krócej będę siedział w fotelu. W sumie, ich siedzenia są OK. Mają o wiele więcej miejsca na nogi niż większość innych linii i się rozkładają głębiej. Zaraz po starcie dostaliśmy menu co chcemy jeść, ale my już przy rezerwacji wybraliśmy nasz posiłek. Jest to dobry pomysł, bo dostajesz o wiele szybciej niż reszta pasażerów. Menu mają bogate, zamówiliśmy krewetki i łososia. Dobre było......
Zanim reszta ludzików dostała jedzenie to my już byliśmy po i delektowaliśmy się dobrym whisky... Zacząłem oglądać film, Steve Jobs, ale tabletka na sen zaczęła działać i po paru minutach zasnąłem... Obudziłem się nad Anglią, na śniadanie. Podawali jajecznicę, która niestety nie była najlepsza. Zostało już niecałe dwie godziny lotu, przez które podziwialiśmy lot nad Alpami.
Po wylądowanie w Mediolanie na lotnisku Malpensa odebraliśmy samochód z Alamo i dalej w drogę. Mieliśmy zarezerwowany Alfa Romeo, ale niestety nie mieli go na stanie, wiec zamiast Alfy odebraliśmy Audi A3 sportback. Też fajny samochodzik, dobrze, że diesel bo ceny paliwa są okropnie wysokie we Włoszech.
Z Mediolanu do Meribel jest około 360 km. Zajęło nam to około 5 godzin, wliczając przerwę na lunch. Europa jednak jest droga. Przejazd tego odcinka wyniósł nas prawie €100. Wliczam tylko opłaty za drogę i tunele, jak bym jeszcze wliczył paliwo to fiu, fiu.....
Już z samego Mediolanu widać w oddali ośnieżone Alpy, ale droga cały czas szła dolinami wiec śniegu nie było. Dopiero ostatnie kilkanaście kilometrów cały czas jechaliśmy pod górę, aż wyjechaliśmy na 1500 metrów gdzie miasteczko przywitało nas pełnią zimy.
Było już ciemno, więc nie wiele widzieliśmy, ale udało nam się znaleźć nasz domek. To jest taki mały pensjonat (chyba ma 4 pokoje), prowadzony przez małżeństwo francuskie. Bardzo mili i uprzejmi ludzie. On nic nie mówi po angielsku, natomiast z jego żoną nawet się dobrze można dogadać. Zaprowadzili nas do naszego malutkiego pokoiku, troszkę objaśnili o co tu chodzi i zapytali się na którą jutro rano chcemy śniadanie. Pokoik mamy malutki, ale czysty, świeżo odremontowany, a najważniejsze jest to że ma dwa balkony.
Zmęczeni całą podróżą już dzisiaj nigdzie nie wychodziliśmy tylko szybko padliśmy do łóżek, bo od jutra rano zaczyna się ostra jazda po największym resorcie na świecie.
Właściciele oczywiście jeżdżą na nartach, więc jutro przy śniadaniu mają nam objaśnić jak do tego wszystkiego się najlepiej zabrać.
2016.02.06-07 Bromley i Okemo, VT
Dzisiaj rano podchodząc do okna zobaczyłem śnieg na ulicy. Myślę.... super!!! Jutro (sobota) rano jedziemy do Vermont na narty więc fajnie będzie w końcu pojeździć po świeżym śniegu.
Sprawdziłem pogodę w górach i niestety jak się okazało troszkę śniegu spadło w NYC, trochę więcej w Connecticut, ale dalej na północ, tam gdzie jedziemy na narty, to znowu nic nie spadło. Po raz kolejny w tym roku śnieżyca ominęła miejsca górskie i zasypała miasta. Mówię po raz kolejny, bo dwa tygodnie temu też była śnieżyca, ostro sypnęło, ale nie tam gdzie powinno.
Żeby tego było mało, to jak idzie jakiś ciepły front i zamiast śniegu jest deszcz, to oczywiście leje w górach i roztapia to co ludzie próbują zrobić. Tutaj duże brawa dla wspaniałych i cierpliwych ludzi co walczą z naturą i robią śnieg na trasach. W wielu resortach śnieg leży na prawie 100 trasach.
No nic, mimo, że to jest jeden z gorszych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu to na nartki trzeba jechać. Zwłaszcza, że dwa miesiące temu kupiłem sobie nowe nartki, Salomon Q98. Wiem, to są bardziej nartki na głęboki, puszysty śnieg, ale dwa tygodnie temu je testowałem w Killington gdzie oczywiście nie było puchu i się idealnie na nich jeździło. Mają głębokie boczne wcięcia (side cut), przez co są też świetne do długiego, szybkiego carvingu. Teraz zawsze jeżdżę z dwoma parami nart. Używam je w zależności od warunków. Chociaż ostatnio więcej jeżdżę na nowych. Do końca nie wiem dlaczego. Może dlatego, że są nowe i są świetne, może dlatego, że idealnie mnie słuchają na stokach, a może dlatego, że za dwa tygodnie lecimy do Francji na nartki i tam tylko na takich nartach się jeździ, a ja do końca ich jeszcze nie poznałem.....
Tym razem jedziemy do dwóch resortów. Oba znajdują się w południowym VT. W sobotę będziemy w Bromley. Nigdy tam jeszcze nie byliśmy. Rodzinny, mały resort, z długimi niebieskimi trasami z samej góry do dołu. W niedzielę pojedziemy 30 minut dalej na północ do dobrze nam już znanego Okemo.
Hotel mamy w Bromley, zaraz koło stoków. Przed 9 udało nam się zajechać na miejsce. Zostawiliśmy samochód pod hotelem i ruszyliśmy na nartki. Bromley jako jeden z niewielu resortów w VT ma większość południowych stoków. W pogodne dni słońce fajnie oświetla stoki, przez co lepiej widać muldy i inne nierówności.
Rano szczyt był jeszcze trochę we mgle, ale już koło 10 rano słoneczko szybko sobie z tym problemem poradziło. Bromley nie jest dużym resortem z 47 trasami. Jest to chyba jeden z mniejszych resortów jakie odwiedziłem ostatnimi latami. Nam się wcale taki mały nie wydawał. Na głównej części ma fajne, niebieskie trasy z samej góry na dół. Trasy mają po 2km długości, do tego obsługuje je ekspresowy wyciąg. Można szybko do góry i na dół carvingiem się bawić. Resort nie jest dobrze znany, co oznacza, że nawet w weekend nie ma ludzi do wyciągów ani na trasach.
Po paru zjazdach postanowiliśmy zmienić styl jazdy i pobawić się trochę na czarnych trasach. Pojechaliśmy w inną część Bromley, gdzie było trochę stromiej. Tu już była inna bajka. Twardo, oblodzone, czasami muldy....
W środę tutaj deszcz padał i było bardzo ciepło. Co deszcz nie roztopił to słońce podtopiło, a, że są to południowe stoki, to wiecie co się stało..... śnieg się zamienił w lód.
Szybko musiałem zjechać do samochodu i zamienić nartki. Na puchowych nartach po lodzie nie najlepiej się jeździ.
Teraz było lepiej. Na nartach "all mountain" znacznie lepiej się jeździ po twardym, zmrożonym śniegu czy lodzie. Trochę te zabawy są męczące, ale na szczęście nie mieli tutaj ekspresowego wyciągu, więc na krzesełkach można się było ochłodzić i odpocząć.
Bromley ma dobre przepisy jeśli chodzi o chodzenie po trasach. Tak jak Okemo, można chodzić wszędzie, bez ograniczeń i za darmo. Także Ilonka ubrała raki i zaatakowała szczyt i nawet znalazła trasę Apalachian Trail, która w tym rejonie pokrywa się z Long Trail.
Około południa spotkaliśmy się na szczycie i w końcu można było sobie usiąść i odpocząć. Południowe stoki mają ten plus, że siedzieliśmy sobie w słoneczku, było cieplutko i bezwietrznie. Piweczko w takich warunkach smakuje najlepiej.
Po przerwie wróciliśmy na główną część góry, gdzie już do końca jeździliśmy. Mało ludzi więc trasy były nie rozjeżdżone, ekspresowy wyciąg i góra dół, góra dół..... Czasami wracaliśmy na czarne trasy, żeby się zagrzać, ale szybko nam się nudziło i po jednym czy dwóch zjazdach z powrotem carvingiem po niebieskich na dół.
Dzień narciarki dobiegał końca, nogi już bolały więc czas pomyśleć o jakimś lunchu. Na to też byliśmy przygotowani i poleciała kiełbaska podwawelska z grilla.
Albo ta kiełbasa była dobra, albo byliśmy głodni bo szybko cała poszła. Pewnie to i to, no bo przecież nie jedliśmy cały dzień. Za fajne nartki były i za fajna pogoda, żeby tracić czas na jedzenie. Polecam Bromley! Mały resort, mało ludzi, ale nawet długie trasy. Można się wyjeździć. Jest taniej i bliżej niż do Okemo czy Killington.
Nasz hotel, The Lodge Bromley znajduje się przy samych stokach. Odpowiednio to wykorzystaliśmy i udaliśmy się do ich lokalnego baru na après ski. Wild Boar Tavern, znajduje się w głównym budynku przy dolnych stacjach wyciągów. Ciekawe miejsce, dużo ludzi, fajna muzyka na żywo wykonywana przez dziewięcio-osobowy zespół. Fajnie grali, Long Trail się lał, atmosfera się podnosiła.... ogólnie mówiąc, typowe après ski.
Muzykanci padli, więc przenieśliśmy się do hotelu i tak w pokojach albo w świetlicy, przy różnego rodzaju grach kontynuowaliśmy rozmowy narciarskie....
NIEDZIELA
Zapowiadała, się wspaniała pogoda. Słoneczko wschodzącymi promieniami powiedziało nam dzień dobry, nie wylegiwać się w łóżeczkach tylko na nartki. Posłuchaliśmy słońca i po szybkim hotelowy śniadaniu (nic specjalnego, standardowe śniadanie) pojechaliśmy samochodami na północ do Okemo. Pół godziny zleciało i zaparkowaliśmy w Okemo. Resort wprowadził fajne udoskonalenie, magnetyczne karty. Narciarz już nie musi iść do okienka i kupować bilet. Można to zrobić na internecie wcześniej i taniej. Masz kartę w kieszeni i prosto z samochodu idziesz na nartki. Specjalne bramki czytają kartę która wysyła fale radiowe i już siedzisz na krzesełkach.
Okemo dobrze znamy, byliśmy tu już wiele razy. Jest znacznie większy niż Bromley, posiada 121 tras z czego ponad 90 było otwartych. Większy resort i niestety więcej ludzi. Dobrze, że wiemy gdzie unikać tłumów i szybko pojechaliśmy na South Face gdzie bez kolejek można było uprawiać białe szaleństwo. Niestety nie wszystko było otwarte. Zima w VT w tym roku nie sprzyja narciarzom. Ale i tak jak na tak mało śniegu to można było pojeździć. Trzeba było tylko uważać na lód i na wystające kamienie.
Ilonka miała plan przejść się do Jackson Gore (jedna z dolnych stacji wyciągów) i zająć tam miejsce przy ognisku. Nam to trochę dłużej zeszło, fajnie się jeździło, więc dopiero dojechaliśmy do niej koło południa. Oczywiście wyszły chmury i musieliśmy posilić się Long Trailem w środku. Był to Super Bowl weekend, połowa amerykanów ogląda finał football'u w domach albo w barach, więc stoki zaczynały się robić puste. Odpowiadało nam to, znowu bez kolejek się bawiliśmy
Przyszła druga po południu, głodni jak wilki zjechaliśmy na dół i zabraliśmy się za grilla. Zostało trochę kiełbasy i jeszcze znajomi zrobili pyszną karkówkę po marokańsku. Słoneczko wyszło, było bezwietrznie, pyszne jedzenie, tak można by było siedzieć godzinami i się opalać....
Na szczęście nartki są ciekawsze niż relaks przy grillu a zwłaszcza jak stoki są już prawie puste, więc zaatakowaliśmy górki ponownie. Nie wiele zostało czasu do zamknięcia resortu, ale dobre i parę zjazdów. Fajnie było zakończyć weekend rzeźbiąc ślady na śniegu na opustoszałych stokach.
Za dwa tygodnie Francja, 3 Doliny. Największy resort narciarski na świecie. Ponad 600km tras, 169 wyciągów, 25 szczytów, 6 lodowców....
