Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Maroko Darek Maroko Darek

2015.09.22 Góry Atlas, Maroko (dzień 4)

3:45 rano z namiotu dochodzi dźwięk budzika. Wstajemy. Mamy 15 minut na wybranie się z namiotów, ubranie się na hike (dobrze bo jest 5C, jak to w Afryce). O 4 nad ranem zebraliśmy się w piwnicy schroniska gdzie śniadanie było serwowane na ziemi, a siedzieliśmy na betonowych murkach na których jeszcze parę minut temu spał nasz przewodnik. Oczywiście ciemno, parę świeczek dawało lekkie światło, może i dobrze bo źle wyglądaliśmy. Każdy z grupy prawie nie spał tej nocy, wiadomo jest to ciężkie na wysokości 3200 m, bez aklimatyzacji. Wybór na śniadanie był dość duży ale my zdecydowaliśmy się tylko na chleb z serkiem topionym. Woleliśmy nie ryzykować otwartych wcześniej słoików z drzemami, jajek ugotowanych na twardo chyba w czasie transportu czy jogurtów z wypukłym wieczkiem. Nasz przewodnik stwierdził, że jogurt jest dobry bo przecież jego data ważności jeszcze nie minęła.

4:30 plecaki na plecach i ruszamy na szczyt Toubkal 4167 m n.p.m. To jest tylko 1000 m, nie jest aż tak dużo ale na tej wysokości to jest wiele. Na początku szliśmy po ciemku. Trasa ostro zaczęła piąć się do góry. Przechodziliśmy koło jakiś wodospadów, dużych urwisk co jak potem wracaliśmy to aż dziwiliśmy się, że tędy szliśmy.

Przewodnik robił mało przerw, ale tempo nawet nie było za duże. Ok. 6:30 nad ranem zaczęło świtać i pojawiały się kontury otaczających nas gór. My dalej serpentynami po rumowisku skalnym wspnaliśmy się do góry. W okolicach 3700 m. brak tlenu coraz mocniej dawał się we znaki i częstsze przerwy na wyrównanie oddechu były wskazane.

Przełęcz (3900 m) między Toubkal a Wschodni Toubkal przywitała nas promieniami słońca. Przez ostatnie kilkaset metrów szło się już nawet fajnie bo wszystko było zmarznięte i ziemia już się tak nie osuwała spod butów. Idziemy dalej, przewodnik pokazał nam punkt z którego idzie się tylko 15 minut do szczytu. Punkt wydawał się być bardzo blisko ale szliśmy do niego prawie godzinę...Wysokość!!!

Nie wiem do końca jakie to ma znaczenie ale przewodnik Hassan często wspominał, że jesteśmy jego wyjątkową grupa ponieważ pierwszy śnieg tego roku spadł w tym samym czasie kiedy my się pojawiliśmy. W górach widzieliśmy nie tylko wczorajszy śnieg ale też z poprzedniego sezonu. W tym rejonie jest resort narciarski, który oczywiście zamierzam odwiedzić zimą.

Nie dużo po 8 rano nasze stopy stanęły na najwyższym szczycie Afryki północnej, góra Toubkal 4167 m n.p.m. Byłem rozczarowany, bo ponoć ze szczytu widać Saharę, ale widoczność nie była, aż tak dobra. Pomimo braku widoku pustyni widok wszystkich gór pode mną był niesamowity. Widok był tak piękny, że nie zwracałem uwagi na ujemną temperaturę i wiatr.

Odpoczynek na szczycie po tak wyczerpującej wspinaczce jest tak niesamowitym uczuciem, że siedzieliśmy, jedliśmy energetycznego batona, piliśmy wodę i podziwialiśmy widoki.

Na szczycie spotkaliśmy innego pana, który parę dni wcześniej zdobył Kilimandżaro. Mówił, że w niektórych miejscach Toubkal jest cięższy niż Kili. Nie do końca nas to zdziwiło, bo przed wyjazdem do Maroka podobną opinię na internecie znalazła Ilonka. Na Kilimandżaro idzie się 6 dni ale podejście jest stosunkowo łatwe. Natomiast tu są pewne odcinki trochę stromsze.

Po pamiątkowym zdjęciu z przewodnikiem pod metalowym wigwamem ruszyliśmy na dół. Schodziło się nawet dosyć szybko, ziemia była dalej zamarznięta, więc się nie usuwała nam spod nóg. Z każdym krokiem byliśmy niżej, z każdym krokiem ból głowy się zmniejszał (na wysokościach ból głowy to standard). Wszystko wyglądało inaczej, barwniej w promieniach słońca niż jak szliśmy do góry.

Często mijaliśmy ludzi którzy bardzo powoli szli do góry. Pytali się nas, jak jeszcze mają daleko do szczytu. Odpowiadałem, 15-20 minut, przewodnik poprawiał, jakąś godzinkę. W sumie tak, Hassan miał racje, do góry idziesz trzy razy wolniej. Po około dwóch godzinach wróciliśmy do schroniska. Gdzie przywitały nas nasze muły.

Jak się wybiera trzydniową opcję zdobywania tego szczytu, to już by był koniec dzisiejszego hiku. My niestety takiego luksusu nie mamy i musimy jeszcze schodzić w dół, aż do miasteczka Imlil. Szybkie spakowanie namiotu, lunch na ziemi, na kocu obok schroniska i w dół. Schodziliśmy tą samą trasą co wczoraj wychodziliśmy do góry. Różniła się tylko tym, że nie padało, czyli było gorąco.

Po jakiś 4 godzinach zobaczyliśmy pierwszą cywilizacje, a po kolejnych 30 minutach doszliśmy do bazy w Imlil.

Została nam jeszcze tylko godzinka samochodem do Marrakeszu i w końcu możemy odpocząć, ochłodzić się w basenie i zrelaksować przy dobrym winku.

Były to dwa trudne, ciężkie dni. Wiadomo, widzieliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, poznaliśmy parę osób, doświadczyliśmy wiele i oczywiście zdobyliśmy szczyt. Może trochę za wysoki szczyt jak na tak krótki okres, ale daliśmy radę. Jest to do zrobienia za dwa dni (gdy by się nie dało to firmy tego by nie organizowały), ale jak ktoś tylko lubi górki, a ich nie kocha tak jak ja, to polecam iść na niższy szczyt, albo spędzić w górkach trzy dni. Na koniec przewodnik powiedział, że mają fajne hiki po górach na 6 dni i czy nie chcemy ich spróbować. Ja powiedziałem.... hmmmmm, a Ilonka na to: powodzenia, baw się dobrze i porób dużo zdjęć. Namówię ją, mam namiary na przewodnika.
Po baseniku była marokańska kolacja w towarzystwie lokalnego.

Jeszcze jedno chciałem dodać. Ludność w górach żyje bardzo biednie. Jest im ciężko, widzieliśmy biedę. Chcemy im troszkę pomóc. Rozmawialiśmy z przewodnikiem, i on powiedział, że możemy pomóc wysyłając paczkę z używaną odzieżą. Najlepiej sportową, do chodzenia po górach, dla niego i innych przewodników. Mają niskie wypłaty, z reguły parę dzieci i niepracujące żony, a takie rzeczy są tam droższe niż w Europie czy w Stanach. Będziemy im wysyłać paczkę. Jak ktoś ma coś co chce im odstąpić, to proszę o kontakt z nami. Chcemy wysłać paczkę jeszcze w tym roku. Jak to Hassan powiedział: idzie zima, w górach będzie zimno i dużo śniegu, a oni dalej muszą pracować.

Read More
Maroko Darek Maroko Darek

2015.09.21 Góry Atlas, Maroko (dzień 3)

Żadna wycieczka nie może być udana bez fajnego hiku. Tym razem mamy w planie bardzo fajny hike, dwudniowy. Wychodzimy na najwyższą górę w północnej Afryce, Mt Toubkal, 4167m. Szlak nie jest bardzo trudny, ale dosyć wysoko trzeba wyjść.

W Maroko mówi się paroma językami, arabskim, francuskim i berbera. Żadnego z nich nie znamy, więc wybraliśmy opcje przewodnika dla ułatwienia zadania, a także bezpieczeństwa.

O 8 rano przyjechał po nas kierowca i powiedział: zabawy czas zacząć....!!!
Jechaliśmy samochodem przez ponad godzinę na południowy-wschód od Marrakeszu w serce gór Atlas, do miasteczka Imlil, które znajduje się na wysokości 1800 metrów. Miasteczko Imlil wygląda jak baza wypadowa w wiele rejonów górskich. Lokalni się plątają, połowa na telefonach dopina wszystko na ostatni guzik. Na ulicach turyści z plecakami i więcej mułów niż samochodów. Muły załadowane do pełna bagażami, pieczywem lub innymi rzeczami, które mają ułatwić turystom zdobycie szczytów.

Około 10:15 ruszyliśmy do góry. Nasza grupa składała się z siedmiu hikerów (my, para z Holandii i jakieś trzy dziewczyny z Anglii), przewodnika, kucharza, mułowego i oczywiście dwa muły, które niosły nam prawie wszystkie rzeczy.

Naszym pierwszym celem jest dotarcie do górskiej wioski o nazwie Chamharouch, zamieszkiwanej przez ludność Berbera, wysokość 2250 metrów. Tam mamy zjeść lunch. Trochę się zastanawiamy jak nasze żołądki wytrzymają dwa dni w górach. Widzieliśmy jak ładują nasze jedzenie w upale na muły do brudnych toreb, wodę (ponoć zdatną do picia) do prawie czarnych z brudu karnistów, wokół mułów latają setki much..... pomyśleliśmy, przygoda, przygoda, ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w góry. Na wszelki wypadek w plecaku mieliśmy tabletki na problemy żołądkowe.

Nasz przewodnik Hassan mówi nawet dobrze po angielsku, więc zaczął nam opowiadać ciekawostki z życia ludzi w górach, o roślinach, zwierzętach.... Umilało nam to hike i nawet nie zauważyliśmy jak przeleciał pierwszy kilometr i doszliśmy do miasteczka Aroumd.

Zupełnie inaczej chodzi się po górach Atlas niż po europejskich czy amerykańskich górach. Szlaki są słabo oznaczone, więc przewodnik jest bardzo zalecany. Chyba, że się naprawdę przygotujesz i będziesz miał dokładne mapy i GPS. Nie ma lasów, cały czas się chodzi w słońcu gdzie w lato temperatura na dole przekracza 40C. Jest bardzo brudno w górach. Wszędzie jest dużo papierów, puszek, butelek. Przechodzi się przez wioski, koło "restauracji", albo koło pojedynczych, zamieszkałych domów, gdzie gospodarz chce wszystko sprzedać.

Jest gorąco, prądu nie ma, a coca-cola zimna.

Po trzech godzinach cała wycieczka z mułami dotarła do "restauracji" gdzie mamy zjeść lunch. Tak naprawdę z restauracją nie miało to nic wspólnego. Był to mały domek, połączony ze sklepikiem a z tyłu na zapleczu nasz kucharz przygotował nam posiłek. Nasz przewodnik zniknął na jakiś czas. Jak się okazało poszedł do pobliskiej świątyni ducha, który jak wierzą lokalni potrafi uzdrowić ciało i duszę. Tylko ludzie wierzący powinni tam wejść. Nie zabronił nam tam wejść ale dał do zrozumienia, że nie jest to miejsce dla turystów.

Jedzenie, jak większość posiłków w tym kraju podawane jest grupowo, tzn. Jeden talerz i dzielcie się. Posiłek zaskoczył nas pozytywnie. Proste rzeczy ale czuć świeżość i wszystko dobrze i ciekawie przyprawione. Lunch był ładnie podany i składał się z przystawki (sałatki), dania głównego i deseru (owoców). Woleliśmy nie zaglądać do kuchni bo z zewnątrz wszystko wyglądało dość prymitywnie.

Godzinka szybko zleciała i przewodnik rzucił hasło do roboty. Do pokonania mamy dużo kilometrów i około 1000 metrów w pionie. Tu już było znacznie trudniej, stromiej no i oczywiście pogoda się zmieniła. Zaczęło lekko kropić. Hassan powiedział, że zaraz przejdzie. Wiec usiedliśmy pod blaszanym zadaszeniem stoiska z pamiątkami i coca-colą przy trasie.

Po 15 minutach pogoda się zmieniła. Zaczęło jeszcze bardziej padać i nie zanosiło się na poprawę wiec kto miał to ubrał przeciwdeszczowe kurtki i niestety w deszczu ruszyliśmy dalej w kierunku schroniska.

W końcu po ok. 2h naszym oczom ukazało się schronisko Toubkal Refiugio (3200 m n.p.m). Wszyscy przemoczeni wpadli do świetlicy żeby się ogrzać i wysuszyć przy kominku. Nikt póki co nie myślał o rozkładaniu namiotu. Oczywiście w schronisku została nam podana Berber Whiskey, czyli gorącą herbata z mięta, która skutecznie nas rozgrzała.

Schronisko nas pozytywnie zaskoczyło warunkami sanitarnymi, gościnnością i wielkością. Nie spaliśmy w środku i nie wiemy dlaczego. A jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o kasę. Przewodnik powiedział, ze w lato lepiej jest spać w namiotach niż w schronisku. Mówił, że jest dużo ludzi, głośno i wszyscy chrapią.

Deszcz przestał padać, więc błyskawicznie rozłożyliśmy namiot bo już czekała na nas kolacja. Po kolacji próbowaliśmy nauczyć holendrów grac w tysiąca. Nawet nam to wychodziło ale o 21 już zaczęli gasić światła bo jutro nad ranem o 3:30 pobudka.

Read More
Maroko Ilona Maroko Ilona

2015.09.20 Marakesh, Maroko (dzień 2)

Po wczorajszej jeździe samochodem Darek nie chciał słyszeć o ruszaniu samochodu z hotelu. Jazda po autostradach to jedno, jazda po mniejszych drogach z miasta do miasta też da się przeżyć ale kierowanie po mieście, szukanie parkingu – masakra. Na szczęście właściciel hotelu doradził nam, że można wziąćtaksówkę na pół dnia i wtedy taksówkarz obwiezie nas po najważniejszych miejscach i zabierze do lokalnych zakładów produkcji, różnego rodzaju wyrobów. Brzmiało ciekawie i wcale nie drogo. Dlatego na taki sposób zwiedzania się dziś zdecydowaliśmy.

Marrakesz jest dużym miastem, założonym około 1000 lat temu, ale ludzie się już tutaj osiedlali wiele lat wcześniej. Znajduje się on na wysokości 450 metrów u stóp pasma gór Atlas. Jest jednym z główniejszym miast handlowych Maroko. Występuje tu straszny kontrast między bogatymi a biednymi. Bogaci Francuzi, albo ludzie z innych krajów kupują przepiękne posiadłości, gdzie w ponad 20,000 domów dalej nie ma wody ani prądu.

Niby powiedzieliśmy kierowcy jakie atrakcje nas interesują ale większość miejsc i tak była wybrana przez naszego taksówkarza. Jako pierwsze miejsce odwiedziliśmy Pałac El Bahia...no dobra nie do końca. Zaparkowaliśmy pod pałacem ale weszliśmy najpierw do sklepu zwanego perfumerią. Z jednej strony jest to perfumeria a z drugiej miejsce gdzie można kupić przyprawy.

Pracownica sklepu bardzo ładną angielszczyzną opowiedziała nam o produkcji olejku z drzewa Argani. Drzewa ta są unikatowe dla wschodnio-południowego rejonu Maroka. Jednak to co nas najbardziej zaszokowało w tym drzewie to kozy.....kozy bowiem wchodzą na to drzewo i wyjadają jego owoce.

Tak to nie jest fotomontaż. Takie zdjęcie pokazała nam Pani w sklepie i początkowo myśleliśmy fotomontaż.....ale potem w internecie znaleźliśmy dużo podobnych zdjęć. Tak więc kozy wychodzą na drzewo, wyjadają owoce i wypluwają pestki z których produkowany jest olejek. Kozy wypasa berber (mężczyzna żyjący w górach) natomiast resztę pracy wykonują już kobiety, które ręcznie ucierają pestki i wytwarzają olejek.

Oczywiście musieliśmy zrobić tam zakupy w ramach „podziękowania” więc kupiliśmy przyprawy i herbatkę + miętę aby parzyć sobie w domku ich narodowy napój zwany Berber Whiskey.

W końcu przyszedł czas na pałac. Pałac wybudowany w 19 wieku miał być podobno największy w tych czasach w Marrakeszu. Łączy w sobie style architektury islamskiej i marokańskiej. Ładny ale zdecydowanie dużo uboższy, niż Alhambra w Hiszpanii. Spodziewałam się dużego zamku, z dużą ilościąkorytarzy pokoi czy pięknymi ogrodami. Jednak tu wszystkie pomieszczenia wyglądały podobnie a cały pałac może być dużo lepiej zagospodarowany. Zdobienia nadal jednak przykuwały moją uwagę i bardzo je podziwiałam.

Po zamku przyszedł czas na ogrody Majorelle. Podobno najładniejsze ogrody w całym Marrakeszu. Jacques Majorelle, francuski malarz, był on pod tak dużym wrażeniem Marrakeszu, że postanowił się tu osiedlić. Tak więc w 1923 kupił ziemię, która teraz jest znana jako Jardin (ogrody) Majorelle.