Ciekawe jak to będzie wszystko wyglądało. Mam nadzieję, że kondycja, aklimatyzacja i nogi pozwolą na przejechanie przynajmniej połowy tych dziewiczych dla mnie terenów...
2016.01.10 Okemo, VT
W poprzednim sezonie narciarskim (2014/15), cała północno-wschodnia część Stanów była regularnie zasypywana śniegiem. Niskie temperatury i duża ilośc śniegu spowodowały jeden z lepszych i dłuższych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu. Natomiast cały zachód Ameryki narzekał na brak śniegu.
W tym roku jest odwrotnie. Resorty w Colorado czy w innych zachodnich stanach były już w pełni otwarte przed Świętami Bożego Narodzenia, a u nas na wschodzie, nawet na początku stycznia w resortach tylko parę tras było otwartych.
Na szczęście przez ostatni tydzień były niskie temperatury i każdy resort w Vermont i innych stanach północno-wschodnich robił śnieg 24/7. Plus spadło jeszcze parę cali tego białego "skarbu", więc nawet warunki zaczęły się poprawiać.
Jadąc autostradą 91 na północ, śnieg dopiero zaczął się pojawiać gdzieś koło granicy Massachusetts i Vermont.
Po kolejnej godzinie dojechaliśmy do Okemo. Lubimy ten resort. Ma dobry system szybkich wyciągów, fajne długie niebieskie i czarne trasy, a także parę tras dla ekspertów, jak jeszcze nogi bardzo nie bolą.
Przy okienku z biletami powiedzieli nam, że dzisiaj mają 60 (ze 121) tras otwartych. To i tak super, jak na warunki jakie mamy w tym sezonie.
Temperatura na dole była gdzieś -2C, wyżej trochę chłodniej i prawie bez wiatru.
Ilonka też lubi ten resort. Może chodzić gdzie tylko chce, po jakiej trasie się jej tylko podoba. Nie mają żadnych restrykcji. Wzięła mapę, ubrała raki i poszła czarnymi diamentami na szczyt. Na górze jest bar, w którym mieliśmy się spotkać za jakiś czas.
Ja z kolegą zapieliśmy narty i zabraliśmy się do roboty. Po około 20 minutach wyjechaliśmy na szczyt gdzie przywitała nas prawdziwa zima.
Wow, jaka różnica między dołem a górą. Tylko 2200 stóp (700 m.) wyżej, a tu już zupełnie inny klimat. To dobrze, bo śniegu było więcej i lepszej jakości. Obydwoje byliśmy tak spragnieni nartek, że parę pierwszych zjazdów to praktycznie były szybkie zjazdy bez zatrzymania na dół i wyciągiem na górę. Tą zabawę trochę nam utrudniały warunki, bo chmury jak osiadły wokół góry, tak nigdzie nie chciały odchodzić.
Około 11:30 zmęczeni dołączyliśmy do Ilonki, która była już na szczycie i się schładzała dobrym Long Trail'em.
Oczywiście nie wolno za dużo marnować czasu na odpoczynek i po szybkim piwku i panini pożegnaliśmy Ilonke, która też zaczynała schodzić w dół i wróciliśmy na trasy.
Dołączyło do nas dwóch znajomych, którzy właśnie dojechali z NY, i tak w czwórkę zwiedzaliśmy całą górę.
Warunki nawet dalej były OK. Widoczność była słaba i śnieg już był bardziej rozjeżdżony, więc lód powoli zaczął się pojawiać. Trochę zwolniliśmy tempo, ale jeździliśmy do końca.
Mieszkaliśmy w Holiday Inn Expres w Springfield. Około 30 minut samochodem od resortu. Fajny tani, czysty hotelik z dużymi pokojami. Polecamy.....
Następnego dnia rano leżąc w łóżku słyszę deszcz. Otwieram okno, patrzę..... i leje.
Hmmmm...... co tu robić?
Sprawdzam pogodę w Okemo i też nie zapowiadają najlepszej. No nic, przecież nie będziemy siedzieć w hotelu. Jedziemy do resortu, zobaczymy co się dzieje. Albo idziemy na narty, albo oddajemy bilet. Okemo ma takie zasady, że jak do 9 rano zgłosisz, że warunki tobie nie odpowiadają to możesz wymienić bilet na voucher, który możesz wykorzystać w każdy dzień w tym sezonie.
Niestety w resorcie też nie mieli dobrych informacji. Jak by było parę stopni chłodniej to w wyższych partiach by już śnieg sypał, a tak to lał deszcz.
Zamieniliśmy bilet na voucher i postanowiliśmy pojechać na dobre śniadanie i wymyśleć co robić dalej.
Na południu VT jest miasteczko Brattleboro. Nawet duże miasto jak na tak odludny stan. Znaleźliśmy restauracje Marina, która w niedziele już od 10:30 serwuje brunch. Restauracja jest fajnie położona na połączeniu dwóch rzek, Connecticut i West. Jedzenie miała OK, nic specjalnego. Zamówiliśmy jajka Benedykta z homarem i łososiem. Jaja były dobre, ale żyjątka morskie mogły by być świeższe. Natomiast widok z restauracji był ciekawy.
Po brunchu pojeździliśmy trochę po miasteczku, odwiedziliśmy pobliski stan New Hampshire i....... znaleźliśmy fajny browar. Whetstone station.
Browar jest unikatowy, bo jako jedyny browar w stanach jest położony w dwóch stanach. Jest dosyć długa historia tego jak to się stało, ale dosyć ciekawa. Oczywiście browar musi płacić taksy i płaci je w stanie Vermont.
Ma dużą selekcje dobrych craft piw jak i dobrze wyglądające menu. Nie zamawialiśmy nic do jedzenia, ale w browarze było dużo lokalnych ludzi co się zajadali jedzonkiem i popijali to piwkiem. Następnym razem wracając z nart musimy tam wstąpić na kolację i spróbować ich żeberek albo innych przysmaków.
Do NY zostało nam już "tylko" 3 godziny, ale w takich warunkach to pewnie zajmie nam to trochę dłużej.
2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)
Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.
Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.
Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.
Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.
Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite
Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.
Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.
Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).
Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.
Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.
Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.
Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.
Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.
Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.
Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.
Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.
Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.
Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.
Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.
Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.
Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.
W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.
Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.
Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.
2015.12.27 Death Valley, CA (dzień 3)
Kolejny dzień w Dolinie Śmierci i kolejne nowe wrażenia. Tym razem głównym punktem programu jest Racetrack. Kolejna niesamowita płaszczyzna po której można chodzić i obserwować jak poruszają się kamienie. Żeby jednak tam dojechać konieczny jest samochód z napędem na 4 koła, cierpliwy kierowca który pokona 27 mil (43 km) wyboistą drogą bez asfaltu. No i czas bo aby dojechac do drogi off road trzeba pokonac ponad 85 mil (130 km) droga asfaltową. Ale jak się potem przekonaliśmy było warto.
Jak to bywa w fajnych parkach oczywiście po drodze jest wiele miejsc które są równie interesujące.
Nasz pierwszy przystanek był w miasteczku Furnace Creek. Miasteczko to jest położone w środku doliny i jest najniżej położonym miasteczkiem w Ameryce Północnej a może nawet na całej zachodniej półkuli. Jest to bardzo małe, totalnie turystyczne miasteczko, które zamieszkuje tylko 24 osoby (dane z 2010 roku). Oczywiście jest tam sklep, stacja benzynowa, restauracja, saloon no i oczywiście hotel dla turystów. Dobrze, że w Death Valley jednak jest trochę cywilizacji bo inaczej na jednym baku nie moglibyśmy dojechać do Racetrack ani w inne dalsze rejony doliny.
Tak więc po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy na północ 57 mil do następnej atrakcji która pojawiła się na naszej drodze. W Death Valley atrakcje są na każdym kroku...tylko kroki trzeba tu robić duże bo park jest ogromny.
Ubehebe krater, (czyt. Yoo-bee-hee-bee) jest położony na północnym końcu gór Cottonwood. Krater ma pół mili szerokości (niecały kilometr) i od 500-777 ft (150-237 m) głębokości. Nie jest do końca pewne ile ma on lat. Jedni szacują, że powstał on nawet 7 tys lat temu, choć podobno nowsze badania dowodzą, że jest on młodszy i ma tylko 800 lat. Tak jak wspominaliśmy wcześniej Dolina Śmierci to raj dla geologów więc badania ciągle trwają.
Do krateru można zejść (500 ft w dół) co oczywiście zrobiliśmy. Schodzi się bardzo łatwo, bo po żwirku zjeżdżasz jak po piasku czy śniegu. Gorzej było z wyjściem kiedy to co drugi krok ześlizgujesz się w dół. Ale oczywiście warto. Nie ma to jak być na samym dole i poczuć jaki ogrom cię otacza.
Do tego miejsca jeszcze prowadziła droga asfaltowa. Ale od tego momentu zaczęła się zabawa. Zaraz przy kraterze skręca się na Racetrack, naszą najważniejszą atrakcję dzisiejszego dnia. Jak duży „krok” musimy zrobić tym razem? Tylko 27 mil....ale off-road.
Droga pomimo, że bardzo wyboista mijała nam dość przyjemnie bo widoki były powalające. Oczywiście tu to nas mijały już tylko normalne samochody, jeep, SUV i czasem jakiś pick-up....napęd na 4 koła i wysokie zawieszenie to podstawa. Gdzieś po ok. 10 milach pojawiła się kaktusolandia. Naszym oczom ukazał się las kaktusów. Było ich multum. Ja naliczyłam ogólnie 6 rodzajów ale tylko jedne rosły wysoko jak drzewa. Byliśmy w szoku, jak dużo ich tu jest i tak nagle, niespodziewanie tu wyrosły.
Kolejna atrakcja to Teakettle junction (skrzyżowanie Dzbanek na herbatę). Skrzyżowanie to łączy drogę do Racetrack Playa, Hunter Mountain i inne szlaki w góry. Legenda głosi, że wieki temu był to znak dla idących, że woda jest niedaleko. Teraz to tylko atrakcja turystyczna i ciekawa pamiątka. Dzbanki ludzie zostawiają na szczęście i pamiątkę, że tu dotarli Szkoda, że my nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przywieźliśmy żadnego dzbanka.....napisalibyśmy: „Dziubdziuki tu były”.
Finally....godzinę jazdy od krateru, i 4.5h od opuszczenia hotelu wreszcie dotarliśmy do płaszczyzny Racetrack Playa. Dlaczego to miejsce jest takie ważne? Miejsce to jest bardzo unikatowe. Często znane jest jako miejsce ruszających się kamieni. Racetrack jest ogromnym wyschniętym dnem jeziora. Jego powierzchnia jest spękana i sucha przez większość czasu.
Jednak czasami pojawia się tu woda i ziemia staje się mokra. Do tego niskie temperatury (szczególnie nocą) sprawiają, że cała pokrywa jest dość śliska. Do tego dochodzi wiatr, który jest tak mocny, że potrafi przesuwać kamienie o wadze nawet ponad 100 funtów.
Po wyschnięciu, na ziemi zostaje ślad jaki zrobił kamień ruszany przez wiatr. Efekt jest do dziś małą tajemnicą ponieważ nikt nie był jeszcze w stanie nagrać jak kamień się przesuwa ale badania ziemi wskazują, że powyższa teoria jest prawdziwa.
Kolejna ogromna płaszczyzna po której można chodzić godzinami i co jakiś czas spotkać ciekawszy ślad czy kamień. My chodząc po wyschniętej powierzchni nie robiliśmy śladów ale widzieliśmy stare ludzkie ślady. Aktualnie miejsce to jest zamykane jak jest mokre bo ślady raz odbite zostają tam latami.
Moglibyśmy spędzić tu godziny ale niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do 1h bo w zimie dzień jest krótszy a my chcieliśmy zdążyć jeszcze na jakiś ładny zachód słońca. Widok Racetrack jednak tak nas zahipnotyzował, że nie mogliśmy się oprzeć i nie zjeść lunchu w takiej scenerii.
No i w drogę. Wracaliśmy tą samą drogą ale nie myślcie, że tym razem było to nudne. Przed nami roztaczały się przepiękne widoki na dolinę i otaczające je góry. Pomimo, że już znaliśmy drogę to nadal nas zaskakiwała widokami i ciągle się zatrzymywaliśmy robić zdjęcia.
Zachód słońca złapaliśmy już na drodze asfaltowej. Niestety (a może i dobrze) nie dojechaliśmy w żaden punkt turystyczny aby podziwiać zachód słońca. Natomiast zatrzymaliśmy się po drodze i podziwialiśmy jak słońce malowało niebo. Niesamowite kolory, ogromne góry w około i nikogo w obrębie wzroku.
Widzieliśmy tylko przy drodze dwa puste zaparkowane samochody. Chyba ktoś tak zakochał się w tych górach, że po prostu poszedł przed siebie....tu nie ma szlaków....tu po prostu idziesz, odkrywasz i podążasz gdzie góry Cię wołają.
Dolina Śmierci nie idzie spać o zachodzie słońca. Jak już pisaliśmy wcześniej jest to najlepsze miejsce aby oglądać gwiazdy i chyba pierwsze gdzie widzieliśmy drogę mleczną. Tak, że nie do końca narzekaliśmy na krótki dzień bo mogliśmy podziwiać gwiazdy, piękną pełnię księżyca i dziękować za kolejny wspaniały dzień.
Dla nas był to kolejny cudowny dzień, pełen pięknych widoków, emocji i niesamowitych przeżyć. Niestety nie wszyscy mieli takie szczęście. Wracając do hotelu zatrzymaliśmy się bo zobaczyliśmy na poboczu samochód i ludzi wymachujących latarkami. Okazało się, że złapali gumę a na środku tej pustyni ciężko z zasięgiem. Zdziwiło nas na maksa, że ich Volvo s60 nie miało zapasowego kola. Niestety to prawda. Pomimo, że samochód z wypożyczalni to miał tylko zestaw do łatania który wystarczy Ci na parę kilometrów, Podwieźliśmy ich do miasteczka, gdzie jest zasięg i mamy nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło.
2015.12.26 Death Valley, CA (dzień 2)
Dzisiejszy dzień był zupełnie inny niż wczorajszy. Z czym wam się kojarzy Dolina Śmierci??? Gorące klimaty, sucho i pustynnie. Do dzisiaj też tak nam się wydawało.
Dolina Śmierci to też wysokie góry sięgające powyżej 10000 feet, gdzie śnieg leży pół roku. Telescop Peak jest najwyższym szytem w tym parku i sięga 11,043 ft. (3,366m). Oczywiście to też był nasz cel dzisiejszego dnia. Szlaków jest pełno na wiele innych szczytów ale my chcieliśmy uderzyć na najwyższy. Mieliśmy co prawda plan zapasowy jakby na Teleskopie było za dużo śniegu.
Pobudka musiała być w środku nocy bo przecież ten park jest ogromny. Z hotelu na początek hiku jest 124 mile (200 km). Na szczęście większość drogi była asfaltowa, tylko ostatnie parę mil był off-road, ostro do góry po śniegu. Ale mając taki samochód, nie było żądnego problemu.
Ja jak i pewnie większość z was uważałem, że duże amerykańskie samochody to przerost formy nad treścią. Wypożyczyliśmy z Budget Forda F-150 XLT pickup-truck. Zdecydowałem się na to z paru powodów. Po pierwsze jeździliśmy po tych rejonach Jeep'em Cherokee, fajny samochód ale nie na off-road. Po drugie żadna wypożyczalnia nie gwarantuje samochodu z napędem na 4 koła z blokadami. Chyba, że wybierzesz pick-up. I powiem wam, jest tańszy niż full size SUV. Ford jest mocny, niezawodny, potężne koła, dużo miejsca no i paka na którą można wrzucić wszystko jak brudne buty po hiku...i śmierdzące skarpetki też.
Wiadomo, mieszkając w dużych miastach nie potrzebujesz takiego samochodu. Ale tutaj to zupełnie inna bajka. Na parkingach czujemy się jak lokalni, turyści nas zaczepiają i pytają o drogę. Pewnie pomyślicie, że ten silnik V8, pewnie ponad 4 litry dużo pali. Spalał nam prawie tyle co nasza Mazda, No chyba, że się bawisz off-road. Ale to już inna kwestia.
No ale wracając do hiku, to o 8:15 wyruszyliśmy z nadzieją zdobycia szczytu. Jest to długi hike, 14 mil (22.5 km) w obie strony i 3tys ft. do góry. Jest to bardzo dużo, zwłaszcza, że start jest z 8000 ft. A my oczywiście nie mieliśmy aklimatyzacji – wręcz przeciwnie, wczoraj chodziliśmy po depresji.
Wyruszając było dość zimno (ok. 20F /-6C) ale to nas nie martwiło. Martwił nas dość mocny wiatr. Miejmy nadzieję, że wschodzące słońce zmniejszy jego siłę. Pierwsze 2 mile i 1500 ft do góry szło się dość przyjemnie po zboczu grani. Większość czasu trasa jest nie zalesiona więc widoki na całą Dolinę Śmierci były fascynujące.
Czas szybko mijał i o 10 rano byliśmy na przełęczy gdzie ukazał się nasz cel. Śniegu dalej nie było dużo natomiast wiatr stawał się coraz mocniejszy, zwłaszcza na odkrytych terenach. Pozapinaliśmy nasze kurtki i wzięliśmy się do roboty. Niestety szlak schodził trochę w dół (ok. 300 ft.) fajnie się schodziło ale wiedzieliśmy, że będziemy musieli to wcześnie czy później nadrobić. Na tym odcinku wiatr był dość mocny więc walcząc z nim nie zwracaliśmy uwagi na utratę wysokości.
Ok. 11:30 podeszliśmy pod zbocze Telescop Peak. Na szczyt mieliśmy 1500 ft i 2-3 mil. Na tym etapie nasza woda już zamarzła pomimo że wydmuchiwaliśmy ją z rurek. Wszędzie do tej pory to zdawało egzamin czyli musiało być bardzo zimno. Do tego coraz to mocniejszy wiatr, na pewno nam nie pomagał. Ale my się dalej nie poddawaliśmy. Stromymi zig-zak'ami wspinaliśmy się do góry. Mimo, że mieliśmy zimowe buty i rękawice to czuliśmy, że długo w takich warunkach nie możemy przebywać a na pewno nie zatrzymywać się. Było już ponad 10 000 ft. czyli jednocześnie ubywało tlenu.
Nie mieliśmy za wiele czasu (mróz i wiatr,) ale szło się dość wolno. GPS nam pokazywał, że ciągle jeszcze dużo mamy. Miejscami nogi nam się plątały (na stromym zboczu) bo wiatr ciągle próbował nas przewrócić.
Wysokość 10 800 ft. - decyzja zespołu, WRACAMY. Wiem, zostało 200 ft do szczytu ale w tych warunkach to może być nawet ponad godzina w dwie strony. Nie wiemy jaka dokładnie była temperatura ale chyba nigdy nie byłem w tak silnym, mroźnym wietrze (windchill dochodził do minus kilkudziesięciu stopni C). Parę godzin później jak grzaliśmy się w samochodzie to aż czuliśmy pieczenie skóry. Ciekawe komu pierwszemu będzie schodzić skóra z twarzy. W samochodzie dziękowaliśmy sobie nawzajem za mądrą decyzję. Mądry jest ten kto zawróci a nie ten kto nie wróci., albo wróci z odmarzniętymi palcami i nosem.
Nie wiem czy będziemy wracać na ten szczyt, bo byliśmy prawie na szczycie, więc widoki są porównywalne. Ty należysz do szczytu tak długo jak z niego nie zejdziesz, a nie jak go tylko zdobędziesz. Oczywiście bardzo polecamy ten hike, przepiękne widoki, nie techniczny i dość łatwy pod warunkiem, że pogoda sprzyja. Jego nawet można robić w lato, pomimo że wtedy na dole jest 130F, to na górze powiewa przyjemny chłodek. Pamiętajcie 14 mil na tej wysokości to nie jest spacer w parku.
Nagrodą za ten hike była droga mleczna. Tak jak widzieliśmy gwiazdy dzisiaj to chyba nigdy nie widzieliśmy, aż było biało na niebie. Dolina Śmierci ma certyfikat czarnego nieba jako jedyny park w kontynentalnej części Stanów (nie licząc Alaski). Dziś już jesteśmy za bardzo zmęczeni ale jutro aparaty, kamery i statywy pójdą w ruch.
Taki dzień trzeba zakończyć w Steakhousie. Dobre mięsko i pyszne wino....mam nadzieję, że na tej pustyni coś najdziemy bo polować już nie mamy siły.
2015.12.25 Death Valley, CA (dzień 1)
Dolina Śmierci (Death Valley) jest doliną położoną we wschodniej Kalifornii i w małej części w zachodniej Nevadzie. Obszar ten jest najniższy, najsuchszy i najcieplejszym rejonem w Północnej Ameryce. W dolinie tej znajduje się oczywiście Park Narodowy, który jest największym Parkiem Narodowym w „lower 48” (w USA z pominięciem Alaski). A myśmy jeszcze go porządnie nie zwiedzili. Raz parę lat temu przejeżdżaliśmy przez niego ale teraz chcieliśmy go naprawdę odkryć.
Tak więc bez większego zastanowienia wybraliśmy Dolinę Śmierci jako nasz kolejny cel podróży. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona jak wiele jest tu ludzi pomimo że park ten nie należy do najbardziej popularnych.
Geologiczna historia parku jest bardzo złożona, sięga aż 1.7 miliarda lat wstecz i trwa cały czas.. Geologowie z całego świata, zjeżdżają się tutaj w celu badania naszej planety. Wszystko mają podane jak na tacy.
Park leży na granicy dwóch płyt tektonicznych, z których jedna zaczęła nachodzić na drugą. Tak powstało pasmo górskie Panamint, w zahodniej części parku. Dawniej było tutaj ciepłe morze, więc góry Panamint odgrodziły to morze od reszty, tworząc gigantyczne jezioro. Klimat był (dalej jest) bardzo suchy, więc jezioro wyparowało zostawiając wielkie pokłady soli. Po drodze jeszcze było wiele wulkanów i innych geologicznych wydarzeń.
Dolina Śmierci jest chyba najbardziej słynna z Badwater Basin czyli z największej depresji w Ameryce Północnej (-282 ft /-86m). Tak więc miejsce to postanowiliśmy odwiedzić w pierwszy dzień. Nie myślcie jednak, że Death Valley to tylko depresja. Są tu również przepiękne góry sięgające nawet 11043 ft (3366 m), Telescope Peak. Patrząc na ten szczyt z -282 ft czujesz się jakbyś był w base camp i patrzył na Mt. Everest (podobne różnice wysokości), ciekawe....
Jadąc z Pahrump (gdzie mamy hotel) do Badwater Basin zatrzymaliśmy się po drodze w paru ciekawych miejscach. Pierwsze to Zabriskie Point. Roztacza się stamtąd niesamowity widok na osady skalne powstałe w wyniku wysuszenia jeziora Furnace. Jezioro to znikło 5 mln. lat temu, długo przed tym jak w ogóle Dolina Śmierci została stworzona.
Ciekawa jest jednak nazwa tego punktu. Czy Zabriskie nie brzmi wam jak coś z polskiego??? I macie rację. Zabriskie to jest nazwisko vice-prezydenta firmy Pacific Cost Borax, która była amerykańską kopalnią założoną w 1890 roku. Firma ta wkopywała i przewoziła duże ilości boraksu między innymi w Death Valley. A co do tego ma Polska? No więc Pan Zabriskie był potomkiem Polskiego szlachcica Albrychta Zaborowskiego. Polacy są wszędzie.
Miejsce to jest również bardzo popularne w pop-kulturze. Wiele piosenek nawiązuje do tego miejsca jak również wiele filmów szczególnie o Marsie było tu nakręconych. Jakoś mnie to nie dziwi bo miejsce naprawdę wygląda jak z kosmosu.
Następnie postanowiliśmy zagrać z diabełkiem w golfa i pojechaliśmy na Devils Golf Course. Jest to niesamowity obszar stworzony przez erozje (wiatr i wodę) solnych skał. Skały te są tak niesamowicie poszarpane, że tylko diabeł mógłby tam grać w golfa.
Skałki te są tak ostre, że lekkie dotkniecie ręką od razu przebija skórę. Chodząc po nich sól skrzypi a but mocno trzyma się ostrych krawędzi. Prawie jakbyś chodził w rakach po lodowcu.
W końcu przyszedł czas na atrakcję dnia. Depresja Badwater Basin. Jest to niesamowity krajobraz. Płaszczyzna ciągnąca się kilometrami, pokryta płatami soli. Miejsce zdecydowanie niesamowite i można się poczuć jak nie na naszej planecie.