Stworzył tam swoje studio, które zostało zaprojektowane w stylu Art Deco a jego ściany zostały wymalowane w kolorze Majorelle Blue. Wokół studia stworzył przepiękne egzotyczne ogrody gdzie sprowadzał okazy z różnych części świata. W 1947 roku udostępnił ogrody do zwiedzania. Niestety po jegośmierci w 1962 ogrody podupadły i przez 18 lat niszczały. Dopiero w 1980 roku ogrody te kupił Yves Saint Laurent razem z Pierre Berge i ogrody odzyskały swoją świetlność. Aktualnie ogrodami zajmuje się fundacja YSL a w byłym studium malarskim jest muzeum opowiadające historie ludów Maroka zwanych Berber.

Niedaleko ogrodów jest park palmowy. Jest to obszar gdzie ze względu na pustynny klimat jest dużo palm a także oczywiście lokalni zarabiają pieniądze wożąc ludzi na wielbłądach. My z wielbłądów zrezygnowaliśmy (jeździliśmy na nich w Emiratach Arabskich, nic specjalnego) z czego może nie do końca byłzadowolony nasz przewodnik czy lokalni ludzie. No ale cóż...nie możemy płacić za wszystko co oni chcą a my nie koniecznie. Mamy zamiar tu wrócić i pojechać na Saharę na parę dni na wielbłądach, a nie po jakiejś małej pustyni jeździć.

Kolejne miejsce nas znów zaskoczyło. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie jedziemy bo nasz taksówkarz średnio (znał parę słów) mówił po Angielsku. Próbował nam coś wytłumaczyć o produkcji czego....ale czego to nie zrozumieliśmy...a okazało się, że chodziło o skóry. Tak więc wysiedliśmy z auta i na dzień dobry dostaliśmy miętę. Darek myślał, że mu zaraz dadzą herbatkę z miętą o to nam dali jako maskę. Zaprowadzili nas bowiem do miejsca gdzie obrabiane są skóry. Leżą one w dużych betonowych kotłach i nabierają swoich właściwości.

Śmierdzi tam skórami, amoniakiem i innymi farbami. Bo jak skóra jest już obrobiona i wyschnięta to również tam nadają jej kolor. Mięta nam się przydała bo jak tylko drażnił nas zapach to wąchaliśmy miętę, która zabijała go skutecznie.

Podziwiam ludzi tam pracujących. Naprawdę, ciężkie warunki. Nie czuliśmy się jednak niebezpiecznie bo widzieliśmy tam innych turystów. Sami na pewno nigdy byśmy tam nie trafili a doświadczenie warte przeżycia. Oczywiście później w ramach podziękowania wypadało coś kupić tak więc tym razem skończyło się na pasku i poszewce na poduszkę w sumie za 1000 Dirhamów (ok $100). Nie taka zła cena biorąc pod uwagę jak ciężko ludzie pracująwyrabiając to wszystko. Cena wywoławcza była 2500, ale kto się nie targuje ten przepłaca.

Zdecydowanie szybciej zwiedza się z kierowcą, do tego korki i niektóre skrzyżowania są nie do pokonania dla turystów. Znaleźliśmy się na takim jednym gdzie każdy chciał kierować ruchem (wyobraźcie to sobie), mówili tylko po arabsku lub w języku berber (nie rozróżniam) i każdy skręcał jak mu się podobało. Do tego piesi, rowerzyści i jakiś osiołek też się znalazł. Nasz kierowca tylko powiedział „ojjojojojo...” i jakoś wybrnął z tego zaplątania.

Saadian Tombs czyli groby członków dynastii Saadi. Groby odkryte zostały w 1917 roku a zostały stworzone ok. 1570 – 1600 roku. Groby same w sobie to głównie płyta na ziemi ale dekoracje pomieszczeń są niesamowite. Przepięknie „dziergane” mury wyglądają jakby ktoś wyszył to a nie stworzył w kamieniu. Miejsce to jest niewielkie ale zdecydowanie warte odwiedzenia. Do tego nadal remontują i pewnie za niedługo stworzą tam piękne ogrody.

Ostatnim punktem wycieczki a jednocześnie najbardziej popularnym był plac Jemaa el-Fnaa. Jak to lokalni nazywają „duży plac”. Ponoć jest to największy plac handlowy w Afryce. Rzeczywiście ludzi jest tam tysiące, a handlarzy jeszcze więcej.

Na placu głównie handlują berbers, którzy sprzedają wyroby ze skóry, głównie ich słynne buty. Darek nawet chciał sobie kupić jakieś jako pantofle ale Pan sprzedawca nie miał klapek...tylo japonki albo typowe marokańskie buty. No taka tu jest moda. Mnie jak zwykle najbardziej spodobały się kolory. Wszystko jest takie żywe.

Ale na placu można kupić jeszcze dużo innych rzeczy, właściwie to podejrzewam, że można tam kupić wszystko.

Zaskoczyła nas ilość stoisk z sokami pomarańczowymi, świerzo wyciskanymi na poczekaniu. Było tego multum. Zdecydowanie dobry pomysł na ochłodzenie się bo słoneczko już przyświecało i coraz bardziej chciało się pić.

Jak już wspomniałam na placu można kupić pewnie wszystko ale też można zobaczyć wszystko...ktoś ma małpę, ktoś zaklina węża, ktoś ma sokoła....każdy próbuje zarobić pieniądze jak się tylko da. My możemy się poszczycić, że wydaliśmy tylko 10 Dirhamów ($1) na magnesik. Uczymy się robić zakupy uczymy....potem zobaczyliśmy jeszcze meczet, podobno największy w Maroku i najwyższy w Afryce. Zobaczyliśmy tylko z zewnątrz bo nie można tam wchodzić.

Co myślimy o Maroku i Marrakeszu po tych prawie dwóch dniach.....odczucia mamy mieszane. Trudno pisać o całym kraju jeśli tak naprawdę widzieliśmy tylko Marrakesz. Marrakesz niestety nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Nasz hotel i ludzie w hotelu super, przyjaźni, wszystko zrobią dla Ciebie, czujesz się jak król i dostajesz serwis lepszy niż w znanych pięcio-gwiazdkowych hotelach. Natomiast poza murami...poza bezpiecznym hotelem jesteś „chodzącym portfelem”. Każdy chce Ci pokazać drogę (i dostać za to kasę), możesz zobaczyć jak coś robią czy pooglądać sklep....ale spróbuj czegoś nie kupić. Ceny mają z kosmosu i trzeba od razu dzielić co najmniej na trzy. W takiej atmosferze nawet odechciewa się kupować pamiątki czy chodzić po placu targowym dla rozrywki. Jest to bardzo męczące. Osobiście myślę, że zarobili by dużo więcej jakby traktowali klientów jak europejczycy. Jest cena, możesz sobie oglądać i przymierzać do woli. Są strasznie nachalni. Nie wiem czy to nasza „zachodnia” mentalność gdzie każdy woli być schowany za swoim telefonem komórkowym. Fakt, faktem, tutaj życie toczy się na ulicy. Ludzie idą do domu tylko spać. Każdy z każdym się wita, nawet w tak dużym mieście jak Marrakesz nasz taksówkarz non-stop mówił komuś „Assalaamu'Alaikum”. Ciężko uwierzyć, że nasz kierowca znał wszystkich. Myślę, że to otwartość ludzi, przyjazność itp. Wiele ludzi myśli, że ten kraj jest niebezpieczny. Nie myślę tak. Nie sądzę, że mają tu kieszonkowców czy ktoś cię okradnie (oczywiście przy zachowaniu zdrowego rozsądku) natomiast wszędzie chcą, żebyś coś kupił. Nie widać tu dużo żebraków (spotkaliśmy może dwóch) a więcej jest naganiaczy. Trzeba mieć duże nerwy i starać się nie rozmawiać z nikim...bo inaczej....znów sięgniesz do portfela a potem do bankomatu.

Byliśmy już w wielu krajach ale po raz pierwszy w Afryce Północnej. RPA jest dużo lepsze. Bardziej cywilizowane, większość ludzi mówi po angielsku ale z drugiej strony widać większe kontrasty między lokalnymi a anglikami. RPA też zwiedzaliśmy bardziej parki więc byli tam przewodnicy. Nie zagłębialiśmy się w mniejsze miasteczka (poza Coffee Bay) ale nie byliśmy tak „otoczeni”. Tutaj pocieszające jest, że każdy pracuje – tzn. chce coś sprzedać ale smutne, że widzą w tobie chodzący portfel i myślą, że sypiesz dirhamami na prawo i lewo....ciekawe jaka będzie nasza opinia o tym kraju pod koniec wyjazdu.

Read More
Maroko Ilona Maroko Ilona

2015.09.19 El Jadida, Maroko (dzień 1)

Maroko od dawna było na naszej liście. Kraj ten kusił mnie zawsze swoją arabską architekturą. Pierwszy raz urzekła mnie ona w Hiszpanii na zamku Alhambra w Granada, parę lat temu. Wiedziałam, że to tylko marne wpływy kultury arabskiej więc chciałam zobaczyć kraj w który jest tego kolebką. No i oczywiście kolory...tu wszystko jest take kolorowe. A Darka najbardziej ciekawią ludzie, jedzenie i góry. ​

Tak więc jak dostałam ofertę polecieć za prawie darmo (plusy pracy w biznesie turystycznym) to nie wahałam się ani sekundy i postanowiłam urodziny spędzić na innym kontynencie. Pomimo, że bilet ten był dla mnie nagrodą z firmy nadal linie lotnicze myślały, ze jestem ich pracownikiem.....pomyślicie, że jak pracownik to pewnie go od razu do business klasy dadzą.....niestety nie. Pracownicy mają bardzo duże zniżki ale do ostatniej chwili nie wiedza czy polecą....oczywiście wszystko dobrze się skończyło i już siedzimy w samolocie czekając na odlot i słuchając lokalnej arabskiej muzyki....zapowiadają się kolejne wyjątkowe wakacje..... ​

Tak wiec po 6,5 godzinach lotu wylądowaliśmy w Casablance gotowi na naszą przygodę. Wszyscy z was na pewno kojarzą film Casablanca (nakręcony w 100% w Hollywood) ale czy wiecie, ze Maroko ma dużo więcej wspólnego z filmami? Od ponad 118 lat (pierwszy film został nakręcony w 1897 roku) Maroko przyciąga reżyserów i producentów filmowych z całego świata. Podobno Maroko jest w pierwszej piątce krajów gdzie kręcone są filmy. Przez ostatnie 5 lat, ponad 140 zostało tu nakręconych. Niektóre tytuły były dla nas totalnym zaskoczeniem, jak na przykład: Liga niezwykłych dżentelmenów, Zawód: Szpieg, Troy, Babel, Gladiator, Asterix i Obelix misja Cleopatra, Snajper no i oczywiście nie można zapomnieć o Grze o Tron. W tym roku to kin wejdą kolejne filmy z fragmentami kręconymi w Maroku: Mission Impossible V i najnowszy James Bond, Spectre. Niesamowita sceneria, egzotyka a także studia filmowe przyciągają coraz więcej producentów do tego niezwykłego kraju. Spowodowało to rozwój nie tylko biznesu filmowego ale również edukacji. Ludzie z całego świata przyjeżdżają do Maroka studiować produkcje filmowe.

Tak więc czas zabawić się w kamerzystę i stworzyć kolejny film. Tym razem o przygodach dwójki troszkę zwariowanych ludzi...Tak wiec czas w drogę...

Maroko postanowiliśmy zwiedzać samochodem. Daje nam to swobodę jak i możliwość dojechania w miarę szybko z miasta do miasta. Wiele ludzi nas uprzedzało ze po Maroku się jeździ źle a ludzie to wariaty....no chyba nie może być trudniej niż na Manhattanie. Okazało się jednak ze może. Tutaj specjalne podziękowania dla kierowcy, który dzielnie i cierpliwie walczył z samowolka jaka panuje tu na ulicach (zwłaszcza w miastach) a do tego miał biegówkę. Już odbierając samochód z wypożyczalni Pan powiedział ze to normalne w Maroku, że samochód ma tak dużo otarć. Darek w całej historii wypożyczeń samochodów (a ma ich trochę na swojej liście) jeszcze nie widział tak wypunktowanej deklaracji odbioru samochodu. Po prostu samochód ma otarcia wszędzie.

Nasz pierwszy przystanek to miasteczko El Jadida. Niewielkie portowe miasteczko założone przez Portugalczyków, była to też ich ostatnia osada w Afryce (aż do roku 1769). W 2004 roku miasto to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie mieliśmy wiele planów do zwiedzania.....ogólnie chcieliśmy zobaczyć miasteczko portowe i jak żyją ludzie poza dużymi miastami. Zdecydowanie widać tam większą biedę, zaskoczyła nas też negatywnie ilość śmieci na ulicy, ogólnie ludzie mało używają koszy na śmieci (przykre). Ponieważ było to nasze pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy a nasz samochód stał zaparkowany na ulicy ze wszystkimi naszymi bagażami postanowiliśmy podejść tylko nad wybrzeże i zobaczyć panoramę miasta z murów obronnych.

Oczywiście nie udało nam się przejść ulicami bez bycia zaczepianym przez lokalnych sprzedawców pamiątek. To nie było dla nas zaskoczeniem i twardo udawaliśmy że jesteśmy z wycieczka i mamy mało czasu. Ale zaskoczyło nas jak oni dobrze mówią po polsku. Poza oczywistym dzień dobry potrafili powiedzieć zapraszam do mojego sklepu, jak się masz, dziękuje itp. Do tego mieli bardzo ładny akcent.....miło...widać że dużo Polaków tu przyjeżdża i dobrze...świat jest aby go zwiedzać.

Z nad wybrzeża do Marrakeszu było ok 200 km więc czekało nas parę godzin jazdy. Dlatego nie tracąc czasu ruszyliśmy w drogę do naszego hoteliku (riad), który znajduje się na obrzeżach miasta. Tu już nie jechaliśmy autostradą tylko lokalną drogą gdzie użytkownikami nie koniecznie były samochody. Na drodze było dużo pieszych, rowerzystów a także niezliczona ilość osiołków, które ciągły wozy pełne ludzi, owoców, warzyw i innych produktów...nie można też zapomnieć o baranach, które przewijały się od czasu do czasu.

Musimy przyznać że ostatni odcinek drogi do hotelu dał nam do myślenia czy my aby na pewno mamy tu hotel ale jak dotarliśmy to przywitały nas 4 osoby i sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu. Piękny hotel/riad (Palais Riad Bérbère), ogrodzony bramą (przynajmniej nie będziemy się bali zostawić tu auto jak pojedziemy w góry). Riady charakteryzują się dużą gościnnością i domowym przyjęciem. Poczuliśmy to od pierwszych chwil. Oczywiście przywitano nas herbatką z mięty, właściciel oprowadził nas po posesji, porozmawiał z nami, poopowiadał co zobaczyć, co robić a najbardziej nam się spodobało, że powiedział że śniadanie będzie o której chcemy. Jak wstaniemy to nam zrobią....super. Zamówiliśmy kolacje (też przyrządzaną specjalnie dla nas) a do kolacji wzięliśmy wino, które musimy Panu odkupić....bo oficjalnie nie może nam sprzedać. Jak się okazało Maroko ma własne wina...całkiem nie głupie.

Jutro dzień pełen wrażeń, czeka na nas Marrakesz....tak wiec dobranoc.

PS. Muszę wspomnieć, że Darek jest chyba aktualnie najbardziej podejrzanym gościem Maroka. Najpierw na lotnisku nie chcieli nas wpuścić bo mieliśmy w walizce nóż i musieli sprawdzić czy aby na pewno Darek nie jest notowany....na szczęście nie jest i nóż nam oddali. Potem zatrzymała nas policja za przekroczenie prędkości ale jak powiedzieliśmy Hello zamiast Bonjour czy Assalaamu'Alaikum (witam po arabsku) to nas puścili.....pewnie stwierdzili że się z nami nie dogadają. No a na zakończenie dnia w hotelu daliśmy Panu polski paszport w którym Darek nie ma ani jednej pieczątki więc teoretycznie jest nie legalnie (nie legalnie jako polak)....ehhh...przygoda, przygoda....

Read More

2015.09.06-07 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 2 i 3)

Acadia, mimo, że położona jest na wybrzeżu, ma północno-kontynentalny klimat. Czyli w lato cechuje się on zimnymi nocami i dosyć wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Natomiast zimy bywają długie i mroźne. Mając to na uwadze o 6:45 byliśmy już po szybkim małym śniadanku w drodze na hike.

Nasz hotel, Holiday Inn Resort, znajduje się w miasteczku Bar Harbor, które jest na granicy parku. W związku z tym po 15 minutach jazdy samochodem byliśmy już na parkingu przy szlaku Precipice. Szlak ten jest najtrudniejszym szlakiem w całym parku, przypominał nam tatrzańską orlą perć. W maju byłem w parku Zion w Utah i zrobiłem Angels Landing, który należy do 10 najtrudniejszych hików w Stanach. Może hike w Zion miał większą ekspozycję, ale nie miał aż tyle pionowych odcinków do pokonania co hike w Acadi. Dużo drabinek, poręczy i innego rodzaju uchwytów metalowych.

O 7 rano temperatura była tylko 11C, ale słoneczko na bezchmurnym niebie skutecznie nagrzewało skały. Jak zwykle przy takich trasach, na dole jest wiele ostrzeżeń, które mówią o niebezpieczeństwach, jakie występują na tej prawie pionowej trasie.