Oczywiści jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach, w większości przypadków możesz chodzić gdzie chcesz. Tak więc szybko z Darkiem postanowiliśmy przejść się na drugi koniec aby odejść od ludzi, sprawdzić jak zmienia się krajobraz a przede wszystkim poczuć się jak na środku niczego.
Niesamowite jak człowiek się staje mały w porównaniu z ogromem rzeczy, które natura stworzyła. Pokłady solne „żyją” i ciągle się powiększają a płaty zmieniają kształty. Gdzie nie sięgniesz wzrokiem jest biało...nie ma to jak White Christmas. Od czasu do czasu po ulewnych deszczach tworzą się tam jeziora ale zazwyczaj szybko wysychają. Badwater Basin czerpie sól z systemu drenażowego całej doliny. System ten ma ponad 9000 mil kwadratowych, to jest więcej niż powierzchnia stanu New Hempshire.
Ciężko jest opisać to miejsce słowami. Tu jest tak piękne i unikatowo, że każdy powinien tu być. Ale nie jak większość turystów, którzy tylko dochodzą do początku, pstrykają zdjęcie i wracają. Prawdziwe wrażenia pojawiają się jak stoisz tam na środku, otoczony solą i górami i nie ma nic poza tym. Tylko płaszczyzna, tak idealnie równa że aż widać krzywiznę Ziemi.
Kojocik??? A co ty tutaj robisz??? Po hike w Badwater (ok. 5 mil) pojechaliśmy dalej główną drogą aby potem wrócić mniej uczęszczaną , off-road drogą West Side Road. No i tak jedziemy, podziwiamy widoki a tu nagle na naszej drodze pojawiają się kojoty. Muszę przyznać, że troszkę mnie zaskoczyło, że nie bały się auta ani ludzi. Zamarły w oczekiwaniu co się stanie ale nie uciekały. Hmmm....mam nadzieję, że jutro ich nie spotkamy w górach.
Poza kojotami oczywiście było dużo kruków i innych ptaków. No i tak nam minął dzień. Niestety dni są teraz krótkie więc w miarę szybko wróciliśmy do hotelu. Jutro planujemy zdobyć Telescop Peak (najwyższy szczyt w Death Valley). Trzymajcie kciuki.
2015.11.14 Giant - Adirondacks, NY
Oficjalnie sezon zimowy hików został rozpoczęty. Rozpoczęliśmy go hikiem na Giant, 4627 ft. Jest to dwunasty co do wysokości szczyt w stanie Nowy Jork.
Na Giant można wyjść paroma szlakami. Myśmy wybrali najkrótszy (Giant Ridge), ale za to najbardziej stromy, 3 mile – 3000 ft. do góry. Nie są to może powalające liczby ale biorąc pod uwagę, że większość trasy była oblodzona to szlak był dość trudny.
Tylko 4h samochodem i w okolicach 10 rano byliśmy już w Adirondack a o 10:30 rozpoczęliśmy podejście do góry.
Pomimo, że na dole nie było śniegu to i tak zapakowaliśmy raczki do plecaków i po stromym liściastym zboczu zaczęliśmy się wspinać.
Na parkingu było dużo samochodów więc wiedzieliśmy, że na trasie będzie dużo ludzi więc szlak powinien być przetarty. I tak też było. Po około godzinie czyli 1000 ft wyżej zaczął pojawiać się śnieg i oblodzone kamienie. Opłacało się nieść raczki bo stały się koniecznością. Nie mam pazurów jak niedźwiedź.
Mijając parę grup, rozmawiając z górołazami, minęła kolejna godzina jak i wysokość zmieniła się o kolejne 1000 ft. Tu już była prawie zima, więcej śniegu na drzewach i ziemi, no i oczywiście więcej lodu.
Często trasa szła niezalesionymi graniami, dzięki czemu widoki były powalające ale i wiatr dokuczał coraz bardziej. Giant leży w Adirondack High Peaks (wysokie szczyty) ale jest troszkę z boku więc po drodze mogliśmy podziwiać panoramę i najwyższe szczyty tego regionu.
10-15 minut przed szczytem nachylenie trasy było tak duże i w dodatku oblodzone, że nawet raczki miały problemy z utrzymaniem się. Na szczęście w najtrudniejszym odcinku, ktoś dla ułatwienia zamontował linę, która ułatwiła nam wyjście.
Po 3,5h osiągnęliśmy szczyt na którym niestety nie mogliśmy mieć przerwy na lunch bo był silny, mocny wiatr. Do tego widoczność była zerowa, ze względu na chmury.
Zaraz pod szczytem zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i ruszyliśmy w dół w kierunku parkingu.
Po wyjściu z chmur widzieliśmy góry pięknie oświetlone przez zachodzące słońce.
Zdziwiliśmy się, że po drodze minęliśmy parę osób które pomimo, że było ok. 3 popołudniu oni szli dopiero na górę. Schodzenie po tym lodzie po ciemku chyba nie jest łatwe a na pewno nie jest bezpieczne.
Nam też się nie udało zejść za dnia i ostatnie 15 minut pokonaliśmy z lampkami na czołach. Ale jak to Ilonka mówi, dobry hike albo zaczyna albo kończy się z lampkami. A bardzo dobry hike zaczyna i kończy się z lampkami.
Był to bardzo fajny, krótki hike. Szczególnie polecamy go latem gdzie jest łatwiej a widoczność jest dużo lepsza. Dopełnieniem hiku jak zwykle jest pyszna kolacja. Tym razem w restauracji milion gwiazdkowej nad jeziorem Chapel serwowano przepyszne hamburgery.
2015.11.01-03 Aosta, Włochy (dzień 3)
Hotel HB Aosta znajduje się w samym centrum miasta. Nawet dojazd do niego był utrudniony. Musieliśmy jechać uliczkami gdzie były znaki zakazu ruchu i jakieś napisy po włosku pod nimi. Ludzi było na ulicy jak w Zakopanem na Krupówkach.
Udało się. Nie przejeżdżając nikogo dojechaliśmy do hotelowego parkingu. "Uwielbiam" prowadzić po wąskich uliczkach starych, europejskich miast, a zwłaszcza parkować, gdzie wszystko robisz na grubość lakieru.
Jak to zwykle na wakacjach, na nic nie ma czasu, więc nawet się nie rozpakowując uderzyliśmy na miasto. Ilonka się przygotowała do tego wyjazdu (jak zwykle) i miała cały spis pubów, barów i restauracji w Aosta. Na start wybraliśmy restauracje Aldente ristorante, która słynie z tradycyjnej kuchni włoskiej.
Świetna knajpka, pyszne jedzenie i bardzo bogata lista win. My staramy się nie chodzić po restauracjach dla turystów (masowa produkcja jedzenia i wysokie ceny), więc oczywiście nie mieli menu po angielsku. Kelner widząc jak próbujemy używać aplikacji Google Translate na naszych telefonach, zaczął się śmiać i powiedział: schowajcie to, ja mówię po angielsku.
Mówił dobrze. Trochę nas to zdziwiło, bo poza hotelami i miejscami turystycznymi ich znajomość angielskiego jest bardzo słaba.
Poleciały włoskie przystawki, główne dania, wina (Amarone), no i oczywiście słynne włoskie desery (Tiramisu i Panna Cotta). Na koniec zgasili światła, podali kolejne Tiramisu z palącą się świeczką i zaczęli śpiewać po włosku sto lat, sto lat......... Teraz już wiecie dlaczego wybieramy lokalne knajpki.
Ja myślę, że Ilonka i Siostra maczały w tym palce (już im nigdy nie powiem kiedy mam urodziny), ale było tak przyjemnie, że im wybaczam, zwłaszcza, że na koniec piłem chyba jednego z najlepszych koniaków jaki produkują.
Kelner zobaczył listę barów jaką Ilonka przygotowała i powiedział: Dobra robota. Specjalnie polecił nam jeden z nich i powiedział, że tam powinno wam się podobać. Tak więc udaliśmy się do Gecko Baru. Bar był OK. nie był jakiś WOW. Ale z tego co później się dowiedzieliśmy, dużo barów mają teraz zamkniętych. W październiku i listopadzie nie ma sezonu. Włosi pewnie zamykają bary i wyjeżdżają na wakacje.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i........ minęła północ, więc przyszedł czas na........... zwiedzanie miasta nocą.
Chodziliśmy pustymi ulicami, robiąc zdjęcia, oglądając zabytki ładnie oświetlone i podpatrywaliśmy jak to piękne, alpejskie miasto zasypia. Na bezchmurnym niebie księżyc mocno świecił, a jego promienie odbijały się od otaczających nas gór. Było jak w bajce......
Wyznając zasadę, że na dobrych wakacjach mało się śpi, to o ósmej rano byliśmy już w samochodzie, po śniadaniu, „wyspani” i gotowi w drogę na jedną z wyższych przełęczy w Aplach, Great St Bernard, 2469 metrów. Na przełęczy jest granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Jest to też najniższe miejsce między dwoma najwyższymi szczytami w Alpach, Mont Blanc i Monte Rosa. Dziewczyny miały rację, urodziny tylko w dwóch krajach? To stanowczo za mało, minimum trzy.
Oczywiście nie jechałem tam tylko po to żeby stanąć na szwajcarskiej ziemi. Droga na tę przełęcz wiedzie przepięknymi alpejskimi halami, gdzie widoki zapierają dech w piersiach. Z Aosta jedzie się tam jakąś godzinę, cały czas do góry, przez około 30km. Początek drogi jest wspólny z główną drogą tranzytową do Szwajcarii, gdzie ilość samochodów ciężarowych jest stanowczo za duża. Tak gdzieś w połowie ciężarówki wjeżdżają w tunel i już są w Szwajcarii. My natomiast chcieliśmy wyjechać na samą przełęcz. Zaraz po zjechaniu z głównej drogi jakość asfaltu, szerokość drogi a także jej nachylenie uległo zmianie.
Przełęcz zamykają na zimę. Od Listopada do Maja albo Czerwca jest nieprzejezdna. Ilość śniegu dochodzi nawet do 10 metrów. Teraz nie było jeszcze tak dużo śniegu w górach, więc byliśmy raczej pewni, że wyjedziemy na samą górę. Niestety się nie udało. Po jakimś czasie droga była zamknięta. Nie dlatego, że było dużo śniegu, ale dlatego, że była uszkodzona. Pewnie jakaś ziemia się obsunęła, albo coś podobnego.
Tak siedzimy w samochodzie, patrząc na znak zakaz wjazdu i myślimy...... jak nie od Włoch to może od Szwajcarii. Tam może droga nie jest uszkodzona. Dwa razy nam tego nie trzeba było powtarzać. Szybko zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do tunelu. Tuż przed wjazdem niemiła niespodzianka, tunel kosztuje 45 EUR w dwie strony. Upssss.... ale raczej się już nie możemy wydostać. Za nami jest sznur samochodów. Mówi się trudno i jedziemy. Za parę minut byliśmy już w Szwajcarii.
Zaraz za tunelem był zjazd na przełęcz i jak się okazało był czynny. Wąskimi serpentynami po około 20-25 minut dojechaliśmy na przełęcz Great St Bernard.
Tu już była zima. Śnieg, lód, wiatr....... i przepiękne widoki. Z przełęczy jest wiele hików w przepiękne Alpy, ale niestety brak czasu, zima i wiatr nie pozwalały nam wiele zrobić. Na przełęczy jest jeziorko, które jest zamarznięte ponad 250 dni w roku.
Połaziliśmy po okolicach, porobiliśmy parę zdjęć i wróciliśmy do samochodu. Znajduje się tam parę restauracji, hotel i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, ale są tylko czynne w sezonie. Teraz wszystko było zamknięte.
Zjechaliśmy do Aosta i w dalsze zwiedzanie. Dolina Aosta jest bardzo duża. Trzeba pewnie tygodnie żeby ją zwiedzić. Wybrałem parę miejsc na pierwszy raz, na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy. Na końcu doliny (blisko tunelu pod Mt. Blanc) znajdują się dwie mniejsze doliny, Veny i Ferret. Jedna z nich była już zamknięta na sezon, natomiast druga, Ferret, była w pełni otwarta.
Jechaliśmy tą przepiękną doliną aż do jej końca. Po lewej były wysokie góry z lodowcami, a po prawej alpejskie łąki . Jeden z plusów Alp jest to, że w miarę szybko się wyjeżdża z lasów i już nic nie zasłania przepięknych gór.