Na samym początku już było parę odcinków technicznych, pewnie w celu sprawdzeniu ludzi, aby później przy większej ekspozycji nie było problemów. Z tego parkingu prowadzi na szczyt też inna trasa Orange-Black/North Rim dla ludzi, którzy mają lęk wysokości. Tą drugą trasą postanowiliśmy schodzić. Trasa jest łatwiejsza i prawie w ogóle nie ma odcinków technicznych. Z obu tras widoki są przepiękne o czym się później przekonaliśmy.

Aby wyjść na szczyt trzeba wspiąć się około 1000 ft. na odcinku 1 mili. Szlak jest zróżnicowany i jest trochę płaskich półeczek skalnych, a także wiele pionowych kominów. Szedłem mniej więcej półtorej godziny robiąc wiele zdjęć i nagrywając. Co krok widoki stawały się coraz ciekawsze, jak również temperatura się podnosiła.

Szczyt został osiągnięty parę minut przed 9. Spotkaliśmy tam parę osób, którzy również podziwiali przepiękne widoki i się cieszyli, że nie muszą tego robić w upale. Było już ciepło. Pot lał mi się po oczach, tak więc nie wyobrażam sobie robić tego w późniejszych godzinach. Biorąc pod uwagę ile widzieliśmy tam samochodów dzień wcześniej na pewno i dziś będą tłumy ludzi, którzy robią to w samo południe. Współczujemy. Trasa jest dwu kierunkowa więc przy większej ilości osób oczekiwanie na drabinki może zając trochę czasu, co przy upale i zerowym cieniu na pewno nie należy do przyjemności.

Ze szczytu widać było całe miasteczko Bar Harbor i wiele małych wysepek należących do Parku Acadia. Wyjaśniła się nam również zagadka dlaczego miasteczko to jest dość drogie. W porcie stały dwa duże statki (cruise), które przywożą tysiące ludzi, żądnych wydania pieniędzy, zjedzenia świeżego homara i pokupowania wielu pamiątek. Prawie jak na Bermudach czy w Juneau na Alasce.

Ze szczytu w dół, albo w dalsze części parku prowadzi wiele szlaków. Spotkaliśmy ludzi, którzy planują zrobić kilkunastu-milowe hiki. My musieliśmy opuścić hotel przed 11 rano więc niestety nie mogliśmy się zagłębić bardziej w park. Zeszliśmy trasą North Rim, która potem połączyła się z trasą Orange-Black. Trasa szła bardziej północnym zboczem góry, a co za tym idzie widoki były troszkę inne.

Trasa ta również schodziła ostro w dół, ale te strome odcinki miały schodki....takie prawdziwe schodki. Szkoda, że nie były ruchome......

Po godzinie byliśmy już na dole. Nie ma to jak o 10 rano być już po hiku i mieć cały dzień na zwiedzanie przed sobą. Bardzo polecamy ten hike ale w godzinach rannych. Później jest zdecydowanie za gorąco. Szlak jest czynny tylko parę miesięcy w roku ze względu na trudności, a także okres wylęgarni ptaków.

O 11 spakowani, wymeldowani ruszyliśmy zwiedzać dalsze części Acadi, resztę wyspy Desert Island jak i południowe wybrzeże Maine. Nie mieliśmy żadnych szczególnych punktów zaplanowanych na dziś poza przejechaniem się wybrzeżem i zobaczeniem co to miejsce ma nam do zaoferowania. Tu lekko skłamałem, bo był jeden punkt, który Ilonka wrzuciła na listę, a była to restauracja z najlepszymi homarami w całym Maine. Ale o tym później......

I tak oto jechaliśmy sobie wybrzeżem Desert Island, przejeżdżając przez małe miasteczka. Udało nam się też dojechać do latarni morskiej, których jest tu oczywiście bardzo dużo.

Tak pięknego dnia nie można marnować siedząc cały czas w samochodzie. Tak więc od czasu do czasu szliśmy w ślady lokalnych i robiliśmy sobie przerwy na skalistych wybrzeżach.

Oczywiście my nie możemy tylko siedzieć, tak więc w ruch poszły nasze zabawki i polowaliśmy aparatem i kamerą na latające mewy i leniwie łażące kraby.

Wczoraj na łódce opowiadali nam, że wybrzeże Maine ma potężne różnice wody między przypływem a odpływem sięgające ponad 10 ft, gdzie średnia na ziemi wynosi 3 ft. Dziś się przekonaliśmy o tym na własne oczy po wyschniętych dnach wybrzeża, a także po drabinkach jakie ludzie mają ze swoich przystani, żeby dostać się do łódek podczas odpływu.

I tym oto sposobem dojechaliśmy do najważniejszego punktu wycieczki, miasteczka Bernard w którym to znajduje się restauracja Thurston's Lobster Pound. Zarówno Yelp jak Tripadvisor polecają to miejsce jako jedno z najlepszych aby zjeść całego homara. Muszę przyznać, że byłem w szoku bo na tym odludziu ciężko było znaleźć parking na samochód. Taka ilość ludzi przyjechała zjeść te pychoty.

Menu restauracji było bardzo proste....homar...natomiast pod różnymi postaciami. Być w Maine i nie zjeść całego homara to tak jak być w południowej Hiszpanii i nie zjeść prawdziwej szynki iberyjskiej. Jak to w takich miejscach, swoje musieliśmy odstać w kolejce do wybrania sobie homara. Całe zamówienie polega na tym, że podchodzi się do lady, mówi się czy chcesz dużego czy małego i pani na twoich oczach wyławia go z baseniku.

Kładzie na wagę jeszcze żywego, dostajesz numerek i twój homar ląduje w gorącej gotującej się wodzie.

No i po 15 minutach przynoszą ci całego homarka i życzą smacznego. No i teraz zaczyna się zabawa. Trzeba go sobie samemu poobdzierać ze skorupy i wiedzieć co dobre a co nie.

Nie mamy dużego doświadczenia w jedzeniu tego typu potraw ale podpatrując innych i po oglądnięciu paru filmów na YouTube udało nam się wygrzebać z niego całe mięsko. Homar był przepyszny, świeżutki i bardzo delikatny.
Z restauracji widać, mały port gdzie cały czas przypływały kutry rybackie ze świeżutkimi homarami a na podwórku restauracji były stosy klatek, które służą do łapania homarów.

Pojedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Portland gdzie mieliśmy kolejny hotel. Wybrzeże Maine wygląda jak ręka z kilkunastoma długimi paluchami, każdy na kilkadziesiąt mil. My postanowiliśmy zjechać jednym z nich na sam dół, i tak drogą numer 96 zjechaliśmy do miasteczka Ocean Point. Ciekawa droga wiedzie przez w miarę biedne, ubogie wioski aż kończy się o wiele bogatszą. Widać to po domach i samochodach. W Ocean Point byliśmy w idealnym momencie, udało nam się uchwycić zachód słońca, usiąść na skalistym wybrzeżu i patrzeć jak Maine idzie spać.

Kolejny dzień (poniedziałek) trzeba było już wracać do domu. Dłuższą część spędziliśmy w samochodzie z małymi przerwami na oglądanie po drodze ciekawszych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje Cape Elizabeth. Małe miasteczko położone poniżej Portland. Ma ono dwie główne atrakcje, a właściwie to dwa główne parki. Jeden to state park, który ma fajną plaże, jak przystało na Maine, oczywiście skalistą.

Drugi park to Fort Williams, ze sławną latarnią morską. Park dość duży, ładnie położony w którym można miło spędzić czas.

Jak to bywa w długie weekendy, powrót do Nowego Jorku to nieustanna walka z korkami. Ponieważ ja nie lubię stać w korkach, więc pilot Ilonka miała o wiele więcej roboty niż ja, bo musiała co chwilę wynajdywać jakieś objazdy małymi lokalnymi dróżkami. Tym oto sposobem mogliśmy też sobie oglądać ME and NH nie z autostrad, tylko z małych, krętych dróżek. Bardzo nam się spodobała ta część północnego Atlantyku. Już wypatrujemy w przyszłość i planujemy kolejne wypady w te rejony, oczywiście dalej na północ. No bo jak tu nie pojechać do Nowej Szkocji, Nowej Fundlandii czy Labradoru. Tam już raczej nie samochodem, tylko samolotami i promami. Wymaga to więcej planowań i przygotowań, ale jak to Ilonka mówi, jak chcesz to znajdziesz sposób........

Tym oto sposobem minął nam kolejny cudowny wyjazd. Jest to dla nasz szczególny wpis, bo w ten weekend minął rok jak stworzyliśmy tego bloga. I ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu mamy już 60 wpisów co oznacza, że publikujemy więcej niż jeden tygodniowo. To chyba oznacza, że trochę lubimy podróżować. Czasami bliżej, czasami dalej ale jak najczęściej w nowe, nieznane miejsca. Miejmy nadzieję, że kolejny rok przyniesie nam przynajmniej tyle samo, a może i więcej wpisów z nowych miejsc na naszej planecie....

Read More

2015.09.04-05 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 1)

Acadia jest najstarszym parkiem narodowym powstałym na wschód od rzeki Missisipi. Nie ma wiele parków na wschodnim wybrzeżu a tym bardziej na północnym wschodzie (tylko Acadia)....a myśmy tam jeszcze nigdy nie byli....trzeba to szybko naprawić.

Zawsze chcieliśmy zobaczyć Nową Szkocję i poszarpane skaliste wybrzeża specyficzne dla wschodniej Kanady. Niestety aby zwiedzić Nową Szkocjępotrzebujemy troszkę więcej dni, ale park Acadia da nam przedsmak tego co możemy zobaczyć jadąc dalej na północ.

Tak więc zaopatrzeni w aparaty i kamerę wyruszyliśmy w drogę. Mamy nadzieję spotkać dużo fok, wieloryby, oczywiście homary, a także dużo ptaków i innych zwierzątek. Homary to nie tylko będziemy oglądać ale też jeść. Jak sprawdzałam wstępnie menu restauracji, to tam homary dodają do wszystkiego, nawet do Bloody Mary.

Jak to bywa z pięknymi miejscami, zazwyczaj są one mało dostępne. W tym przypadku nie ma problemu z drogą ale z jej długością. Z naszego domku do parku jest 480 mil (ok. 800 km). Uppsss....długa droga przed nami – normalnie można to zrobić w 7,5 h ale jest długi weekend więc zakładaliśmy, że niestety parę godzin będziemy musieli spędzić w korkach. Dlatego Darek wyjechał wcześniej aby zdążyć przed korkami a ja dogoniłam go w New Haven pociągiem. Dobra opcja jeśli chce się zaoszczędzić ok 2h stania w nowojorskich korkach. No i udało się...aż tak bardzo nie nadawaliśmy na korki i udało nam siędotrzeć do hotelu jeszcze przed 23, po ok. 10h w trasie. Oczywiście nie obyło się bez przepysznej kolacji, zjedzonej na parkingu w Maine....szef kuchni serwował najlepsze naleśniki z jabłkami z cynamonem, które były pieczone dziś rano. Pychota....tysiąc razy lepsze niż jakieś McDonald's....

Acadia słynie ze skalistych wybrzeży, niespotykanych zwierząt i ptaków, ale przede wszystkim z góry Cadillac, która to jest najwyższą górą na wybrzeżu Północnego Atlantyku. Od Meksyku aż po biegun. Tutaj też po raz pierwszy można oglądać wschód słońca w Stanach Zjednoczonych. Tak więc nie mogło być inaczej jak wyjść na nią. Tak więc po pysznym śniadanku ruszyliśmy prosto na spacerek na górę Cadillac.

Góra Cadillac jest tak popularna, że można na nią wyjechać samochodem. Podobno bardzo dawno temu była tam kolejka linowa, która teraz została zastąpiona drogą samochodową. My oczywiście nawet nie myśleliśmy wyjeżdżać samochodem i wybraliśmy hike. Na szczyt prowadzi parę szlaków, ale najładniejszy i najbardziej widokowy jest North Rim Trail.

Potwierdzamy, widoki były przepiękne i większość czasu szło się ponad lasami ładnie odkrytą granią. Szczyt nie jest wysoki (1530 ft. / 456 m) więc i spacerek nie był za długi ale fajny bo było dość stromo pod górę, przepiękne widoki i na szczęście jeszcze nie za gorąco. Nie zazdrościmy tym co wychodzą na ten szlak w południe. Im to musi ładnie przygrzać słoneczko.

Dochodząc na szczyt przeraziła nas ilość ludzi. Dużo samochodów, autobusów i pełno turystów w japonkach. Na szczycie jest platforma widokowa ale warto zejść troszkę ze szlaku i skałkami podejść bliżej wybrzeża. Można stamtąd podziwiać piękny widok na zatokę, ocean, wybrzeże i małe wysepki porozrzucane po oceanie.

Podelektowaliśmy się widokiem, po testowaliśmy nowy sprzęt (każdy ma swoje zabawki) i ruszyliśmy na dół bo czekały na nas inne atrakcje w parku. Jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach przez cały park prowadzi droga, na której są zatoczki i parkingi aby zobaczyć różnego rodzaju atrakcje. My polecamy jednak wejść w park i przejść się na jakiś spacerek. Każdy park oferuje szlaki od bardzo łatwych po bardzo trudne tak, że każdy znajdzie coś dla siebie. Park Acadia jest wyjątkowy pod tym względem, bo pomimo, że ma stosunkowo mały obszar, to ma wszystko...od piaszczystych plaż po górki gdzie musisz się wspinać używając klamer i łańcuchów. Szlak z klamrami zrobimy jutro, natomiast dziś przyszedł czas na plażę...

Dojeżdżając do Sandy Beach najpierw przeraziła nas ilość samochodów. Oczywiście parking jest pełny, a auta parkują wzdłuż drogi. Podobno jest to bardzo polecane i piękne miejsce. My zwolennikami plaży nie jesteśmy, ale widać, że większość ludzi jednak preferuje leżakowanie. Plaża ładna choć nie do końca jest piaszczysta. Powstała ona z muszelek i innych skorupek, które przyniosło tu morze. Z daleka wygląda jakby to naprawdę był piasek, natomiast z bliska przypomina to bardziej mały żwirek. Z plaży można się przejść do Thunder Hole i Otter Clif. My do obu miejsc podjechaliśmy samochodem. W parku jest opcja schuttle bus. Można zwiedzać całą wyspę od miasteczka Bar Harbour po park Acadia autobusem. Niestety jeździ on tylko w jednym kierunku. I czasem może to wydłużyć podróż. My wybraliśmy wolność własnego auta.

Thunder Hole to miejsce gdzie w czasie dużego przypływu, woda uderza w skały z taką prędkością, że ciśnienie wody wybija ją na 120 ft (35 m) do góry, towarzyszy temu huk, który przypomina wyładowanie pioruna. Jak myśmy byli to woda miała niski poziom i wtedy to tylko dziura w skale. ​

Otter Clif wraz z Otter point zdecydowanie polecamy. Z Otter Clif warto przejść się do Otter Point. Ścieżka prowadzi samym wybrzeżem tak wiec z jednej strony ma się ocean i skaliste wybrzeże, a z drugiej lasek oddzielający od gwaru ludzi i samochodów.

Otter Point to bardziej plaża, tym razem skalista. Pomimo, że dość dostępna to nie było na niej tłumów a też jest wystarczająco dużo miejsca, aby każdy znalazł sobie miejsce na chwilkę odpoczynku, pooglądaniu oceanu no i przede wszystkim porobieniu zdjęć mewom.

Po Otter point zaczęliśmy zawracać do Bar Harbour gdzie mieliśmy hotel i skąd wypływaliśmy w rejs oglądać foki i zachód słońca. Wschodnia część wyspy jest bardziej w lądzie, ale też ma kilka ładnych punktów które warto odwiedzić. Są to głównie jeziora. Najpopularniejsze jest Jordan Pond, tam niestety nie udało nam się zdobyć miejsca na parkingu więc pojechaliśmy nad mniejsze jeziorko, Buble Pond. Piękne jeziorko i prawie nie ma tam ludzi.

Tym oto akcentem zakończyliśmy zwiedzanie parku Acadia na dziś. Wieczorem popłynęliśmy rejsem oglądać foki i inne zwierzątka. Jako pierwsze stworzenie zobaczyłam meduzę (jellyfish). Byłam w szoku, że one są aż tak duże.

Meduz było dużo w wodzie ale jeszcze więcej było boi. Z początku myśleliśmy, że są to boje wskazujące gdzie są skały itp. Ale nasz statek wcale nie zwracałna nie uwagi.

Jak się okazało my się w ogóle nie znamy na życiu morskim. Do tych boi są przyczepione kratki na homary. Było ich multum....ale tak naprawdę strasznie dużo.

Pierwsze pół godziny rejsu oglądaliśmy park Acadia z wody (ciekawa perspektywa) i słuchaliśmy ciekawostek z życia wyspy. Większość wyspy zajęta jest przez park, ale obszary nie zajęte to przepiękne rezydencje położone oczywiście na wybrzeżu. Większość tych domów należy do sławnych ludzi i ich rodzin, rodzina Rockefeller czy JP Morgan to tylko przykłady. Rodzina Rockefeller miła tam tyle ziemi, że nawet byli w stanie podarować parkowi ponad 50 mil (80 km) wybrzeża.

Kapitan troszkę przyspieszył i podpłynęliśmy pod wyspę na której leniuchują foki.

Mieliśmy szczęście i troszkę ich tam leżało brzuchami do góry. Foki stwarzają wrażenie bardzo leniwych i ociężałych zwierząt. Prawda jest jednak inna. Potrafią one wytrzymać pod wodą bez oddychania do 30 minut, zanurkować na głębokość 1500 ft (450 m), a także przepłynąć odcinek jeden mili w 4 minuty.

Park Acadia słynie też z bardzo unikatowych ptaków. Na tym się nie znamy ale rzeczywiście było ich trochę na wyspie. I w okolicy latarni, która jest podobno najbrzydszą latarnia w Maine....no nie jest za urokliwa ale, że najbrzydsza to powiedział nam przewodnik.

Rejs zakończyliśmy zachodem słońca....jak zwykle przepięknym...jednak wraz z zachodem słońca wcale nie kończył się nasz dzień.

Po intensywnym dniu zwiedzania przyszedł czas na odpoczynek. A odpoczynek trzeba zacząć od kolacji....a na kolację nie może być nic innego jak homar. Wybór padł na Finback Ale House. Nazwa wskazuje na bar, ale tak naprawdę jest to restauracja z bardzo fajnym barem. Dobre jedzonko mają.

Na przystawkę były lokalne ostrygi, a na główne danie oczywiście homar. Tym razem zamówiliśmy tylko szczypce i ogon. Jutro mamy zamiar pojechać na sam koniec wyspy i zamówić, żywego, całego homara którego gotują na poczekaniu.

Po obfitej kolacji, przyszła pora na troszkę sportu, szybka gra w tenisa i do spania bo jutro trzeba wcześnie wstać. Jutro chcemy zrobić hike po dośćosłonecznionych skałkach, więc lepiej jest go zrobić przed śniadaniem.

Read More

2015.08.07-09 Macomb East & South Dix, Hough, Adirondacks, NY

4:33 rano, budzik już od 3 minut nieustannie dzwoni w namiocie. Bardzo nam się nie chce wychodzić z ciepłych śpiworów, zwłaszcza, że na zewnątrz jest tylko 9C. Gdyby nie to, że camping Sharp Bridge znajduje się w przepięknym parku Adirondack to pewnie byśmy dłużej pospali.

Wczesna pobudka jest wymagana żeby zrobić to co mamy zaplanowane. W planie mamy przejść całe pasmo Dix. 5 szczytów, 17.5 mili i 5000 stóp do góry i na dół.
Dużo szlaków w tym rejonie zaczyna się nad jeziorem Elk.

Jest tam mały parking na 20-25 samochodów. W weekendy w lato żeby mieć miejsce na parkingu trzeba być wcześnie rano, bo inaczej musisz parkować 3 mile wcześniej nad innym jeziorem, Clear Pond. To niestety wydłuża hike o 6 mil (3 mile w każdą stronę), i zrobienie tego co mamy zrobić staje się raczej niemożliwe. ​

Na parkingu byliśmy o 6:45. Niestety było już za późno żeby się załapać na wolne miejsce. Jak się później dowiedzieliśmy, ludzie przyjeżdżają dzień wcześniej, parkują, idą parę mil z namiotami i dopiero dalej w lasach się rozbijają. Następnego dnia mają już mniej mil do zrobienia. Następnym razem my też tak zrobimy. Nie potrzebny jest żaden permit ani rezerwacja.
Nad jeziorem Elk jest też prywatny ośrodek wypoczynkowy. Poszliśmy się zapytać czy możemy zaparkować tutaj samochód i oczywiście coś za to zapłacić. Bardzo niemiła starsza pani już w drzwiach z bardzo nieszczęśliwą miną powiedziała, że na każde nasze pytanie prawdopodobnie powie nie. Oczywiście na parking powiedziała NIE. Niech spada na drzewo.
Ja z Ilonka i plecakami zostaliśmy na parkingu przy trasie i zaczęliśmy analizować hike, a siostra zjechała samochodem na dół na parking przy Clear Pond. Powiedziała, że potrzebuje dobrą rozgrzewkę przed hikiem i się przebiegnie do góry te 3 mile. Rozgrzewka się do końca nie udała, bo akurat jechał jakiś samochód do góry i ją podrzucił. Tutaj chciałem podziękować dobremu kierowcy....
Niestety zamiast wyjść o 6:45 rano, wyszliśmy o 8:00. Miejmy nadzieję, że to opóźnienie nie pokrzyżuje nam planów.

Pierwsze dwie mile szło się szeroką, oznakowaną, dobrze przygotowaną trasą. Po niecałej godzinie doszliśmy do strumyka Slide, gdzie zaczynał się nasz prawdziwy hike.
Oznakowany szlak prowadzi tylko na jeden szczyt, Dix Mountain (który zrobiliśmy rok temu). Na resztę szczytów nie ma wytyczonych szlaków, są tylko ścieżki wydeptane przez lokalnych i oznakowane kopczykami z kamieni. Ścieżki te nie są przygotowane dla dużej masy turystów. Nie mają żadnych zabezpieczeń, oznaczeń i często też trzeba się przedzierać przez gęste chaszcze. Zakupiliśmy nową topograficzną mapę tego rejonu, gdzie te wydeptane ścieżki są już zaznaczone, a także na internecie pościągaliśmy dokładniejsze satelitarne mapy, które załadowaliśmy na GPS i telefony. Tak uzbrojeni ruszyliśmy na jedną z najmniej uczęszczanych części Adirondack, Dix Wilderness...!!!
Pierwszy szczyt Macomb 4405 stóp wysokości.

Początek był łatwy. Ścieżka szła do góry wzdłuż wyschniętego strumyka. Dobrze, że wcześniej wyczytałem, że ten rejon jest bardzo suchy i że trzeba dużo wody ze sobą wziąć, bo w lato wszystkie strumyki mogą być wyschnięte i o wodę może być ciężko. Mieliśmy do pokonania 2200 stóp na odcinku niecałych dwóch mil. Początek nie był stromy, więc zaczęło nas to martwić, że końcówka będzie ostra do góry. Poziomice na mapie tylko to potwierdzały.

Po pół godzinki "spacerku" zobaczyliśmy dlaczego ten szlak nie jest dopuszczony dla dużej masy turystów. Trasa zaczęła iść bardzo stromo do góry przez 800 stóp z nachyleniem 40-45 stopni.

Szło się do góry po skałach albo po rumowiskach skalnych i trzeba było uważać żeby nie spowodować lawinki skalnej, bo ludzie idący pod nami mieliby problem.

Rumowisko skalne skończyło się lasem gdzieś 500 stóp w pionie do szczytu. Las był bardzo stromy z dużą ilością skał i głazów, gdzie napęd na 4 często był wymagany. Powspinaliśmy się troszkę i w końcu naszym oczom ukazał się pierwszy szczyt,, Macomb.

Na szczycie już było parę osób którzy odpoczywając posilali się i podziwiali widoki. Poszliśmy w ich ślady. Krótka przerwa była nam potrzebna. Pogoda była świetna, nie za gorąco, brak wilgotności, słoneczko przebijało się przez chmurki i lekki wiaterek ochładzał nasze spocone ciała.

Trail mix, energetyczny napój, trochę czekolady i do roboty. Jeszcze dużo przed nami. Następny cel to South Dix, 4060 stóp. Nawet łatwe, leśne, kilkuset stopowe zejście do dolinki między szczytami i już byliśmy na 3760. Do szczytu South Dix mieliśmy tylko 300 stóp do góry. Tutaj jednak już było ciekawie. Lasu nie było, natomiast znowu pojawiły się skały, które towarzyszyły nam już prawie do samego szczytu.

Szczyt South Dix niestety jest zalesiony, więc nawet nie robiliśmy żadnej przerwy tylko dalej kontynuowaliśmy nasz hike do kolejnego szczytu, East Dix, 4006 stóp, który jest oddalony o jedną milę. Szlak prowadzi zalesioną granią, lekko obniżając się do dolinki. Czasami natrafiały nam się większe spadki, albo potężne korzenie drzew, które spowalniały nasze tempo.

Dolinkę osiągnęliśmy na wysokości 3700 stóp. Tutaj teren się zmienił i trasa zaczęła ostro piąć się do góry, żeby po 300 stopach osiągnąć szczyt East Dix.

Było już koło 1:30 po południu, głód zaczynał nam doskwierać, więc postanowiliśmy tutaj zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść lunch z przepięknym widokiem na cały rejon Dix.
Przyjemnie było sobie ściągnąć buty, wyłożyć się na skałach i przekąsić bułkę z dobrą, polską konserwą.

Na szczycie spotkaliśmy parę, która ma taki sam zamiar jak my przejść wszystkie szczyty. Oni mieli ułatwione zadanie, bo spali w lesie i ich cała trasa miała tylko 12 mil, a nie tak jak nasza 17. Po krótkiej rozmowie z nimi udaliśmy się dalej w naszą wycieczkę, tym razem w kierunku szczytu numer 4, Hough, 4409 stóp.

Żeby tam się dostać musieliśmy wrócić na South Dix, skręcić na północ i zejść do dolinki na wysokość 3900. Widać było, że tutaj już mniej ludzi chodzi, bo często musieliśmy się przedzierać przez gęste, ostre krzewy, które zostawiały piękne ślady na naszych rękach i nogach. Czasami nawet spotkaliśmy krzaczki huckleberry.

Z dolinki do szczytu Hough było tylko 0.25 mili i 500 stóp do góry. Była ostra jazda. Bardzo ostro do góry po stromych zalesionych zboczach, albo techniczne, prawie pionowe odcinki po skałach, gdzie się dwa razy trzeba było zastanowić jak to pokonać.

W końcu stanęliśmy na szczycie Hough, 4409. Przepiękne widoki.

Widać było prawie cały nasz hike na piąty szczyt, najwyższy na naszej wyprawie, Dix, 4857 stóp. Wow, to aż tak daleko, pomyślałem......

Była już 4 po południu, obliczyliśmy, żeby zrobić do końca hike potrzebne nam jeszcze jest 5 godzin + 1 godzina na dostanie się do samochodu. Czyli przewidywany powrót do samochodu na 10 wieczór. Trochę późno, zwłaszcza, że jeszcze musimy jechać godzinę na camping, zjeść dobrą kolację z grilla i troszkę odpocząć przy ognisku. Na szczycie spotkaliśmy tą parę z poprzedniego szczytu, oni powiedzieli, że idą dalej, ale im zostało tylko 3 godziny, bo ich namiot jest niedaleko w lesie nad strumykiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że zawracamy i robimy to wszystko następnym razem z namiotem.
Do pokonania i tak nam jeszcze zostało parę mil i w sumie nam to zajęło 3 godziny. Schodziliśmy ścieżką koło Lillian Brook, która jak wszystkie ścieżki w tym rejonie, nie rozpieszczała.

Początek był bardzo stromy, dopiero po jakieś mili teren stał się łatwiejszy i można było nadrobić stracony czas.
Po kolejnej mili dotarliśmy do jedynego szlaku w tym rejonie i nim szliśmy przez kolejne 3 mile, aż do parkingu nad jeziorem Elk.

Po drodze widać było dużo namiotów, ludzi którzy podzielili ten hike na 2 dni, a nie chcieli go zrobić w jeden dzień. W jeden dzień jest to do zrobienia, ale musi się wyjść o 6 rano, a nie o 8 jak my. Wszystko zawalił brak parkingu. Teraz tylko został nam dojazd na camping, po drodze zakup drzewa u lokalnego drwala. W Adirondack mają świetną cenę za drzewo. To wszystko kosztowało nas $12.

Nie chciało by mi się za te pieniądze po nocy chodzić po lesie i zbierać drzewo. Lepiej usiąść przy ognisku w wygodnym stołku i odpoczywać.

Kolacja była obfita. Wpierw był bigos sheriffa. Przepyszny...!!!! Dziękujemy....

A na główną część kolacji były oczywiście steaki z sałatką, z ziemniaczkami z ogniska i świetnym winkiem Favia z Napa Valley.
Następnego dnia nigdzie nam się nie spieszyło, więc dopiero wyjechaliśmy późnym popołudniem. Podoba mi się ten kemping, bo można siedzieć w niedzielę do późna i nikt cię nie wygania, albo każe płacić za kolejny dzień.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad Lake George, żeby zjeść jakąś rybkę na lunch.

Byliśmy w Boardwalk Restaurant & Marina. Fajnie położona knajpka z przeciętnym jedzeniem. Nastawiona na masową produkcję. Da się zjeść, ale nic specjalnego.
Z Lake George zostało tylko 4 godzinki i już byliśmy w NY.

Świetny weekend ze wspaniałym hikiem. Uwielbiam Adirondack, ciekawe góry, mało ludzi, dużo szlaków i lokalnych ścieżek. W Adirondack jest elitarny klub, nazywa się ADK 46ers. Członkiem może być każdy, kto wyszedł na 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Po tym hiku zaliczonych mamy już 19, zostało "tylko" 27. Ubywa, ubywa.......
W Październiku planujemy kolejny wyjazd w ten rejon to pewnie jeden albo dwa zdobędziemy.

Read More
Bermuda Ilona Bermuda Ilona

2015.07.26 Bermuda (dzień 2)

Good Morning, have a Bermuda-full day!
Tak nas przywitał pracownik hotelu przy wymeldowywaniu się. Po szybkim śniadaniu, nie tracąc czasu ruszyliśmy na wschodni koniec wyspy do miasteczka St. George's. Jest to najstarsze miasto na wyspie. Podobało nam się dużo bardziej od bogatego Hamilton.

Do St. George's pojechaliśmy autobusem i przejazd zajął nam ok. 1h. Im bardziej zbliżaliśmy się do St. George's tym bardziej nam się podobała okolica. Domy były bardziej zadbane a ilość hoteli zdecydowanie malała.

St. George's jest początkiem Bermud. Wyspa pierwotnie nazywana przez żeglarzy „Diabelską Wyspą” została osiedlona kiedy w 1609 rozbił się na niej Angielski statek. W 1612 roku wyspa oficjanie została uznana przez koronę angielską i wysłano statek z pierwszymi prawdziwymi osadnikami. St. George przez pierwsze 200 lat był stolicą kraju, która następnie została przeniesiona do Hamilton. Dziś St. George jest uznany przez UNESCO za kulturowe dziedzictwo świata.

Żałujemy, że nie mogliśmy spędzić więcej czasu w tym miasteczku ale udało nam się zobaczyć parę ciekawostek. Jako pierwszy odwiedziliśmy Secretary Road Cemetery na którym chowano wiele żołnierzy w 19-20 wieku. Najsłynniejszy był pogrzeb gen. George Samson w 1923 roku.

Następnym przystankiem był fort Świętej Katarzyny. Fort budowany w 17 wieku przeszedł kilka rozbudowań. Ostatnie udoskonalenia były w 1793 roku a w czasach pierwszej i drugiej wojny światowej służył za miejsce treningów.

Tak zwiedzając doszliśmy do Tobacco Bay. Jest to jedna z najpopularniejszych i najładniejszych plaży nie tylko w St. George's ale na całych Bermudach.

My byliśmy stosunkowo wcześnie i na szczęście znów nie było dużych tłumów. Plaża jak i cała zatoka jest przepiękna a uroku dodają jej skały wystające gdzie nie gdzie z wody.

Przyszedł czas powrotu. W końcu musieliśmy dziś jeszcze złapać samolot powrotny. W drodze na przystanek udało nam się jeszcze odwiedzić Unfinisched Church (Niedokończony Kościół). Są to ruiny i szkoda, że kościół nigdy nie został dokończony ale z drugiej strony dzięki temu ma swój urok.

Ostatnim punktem był prawdziwy kościół. Tym razem dokończony, otwarty a jednocześnie najstarszy kościół Anglo-Katolicki poza Wielką Brytania. Początkowo był to jedyny punk zgromadzeń w mieście a w 1616 roku odbył się tu pierwszy sąd. Pierwotny drewniany kościół z roku 1612 został zastąpiony w 1713 roku kamienną konstrukcją, i powiększony w 1814.

Przyszedł czas na powrót. Lotnisko znajduje się bardzo blisko St. George's, więc dotarcie zajęło nam tylko 10 minut autobusem. Na lotnisku, spotkała nas miła niespodzianka. Odprawa celna do Stanów tam się odbywa. Zajęło nam to 15 minut a nie godzinę jak w Nowym Jorku. Nasze Global Entry o które się staramy by się tu nie przydało. Byliśmy już prawie w domku (tzn. na terenie Stanów Zjednoczonych) ale przed nami był jeszcze lot a jak sama nazwa mówi Trójkąt Bermudzki jest dość blisko. Na szczęście zagadka tego tajemniczego zjawiska, przyczyny wielu tragedii została już wyjaśniona. Pierwsze udokumentowane zaginięcie statku było w 1840 roku a ostatnie w 1971 roku. Przez ponad 100 lat zginęło w tym rejonie setki statków, yachtów i samolotów. Jak się później okazało przyczyną tych tragedii były erupcje metanu z podwodnych złóż w tym rejonie. Metan wydobywał się ze szczelin na dnie i powiększał się do ogromnych rozmiarów w miarę wypływania na powierzchnię. Powstały z wody i pęcherzyków metanu płyn ma gęstość dużo niższą niż woda, przez co znajdujące się w nim statki tracą wyporność i toną. Gaz unoszący się dalej w powietrze powodował reakcje wybuchowe w silnikach samolotów.

Nam najbardziej na Bermudach podobały się plaże. Na pewno jest to raj na ziemi dla nurków i osób uwielbiających sporty wodne. Życie podwodne jest jeszcze ciekawsze niż to na lądzie, pełno jest tam bowiem raf, grot skalnych jak i wraków statków itp. Jeśli natomiast chodzi o same miasta i ogólne wrażenie to kraj jest zdecydowanie za drogi. Dla przeciętnego człowieka tygodniowe wakacje tam są w cenie paru tygodni w Europie. Dla Nowojorczyków na pewno dodatkową pokusą jest możliwość wyskoczenia na weekend do innego kraju (nie Kanady) i przez chwilę poczuć się jak w innym świecie.