Na końcu drogi jest parking, skąd rozpoczyna się wiele hików. Od bardzo łatwych godzinnych, do ciekawych, wielodniowych „spacerków”. Wybraliśmy krótki spacerek, w górę, po zboczu doliny żeby podnieść się nad dolinę i mieć ciekawsze widoki..
Co za cudowne miejsce. Super pogoda, niepowtarzalne widoki. Tak można by siedzieć godzinami i to wszystko podziwiać. Dlaczego my nie mieszkamy w Alpach?!?
W kolejce na Aiguille du Midi we Francji jest reklama: Flat is boring (płaskie jest nudne). Zgadzam się z nią w 120%. Będąc w takich miejscach szkoda marnować czas w hotelu. Na zachód słońca pojechaliśmy na przełęcz Petit Saint-Bernard, 2188 m. Kolejne ciekawe miejsce do odwiedzenia jak się jest w dolinie Aosta.
Po kilkudziesięciu serpentynach znaleźliśmy się na przełęczy. Idealnie na zachód słońca. Przez przełęcz przebiega granica z Francją, więc znowu na chwilkę wpadliśmy do Francji. Z ciekawostek można dodać, że przełęcz jest zamykana na zimę i powstaje tutaj największy resort narciarski w dolinie Aosta. Dużo wyciągów i tras, niektóre nawet biegną po zamkniętej drodze. Fajnie tak być w takim miejscu i patrzeć jak zachodzi słoneczko. Bardzo unikatowe, zwłaszcza dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Będąc we Włoszech i nie zjeść pizzy to tak jak być we Francji i nie zjeść French Onion Soup. Na liście Ilonki była oczywiście fajna pizzeria, Bataclan . Nie tracąc czasu po powrocie do miasteczka Aosta, udaliśmy się tam na kolacje. Znowu się udało. Fajna knajpka z dobrym jedzeniem.
Po spróbowaniu pizzy Ilonka powiedziała: Jak na pizzę, to do Włoch. Ale była dobra. Czuć było świeży ser, pomidorki, prosciutto, a ciastko było tak cienkie, że prawie się go nie czuło. Wino Barbaresco oczywiście do tej mięsnej pizzy super pasowało.
Na strawienie kolacji udaliśmy się ulicami starego miasta. Uwielbiamy spacerować po starych częściach miast nocami, gdzie już jest mało ludzi na ulicach i wszystko jest pozamykane. Jest wtedy takie uczucie jak by się człowiek przeniósł setki lat wstecz.
W ostatni dzień był już tylko powrót na lotnisko do Mediolanu i lot do NYC. W samolocie w końcu można było usiąść i spokojnie nadrobić zaległości w blogu. Jakoś w górach nie było na to czasu.
Lecieliśmy tymi samymi wspaniałymi liniami, Emirates. Znowu full-wypas. 26 osób załogi. Serwis jest błyskawiczny. Dużo w Emirates pracuje Polek jako stewardessy. W samolocie z NY leciały trzy, teraz leci „tylko” jedna. Trochę opowiadała nam o życiu w Dubaju (tam mieszka), a także dowiedzieliśmy się parę rzeczy o tych liniach. Rozbudowują swoją flotę na maxa. Wkrótce będą latać pewnie wszędzie. I dobrze, bo komfort i serwis jaki mają jest na najwyższym poziomie. Dostaliśmy jakieś karty, które ponoć mają nam umożliwić łatwiejsze i tańsze latanie business class. Do końca jej nie zrozumiałem, bo mieliśmy taki serwis na pokładzie, że nie pamiętałem dużo z tego lotu.
Ania (nasza stewardessa) mówiła, że jak tylko mamy możliwości latania w business class tymi liniami, to żeby z tego nie rezygnować. Mają ponoć serwis, który jest nie do wyobrażenia w samolotach. Bar, normalne łóżka, o wiele lepsze jedzenie i drinki. Wszystko jest na górnym pokładzie, więc pasażer z ekonomy class tego nie widzi. Na lotnisku wsiadasz już innym rękawem prosto z lounge.
W lutym myślimy znowu polecieć do Mediolanu tymi liniami. Któż wie, może się już uda w business class.
Dlaczego znowu Mediolan? Hmmmm..... w zasięgu trzech godzin samochodem jest Zermatt, Chamonix, Verbier, Aosta, Val-d'Isere, trzy doliny.......... Myślę, że odpowiedziałem na to pytanie.
2015.11.01 Chamonix, Francja (dzień 2)
Dzisiejszego poranka chcieliśmy pospać dłużej ale przecież tu są tak piękne góry, że nie wolno marnować czasu na sen. Pół przytomni, po szybkim śniadaniu zapakowaliśmy się do kolejki liniowej na Aiguille du Midi i w ciągu 20 min znaleźliśmy się 3 km nad doliną dokładnie na wysokości 3842 m.
Po wyjściu z wagonika kolejki przywitało nas orzeźwiające, mroźne (-15C) powietrze. Byliśmy w szoku jak w tak trudnych, niedostępnych, pionowych skałach potrafili zbudować tak obszerny kompleks, restauracji, tuneli, wind, pomostów i wiele innych wiszących „chodników”, które ułatwiają zwiedzanie i oglądanie alpejskich lodowców.
Jest to też miejsce gdzie możesz się znaleźć najbliżej Mont Blanc (4809 m), bez konieczności wspinania się.
Jet-lag, brak aklimatyzacji i ogólne zmęczenie powinno nas usypiać i męczyć, ale było wręcz przeciwnie. Mroźne powietrze plus podekscytowanie miejscem dodawało nam energii. Więc zaglądaliśmy w każdy kąt.
Oczywiście udaliśmy się do miejsca z którego parę lat temu (ok. 7-9 lat temu) zaczęliśmy zjazd słynnym lodowcem Vallee Blanche, ponad 20 km lodowcem w dół. Był to wspaniały zjazd, ale tym razem nie mieliśmy nart, ani przewodnika a i śniegu nie było tyle co ostatnim razem.
Mieliśmy tyle energii, że dalej nasz hike był w planach więc zjechaliśmy kolejką do połowy skąd rozpoczęliśmy nasz 5km hike do Montenvers.
Bardzo łatwy hike, większość trasy trawersujesz zboczami aż dochodzisz do przełęczy Signal Forbes (2198 m.).
Do przełęczy szliśmy cały czas w słońcu, więc szlak był suchy i łatwy. Od przełęczy czuliśmy zimne powietrze z lodowca, które w połączeniu z północnym stokiem zmusiło nas do założenia raków. Bo schodzenie w dół po lodzie bez raków nie jest takie przyjemne.
Po około pół godziny od przełęczy doszliśmy do kolejki górskiej, skąd planowaliśmy zjechać do Chamonix. Mieliśmy w planie też dojść do lodowca Vallee Blanche, ale ostatni pociąg był o 16:30 i moglibyśmy na niego nie zdążyć. Co by oznaczało schodzenie na nogach do Chamonix. Troszkę za długo, biorąc pod uwagę, że musimy dziś jeszcze jechać do Aosty.
Podeszliśmy do tarasu widokowego, skąd podziwialiśmy przepiękny język lodowca i aż łezka się kręciła w oku, że nie mogliśmy go dotknąć. Obiecałem mojej żonie, że tu wrócimy. Druga łezka się zakręciła w pociągu jak zobaczyłem ludzi, których ubiór i plecaki mówiły, że bawili się tu dłużej niż jeden dzień.
Po kolejnych 30 minutach znaleźliśmy się w ciepłym Chamonix, gdzie ludzie siedzieli w restauracjach w koszulkach opalając się na tarasach. Poszliśmy w ich ślady i oglądaliśmy zachód słońca we Francuskich Alpach, schładzając się piwkiem.
Będąc we Francji i nie zjeść Macarons, to jak być we Włoszech i nie zjeść pizzy.
No i w drogę. Szybki przejazd pod tunelem Mont Blanc i po godzinie byliśmy już w Aoscie, w hotelu HB w centrum miasta.
2015.10.31 Chamonix, Francja (dzień 1)
Miesiąc temu byliśmy w Maroko na Ilonki urodzinach, więc teraz, na moje urodziny ja też musiałem coś fajnego wymyślić. Brak dni wolnych nie pozwala nam lecieć w odległe krainy, więc skończyło się na Europie.
Mój travel agent, Ilonka, znalazła świetne ceny na lot liniami Emirates do Mediolanu. Niecałe $400 na osobę w dwie strony. Jak tu nie lecieć...
Ostatnio trochę lataliśmy do Europy liniami europejskimi albo amerykańskimi. Azjatyckie linie pobijają ich pod wieloma względami. Już na JFK widać różnice. Po raz pierwszy widziałem załadunek do samolotu trzema rękawami. Lecieliśmy największym samolotem jaki aktualnie świat produkuje Airbus A380-800. Załadowanie 500 pasażerów trwało może 20 minut. Uprzejmość załogi, która mówi 15 językami, duża odległość między siedzeniami, a co za tym idzie większe ich rozkładanie, duże ekrany do oglądania, to tylko jedne z wielu udogodnień.
Jedzenie tez bardzo dobre. Łosoś, krewetki, jagnięcina, omlety......
Jednym słowem bardzo jesteśmy zadowoleni z ich serwisu. Ostatnio czytałem ranking linii lotniczych na długie dystanse to w pierwszej dziesiątce już nie ma żadnej linii europejskiej ani amerykańskiej. Załapały się osiem azjatyckich, Quantas z Australii i Air New Zealand.
Samolot ciekawie leciał nad południowymi alpami. Piękne widoki.
Znowu udało nam się mieć trzy miejsca w cenie dwóch. Jak robimy rezerwacje to rezerwujemy jedno miejsce pod oknem a drugie w przejściu. Linie lotnicze raczej nie chcą sadzać ludzi w środku, chyba że jest bardzo pełny samolot. Wtedy i tak raczej osoba nie chce siedzieć w środku i się chętnie przesiądzie pod okno albo koło przejścia. Drugim trickiem, który staramy się opanować to jest zamawianie jedzenia. Robiąc check-in dzień wcześniej wybierasz sobie specjalną dietę (np.rybki czy wegetariańskie). Dostaliśmy jedzenie 40 minut wcześniej niż cała reszta pasażerów z regularnym menu.
Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Mediolanie. Szybka odprawa i już rozpoczynamy nasz długi weekend na starym kontynencie.
Z Alamo wzięliśmy VW Golf TD i w drogę. Do Chamonix jest jakieś 3 godziny drogi, która wiedzie przez przepiękną dolinę Aosta kończącą się tunelem pod Mt. Blanc.
Autostrady we Włoszech nie należą do tanich. Odcinek z Mediolanu do Aosty (130 km) kosztował nas 26 EUR. Jak się później okazało, to dopiero początek opłat za drogi. Z drugiej strony koszt budowy dróg w tak trudnych warunkach na pewno jest bardzo wysoki. Droga albo biegnie wiaduktem, albo jest w tunelu.
Parę kilometrów w tunelu po jednej stronie doliny, wiadukt nad doliną i znowu w tunel po drugiej stronie. Tak cały czas przez kilkadziesiąt kilometrów. Pamiętam jak byłem tutaj dawno temu to jeszcze tej drogi nie było (była w budowie), podróż przez tą alpejską dolinę trwała o wiele dłużej. Tak jak pisałem, droga kończy się tunelem pod najwyższą górą w Alpach, Mt. Blanc.
Tunel ma 11.5 km i był wybudowany 50 lat temu. Fajne uczucie jest jak się tak jedzie tym tunelem wiedząc że nad tobą jest ponad 3 km skał i lodowców. Za takie przyjemności trzeba słono płacić. Kosztowało nas to 55 EUR w dwie strony. Jest to chyba najdroższe 11 km jakie pokonałem na drodze. Dobrze, że nie jechaliśmy ciężarówką, bo ta przyjemność odciążyła by nasze portfele o 500 EUR.
Po drugiej stronie tunelu już czekała na nas Francja z przepięknym Chamonix
Szybkie zameldowanie się w hotelu, zostawienie samochodu na parkingu i zabawy czas zacząć.
Na urodzinową kolację wybraliśmy restaurację Cousin Albert. Fajna, mała knajpeczka, z tradycyjnymi francuskimi potrawami i dobrymi lokalnymi winkami.
Być we Francji i nie zjeść French Onion Soup to tak jak................................ Trochę się dziwiłem jak wraz z zupą kelnerka przyniosła mi 50 ml Port i powiedziała żebym sobie to wlał do zupy. Długo się nie zastanawiając oczywiście tak uczyniłem. Dobre to było........... Zupa już nie była taka gorąca. Potem oczywiście musiał być steak który był podawany z roztopionym, pleśniowym Blue Cheese.
Łączyliśmy smaki potraw z dobrymi winkami. Czerwone Bordeaux i białe Burgundy idealnie pasowało do naszych wynalazków.
Na kolację dołączyła do nas siostra z Philem, a także znajomi ze Szwajcarii.
Po takim podkładzie rozpoczęła się impreza. Tak naprawdę rozpoczęła się kiedy szef kuchni z domową nalewką przyszedł do naszego stolika. On ani słowa po angielsku, my ani słowa po francusku ale śmialiśmy się na całego.
A potem co się działo, lepiej nie mówić ale nie było źle bo skończyliśmy w kasynie gdzie z Ilonką wygraliśmy w black jacka 150 EUR. Może nie jest to dużo ale zawsze będzie na jakąś fajną kolację.
Dobrze, że zamknęli kasyno o 2:30 rano więc udaliśmy się spać bo następnego poranka czekał na nas hike w okolicach Chamonix i powrót do Aosty. Pogoda ma być słoneczna, więc wszystko powinno się udać.
2015.10.11 Dover, UK
Drugi dzień spędziliśmy w Dover, jak pisałam wcześniej 48h jest za mało, żeby poczuć miasto a za dużo, żeby zwiedzać tylko Londyn. Do Londynu przecież polecimy jeszcze parę razy, to musimy coś zostawić na kolejne wizyty. Dlatego jak jesteś tak krótko to proponuję wybrać się na jakąś wycieczkę poza Londyn. U nas wybór padł na Dover. Dover jest to port, który strategicznie jest bardzo ważny dla Anglii. To tu przypływają promy z Francji z samochodami, towarami itp.
Miejsce to od wieków było bardzo strategiczne i dlatego w XI wieku powstał zamek Dover. Nasz cel wycieczki. Ogólnie w Anglii, Szkocji i Walii jest multum zamków. Ale to jest po części urok tego kraju. Tak więc pomimo że Darek w pierwszym planie wolał się skupić tylko na Londynie to naciskałam na jakąś wycieczkę poza miasto, do jakiegoś zamku.
Zamek ma wiele „części”. Najważniejsza część to Tower (wieża) nie tylko jest to miejsce gdzie można najwyżej wyjść i podziwiać panoramę ale też miejsce gdzie mieszkał król, cała rodzina, świta i oczywiście gdzie były największe imprezy. Całe miejsce oddane jest do zwiedzania ale też bardzo fajnie jest wyposażone. Można na przykład usiąść sobie na tronie.
Zobaczyć gdzie spał król, jak urządzona była jego garderoba, kuchnia czy usiąść przy stole w głównej sali balowej.
Pod zamkiem też jest bardzo dużo tuneli. Niektóre wybudowane były jeszcze w wieku XIX i służyły do obrony zamku. Inne to wojenne tunele gdzie znajdowały się schrony jak i szpital. Właśnie do takiego podziemnego szpitala udało nam się wejść. Super rzecz.....idzie się tunelami, słucha się przez głośniki odgłosów jakie tam były na co dzień, z rzeczy z tamtego czasu otworzyli gdzie co stało. Naprawdę nam się to podobało.
Jest to coś ciężko do opisania, bo trzeba to poczuć wszystkimi zmysłami, ale im się udało. Mają poukładane rzeczy, dźwięki nawet zapach się ulatnia. Nie ma tylko nowej technologii hologramów, ale może i lepiej bo wygląda to dość naturalnie. Nawet czasem słychać jakby było bombardowanie i wtedy lekko przygasają światła.
Zamek jest ogromny i można spędzić tam prawie cały dzień tak jak myśmy to zrobili tak więc wycieczka na białe klify niestety nam się nie udała. Białe klify zaczynają się w Dover i są specyficzne dla tego rejonu. Widać je trochę z zamku natomiast można też się na nie przejść. No nic może następnym razem.
I na tym mniej więcej kończy się nasza wycieczka. Reszta to lokalnie w Brentwood gdzie mieszkają nasi znajomi. Wieczorem odwiedzenie lokalnego baru na piwko, a w poniedziałek spacerek po lesie. Ale w końcu o to chodzi.....najlepiej podróżuje się z przyjaciółmi bo dzieli się z nimi najlepsze chwile, spędza się fajnie czas i nadrabia zaległości. To kto ma ochotę polecieć z nami do Włoch i Francji w Alpy?.....to już niedługo....kolejny krótki wypad do Europy.....rok 2015 zdecydowanie jest pod hasłem Europa, ale jak tu nie kochać starego kontynentu.
2015.10.10 Londyn, UK
Znajomi często nas się pytają czy nas nie męczy takie ciągłe latanie, czy nam się chce i czy warto lecieć na tak krótko. Oczywiście na wszystko odpowiedź jest tak...jakby tak nie było to byśmy pewnie tego nie robili. Ziemia jest za duża i za piękna, żeby nie korzystać z każdej okazji jaką nam daje życie. A życie jest za krótkie by się zastanawiać czy warto i czekać na lepszy moment. Najlepszy moment jest dziś, w tej chwili i teraz. Więc jeśli masz okazję zobaczyć coś nowego to leć. My mieliśmy to szczęście, że nie tylko mogliśmy zobaczyć coś nowego, przeżyć kolejną przygodę, ale również odwiedzić przyjaciół po drugiej stronie Atlantyku, spędzić z nimi super weekend i dzielić z nimi ten wspaniały czas.
Tak więc polecieliśmy, tym razem do Londynu, na 48h. Miało być 50 ale lot się opóźnił o 2h.....tym razem American Airlines się nie popisało. Ale wszystko dobre co się dobrze kończy. Na szczęście lot był tylko jedyną nie przyjemną przygodą.
Pomimo, że wiedzieliśmy wcześniej, że samolot jest opóźniony o 2h byliśmy na lotnisku wcześniej. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się polecieć jakimś wcześniejszym samolotem.. Niestety się nie udało, tak więc mieliśmy czas na zjedzenie kolacji na lotnisku. W sumie to dobry pomysł bo mogliśmy spokojne spać w samolocie, przespać obiad i obudzić się na śniadanie. Tak więc te 7h lotu jakoś mineło.
Heathrow lotnisko na pewno należy do jednych z największych lotnisk na świecie i jest szóste na świecie jeśli chodzi o ilość pasażerów jaką obsługuje rocznie. Podoba mi się jak to lotnisko ma rozwiązaną logistykę W końcu tyle ludzi się przez nie przewija i na pewno nie jest to łatwe a jednak przy wprowadzeniu niewielu maszyn można to super usprawnić Czego niestety nie można powiedzieć o innych lotniskach. Tak więc myśmy wlatywali jako obywatele Unii Europejskiej, co troszkę ułatwiło sprawę przy wlocie. Nie musisz czekać w żadnych kolejkach tylko przechodzisz przez bramki które skanują twój paszport, robią Ci zdjęcie i wiedzą, że to ty. Potem tylko odebranie bagażu i miłych wakacji. Natomiast w drodze powrotnej też było parę udoskonaleń. Pierwsze to lotnisko jest podzielone na sekcje i wchodzisz w sekcję która jest przypisana do twoich linii lotniczych. Takie coś próbują zrobić na JFK ale niestety co z tego, że weźmiesz drzwi z napisem American Airlines jak potem musisz iść na koniec terminala. Drugi plus dostali za sprawdzanie wizy. Robią to jak stoisz w kolejce. Były 3 osoby które chodziły od osoby do osoby i sprawdzały czy masz wizę, paszport, green card. Przynajmniej nie traci się czasu w kolejce, a potem się jest krócej przy okienku gdzie nadaje się bagaż. Kolejny plus to sprawdzenie boarding pass. Wiadomo, że przed bramkami zawsze sprawdzany jest boarding pass czy na pewno idziesz do dobrych bramek.. Tutaj robi to automat. Skanujesz boarding pass i idziesz do bramek na sprawdzenie. Tu niby prosta rzecz ale też oczywiście z automatyzowana. Na końcu taśmy, która prześwietla bagaże jest specjalne miejsce na pojemniki, które potem dołem wracają puste i znów....napełniasz je swoimi rzeczami i tak w kółko. No i potem już tylko bramki, do samolotu które przechodzisz bez problemu, no chyba, że jesteś Daruś i cię wylosują na specjalne prześwietlenie. Ale i tak to idzie szybko. Tak więc podsumowując Heathrow ma najlepsze usprawnienia jakie do tej pory widziałam na lotnisku. Na JFK to wszystko robią ludzie tylko czy przez to jest to bezpieczniejsze? Wątpię. Dodatkowo Heathrow ma pociąg do centrum Londynu tylko 15 minut.....no dobra 20 jak jesteś na troszkę dalszym terminalu. Jechałam nim przy, którejś z wcześniejszych wizyt w Londynie. Super sprawa. A JFK? 1:15-1:30 Airtrain + nie punktualne, zatłoczone, brudne metro. Tak, o Tobie piszę MTA.......!!!
Tak więc wylądowaliśmy i po szybki przejściu granic, nie tracąc czasu ruszyliśmy na podbój Londynu. Czy 48h jest wystarczające, żeby go zwiedzić? Pytanie czy chcesz go zwiedzać 48h? Miasta jak Londyn się nie zwiedza, je się czuje. Oczywiście jest parę miejsc, które każdy chce zobaczyć jak London Eye, Parlament z Big Benem, Westminster Abbey, Buckingham Palace, St Pauls Cathedral, London Tower i Tower Bridge. Tylko do katedr i London Tower można wejść. Katedry to tylko wejście do środka natomiast w Tower jest muzeum, które pewnie kiedyś odwiedzimy. Dziś skupiliśmy się na ogólnym zwiedzaniu miasta i rozpoczęliśmy je od London Eye.
Mała rada? Kup zwykłe bilety wcześniej na internecie a potem zobacz jaka jest kolejka. Zawsze można dokupić Fast Track, który się przydaje jak kolejka jest za długa. Byłam tam dwa razy (za każdym w weekend i to ciepły weekend). Za pierwszym razem kolejka była mała, za drugim dokupiliśmy Fast Track. Tak, że wszystko zależy od pogody, pory dnia, roku, dnia itp.
Widok jest bardzo fajny, zwłaszcza można zobaczyć jak duży jest Parlament, który stał się naszą kolejną destynacją.
Zdecydowanie bardzo ładny architektonicznie, przepięknie położony nad Tamizą i oczywiście słynny Big Ben. Szkoda, że nie można tam wejść ale się nie dziwię skoro nadal się tam spotykają ludzie i próbują naprawić świat z różnym skutkiem.
Z Parlamentu można się przejść na nogach pod Buckingham Palace. Fajnie jest iść bocznymi uliczkami, cichymi i czystymi. Mijać tradycyjne wąskie angielskie domki w zabudowie szeregowej czy tradycyjne budki telefoniczne czy skrzynki na listy. No i tradycyjne taksówki.....tu przecież wszystko jest takie królewskie, takie wykwintne.
Buckingham Palace nie jest już siedzibą królowej. Ona wybrała życie na wsi gdzie można sobie pojeździć na koniach, pospacerować po niekończących się obszarach zieleni i być z daleka od tego całego tłumu ludzi. W Buckingham Palace przyjmowani są nadal oficjalni goście i itp.
Soho zdecydowanie ma fajne knajpki. Wstąpiliśmy do paru, żeby sobie usiąść odpocząć i napić się dobrego, angielskiego piwa.
Angielskie puby charakteryzują się ciekawym, bogatym wystrojem, tłumami ludzi i dobrymi piwami. Jednak sposób imprezowania różni się trochę od Polskiego czy Amerykańskiego.
Ale o ich stylu picia za chwilę bo dopiero wracając do domu zrozumieliśmy to wszystko. Zanim jednak to się stało, nadal chcieliśmy zobaczyć Tower Bridge jak i Tower gdzie jak już wspominałam jest muzeum. Na Tower Bridge można również wyjść choć wg. mnie ten most się najlepiej prezentuje z oddali.