Read More
Bermuda Ilona Bermuda Ilona

2015.07.25 Bermuda (dzień 1)

Sir, have you collected all your belongings? (Czy zabrał pan wszystkie swoje rzeczy?)
Yes, I have. (Tak)
Takie pytanie oficer TSA zadał Darkowi jak przechodził przez bramki na JFK.

Jak widzicie na powyższym zdjęciu, Darek nie miał za dużo bagażu.
Zazwyczaj latamy z małą ilością bagażu, ale nigdy nie lecieliśmy międzynarodowo z samym aparatem, paszportem i kartą kredytową. Ale w końcu co więcej potrzebujemy na Bermudy na jedną noc.

Czy wiecie, ze Bermudy są tylko dwie godziny lotem od Nowego Jorku. O godzinę bliżej niż Miami. To jest tyle samo czasu co czasami potrzebujesz na dojechanie na drugi koniec NY.
Perspektywa wstawania w sobotę o 5 rano nas przerażała, ale 15 minut dojazdu samochodem na lotnisko zdecydowanie nam to zrekompensowało. Szybciej dojechaliśmy na JFK, niż potem Airtrain'em z parkingu na terminal.
Po około 1:35 wylądowalismy na Bermudach..... deszczowych Bermudach.

Byliśmy już na małych lotniskach i nie było dla nas zaskoczeniem, że musieliśmy iść na nogach z samolotu do "głównego" terminalu. To co nas jednak zaskoczyło to wygląd tego terminalu. Jest to budynek z lat 50-tych, który już miał swoje lata świetności. Bermudy żyją z turystyki, o czym się doskonale przekonaliśmy po podatkach jakie musieliśmy zapłacić kupując bilet lotniczy i rezerwując hotel. Terminal lotniska pokazał, że jednak podatki wydawane są na coś innego.

Oczywiście jak wszystko na Bermudach, deklaracje celne też były różowe. Brakowało mi jeszcze tylko różowego długopisu jak wypełniałam te deklaracje.
Bermudy promują się różowym kolorem, ponieważ jako jedni z nielicznych mają plaże z różowym piaskiem. Miejmy nadzieję, że zobaczymy to cudo natury za parę godzin.

Pewnie ze wszystkich ludzi w samolocie wygraliśmy konkurs na najkrótszy pobyt na wyspie. Nawet celnik nie mógł w to uwierzyć, ale bez niczego wbił nam pieczątkę i kazał nie tracić ani minuty i od razu się dobrze bawić. Tak więc korzystając z jego rady pojechaliśmy taksówką prosto do hotelu. Taxi wyszło $30 w lokalnej walucie. Co odpowiada dokładnie trzydziestu dolarów amerykańskich. Przelicznik jest zawsze 1:1. Może to nie jest mało jak za odcinek 12-sto milowy, ale ze względu na bardzo niskie limity prędkości i całkowity brak autostrad, kierowca jechał ponad pół godziny. W sumie w Moskwie się płaci $150 a w Tokyo ponad $300 za taxi z lotniska do centrum miasta.

Przez 30 minut podróży taksówką, nie tylko dowiedzieliśmy się wszystkich lokalnych plotek, poznaliśmy ciekawostki z życia lokalnego człowieka a także zobaczyliśmy wschodnią część wyspy.

Nasz hotel Fairmont Hamilton Princess znajduje się w centrum największego miasta na Bermudach, które jednocześnie jest stolicą tego kraju. Hamilton jest jedną z najmniejszych stolic na świecie. Liczba mieszkańców wynosi około 1800.

Ten cały wyjazd na Bermudy jest przez sieć hoteli Fairmont, w których musimy być przynajmniej raz na pół roku żeby utrzymać zniżkę jako travel agent.. No bo jak tu zrezygnować z możliwości spania w hotelu gdzie za noc płacisz ponad $500 a nas to kosztuje niecałe $100. To w połączeniu z milami Delty i perspektywą odwiedzenia kolejnej nowej strefy czasowej sprawiło, że się tu znaleźliśmy. Jest to już nasza 13 unikatowa strefa czasowa.

Nie tracąc ani minuty wyruszyliśmy zwiedzać Bermudy. Jak się dowiedzieliśmy Bermudy nie należą do taniego kraju a wręcz przeciwnie są czwartym krajem na świecie jeśli chodzi w PKB per capita. Wyprzedzają je tylko Katar, Liechtenstein i Macau. Pewnie to tłumaczy wysokie ceny wszystkich produktów w tym kraju. Od paliwa po $8 za galon po średnią cenę mieszkania, powyżej 1 mln. dolarów. Oczywiście wszędzie wliczany jest napiwek 17% i duże taksy. Przekonaliśmy się o tym płacąc za hotel gdzie cena podstawowa była $89 a z podatkami i innymi opłatami wyszło $150.
Miasteczko Hamilton przypomina nam Hamptons na Long Island. Ponieważ wyspy te nie należą do tanich to i ludzi którzy je odwiedzają nie należą do biednych. Po sklepach jakie są w miasteczku widać, że kobiety większość czasu spędzają na zakupach a mężczyźni grają w golfa.

Pomimo, że hotel znajduje się na plaży, to nie jest to ogrodzony resort i łatwo można wyjść do miasteczka. Niestety więcej jest tu ekskluzywnych restauracji niż barów z fajnym klimatem gdzie można się zrelaksować przy drinku. Tak więc szybko wzięliśmy prom na zachodnią część Bermudy, Ireland Island.

Mieliśmy nadzieję znaleźć klimatyczną knajpeczkę z lokalnym jedzeniem, a także pozwiedzać trochę ruin fortyfikacji.

Knajpkę znaleźliśmy, ale niestety poza kałamarnicami i krewetkami w kokosowej panierce nie mieli dużego wyboru rybek.

Niedaleko restauracji zaczynają się mury obronne wyspy. Niestety są one ruinami, a ich potencjał nie jest wykorzystany dla turystów. Zdecydowanie mogli troszkę lepiej to zagospodarować a turyści chętnie spędzali by tam dłuższy czas.

My po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć ruszyliśmy na poszukiwanie szklanej plaży. Legenda głosi, że angielscy żołnierze tak dużo pili alkoholu i wrzucali puste butelki do wody, że powstały plaże gdzie zamiast muszelek jest szkło. Porozbijane szkło z butelek było polerowane przez lata przez ocean i dlatego chodzenie po tej plaży jest bezpieczne i przyjemne. Niestety przypływ zalał plaże i nie dane było nam to zobaczyć.

Kolejnym unikatem jeśli chodzi o plaże na Bermudach są wspomniane już różowe piaski. Zanim jednak dotarliśmy do miejsca gdzie występują zatrzymaliśmy się zobaczyć latarnię Gibb's Hill. Działająca nieustannie od 1846 roku.

Pomimo brzydkiej pogody kupiliśmy bilety za całe $2.50 i wspinaliśmy się na górę. Na szczycie latarni jest taras z którego można podziwiać cały kraj Bermudy.

Na szczęście deszcze były przelotne i mogliśmy iść na plaże szukać różowych piasków.

Najładniejsze plaże na Bermudach można znaleźć w rejonie Horseshoe Bay. Te plaże należą do jednych z dziesięciu najładniejszych plaży na świecie. Podzielamy tą opinie, rzeczywiście są przepiękne. Mają dużo małych, romantycznych zakątków, unikatowe formacje skalne, turkusowy ocean, no i oczywiście różowy piasek.

Piasek ten nie jest cały różowy jak pierwotnie się spodziewaliśmy. Po prostu normalny piasek wymieszany jest z różowymi kryształkami.

Ponieważ pogoda nie była dzisiaj najlepsza, więc mieliśmy to szczęście że mało ludzi postanowiło spędzić sobotę na plaży.

Ciesząc się z prawie pustych plaż skakaliśmy po skałach i pstrykaliśmy dużo zdjęć.

Korzystając z naszych jednodniowych biletów na autobusy i promy za "jedyne" $19 ruszyliśmy na poszukiwania przystanku autobusowego. Pomimo, że dużo bardziej wolimy podróżować samochodem, to takiej opcji nie było na tej wyspie. Obcokrajowcom nie wolno tu wypożyczać samochodu. Pewnie ze względu na lewostronny ruch, a także na wąskie, kręte uliczki.

Jak już wspomnieliśmy, Hamilton nie jest imprezowym miasteczkiem. Udało nam się jednak znaleźć restaurację Portofino. Bardzo przytulna, włoska knajpeczka do której nie musieliśmy się przebierać w wieczorowe stroje. Pewnie dlatego tam było tak dużo ludzi.

Po pysznej kolacji mieliśmy plan kupić po piwku (może dwa) i posiedzieć na hotelowej plaży, słuchając szumu fal. Plan ten się jednak nie powiódł, bo w tym śmiesznym kraju po 21 już nie można kupić żadnego alkoholu w sklepie. Na szczęście plusem bycia w dobrych hotelach jest wiele opcji jeśli chodzi o bary i restauracje. Takim oto sposobem wylądowaliśmy w hotelowym barze 1609.

Jest to jeden z tych ekskluzywnych barów gdzie koszule i suknie są mile widziane. My nie mieliśmy takich ciuchów ze sobą, ale jedyne co mogliśmy zrobić to umyć nasze nogi całe w różowym piasku w ich infinity pool (basenie).
Wracając z powrotem do pokoju znaleźliśmy miejsce gdzie była chyba lepsza impreza niż w barze 1609. Była to jednak zdecydowanie prywatna impreza.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2015.07.17-19 Finger Lakes, NY

Amerykanom nie wiele wyszło w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę dni wolnych, ale wyszły in Summer Fridays. Idea pracy tylko pól dnia w piątki w okresie letnim staje się coraz bardziej popularna. Niektóre firmy dają swoim pracownikom każdy piątek wolny, a niektóre tylko 1-2 razy w miesiącu. Amerykanie jako jedna z niewielu gospodarek na świecie nie ma obowiązku dawać swoim pracownikom żadnych dni wolnych. Wszystko włącznie z macierzyńskim to jest tylko i wyłącznie dobra wola pracodawcy. Chciałam tu jeszcze dodać że Amerykanie nie biorą wiele dni wolnych i pomimo, że czasem mają 20 dni płatnych wakacji zużywają 10-15 w ciągu roku. Summer Friday jest chyba jednak bardziej popularny, widać to po korkach jakie są w każdy letni weekend. Mamy wrażenie, że coraz więcej ludzi opuszcza miasto latem.

Tak wiec po ok. 2h jazdy w korkach i przejechaniu tylko 40 mil wreszcie mogliśmy cieszyć się z Summer Friday, z jazdy i czekającej nas przygody z Finger Lakes. Ten weekend planowaliśmy spędzić z naszymi przyjaciółmi, którzy bardzo lubią winka, więc naturalnym wyborem okazał się rejon Finger Lakes, który bardzo nam się spodobał (byliśmy tu niecałe dwa miesiące temu)

Watkins Glen, miasteczko do którego jechaliśmy znajduje się ok. 4.5h od Nowego Jorku (250 mil). Nam droga oczywiście zajęła dyzo więcej. Masa ludzi wyjeżdżających na weekendy, tanie ceny paliwa na pewno nie pomagają w zmniejszeniu korków, ale dlaczego Amerykanie puszczają większość autostrad przez miasta to już nie wiemy. Większość transportu na wschodnim wybrzeżu z północy na południe używa autostrady 95, która oczywiście przechodzi przez miasto Nowy Jork. Tak jakby nie można było zrobić jakiejś obwodnicy żeby odciążyć to i tak już przepełnione miasto. Ostatnio jeździliśmy po Hiszpanii, która gospodarczo jest za Stanami ale żeby wjechać z autostrady do miasta trzeba jechać kawałek od zjazdu. Co sprawia, że tiry jeżdżą dalej od miasta i nie robią się duże korki na autostradach.

W końcu dotarliśmy na kemping Watkins Glen. Jest to chyba największy na jakim do tej pory byliśmy, ma 305 pól na namioty. Położony w samym środku parku stanowego Watkins Glen. Nam kemping się bardzo spodobał. Czyściutkie toalety, ładnie położy, dla chętnych pełno placów zabaw jak i duży basen. Gdyby nie komary to wszystko byłoby idealnie.

Nasi kochani przyjaciele przywitali nas na kempingu przepyszną kolacją. Serwowali Pork Chops, Kansas Cut a'la Beatka (przepyszna wieprzowinka).
A potem to jak zwykle polaków długie dyskusje przy ognisku....i do spania w nowym namiocie. Jak już wiecie ze wcześniejszych wpisów, jesteśmy na etapie kupowania namiotu. Tym razem do testowania wzięliśmy namiot firmy REI Half Dome Plus. Jest to dwu osobowy namiot, troszkę dłuższy niż normalny, więc można w nim trzymać plecaki itp.

Rano w sobotę obudziła nas burza....nie była to byle jaka burza. Grzmiało już od 6 rano, więc za długo nie pospaliśmy, a kiedy apogeum dotarło nad nasze głowy kolo 8 rano, to aż czuliśmy jak ziemia się trzęsie po każdym grzmocie. Oczywiście z nieba spadały hektolitry wody. Nasz nowy namiocik miał niezłą próbę i zdał egzamin. Jak wreszcie burza przeszła i wszyscy powychodziliśmy z namiotów to jednoznacznie z Darkiem stwierdziliśmy, że namiot zostaje. Przechodząc przez kemping widzieliśmy, że nie wszyscy mieli szczęście i wiele osób cały poranek spędziła na suszeniu wszystkiego co było w namiotach.

My mając fajne namioty i rozłożoną plandekę nad stołem mogliśmy zająć się przygotowywaniem śniadanka. Tym razem wybór padł na pastę z łososia:
Pasta z wędzonego łososia i koperku

8 oz. (225 g) kremowego sera białego (np. Philadelphia)
2 łyżki stołowe posiekanego koperku
2 łyżki stołowe świeżego soku z cytryny
1 łyżka stołowa mleka lub śmietany
1 łyżeczka kaparów (capers)
4 oz. (120 g) wędzonego łososia drobno pokrojonego
dodatkowo parę plastrów łososia do dekoracji
czerwona cebula, łodygi koperki, kapary do przybrania

1. Do miski włóż ser biały, koperek, sok z cytryny, mleko lub śmietanę, kapary i drobno pokrojonego łososia. Ze wszystkiego zrób jednolitą pastę przy wykorzystaniu blendera. Pastę można przechowywać w lodówce do dwóch dni.

2. Bagietkę pokrój na cienkie kanapeczki i podgrzej na grillu lub zrób tosty. Gorące kromeczki posmaruj pastą i przypraw do smaku plastrami łososia, cebulką, koperkiem i kaparami.

Smacznego!!

Po śniadanku nie można się było długo obijać i trzeba było ruszyć na spacerek do kanionu.

Kemping na którym byliśmy jest położony w parku stanowym Watkins Glen, który ma przepiękny kanion powstały 12 tys. lat temu, w okresie kiedy lodowiec się cofał. Jest to dosyć młody kanion i oczywiście nie można go porównywać do klasyki jak Grand Kanion ale jest zdecydowanie warty zobaczenia. Miejsce to jest dosyć popularne i ładnie przygotowane dla pieszych. Chodzi się trasą po dnie wąwozu mijając 19 wodospadów a czasem nawet przechodząc za wodospadem.

Niestety popularność i łatwość dostępu sprawiły że były tam setki ludzi. Nawet ku mojemu zaskoczeniu spotkałam tam kolegę z pracy. Świat jest mały.....

Trasa ma ok. 4 mil ale nie jest techniczna....czasem tylko schody do góry (jest ich 830) mogą być meczące jak się nie ma kondycji i idzie się w upale 35 C.

My pokonaliśmy trasę z przyjemnością, pstrykając wiele zdjęć i podziwiając wodospady.

Widać było, że poziom wody podniósł się po porannej burzy.

Po spacerku wróciliśmy na pole namiotowe i upał zaczął nas dobijać, komary też.... Dzieciaki postanowiły ochłodzić się w basenie a rodzice przy zimnym winku rose. Jak nie byłam nigdy zwolenniczka różowych win tak teraz pijąc rożne wina zaliczam je do trzech kategorii. Pierwsza to oczywiście czerwone wina do jedzenia, jak Cabernet czy Pinot Noir. Druga to winka do sushi jak i po prostu do zrelaksowania się wieczorkiem...tu wygrywa Chardonnay. No i ostatnia kategoria która zaczęła się "tworzyć" po pewnym hiku w Adirondack to wina różowe, które są lekkie, pije się je dość zimne i fajnie ochładzają. Dziś padło na 2014 Saint Roch les Vignes, Rose. Lekkie, orzeźwiające, fajne wybalansowane między owocami a minerałami. O smaku malin, truskawek i białych brzoskwiń. Winko pochodzi ze stolicy win różowych, czyli z Prowansji, Francja.

Odpoczynek jednak nie trwał długo bo trzeba było się wziąć do roboty i nazbierać drzewa w końcu musimy mieć największe ognisko.

Obowiązkowa gra w Blokus - dzieciaki zaczynają nas ogrywać i trzeba nieźle wysilać mózg żeby nie przegrać. I akurat się zaczęło ochładzać na tyle aby pomyśleć o kolacji. Tym razem wymyśliliśmy jagnięcina marynowana w sosie z granatów podawana z sałatką z ogórków i rzodkiewki w kremie Fraiche. Jak to bywa z fancy przepisami przygotowanie zajęło nam prawie 2h. Ale za to jak smakowało.....hmmm.....palce lizać.

No i udało się... ognisko było największe. Było tak duże jak Darek.

A skoro mieliśmy tak dużo drzewa to posiedzieliśmy chyba do 2 w nocy rozprawiając o komarach które same wprosiły się na nasza imprezę i tylko nas denerwowały. Czy wiecie, ze komary zabijają największą ilość ludzi ze wszystkich stworzeń. Liczba sięga ponad 1 mln ludzi rocznie. Główną przyczyną jest oczywiście malaria. Gryzie tylko komarzyca, bo potrzebuje krwi żeby mogła znieść jajeczka. Wypija 3x więcej krwi niż waży i odlatuje w rejony wody aby znieść 300 jajeczek ten cykl powtarza się co jakieś 3-4 dni. Komarzyca żyje do 2 miesięcy, a komar tylko do 10 dni. Czyli następnym razem zabijając komarzyce na swoim ciele pomyśl że zabiłeś 300 a może i więcej komarów.....krwawa masakra.

Chłopakom tak chodziła jagnięcinka po głowie, że w środku nocy stwierdzili że ja odgrzeją..... w ognisku. Ciekawy pomysł i dość dobry....nawet aż tak bardzo się nie spaliła.

Tym razem nie burza nas obudziła tylko słońce. Nie ma to jak rozstawić sobie namiot w słońcu. Namiot szybko się nagrzał i ciężko było w nim wytrzymać i musieliśmy wstawać. Aż tak bardzo jednak na to nie nie narzekaliśmy bo dużo pracy było przed nami. Śniadanko, pakowanie i obowiązkowa wycieczka po winiarniach.

Wchodząc do pierwszej winiarni Miles natrafiliśmy na ciężką decyzję.....okazało się, że poza winami maja tam też piwka. Hmmm.....w taki upal piwko wydaje się lepszym pomysłem. Spróbowaliśmy trzech piwek ale jak to bywa na testowaniu były to bardzo małe dwa łyki na każde piwko. Smak jednak nam został i zamiast pojechać do winiarni pojechaliśmy do browaru Climbing Bines Craft Ale Co.

Piwka mieli ciekawe ale niestety jedyne miejsce do siedzenia było na zewnątrz. Fajnie bo widoki przepiękne....ale raczej nie polecane przy 35C i dużej wilgotności.
Następnym naszym przystankiem (dość krótkim) była już nam dobrze znana winiarnia Red Tail Ridge. Strasznie zasmakował mi ostatnio od nich Riesling, ale niestety już go wyprzedali....widać ze wiem co dobre.

Wreszcie przyszedł czas na najlepszą winiarnię w tym rejonie (przynajmniej z tych, które znamy) Dr. Frank. Winiarnia ta ma winka na wyższym poziomie. Jak to Darek powiedział, takie o których trzeba trochę pomyśleć i można podyskutować o ich smakach. Samo położenie winiarni jest przepiękne i zdecydowanie warto tam wracać.

Nie mieliśmy już za bardzo czasu ani siły na więcej winiarni natomiast lunch wydawał się dobrym pomysłem. Pojechaliśmy zjeść do winiarni Bully Hills. Tu już nie testowaliśmy winka, natomiast jedzonko polecamy, zwłaszcza mięsko, które sami wędzą. Do lunchu wzięliśmy sobie Cabernet Franc, ich produkcji, które piloci wypili...biedni kierowcy tylko spróbowali parę łyków i kupili sobie po butelce do domku.

Słyszałam o tym pomyśle, ale po raz pierwszy spotkałam się z nim w życiu. Non-tipping policy. Podobno niektóre restauracje w Stanach podnoszą stawkę podstawową swoim pracownikom a przez to klient nie ma obowiązku dawania napiwku. Sama idea mi się podoba, bo napiwki czasem dochodzą do 20% (absurd), a pracownicy nie maja zagwarantowanej płacy przy słabym ruchu. Niestety wraz z tym jakość usług powinna zostać nadal na wysokim poziomie. Kelnerka była mila ale niestety pomieszała troszkę nasze zamówienie. Ogólnie i tak jestem za pomysłem mniejsze napiwki, wyższa pensja dla pracowników.....tylko czy amerykanie się przestawią, czy skończy się na tym, że pracownicy mają większe płace, klienci droższe jedzenie a napiwek i tak każdy zostawia w wysokości 15%.
I tak zakończyliśmy kolejny cudowny weekend....do następnego razu....za tydzień Bermudy.....hmmm.....będzie na pewno ciekawie i.....różowo.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2015.07.04 Białe Góry, NH (dzień 3)

Kolejna zimna noc, więc bardzo nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworów, no ale góry wzywały, bardzo krzyczały. Po wyjściu z namiotu przywitali nas gospodarze pola czyli Chipmunki. Widać było, że są wygłodniałe, a z doświadczenia z poprzedniego roku wiemy, że uwielbiają croissanty. No więc je nakarmiliśmy, a one w zamian ładnie pozowały do zdjęć i filmów.

Na dzisiejszy dzień mamy zaplanowane łażenie po zachodniej części Franconia State Park. Mieliśmy to zrobić rok temu ale ulewne deszcze wygoniły nas ze szczytów.

Hike rozpoczęliśmy szlakiem Lonesome Lake, który dochodzi do Lonesome Lake, nad którym znajduje się schronisko. Chatka ta czynna jest cały rok, ale w porze zimowej nie ma tam załogi więc każdy sobie gotuje posiłki i sprząta po sobie. Szlak do chatki był bardzo uczęszczany prawie jak szlak do Morskiego Oka. Zaskoczyła nas duża ilość ludzi z bardzo małymi dziećmi, które były noszone w nosidełkach na plecach. Jedna Pani pobiła już rekord bo niosła dziecko w nosidełku na plecach a drugie przywiązane w nosidełku na brzuchu, a oprócz tego trójka dzieci szla za nią, gdzie najstarsze miało może 8 lat. To już chyba lekka przesada, bo szlak wcale nie należał do łatwych. Może nie był techniczny, ale było dużo skal i o potknięcie się było łatwo.

Dzisiejszy hike utrudniało bezwietrzne, ciężkie, przedburzowe powietrze. Po paru krokach człowiek już był mokry, a Ilonka była dodatkowo mokra, bo miała awarię camel-backa. Jak się okazało zbiornik na wodę był źle dokręcony i pól wody wylało się do plecaka, który oczywiście przeciekł i wszystko wylądowało na jej spodniach. Ja też z moim mam problemy, więc chyba trzeba je zmienić. Firma Osprey podpadłaś.

Do schroniska dochodzi też szlak Appalachian, którym będziemy kontynuować naszą dalszą wędrówkę. Po krótkiej przerwie i wysuszeniu plecaka ruszyliśmy zdobywać szczyty, północny i południowy Kinsman. 4293 i 4358 stóp wysokości.

Niepokojąco szlak zaczynał się zejściem w dól. Dopiero po przekroczeniu strumyka zaczęliśmy się wspinać w góre. Robiło się troszkę chłodniej, więc przynajmniej mniej się pociliśmy. Szlak pomimo że stromy był dobrze przygotowany i oznakowany. Na trudniejszych odcinkach były szczeble, drabinki i wykute w skałach stopnie. Wiadomo, szlak Appalachian jest jednym z najsłynniejszych szlaków w Stanach. Jego długość to 2000 mil i ciągnie się od Georgia aż po Maine.

Zdecydowanie ilość ludzi na tym odcinku była znacznie mniejsza niż na pierwszym odcinku do jeziora.

Naszym celem było zdobycie góry Kinsman, która posiada dwa szczyty północny i południowy rozdzielone dolinką o głębokości kilkuset stóp. Na pierwszym, północnym szczycie nie robiliśmy żadnej przerwy bo naszym celem był wyższy o 65 stóp szczyt południowy.

Ok. 15:30 zdobyliśmy szczyt i oczywiście byliśmy już sami. Siedząc i odpoczywając na szczycie spotkaliśmy tylko dwóch chłopaków, których plecaki mówiły ze łażą po tych górach dniami.

Po takim "spacerku" nawet Heineken na szczycie smakuje jak dobre piwo. Siedząc na szczycie przy temperaturze ok. 5-7C obserwowaliśmy ciekawe zjawisko jak zostaliśmy zaatakowani przez chmury przykrywające nas. Ciekawe zjawisko, często idąc w góry wchodzimy w chmury. Tym razem siedząc na górze chmury wchodziły w nas.

Ze szczytów schodziliśmy inną trasą. Zaraz na początku przywitał nas pan siedzący przed namiotem. Okazało się, że trasa przechodzi przez miejsce zwane Lean-to czyli schron przeznaczony dla ludzi chcących spędzić noc w górach w namiocie. Nadal wymagana jest rejestracja, stąd namiot gospodarza. Trochę dalej przy szlaku widzieliśmy całą infrastrukturę dla hikerów, był schron przed deszczem, platformy na rozbicie namiotów i toalety.
Wszystko ładnie położone nad jeziorem Kinsman.

Miejsc takich w Białych Górach jest wiele i są dość popularne. Świadczy o tym ilość ludzi chodzących z bardzo dużymi plecakami. Nawet jak schodziliśmy ze szczytu to widzieliśmy ludzi którzy szli w przeciwnym kierunku, a była to już dosyć późna pora. Ich duże plecaki mówiły nam wszystko. Najbardziej zaskoczyła mnie Pani w wieku ok. 70 lat, która mieszkała w jednym z tych namiotów. To tylko nam pokazuje ze po górach można chodzić cale życie.

Trasa powrotna, którą Ilonka wybrała była prze....wspaniała.

Widać, że rzadko uczęszczana, nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był słabo oznaczony, a farba na drzewach często była wyblakła. Na dodatek tego szlak schodził bardzo stromo w dół strumykiem.

Na nasze szczęście wody nie było dużo więc można było poskakać po kamieniach, a Ilonka jak sarenka skakała z brzegu na brzeg. Czasami się wpadło do wody ale do kempingu było już niedaleko.

Na szczęście dolna cześć szlaku była łatwiejsza i można było nadrobić czas łatwą ścieżką przez las. Tym szlakiem doszliśmy do jeziora gdzie przez aż 5 minut podziwialiśmy zachód słońca i obserwowaliśmy chipmunka, którego nakarmiliśmy Cliff barem i zaczął latać w kolko jak głupi.

Szlak z jeziora na kemping był nam dobrze znany bo rano nim wychodziliśmy. Tym razem na tym odcinku nie spotkaliśmy nikogo więc mogliśmy zlatywać w dół uważając tylko na skały. Spieszyliśmy się bo do 21 otwarty jest sklep gdzie chcieliśmy kupić drzewo na nasz ostatni wieczór.
Po dotarciu na kemping zauważyliśmy ludzi w kurtkach zimowych a my nadal spoceni byliśmy w t-shirt. Zdążyliśmy, drzewo zostało zakupione, więc ostatnią noc możemy dłużej posiedzieć i ogrzewać się przy ognisku. Zazwyczaj na kempingach staramy się chodzić do lasu po drzewo, a nie płacić, ale z dwóch powodów tego tu nie robiliśmy. Po pierwsze, przed naszym przyjazdem były duże opady deszczu i drzewo w lesie było mokre, a po drugie park ranger zabronił zbierania drzew z lasu. A w sumie to po trzecie..... nikt nie miał siły.

Ostatnia kolacja na tym wyjeździe była bardzo uroczysta. Serwowaliśmy sobie filet mignon choice, z zieloną sałatką, szpinakiem no i oczywiście winkiem....ale to nie było byle jakie wino.

Matthiasson Quake Cuvee, jest to wino zrobione przez Steve Matthiason po trzęsieniu ziemi w Napa. Cały dochód że sprzedaży tego wina idzie na pomoc poszkodowanym. Wino to jest Cabernet Sauvignon i jak przystało na Steve jest perfekcyjnie wybalansowane i idealnie pasowało do naszej Świątecznej Niepodległościowej kolacji.
Po kolacji dorzuciliśmy więcej drzewa do ognia żeby się ogrzać i tak grzejąc się troszkę przysypiając w wygodnych stołkach odpoczywaliśmy po hiku.
To już jest koniec naszej przygody 4-to lipcowej z Białymi Górami. Jutro mamy plan zagrać w tenisa na pobliskich kortach i troszkę przeczekać korki na drogach i później wrócić do NY, jak już największa fala wracających z długiego weekendu minie.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2015.07.03 Białe Góry, NH (dzień 2)

Nie udało nam się zrobić wczesnej pobudki, ale i tak są to najdłuższe dni w roku wiec mamy długi dzień przed sobą. Kemping Lafayette jest dokładnie położony na szlakach górskich, więc po szybkim śniadaniu z plecakami ruszyliśmy w drogę.

Wybraliśmy jeden z najbardziej malowniczych i przepięknych szlaków w Białych Górach (Franconia Ridge). Na granie można dostać się paroma szlakami. Rok temu wychodziliśmy trasą Liberty Spring Trail. Tym razem poszliśmy szlakiem Falling Water Trail. Na dole było przyjemnie, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie. Przy wejściu na szlak stał ranger, który ostrzegał, że wyżej w górach wieje, jest chłodniej i polecał zabranie cieplejszych obrań. My wyznając zasadę że nie ma zlej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany zawsze w plecakach mamy dodatkowe ubrania, nóż, zapałki, czołówki.....

Na początku szlak delikatnie wznosił się do góry przecinając wielokrotnie strumyk Dry Brook. Po drodze mijaliśmy też kilka wodospadów.

Zadziwiła nas duża ilość ludzi spacerującymi z psami. Większość to duże, piękne psy a nie małe miejskie psinki. Psy nosiły swoje własne plecaczki z wodą i jedzeniem i skakały po skałach lepiej niż ludzie.

Ostatnie kilkaset metrów przed wyjściem na grań było już bez lasu więc widoki były przepiękne, ale co za tym idzie wiatr był odczuwalny. Nie było zimno więc lekki windproofer radził sobie z tym spokojnie. Nasz szlak wychodził na szczyt Little Haystack przez który przechodzi Franconia Ridge. Do najwyższego szczytu mieliśmy jeszcze kawałek granią, więc postanowiliśmy sobie tutaj odpocząć i uzupełnić kalorie.

Spacer granią to najlepsza część naszego dzisiejszego hiku. Z Little Haystack do szczytu Lafayette jest 1.7 mili. Po obu stronach widać szczyty Białych Gór. Odcinek ten można pokonać w godzinę, ale podziwianie widoków, zdjęcia i nagrywanie trochę nas spowolniły. Z ciekawostek mogę dodać, że bardzo dużo słyszeliśmy języka francuskiego, co świadczy ze Quebec jest za rogiem.

Pomimo ze różnica wzniesień między Little Haystack a szczytem Lafayette nie jest duża, to po drodze znajduje się parę szczytów oddzielonych dolinkami, które skutecznie dodają kolejne kilkaset stóp. Nasze nogi to odczuły.

Szlak jest stosunkowo łatwy, chociaż są odcinki które wymagają użycia rąk.

W okolicach 4 po południu zdobyliśmy szczyt.

Jak to w Białych Górach bywa wiatr jest dość często odczuwalny, co w pewnym sensie przeszkadza górołazom, ale właściciele szybowców maja raj na ziemi, albo raczej w powietrzu. Widzieliśmy parę szybowców, a niektóre przelatywały tuż nad naszymi głowami. Widać, że piloci znają się na rzeczy bo umiejętnie wykorzystywali unoszące się masy ciepłego powietrza i cały czas latali w ogóle się nie obniżając.

Przerwę postanowiliśmy zrobić pól godziny później w pobliskim schronisku Greenleaf. Białe Góry mają osiem chatek (schronisk) z czego odwiedziliśmy już pięć a spaliśmy w trzech. Ilonka miała ochotę na zupę więc szybko pokonaliśmy trasę w dól. Niestety zupy już nie serwowali, bo kucharze przygotowywali kolację dla mieszkańców chatki.

Tak więc po krótkiej przerwie i zregenerowaniu sił zaczęliśmy schodzić dalej w kierunku kempingu. Do zejścia mieliśmy około 2400 stóp.

Mieszkając na kempingu nie ma czasu na odpoczynek. Musieliśmy wymienić namioty, rozłożyć plandekę przeciw deszczową, kupić lód i drzewo i zabrać się do robienia kolacji. Dzisiaj szef kuchni serwuje łososia w sosie koperkowym, sałatkę z pomidorów, ryż i unoaked Chardonnay z rejonu Finger Lakes.

Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo byliśmy zmęczeni intensywnym dniem. Pokonaliśmy dystans 8.5 mili i zrobiliśmy 4 tysiące stop wysokości.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2015.07.02 Białe Góry, NH (dzień 1)

4th of July (4-ty lipca), Święto Niepodległości. Jedno z większych świat w Stanach, a tym samym długi weekend więc szkoda go marnować w gorącym, wilgotnym Nowym Jorku.