Zarówno most jak i Tower of London znajdują się troszkę dalej od innych główniejszych atrakcji jak parlament. Można oczywiście się przejść i zobaczyć więcej miasta ale nas gonił czas więc wybraliśmy metro (zwane po angielsku Tube). Dzięki tej podróży Darek zrozumiał określenie „Mind the Gap” (uważaj na dziurę na peronie). Rzeczywiście w Londynie są dość duże odległości między pociągiem a peronem. Wydaje nam się, że miejscami może nawet być ponad 30 cm. Tak więc trzeba zdecydowanie uważać. Londyńczycy jednak nic z tym nie robią tylko ostrzegają na prawo i lewo „Mind the gap”. Poza tym Londyńskie metro jest dość czyste, szybkie i ma wygodne miękkie siedzenia, co zdecydowanie jest plusem.
Wreszcie przyszedł czas na powrót. Byliśmy trochę zmęczeni, baliśmy się, że pociągi przestaną jeździć a my do domu mieliśmy daleko. Nasi przyjaciele mieszkają na obrzeżach Londynu i trzeba wziąć do nich pociąg. Dzięki temu zobaczyliśmy jak imprezują Anglicy....do końca. Tak więc po kolei nasze obserwacje. Po pierwsze to zaczynają dość wcześnie. Godzina 7 a oni już idą do barów gdzie w NY standardem jest 22 a w Polsce podobnie 19-20. Zaczynają wcześniej bo mają restrykcje i nie zawsze mogą sprzedawać piwo do rana. Oczywiście nadal na wzór amerykański jest dużo miejsc gdzie są kolejki po godzinie, a ludzie jednak w nich stoją. Angielki zdecydowanie lubią być wyrozbierane, a że tam nie jest najcieplej to stoją w tych kolejkach, trzęsą się z zimna, ale plecy i cała reszta na wierzchu. Kolejna rzecz, którą zauważyliśmy to średnia wieku. Więcej widuje się starszych ludzi a nie jakieś dzieci. Tak więc średnia to 30-40 lat czasem nawet 40-50. W zaleźności od miejsca. Ponieważ bary mają różne, godziny zamknięcia w zależności od licencji, to mają dzwonki. Dzwonek oznacza, że jest to ostatni dzwonek, żeby zamówić piwo/drinka.. Jak nam opowiadali, to wtedy wszyscy się rzucają do baru i biorą po 5 kolejek na osobę. Bo Anglicy niestety lubią pić do upadłego. Do póki stoją na nogach to piją. A potem wymiotują w pociągu (wiem, okropne....ale widzieliśmy). Teraz już się nie dziwię, że w Krakowie swego czasu pojawiały się szyldy, że angielskich wieczorów kawalerskich nie obsługujemy. Albo, że hotele nie przyjmowały angielskich dużych grup. Jak oni się opiją (co widzieliśmy w pociągu) to wymiotują tak po prostu gdzie się da, śmieją się na cały głos, dyskutują i ogólnie zachowują się totalnie nie po królewsku. Ciekawe czy wtedy puszczają im wszystkie ograniczenia, które próbują zachować w normalnym życiu.
No i ostatnia atrakcja na dziś i kolejna rzecz która zaskoczyła Darka (mnie mniej bo już w Anglii byłam parę razy) to było oczywiście rondo. Jest ich w Anglii mnóstwo. Zazwyczaj jest to tylko duża kropka namalowana na drodze. Podobno dzięki temu jest bezpieczniej - chyba naprawdę tak jest a dla turystów jest to kolejna rzecz która cieszy i zaskakuje.
2015.09.25-26 Casablanca, Maroko (dzień 7-8)
Początek i koniec naszej Marokańskiej przygody. To tu wylądowaliśmy tydzień temu i stąd za dwa dni startujemy znów do domku. Ponieważ w Casablance samochód nam nie był potrzebny to oddaliśmy go i Darek wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Jak już parokrotnie pisaliśmy jazda po Maroku jest zwariowana i trzeba mieć oczy wokół głowy. Tak więc do Casablanki wjechaliśmy taksówką. No i Pan taksówkarz myślał, że to nasz pierwszy dzień. Tak więc bardzo chciał nam opowiedzieć dużo rzeczy, niestety po francusku. Pół na pół go rozumieliśmy ale jedno zapamiętałam: “Casablanca, tu są pieniądze.”. No tak Fes i Marrakesz to stare miasta, historia i król siedzący w pałacu. Rabat to rząd i polityka a Casablanca to pieniądze. Podobno jest to najbardziej nowoczesne miasto, największa metropolia w Maroku. Muszę przyznać, że znów nas rozczarowało.
Pomimo, że jest to pierwsze miejsce w Maroku gdzie zobaczyliśmy Starbucks to nadal jest brudno. Budynki są od czasu do czasu nowe ale chodnik się obok nich rozlatuje. W Casablance nie ma dużo zabytków tak więc na naszej liście znalazły się Sacre Coeur (katedra), Meczet Hassana II i stara Medina. Zwiedzanie zaczęliśmy od Sacre Coeur bo znajdował się blisko restauracji, które wybraliśmy na dzisiejsząkolację......Sacre Coeur jest rzymsko-katolicką katedrą wybudowaną w 1930 roku. Przykre, ale był to kolejny zabytek w ogóle nie zadbany. Znajduje się w ładnym parku ale sam budynek jest zamknięty, zniszczony i oczywiście otoczony śmieciami.
Kolacji też nam nie udało się tam zjeść bo wszystko było pozamykane. Jak się potem dowiedzieliśmy w hotelowej restauracji ze względu naświęto nie można serwować alkoholu komuś kto jest muzułmaninem. My nie mieliśmy z tym problemu, ale jak dwóch lokalnych mężczyzn weszło do hotelowej restauracji i chcieli się napić to kelner im odmówił podania. Pewnie dlatego większość restauracji w mieście była zamknięta. Na szczęście nasz hotel (Val D'Anfa) ma 3 restauracje więc spokojnie udało nam się wybrać coś fajnego. Kelner był bardzo miły i skakał koło nas pokazując nam nawet surowe ryby i mięso, które będzie dla nas przygotowywał. Hotel oprócz restauracji ma też 2 bary tak więc bardzo fajnie było sobie odpocząć przy basenie i napić się drinka na lepsze trawienie.
Rano się nie spieszyliśmy już tak bardzo. Wiedzieliśmy, że Casablanca nie ma wiele do zaoferowania a my mieliśmy cały dzień przed sobą. Tak więc pospaliśmy i ruszyliśmy wybrzeżem do Meczetu. Meczet Hassan II jest położony nad samym oceanem. Jest to połączenie lądu i wody. Meczet ten jest największy w Afryce jak i siódmy co do wielkości na całym świecie. Jego dominującym kolorem dekoracji jest kolor zielony uznawany za kolor islamu.
Zanim jednak dotarliśmy do meczetu minęliśmy wybrzeże, a na nim wiele opuszczonych hoteli. Wygląda, że parę lat temu były tu duże hotele z kompleksami basenów. Teraz część jest opuszczona i niszczeje, a obok budują się nowe, wypasione pięcio-gwiazdkowe hotele. Byliśmy zaskoczeni wielkością przypływów. Często woda zalewała baseny przy hotelach. Fale były ogromne a woda dochodziła dość daleko. Tak więc kolejne kontrasty. Z jednej strony budują się piękne hotele a z drugiej są upadłe hotele lub bloki gdzie mieszkają ludzie.
Wreszcie dotarliśmy do Meczetu który zdecydowanie nas powalił. Jest super położony nad wodą, otacza go ogromny plac a dekoracje i wykończenie powalają. Można wejść do środka, ale ja nie miałam odpowiedniego ubrania, a do tego musielibyśmy czekać ok. 1h na naszą turę. Nie do końca był to fajny pomysł biorąc pod uwagę duże temperatury i mocne słońce.
Po meczecie mieliśmy ochotę odwiedzić starą medinę, ale jak przeszliśmy parę kroków od meczetu zobaczyliśmy znów brud i śmieci więc zawróciliśmy. Chyba nie do końca był to dobry pomysł aby odwiedzić Medinę. Spacerek z powrotem do hotelu, kolacja i pożegnalny drinek.....to już jest koniec. Jutro wylatujemy.
Jaką mamy opinię teraz po Maroku? Po krótce można to napisać w jednym zdaniu. Brud, śmietnisko wszędzie, w ogóle nie solą ale słodzą bardzo dużo a łóżka mają super twarde. Ale są też pozytywne rzeczy...nie zrozumcie nas źle. Nadal mamy opinię 50/50 na temat tego kraju.
A coś więcej? Zdecydowanie kraj, który każdy powinien zobaczyć, zwłaszcza jak dużo jeździ po świecie. Wiadomo, nie jest to Europa i ludzie muszą troszkę zmienić swoją kulturę. Szczególnie jeśli chodzi o śmieci. Oni mają naturę zostawić tam gdzie się stoi. Nawet kelner w jednej restauracji otworzył nam piwo i wyrzucił kapsle za siebie na podwórko.
Jedzenie, dobre choć spodziewałam się dużo bardziej doprawionych potraw. Oni przecież słyną z przyprawami, kupiliśmy jakieś ciekawe wynalazki, ale nie czuliśmy tego za bardzo w potrawach. Prawie w ogóle nie używają soli natomiast cukru dają strasznie duże ilości. Spokojnie jedna torebka starczała nam na dwie kawy a oni dawali nam po 3 torebki na osobę.
No i łóżka.....we wszystkich hotelach materace były dość twarde....pewnie dlatego, że oni nadal sypiają na ziemi i cienkim materacu. Takie wychowanie, takie przyzwyczajenie. Pomyślicie, francuskie pieski. My lubimy spać na twardych materacach (w domu mamy extra firm), ale te były jeszcze twardsze.
O kupcach i naciągaczach wspominałam już wiele razy. Nadal uważam, że w kwestii robienia kasy i marketingu muszą się podszkolić. Ale może wtedy ten kraj by stracił swój urok...
Zabytki...ten kraj ma niesamowicie długą, ciekawą historię. Zabytki są na każdym kroku, ale zwykły turysta często ich nie zauważy myśląc, że to tylko kolejny brudny budynek. Rząd podobno pracuje nad zwiększeniem turystyki ale powinien bardziej eksponować i zagospodarowaćzabytkowe miejsca. Zanim to wszystko zniszczeje.
Plaże, pomimo, że Maroko ma dostęp do oceanu i bardzo niewielki do Morza Śródziemnego nie ma on wiele resortów. Nie wiemy czy to dlatego, że kraj ma dużą historię i ludzie wolą go zwiedzać niż leżeć na plaży ale z drugiej strony Egipt ma jeszcze większą historię a resortów ma dużo. To co nas jednak zdziwiło to zachowanie ludzi na plaży. Nikt tam nie leżał, każdy chodził w kółko, grał w piłkę. Wyglądało to dość zjawiskowo bo małe punkciki na plaży ruszały się jak małe mróweczki. Ale przecież sport to zdrowie.....lepiej niech grają w piłkę...szkoda tylko, że plaża jest brudna i mało fajnie się na niej leży.
Najlepiej pojedźcie, zobaczcie, pozagłębiajcie się w różne zakątki, ulice i sami wyróbcie sobie opinię. Bo nie ma nic lepszego niż przekonać się na własnej skórze...
2015.09.24-25 Chefchaouen, Maroko (dzień 6-7)
Maroko ma swoje perełki, miejsca które nadal powalają i w których czujesz się dobrze. Takie miejsca zazwyczaj znajdują się w górach. Byliśmy już na tym wyjeździe w górach Atlas ale miasteczko Imlil, które pomimo, że ładnie położone a ludzie tam są mili nie powaliło nas. W Imlil brakowało mi troszkę „cywilizacji”. Tak więc dalej szukałam miejsca, które mi się najbardziej spodoba. Miejsca w którym nie będę się bała, że ktoś mnie znów zaczepi chcąc żebym coś kupiła. Miejsca w którym wreszcie odpocznę i miasteczka w którym nie będę się bała chodzić po ulicach nocą.