Rok temu w tym okresie zrobiliśmy wspaniały czterodniowy hike od schroniska do schroniska w Białych Górach, NH. Tak nam się to spodobało, że w tym roku postanowiliśmy tu wrócić. Tym razem wybraliśmy kemping od którego rok temu we wrześniu zaczęliśmy pisać naszego bloga. Kemping Lafayette jest położony w zachodniej części Białych Gór, w słynnym Parku Stanowym Franconia Notch. Kemping ten jest tak popularny, że rezerwacje musieliśmy zrobić już w marcu. Udało nam się nawet zdobyć nasze ulubione pole 46, na którym zawsze jest dużo chipmunkow (Polska nazwa: Tamias).

Jak to bywa w długie, letnie weekendy wyjazd z NY samochodem to masakra. Mimo ze udało nam się wyjechać koło drugiej po południu, to na miejscu byliśmy dopiero o 21:30. Bez korków jedzie się 5,5h (350 mil) ale nam zajęło 7,5h. Białe Góry są tak popularnym miejsce wypoczynku dla Amerykanów i Kanadyjczyków, że autostrada 93 w odludnym New Hampshire nadal była pełna.

Drogę za to urozmaicały nam piękne zachody słońca.

Na porządnych kempingach (z dala od NY) nie ma obowiązku rejestrowania się przed 9 wieczór, wiec nasze pole cierpliwie na nas czekało. Zaczęliśmy od rozstawienia namiotu. Zadanie to było troszkę utrudnione bo było ciemno, a namiot jest nowy. Kupiliśmy namiot firmy Marmot Tungsten 2P. Jak się po nocy okazało, namiot prawdopodobnie oddamy i będziemy dalej szukać idealnego domku na nasze eskapady. Jak dla nas ten namiot jest troszkę za mały, i przez swoją konstrukcję i materiały z których jest zrobiony jest dość zimny (przewiewny). Ma to swoje plusy w letnim okresie ale my przecież testowaliśmy go w lipcu. Fakt faktem że temperatura w nocy spadła do ok. 5-7C.

Naukowcy odkryli, że nasze słońce ma fazy. Raz na kilkanaście tysięcy lat wchodzi w fazę chłodniejszą (dlatego były epoki lodowcowe). Aktualnie ponoć słońce weszło w tą fazę. Człowiekowi jak zawsze wyszło coś przez przypadek i ochronił Ziemię przed kolejna epoką lodowcową. Szkoda, bo w Miami bym na nartach pojeździł. Dzięki "umyślnemu" zanieczyszczaniu naszej planety i wpływaniu na globalne ocieplenie epoka lodowcowa być może nie przyjdzie. Oczywiście są to teorie naukowe, a jak jest naprawdę tego pewnie szybko się nie dowiemy.

Problem ocieplania i ochładzania rozwiązywaliśmy przy pysznej kolacji z winem. A jako rezultat dyskusji wskoczyliśmy w środku lata w cieple śpiwory i zapadliśmy w zimową hibernacje.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2015.05.31 Finger Lakes, NY (dzień 2)

Jak już wspominałam Finger Lakes to nie tylko wina i winiarnie ale przede wszystkim wspaniałe jeziora, trasy na hike itp. Tak więc na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Watkins Glen State Park. Jest to jeden z najładniejszych, jak nie najładniejszy park w tym rejonie. Przepływa przez niego strumyk, który na krótkim odcinku ma aż 19 wodospadów. Park ma parę ciekawych tras na spacery, zarówno brzegami jak i w samym wąwozie. ​

Tak więc po leniwym niedzielnym śniadanku, spakowaniu aut ruszyliśmy do parku....i tu nie miła niespodzianka. Zaczęło padać. Niestety nawet nie zapowiadało się, że przestanie. W takiej pogodzie chodzenie po wąwozie to bardziej męczarnia niż przyjemność więc postanowiliśmy „przeczekać” deszcz w jednej z wielu winiarni. Z drugiej strony, i tak mamy zamiar tu wrócić i pozwiedzać lokalne browary, których też jest bardzo dużo więc miejmy nadzieję, że wtedy pogoda dopisze i zrobimy ten hike. Jako pierwszą winiarnię wybraliśmy Lakewood.

Rodzina Stamp (właściciele Lakewood) zaczęła sadzić krzewy winorośli od ponad pół wieku. Na początku tylko sprzedawali winogrona, dopiero od 1988 zaczęli produkować swoje wina. Rozpoczęli tylko z paroma rodzajami, aktualnie mają ponad 20 rodzajów szczepów.
Jak to bywa w winiarniach, głównym punktem jest testowanie win. Oczywiście polewają Ci tylko tyle, że można wypłukać usta ale przecież na tym polega cała zabawa. Nie można wypić za dużo bo wtedy każde wino zaczyna smakować i za bardzo się nie będzie wyczuwało różnicy. Za testowanie trzeba było zapłacić $2 za osobę, które były odliczane po zakupie butelki wina. Miłe i dobry marketing dla producentów. Nam szczególnie przypadł do gustu Riesling 3-ciej Generacji. Jak nam Pani opowiedziała jest to specjalne wino, które stworzyły wspólnymi siłami wszystkie 3 pokolenia właścicieli winiarni. Ich celem było stworzenie jak najbardziej wytrawnego Rieslinga. Muszę przyznać, że bardzo dobrze im to wyszło. Ja gustuję w Rieslingach głównie z Niemiec. Do tej pory bardzo ciężko było mi znaleźć Rieslinga z Finger Lakes, który uznałam za WOW. Wygląda na to, że znalazłam swój idealnie wybalansowany Riesling.

Tak więc po małych zakupach ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejną winiarnią na naszej liście była Glenora. Dość fajnie położona winiarnia, która posiada też hotel i restaurację. Dziś nie było pogody, żeby pochodzić po okolicy ale na pewno musi tam być cudownie w słoneczne dni.

Tutaj testowanie jest troszkę droższe ($3) ale za to uwiedli nas serami. Do każdego winka był podawany ser który idealnie wypełniał smak. Tym razem skończyliśmy na zakupach serów. Winkami nas nie powalili, aż tak bardzo za to sery mieli wyśmienite. Szczególnie zasmakował nam Twilight Cheddar, Wasabi Cheddar i w ramach eksperymentów wzieliśmy jeszcze czosnkowy cheddar. Może pomyślicie, że ser wasabi do wina totalnie nie pasuje. Ale jak go podali z winem Yellow Cab (mix czerwonych szczepów), to nie tylko kupiliśmy ser ale też i winko.

Obie winiarnie były dobre, ale to jednak nie było to. Zaczęliśmy więc bardziej szukać i pojechaliśmy do Red Tail Ridge. Miejsce to poleciła nam szefowa Darka. Winiarnia jest bardzo młoda, nawet nie ma 10 lat. Jest prowadzona przez małżeństwo, którym znudziło się życie w miastach. W 2004 roku kupili ziemię w tym rejonie i zaczęli się bawić w farmerów.
Było to drugie miejsce gdzie znalazłam Riesling, który podbił moje serce (albo podniebienie). Finger Lakes bardzo słynie z Rislinga. Ma do tego idealny, trochę zimnawy klimat. Niestety jednak większość ich win jest słodkawa a te wytrawne są zbyt cytrynowe. Na szczęście od czasu do czasu można spotkać idealny, wytrawny Risling.

Kolejny przystanek to winiarnia Dr. Konstantin Frank, założona w 1962 roku. Winiarnia położona na stoku z którego rozpościera się piękny widok na jezioro Keuka. Bardzo spodobało nam się otoczenie winiarni, piękny widok, taras na którym w pogodne dni odbywa się testowanie win oraz bardzo uprzejma obsługa.

Obsługiwał nas Pan, którego rodzina pochodzi z Krakowa, jakiś tam pra-pra dziadek. Tak więc po polsku nic nie mówił ale nazywał się Kruk. Dodatkowo zaplusowali, że nie musieliśmy nic płacić, a do tego przy zakupie wina dostaliśmy zniżkę 25% dla osób z branży.

Ostatnim punktem naszej wycieczki była winiarnia Heron Hill. Też ładnie położona na zboczu góry z przepięknym widokiem na jezioro z pomieszczenia do testowania. Wine Magazine wybrał to pomieszczenie, jako jedno z 10 najlepszych w Stanach. Testowanie kosztuje $5 od osoby, ale dla ludzi z branży było za darmo. Miło z ich strony.

Po testowaniu win Dr. Frank, te już nie powalały nas tak bardzo. Wina z Dr. Frank są poważniejsze i długo ich smak zostaje w ustach. Znaleźliśmy jednak coś dla siebie i wzięliśmy po butelce Chardonnay i Cabernet Franc. ​

Pomimo, że pogoda nam nie dopisała i nie udało nam się zrealizować naszego pierwotnego planu to dzień był udany i odkryliśmy nowy świat win, który jest tak blisko Nowego Jorku. Zostaje jeszcze świat serków i piw ale to przy następnej okazji. Ale przecież Nowy Jork to tylko mały region na całej kuli ziemskiej.....czeka nas przecież Kalifornia, Bawaria, Szkocja, Szwajcaria, Francja i wiele innych regionów z pysznym jedzonkiem, winami i innymi przysmakami. Póki co będziemy kontynuować odkrywanie naszego podwórka i za tydzień wyruszamy poznawać mikro-browary w Pensylwanii (Philadelphia).
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w Luna Mazze Grille w małym miasteczku Hammondsport, oczywiście z winkiem z winiarni Dr. Konstantin Frank.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2015.05.30 Finger Lakes, NY (dzień 1)

Finger Lakes jest to rejon w zachodnio-centralnej części stanu Nowego Jorku. Swoją nazwę wziął od układu jedynastu jezior, które swoim wyglądem przypominają palca ręki. Jeziora są długie i wąskie skierowane w jednym kierunku. Jeziora Cayuga i Seneca są największymi jeziorami z tego rejonu jak i jedne z najgłębszych w Stanach Zjednoczonych. Ich dna są poniżej poziomu morza. Oba osiągają długość prawie 64 km (40 mil) i nie osiągają więcej niż 5.6 km (3.5 mil) szerokości. Cayuga jest najdłuższa, kiedy Seneca jest największa i najgłębsza 188 m (618 ft). Jeziora zaczęły się formować ponad dwa miliony lat temu przez lodowiec, który kilkakrotnie tutaj dochodził. Lodowiec miał ponad 3 km grubości. Jak topniał to powstawały gigantyczne rzeki, które płynęly z północy na południe, formując dna aktualnych jezior. Ostatni lodowiec doszedł tutaj 20,000 lat temu i pchał tyle ziemi, że „zbudował” moreny na południowych brzegach dzisiejszych jezior. 10,000 lat temu jak lodowiec stopniał, to woda już nie miała jak odpływać i została uwięziona tworząc jeziora.

Finger Lakes jest też największym i najbardziej znanym rejonem winiarni we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Region posiada ponad 200 winiarni. Sławę i sprzyjające warunki region ten zawdzięcza głównie jeziorom i ziemi jaką tutaj zostawił lodowiec. Strome zbocza wokół jezior pomagają w nawadnianiu ziemi deszczem a jednocześnie szybkim wysuszaniu przez napływ suchego lądowego powietrza. Czyli jedne z lepszych warunków do produkcji wina. Ze względu na swój klimat region ten słynie głównie z Cabernet Franc, Cabernet Sauvignon, Pinot Noir i Lemberger. Z białych się wyróżniają Riesling, Chardonnay, i Gewurztraminer. Jest też wiele win z lokalnie uprawianych szczepów jak Niagara czy experymentowanych połączeń szczepów europejskich i amerykańskich o nazwach trudnych do zapamiętania. Finger Lakes zdecydowanie najbardziej przyczynia się do produkcji wina w stanie Nowy Jork, dzięki czemu NY jest trzecim co do wielkości stanem produkującym wina, ustępując miejsca jedynie Kalifornii i Washington.

Jako przyszli właściciele sklepu z winami ciężko było ominąć ten rejon w naszej edukacji. Wiadomo ciężko porównać te wina do Kalifornijskich win z Napa ale przecież nie można się skupiać tylko na jednym rejonie i trzeba być otwartym na inne światy. Tak więc kiedy pojawił się pomysł wyjechania gdzieś niedaleko (400 km), gdzie można spędzić troszkę czasu na świeżym powietrzu Finger Lakes szybko wpadł nam do głowy. Hike w Watskin Glen Stste Park chętnie połączymy z odwiedzeniem jednej czy dwóch winiarni. Niestety mieliśmy szczęście i okazało się, że w ten weekend w miasteczku Watkins Glen jest festiwal wina.

Miasteczko Watkins Glen jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym brzegu jeziora Seneca. Wynajeliśmy tu domek używając airbnb. Domek bardzo fajny, czysty, wolno stojący i zadbany. Niestety nie można tego powiedzieć o wielu innych domkach w miasteczku. Jest pół na pół. Niektóre domki są zadbane i odremontowane, niestety z drugiej strony wiele domów się sypie, lub już w ogóle zostały opuszczone. A szkoda bo miasteczko ma duży potencjał. Bliskość parków stanowych, piękne jezioro, mnóstwo winiarni jak i ścieżki spacerowe przyciągają zapewne setki turystów. Są tutaj ścieżki na hiki od winiarni do winiarni, a także możliwość noclegów po drodze. Część właścicieli szybko przeksztłciła swoje domki w B&B i wynajmuje pokoje. Część niestety nie potrafi nawet posprzątać na podwórku.

Z Nowego Jorku wyjechaliśmy w piątek po pracy i dojechaliśmy dopiero na północ. Szybka kolacja w stylu hiszpańskim i wszyscy zmęczeni podróżą padli do spania. Skoro niedawno wróciliśmy z Hiszpani to nie mogło się obyć bez przysmaków tamtejszej kuchni. Jako największy specjał przywieźliśmy szynkę Iberyjską Bellota i parę serków. Jednak się rozczarowaliśmy. Szynka hermetycznie pakowana nawet w najmniejszym stopniu nie może być porównywalna ze świeżą, którą jedliśmy w Hiszpanii. Była dobra, nie mówimy, że nie, ale świeża szyneczka, krojona przy tobie to jak to się mówi „niebo w gębie”. ​

Dziś natomiast główny plan to festiwal wina.
Festiwal sam w sobie miał swoje plusy i minusy. Może my „rozpieszczeni” Nowojorczycy nie potrafimy już docenic mało miasteczkowego klimatu a może za bardzo wzieliśmy to profesjonalnie. Cały festiwal był w parku i na szczęście było kilka namiotów. Pogoda dopisała choć od czasu do czasu padały ulewne deszcze (nie długo – ok. 5 min) ale za to przynosiły fajne ochłodzenie.

Na festiwal przyszło około 30 winiarni i w sumie polewali 200 rodzajów wina. Były większe lepiej znane jak Lakewood – i mniejsze totalnie nam nie znane. Niektóre nam się spodobały i nawet zakupiliśmy ich wina. Ja gustuję w białych winach więc próbowałam głównie Resling Dry albo Chardonay. Niestety nie znalazłam, żadnego winka które spacjalnie przypadło mi do głowy. Nie mówię, że były nie dobre. Większość mi smakowała ale każde wino z tego rejonu cechuje się dużą mineralowatością co nie do końca jest cechą, którą lubię w winie. Darek za to preferuje czerwone wina i tu bardzo zasmakowały mu europejskie szczepy głównie z Bordeaux jak i Pinot Noir. Wina te charakteryzują się pełnią smaku, dobrze wybalansowane z dużą ilością minerałów.

Pochodziliśmy, popróbowaliśmy winek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zmęczeni piciem winka – ciężko to nawet nazwać piciem. Na testowaniu zazwyczaj polewają ci bardzo mało a do tego co gorsze wina wylewaliśmy aby mieć siłę na testowanie innych. Tak więc wracając do domku wstąpiliśmy do baru na małe piwko aby się ochłodzić. Wybraliśmy bar Rooster Fish, w którym produkują swoje własne piwa.

Finger Lakes słynie nie tylko z win ale też z browarów. Podobno ma bardzo dużo micro-browarów. To które próbowaliśmy było dobre ale wygląda, że na piwną wycieczkę trzeba zaplanować inny weekend. Wracając jeszcze do festiwalu zdziwił mnie brak lokalnych wyrobów. Myśmy mieli bilety food & wine i spodziewałam się popróbować troszkę lokalnych serków i innych specjałów. Niestety poza humussem i makaronem z serem nie mieli dużego wyboru. Widać, że festiwal traktowany jest jako największa atrakacja miasteczka. Przyszło dużo ludzi, niektórzy nawet poprzynosili sobie kocyki, stołeczki i własne jedzenie. Nie dziwię im się. Bardzo fajny sposób na spędzenie soboty czy niedzieli. Cały festiwal umilała muzyka na żywo, winiarnie polewały wino a gdzie nie gdzie można było jeszcze coś przegryźć.

Ale to nic w domku czeka nas pyszna kolacyjka. Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po irlandzku z grila, wieprzowina w marynacie czosnkowo-cytrynowej oraz oczywiście do tego szpinak z Peter Lugera. No to czas zabrać się za szykowanie kolacji i dalszą część relaksu.

Oczywiście kolacja była przepyszna a jagnięcina wyszła najlepsza jaką do tej pory jadłam.

Read More
Hiszpania Ilona Hiszpania Ilona

2015.05.24-25 Madryt, Hiszpania (dzień 9-10)

Bueno Sol (piękne słońce) obudziło nas dziś rano wkradając się do naszego pokoju przez drewniane rolety. Przespaliśmy całą noc padnięci po wczorajszym hiku. Podobno w hotelu mamy śniadanie ale stwierdziliśmy, że próba dowiedzenia się czy ono napewno jest wliczone i gdzie serwują jest zbyt skomplikowane dla nas. Dlatego szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę w kierunku Madrytu. Oczywiście wyjazd z miasteczka jak i przejazd przez góry to multum małych uliczek, zakrętów, serpentyn i rond. Natomiast widoki i roślinność umilały nam drogę. Widzieliśmy nawet kwitnące kaktusy.