Udało nam się. Po 7 godzinach jazdy po najgorszych drogach jakie można sobie wyobrazić, dotarliśmy do miasteczka Chefchaouen, niebieskiego miasteczka. Dojazd do tego miasteczka jest możliwy tylko drogą. Nie ma tam lotniska ani żaden pociąg tam nie jedzie. Wg. Google dojazd z Fes miał nam zająć 3h.....niestety zajął 7h. Droga miała być widokowa i przez góry (to zdecydowanie było) ale niestety nikt nie wspominał, że drogi P5309 i R419 pomimo że ogólnie dostępne i polecane są najgorszymi drogami jakimi do tej pory jechaliśmy. Tak więc droga wydłużyła się do 7h. Asfalt był...ale my byśmy woleli jakby go nie było. Dziury na drodze były non-stop i trzeba było zwalniać do 10 km/h. A że było ich tak dużo to 10km/h (no może 15 km/h to była nasza ogólna średnia. Czasem asfalt pokrywał tylko 1/4 drogi, czasem mieściło się na nim tylko jedno koło.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczka i zastanawialiśmy się jak lokalni sobie radzą. Bo samochody było widać...oczywiście stare rozlatujące się Mercedesy. Nie ważne, że na podwórku mają brud i śpią prawie na śmieciach ale Merol musi być. Niektóre miasteczka wyglądały na opuszczone.....podobno w Maroku kręcony był film Snajper (American Sniper). Nie zdziwiłabym się jakby ta droga i miasteczka jakie mijaliśmy po drodze były planem filmowym.
Nagle po 6,5h droga odzyskała normalną postać. Otoczenie było bardziej cywilizowane, aż w końcu naszym oczom ukazała się dolinka gór Rif a w niej małe miasteczko w którym już z daleka można było zobaczyć dominujący kolor niebieski.
Pomimo, że już zbliżał się zmierzch miasteczko nadal żyło i na ulicy było pełno ludzi. Nikt jednak nie chciał nam pokazać drogi, nikt nas nie zaczepiał, żebyśmy coś kupili i mogliśmy spokojnie dojechać do hotelu. Nasz hotel (Hotel Parador) jest położony przy samej Medinie (starym mieście), parking hotelu jest ostatnim gdzie można zaparkować. Po Medinie nie można jeździć. Uliczki Mediny są bardzo wąskie, często są schody a wejście do domu jest prosto z ulicy.
Pomimo, że miasto wyglądało na bezpieczne my woleliśmy odpocząć w hotelowej restauracji. Miasteczko nie jest duże więc spokojnie możemy je oglądnąć na następny dzień. Dziś natomiast totalny relaks na tarasie hotelu, kolacja, winko/piwko co kto woli i podziwianie widoków. Pomimo, że górki już były schowane pod przykryciem nocy my nadal czuliśmy i wiedzieliśmy, że one tam są. Pięknie otaczają miasteczko. To był zasłużony relaks po ciężkiej podróży.
Jak to u nas bywa....nie ma czasu, nie ma czasu. i tak w piątek po szybkim, w miarę wczesnym śniadanku ruszyliśmy połazić po Medinie. Jak już wspominałam całe miasteczko Chefchaouen jest pomalowane na niebiesko. Szczególnie Medina, wszystkie domki są niebieskie. Podobno pomalowali to żydzi którzy w XV wieku tu się osiedlili. Dotarli oni tu po tym jak zostali wypędzeni z Granady w Hiszpanii. Domki nadal są utrzymywane w niebieskich barwach i jest tu czyściej niż w innych większych miastach.
Jak to bywa w Maroku, stare miasto jest otoczone murem do którego prowadzą bramy. Jest ich pięć. Za bramami jest małe śmietnisko ale nadal nie jest to aż tak straszne jak w innych miejscach, które widzieliśmy. Pochodziliśmy po uliczkach zaglądając w każdy kąt.
Ponieważ byliśmy dość wcześnie i nadal był drugi dzień święta nie wiele straganów było otwartych. Ale może to i dobrze. Pomimo, że tu myślałam, sobie coś kupić to i tak się cieszę, że udało nam się spędzić w tym miasteczku parę godzin bez bycia naganianym. Spotkaliśmy tylko parę lokalnych ludzi, którzy szli od domu do domu ale nawet nie zwracali na nas większej uwagi. Pewnie przywykli, że tu jest dużo turystów. W końcu samo miasteczko ma ok. 100 hoteli a tylko 40 tys mieszkańców.
I pewnie nie wiele mniej kotków. Koty są bardzo popularne w Maroku i można je spotkać na każdym kroku. Ja tam zdecydowanie cieszyłam się, że one są bo gdyby nie kotki pewnie byłoby tu pełno szczurów.....a przecież kotki są dużo przyjemniejsze od szczurów.
Otaczające górki wyglądają bardzo fajnie. Myślę, że jest to miejsce w którym można spędzić parę dni. Odpocząć sobie od zgiełku dużych miast jak i połazić po górkach. Ale jak chcecie tu dojechać to jedźcie od Casablanki czy Tangier, z tamtych stron drogi są znacznie lepsze o czym się przekonaliśmy wracając z powrotem do Casablanki. Tym razem droga minęła nam spokojnie, szybko i bez większych dziur.
2015.09.23-24 Fes, Maroko (dzień 5-6)
Ała, ała, ała......takimi okrzykami rozpoczęliśmy dzień próbując wstać z łóżka. Przez ostatnie dwa dni nasze nogi wykonały dużo pracy. Dzisiaj większośćdnia spędzimy w samochodzie, więc mamy nadzieję, że nasze nogi trochę odpoczną. Jedziemy do najstarszego miasta w Maroko, Fes. Mamy do pokonania ponad 500 km, na szczęście większość autostradami.
Często opisy dróg są w trzech językach: arabskim, berbera i francuskim.
Oczywiście wyjazd z Marrakeszu nie był łatwy. Ilość pasów na drogach nie ma żadnego znaczenia, kierowcy i tak jeżdżą jak im się podoba, łamiąc wszystkie przepisy. Gdy wjechaliśmy na autostradę odetchnęliśmy i pomyśleliśmy, że najgorsze za nami, ale byliśmy w błędzie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co dla nas Fes przygotowało. Drogi szybkiego ruchu i autostrady w Maroko są nawet dobrej jakości więc szybko zleciała nam droga.
Ciekawie się jedzie przez Maroko, większość terenów jest górzysta i nie zalesiona, a także mało kto uprawia grunty. Pewnie dlatego, że ilość opadów jest niska i raczej nic tu nie urośnie. Bliżej oceanu widać więcej upraw i drzew.
Autostrady są bardzo drogie jak na lokalne warunki. Za ten przejazd zapłaciliśmy ponad 200 Dirhamów czyli ok. 80zł. Występuje dużo policji. Zwłaszcza w rejonach miast gdzie policja stoi z kolczatkami i obserwuje samochody.
Ok. 18:30 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy do Fes. Tutaj zaczęła się jazda. Podstępem zaczepił nas lokalny na skuterze, któremu przez przypadek zajechałem drogę (to musiało być ustawione). Zaczął przepraszać, zobaczył w samochodzie mapy więc się zapytał gdzie jedziemy Odpowiedzieliśmy, że do centrum, do hotelu. Zaoferował nam pomoc w znalezieniu drogi, ale mu odmówiliśmy, zamknęliśmy okno i pojechaliśmy własną drogą. Oczywiście on zawrócił i nas znalazł, dalej oferując pomoc w dotarciu do hotelu. Jego droga pokrywała się z naszą na GPSie więc jechaliśmy za nim. Wjechaliśmy w centrum gdzie ulice są tak wąskie, że ciężko się tam zmieścić i dalszy dojazd o hotelu był raczej nie możliwy.
Lokalny pokazał nam garaż gdzie parkuje się samochody wszystkich hoteli w centrum. Szybkość z jaką kazali nam parkować i całe zamieszanie trochę nas przeraziły. Oczywiście chcieli kosmiczne pieniądze za parking więc powiedzieliśmy im, że musimy potwierdzić w hotelu, że jest to parking hotelowy. Nie chcieli się na to zgodzić ale byliśmy stanowczy więc nam pozwolili. Wzieliśmy najcenniejsze bagaże i wraz z Panem ze skuterka poszliśmy do hotelu, który był oddalony o 5 minut. Jak tylko weszliśmy do hotelu Pan na recepcji poczęstował nas tradycyjną ich herbatką z miętą i powiedział, nie martwcie się pomogę wam wyciągnąć stamtąd samochód. No i udało się. Wraz z pomocą lokalnego przeparkowaliśmy samochód z garażu na ulicę, gdzie podobno ma byćbezpieczniej. Po tych wydarzeniach musieliśmy się odstresować więc wyszliśmy na dach hotelu i zamówiliśmy dobre Bordeaux.
Widok jak sami widzicie był dosyć ładny a Pan z recepcji opowiedział nam troszkę o mieście i jego historii. Miasto Fes jest najstarszym miastem w Maroko. Jego historia sięga ponad 1200 lat wstecz. Jedną z ciekawostek jest fakt, że pod miastem jest sekretny tunel, który łączy dwa domu założyciela miasta i ma długość parę kilometrów.
Fajnie się siedziało, piło winko, patrzyło na miasto, które pogrążało się pomału w sen a jednocześnie przygotowywało się do ich największego święta. Jutro rano gospodarz każdego domu będzie miał przywilej zabicia baranka. Tak jak w Starym Testamencie zrobił to Abraham zamiast zabijać swojego syna Izaaka. Z każdej strony dochodziły głosy baranów, które chyba wyczuwały co je czeka bo bardzo głośno beczały. Z oddali dochodziły też głosy modlitw i przy tych dźwiękach bezpiecznie zasnęliśmy.
Śniadanko oczywiście zamówiliśmy na dach i zaraz po nim udaliśmy się w najstarszą część miasta. Medina, czyli stare miasto jest otoczone murem, który posiada 19 bram. Najsłynniejsza jest brama niebieska, od której to zaczęliśmy zwiedzanie.
Miasto Fes jak i Marrakesz ma dużo zabytków ale dalej nie mogą jakoś ich pokazać turystom Ich najważniejszym celem jest oczywiście handel. Jak nam powiedział Pan w hotelu miasto jest zamknięte bo jest święto i całe miasto jest zamknięte. Nie mógł zrozumieć, że nam nie chodzi o sklepy ale o zabytki i architekturę.
Pierwsze wrażenie, bród, syf i malaria. Wąskie, ciasne uliczki na nich pełno śmieci, krwi z zarżniętych baranów i gówien zwierząt. Od czasu do czasu widać było jak lokalni palili oderżnięte głowy baranów. Całe szczęście, że miasto jest zamknięte bo jakby do tego jeszcze dołożyć tysiące naganiaczy, którzy chcą Ci coś sprzedać jak i multum turystów to nie wiem czy bym się mógł tu odnaleźć. Było trochę lokalnych siedzących na schodach zaczepiających nas, usiłującym nam pomóc trafić ale sami nie wiedzieliśmy gdzie idziemy.
Po około dwóch godzinach szwędania się po Fes wróciliśmy do hotelu mając negatywną opinię o tym mieście. Odebraliśmy nietknięty samochód i ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka Chefchaouen. Zanim jednak wyjechaliśmy na autostradę przejechaliśmy przez lotnisko odebrać moją siostrę, która też chciała zobaczyć ten inny kraj i obrzeżami miasta udaliśmy się na północ.
Z samochodu udało nam się poobserwować lokalną ludność jak świętuje ten ich najważniejszy dzień. Na ulicy było bardzo dużo śmieci, skór, jak i palących się głów baranów. Była też potężna ilość ludzi, która brała udział w tym święcie.
Słyszeliśmy dużo dobrego o tym mieście. Między innymi, że Fes to jest taki stary Marrakesz, nie zniszczony przez cywilizację. Ale jak tak wyglądałMarrakesz to dobrze, że się zmienił. Obydwa miasta mają jeden wielki cel sprzedać Ci wszystko ale w Marrakeszu robi się to bardziej na placach albo w większych, szerszych ulicach. Może święto, które aktualnie było dodało wiele negatywnych punktów. Miejmy nadzieję, że w innych okresach Fes sięznacznie lepiej prezentuje niż podczas święta Eid al-Adha. Może mam za wysokie oczekiwania od Maroka. Chyba za bardzo chciałem ten kraj porównać do krajów Europy południowej, które są jednak znacznie lepiej rozwinięte. W Maroku mają tak samo dużo zabytków jak w Europie, ale jakoś nie potrafią ich pokazać turystą. Ich król, Mohammed 6 bardzo stawia na turystykę, która przynosi krajowi duże dochody. Pewnie za parę lat kraj się zmieni i będzie bardziej przyjazny turystyce niż jest obecnie, ale to ludzie też muszą chcieć tego. Z tego co widziałem to nie potrafią, a może nie chcą zmienić wizerunku swojego kraju. Może taki im się podoba, taki kraj kochają, nie chcą z niego robić bardziej "europejskiego" kraju. Bo jak by na to nie patrzeć to jest nadal Afryka.