Wraz z utratą wysokości widzieliśmy, że zbliżamy się do cywilizacji a jak już zobaczyliśmy wiatraki to wiedzieliśmy, że wąskie uliczki zmienią się wkrótce w autostradę. Do przejechania mieliśmy ok. 500 km (300 mil).

Autostrady w Hiszpanii nie są najgorsze. Wiadomo, że mogłyby być lepsze ale i tak w porównaniu do innych krajów są porównywalne lub nawet miejscami dużo lepsze. Wcześniej czytaliśmy, że autostrady w Hiszpanii są dość drogie. Pamiętam to też z mojego wcześniejszego pobytu tu. Nam się jakoś udało i musieliśmy zapłacić tylko dwa razy i to parę Euro. Zdziwiło nas, że jak dojeżdżaliśmy do Madrytu to autostrada rozchodziła się na płatną i nie płatną. Płatną nikt nie jechał a bezpłatna była bez korków i dobrej jakości. Koło piątej po południu dotarliśmy do Madrytu. Tym razem spaliśmy w innym hotelu zaraz przy Plaza de Espana. Hotel jak to hotel, trzy gwiazdkowy, czysty a co najważniejsze w samym centrum Madrytu. Wypakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód. Po co komu samochód w dużym mieście kiedy jeszcze trzeba płacić za parking. Z lotniska wróciliśmy metrem co było kolejną przygodą.

Metro jest tu szybkie, punktualne i czyste. Zdziwiło nas tylko, że w wagonie mieliśmy plany 2 linii z czego żadna nie była nasza. Ale w ciągu 30 minut dojechaliśmy do centrum Madrytu i zaczęliśmy szukać gdzie by tu coś zjeść. Na tym wyjeździe jeszcze nie porównowaliśmy fast-food'ów więc przyszedł czas na KFC i McDonald. Zdecydowanie jakość jest lepsza niż w Stanach, za to McDonald dostał duży plus za serwowanie piwa. I tak zamawiając powiększony zestaw BigMac można zamiast dużej, kalorycznej i niezdrowej Coca-Coli dostać duże, świeże, lekkie piwo.

Posileni ruszyliśmy zwiedzić ostatnią atrakcję Madrytu, którą nie udało nam się zaliczyć tydzień temu. Była to świątynia Debot. Jest to egipska świątynia pierwotnie wybudowana 200 lat przed Chrystusem u źródeł Nilu. W 1960 roku w ramach przebudowy tamy na Nilu świątynia musiała zostać przeniesiona. Hiszpania ją “przygarnęła” i teraz jest jedną z największych atrakcji Madrytu.

Nie jest to duża budowla ale bardzo ciekawa i niesamowite, że przetrwała tyle lat. Na ścianach widać egipskie malowidła które nadal są bardzo czytelne...wow....prawie 2500 lat temu ta budowla została stworzona, potem przeniesiona na inny kontynent i nadal wiele ludzi może ją podziwiać.

Najlepiej jednak oglądać ją w nocy a ponieważ w Hiszpanii ściemnia się dopiero koło 21 to mieliśmy troszkę czasu. Ruszyliśmy więc odkryć dzielnicę Malasana. Podobno jest to najbardziej imprezowa dzielnica Madrytu. Może i jest ale myśmy nie znaleźli w niej nic ciekawego. Fakt było dużo młodych ludzi, zdecydowanie nie nasze klimaty, ale poza opuszczonymi lokalami, murami w graffiti nie widzieliśmy nic ciekawego. Tak więc szybko zmieniliśmy plany i poszliśmy w kierunku znanego nam już centrum. Po wczorajszym hiku nogi nas trochę bolą tak więc nie chodziliśmy za długo a do tego zaczęło się robić chłodnawo więc poszliśmy do restauracji z tapas koło naszego hotelu. Tapaspana, bardzo fajna knajpka w której serwują różnego rodzaju przystawki. Oczywiście nie obyło się bez szynki iberyjskiej i serka.

Ściemniło się więc znów wróciliśmy do świątyni Debot, która znajduje się niedaleko naszego hotelu. Było zdecydowanie mniej ludzi, choć nadal turyści robili sobie pamiątkowe zdjęcia. W nocy bez ludzi to miejsce prezentuje się dużo ładniej. W ciągu dnia można wejść do środka i pochodzić pod murami natomiast nocą można robić tylko zdjęcia z zewnątrz co i tak jest wystarczająco blisko.

Nasze pożegnanie z Hiszpanią nie było jakieś szalone czy intensywne. Po pierwsze byliśmy już zmęczeni troszkę tymi wakacjami....no bo jak to my twierdzimy jak wracasz wypoczęty z wakacji to znaczy, że były nudne. A po drugie Madryt nie jest tak fajny jak Sevilla gdzie na każdym kroku są jakieś kameralne knajpki.
Tak więc ostatnią noc przespaliśmy i zrelaksowani obudziliśmy się następnego dnia. Mieliśmy trochę czasu do samolotu a pamiętając o tych którzy śledzą naszego bloga chcieliśmy jak najszybciej nadrobić zaległości. Tak więc udaliśmy się na śniadanko do Starbucksa. Nie ma to jak poranna kawka, szybki internet i wspominanie hiku poprzez uaktualnianie bloga.

Potem przyszedł czas na zakupy. Bardzo nam smakowała szynka iberyjska jak i winka hiszpańskie więc chcieliśmy trochę przywieść do domu. Zwłaszcza, że tu wszystko jest tańsze niż w Stanach. Tak więc udaliśmy się do pobliskiego supermarketu, wybraliśmy szynkę, serek i parę butelek winka. Fajnie będzie je otworzyć za parę miesięcy i powspominać cudowne wakacje.....bo wakacje były jak „Życie w Madrycie...”

Z hotelu niestety musieliśmy się wymeldować wcześnie, nóżki nas za bardzo bolały aby gdzieś dalej chodzić więc po spakowaniu poszliśmy na lunch do dobrze już znanej nam Tapaspana. Znów skusiliśmy się na ich szyneczkę jak i dla odmiany spróbowaliśmy lokalnych szprotek. Wszystko było przepyszne a kelnerzy widząc, że piszemy bloga, udzielamy się na Tripadvisorze, wystawiamy w internecie zdjęcia z jedzeniem i gonimy po ich restauracji cykając nowe zdjęcie skakali koło nas jakbyśmy byli z jakiejś gazety. W sumie to dobry chwyt, udawać, że jest się kimś znanym a zrobią wszystko, żebyś ich miło zapamiętał. Tak więc nawet porcje dawali nam większe niż normalnie na tapas przystało.

No i na tym skończyły się nasze wspaniałe wakacje. Potem już tylko taxi na lotnisko, lot przez ocean i standardowe odczekanie godziny w kolejce na immigration. Miejmy nadzieję, że przed następnymi wakacjami będziemy mieć już Global Entry. Adios amigos!!!

Read More
Hiszpania Darek Hiszpania Darek

2015.05.22-23 Sierra Nevada, Hiszpania (dzień 7-8)

Koniec cywilizacji, musimy odpocząć na łonie natury. Były miasta, było morze, więc nastał czas na górki.

Jak się okazało najtrudniejsze dzisiaj było wydostanie się z podziemnego parkingu w Granadzie. Trochę nam zeszło zanim wyjechaliśmy, ale to była wina naszego hotelu. Miał jakieś wadliwe vouchery na parking. Po około 30 minutach jazdy na południe od miasta zjechaliśmy z autostrady, i tutaj zaczęła sie zabawa. GPS w samochodzie powiedział nam, że do celu, do miasteczka Capileira mamy zaledwie 30 km, ale pojedziemy godzinę. Godzinę, 30 km?!? Zaczęliśmy się zastanawiać.... Coś chyba nie tak. Po przejechaniu pierwszego kilometra wszystko się wyjaśniło. Były takie ostre serpentyny, że ledwo co można było jechać 30 km/h. W dodatku Hiszpanie jeżdżą jak to Hiszpanie.... szybko i ścinają zakręty.

Udało się jednak troszkę nadrobić i za 45 minut dojechaliśmy do Capileira. Bardzo małe miasteczko (500 mieszkańców) położone na wysokości 1400 metrów. Wszystkie domy pomalowane na biało, wąskie uliczki, parę sklepów, restauracji i lokalni wałęsający się po ulicach. Typowe, hiszpańskie, górskie miasteczko, fajny klimacik. Jutrzejszą noc mamy w nim spędzić to pewnie go lepiej poznamy i opiszemy.

Prosto skierowaliśmy się do "centrum" informacji. Mały, biały domek, do którego musiałem się schylić jak chciałem wejść. Pan nawet mówił troszkę po angielsku więc udało nam się dowiedzieć parę rzeczy o naszym hiku. Wyjechaliśmy z miasteczka i jeszcze jechaliśmy parę kilometrów w głąb doliny, ale już za wiele się nie podnosząc. Dojechalismy do jakieś starej hydroelektrowni i tam zaparkowaliśmy nasz samochód. Nie było żadnego parkingu ani nic takiego, samochód został zaparkowany na poboczu odludnej drogi. Miejmy nadzieje, że jutro tam będzie stał cały i z naszymi bagażam.

Byliśmy na wysokości 1500 metrów, nasze schronisko jest na 2500. Mamy do zrobienia tysiąc metrów do góry i lekko ponad 7 km. Pogoda troszkę mało ciekawa, na wysokości ok. 2000 m widać chmury, które zasłaniają szczyty Sierra Nevada. Szlak nie rozpieszczał od początku i ostro zaczął się wspinać do góry. Potem były małe niespodzianki, jakieś opuszczone wioski, jakieś rozgałęzienia, szlak trochę schodził w dół i szedł fajną dolinką.

Dużo było ścieżek wydeptanych prawdopodobnie przez pasące się zwierzęta. Parę razy zmyliło nas to i wylądowaliśmy w chaszczach, z których musieliśmy się wracać. Po drodze mijaliśmy parę górskich strumyków, parę akweduktów, pastwiska baranów na których się ich setki pasły.

Potem zrobiło się trochę płasko i zaczęliśmy się martwić. Bo ubywało kilometrów, a wysokości nie przybywało. I się zaczęło, ostatni kilometr był ostry, stromo..... ale w sumie spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Nawet jakoś się szło, może dlatego, że nie było słońca, temperatura była tylko 10C i powiewał chłodny wiaterek. Nie pociliśmy się.

W końcu ukazało nam się nasze schronisko. Duży, murowany budynek. Jak się późnie okazało to ma prawie 100 lóżek. Nam się dostał pokój numer 1 w którym może spać ponad 20 osób. Oczywiście nie wiemy jak nasz znajomy z Peru robił nam rezerwację, ale oczywiście jej nie mieliśmy. Dobrze, że schronisko nie jest pełne i nie było problemu z łóżkiem. Poprosiliśmy znajomego żeby tutaj zadzwonił, bo pewnie łatwiej im się było dogadać po hiszpańsku. Chyba jednak nie....

Zajęliśmy nasze łóżka, położyliśmy na nich śpiwory i wróciliśmy na świetlicę. Wzięliśmy butelke winka Rioja Tempranillo i odpoczywaliśmy. Na początku prawie nikogo nie było, ale tak po 7 wieczorem zaczęło się trochę ludzi schodzić. Było gdzieś 8 grup i każda mówiła innym jezykiem. Nawet było też dwóch chłopaków z Polski do których się dosiedliśmy i stworzyliśmy polską grupę. O 20 mają podawać kolację. Ciekawe co będzie do jedzenia?

W trakcie kolacji troszkę pogadaliśmy z rodakami. Oni tutaj w tych górkach spedzają tydzień. Chodzą od schroniska do schronu i tak przez tydzień....Nice....!!! Z tego co oni powiedzili to w górach Sierra Nevada jest tylko jedno prawdziwe schronisko (to w którym jesteśmy) natomiast reszta to tak zwane schrony, czyli murowane cztery ściany i dach i nic poza tym.

Na kolację dostaliśmy cztery posiłki. Zupa, makaron, kurczak i deser. Zamiast górskiej kozicy, które jak widać na powyższym obrazku chodzą wokół schroniska dostaliśmy kurczaka. Może i dobrze bo te kozy są takie fajne. Jedzenie było dobre, poza deserem, który im nie wyszedł, panacota z miodem. Jest godzina 21 wieczorem, powoli trzeba będzie mysleć o śpiworku i łóżeczku. Jutro ciężki dzień idziemy na szczyt Mulhacén, 3500 metrów. Na szczycie w południe ma być -5C. Jak w południowej Hiszpanii w lato, nie?
Od 22 i tak panuje cisza nocna, więc za długo nie posiedzimy w świetlicy.
Dobranoc.

Noc przebiegła spokojnie. Chociaż często się budziliśmy. Wiadomo, 2500 metrów i brak aklimatyzacji robi swoje. Jak wchodziliśmy w śpiwory to było zimno, więc wyzapinaliśmy się po szyję. W nocy chyba musieli grzać bo często było słychać jak ludzie rozpinają śpiwory. Obudziliśmy się rozpięci i bez skarpetek.
Śniadanie serwują od 7-9 rano. Nic specjalnego, ale co mamy oczekiwać? Byleby tylko załadować w siebie kalorie i w góry. Fajny klimat rano w świetlicy panował. Ludzie jedząc śniadanie oglądali mapy, sprawdzali pogodę, rozmawiali o warunkach w górach. Typowe śniadanie w schronisku.
W schronisku mają wypożyczalnie sprzętu, ale powiedzieli, że już nie ma dużo śniegu i damy radę. Są jeszcze duże płaty śniegu, ale można je obejść.
Zostawiliśmy większość naszych rzeczy, bo i tak tu wrócimy i już z lekkimi plecakami poszliśmy w góry.

Na początku szliśmy wzdłuż strumyka Mulhacén, aż do jezior które znajdowały się na wysokości około 3000 metrów. Szlak nie był trudny, trochę skałek, ale nic wielkiego, czasami było troszkę śniegu, ale albo przez niego szliśmy, a jak było za stromo to obchodziliśmy.

Od jezior się zaczęło. Po pierwsze, byliśmy już na wysokości ponad 3000 metrów, więc tlenu mniej, po drugie nachylenie stoku się zwiekszyło, a po trzecie, pogoda przestała z nami współpracować. Wiatr się zwiększał, robiło sie chłodniej (-5C) i chmury zaczęły wszystko zasłaniać.

Szły z nami dwie inne grupy. Jedni z Austrii, a drudzy lokalni z Hiszpanii. Wreszcie o 12:30 pm stanęliśmy na szczycie!!!!!!!!

Mulhacén, 3482 metrów (11,423 ft) jest to najwyższy szczyt Hiszpanii i najwyższy w Europie poza Alpami i Kaukazem. Jest to też najwyższy szczyt w Europie na jaki się wspinaliśmy. Wychodziliśmy na wyższe, ale na innych kontynentach.
Na górze było parę innych grup, którzy zbierali się do schodzenia w dół, bo niestety warunki pogodowe nie sprzyjały.

Na szczyt dochodzą trzy szlaki. Jeden od jezior (nasza droga), drugi, północny, bardzo techniczny i trzeci południowy (granią), tym co mamy schodzić. Po paru pamiątkowych zdięciach, filmie i krótkich dialogach z innymi zaczeliśmy schodzić granią w dół. Na początku się szło nawet OK, szlak był oznaczony i pogoda sprzyjała. Nie było dużo chmur. Wiedzieliśmy, że muismy odbić w prawo, żeby dojść do schroniska. To już nie był szlak, ale ludzie tamtędy chodzą, więc ścieżka powinna być wydeptana.

Po pół godzinie pogoda się zmieniła. Znowu wyszły duże chmury i widoczność się zmniejszyła do paru metrów. Tutaj muszę naskarżyć na leni Hiszpanów. Ich szlaki w ogóle nie są oznaczone. Nigdzie nie ma namalowanego szlaku na skałach albo drzewach, czasami (bardzo rzadko, raz na kilometr) jest wbity słupek w ziemię z numerem szlaku. Są kopczyki z kamieni, ale też bardzo rzadko. Podczas widoczności na parę metrów jest ciężko. Szliśmy pomału, oczywiście nie wiedząc czy idziemy szlakiem czy nie. Zaczął padać śnieg i wiatr się wzmagał. Widoczność była na parę metrów. Za pomocą GPS, mapy topograficznej i map satelitarnych załadowanych wcześniej na telefon szliśmy w kierunku schroniska. Szło się ciężko, były mokre skały i dosyć stromo. Często słyszeliśmy ludzi, którzy pobłądzili i się nawzajem nawoływali. Myśmy tylko słyszeli głosy, ale widoczność była tak mała, że nie można było nikogo zobaczyć.

W pewnym momencie wpadło na nas czterech Hiszpanów, którzy zaczęli nam tłumaczyć gdzie chcą iść. Oczywiście jak to Hiszpanie nie mieli żadnej mapy, ani nic bardziej zaawansowanego. Szli na jakiś autobus, który gdzieś miał przyjechać. Oczywiście nie szli w dobrym kierunku. Otworzyliśmy nasze mapy i dopiero tam nam pokazali gdzie chcą iść. Tak się składało, że ich pół "trasy" pokrywało się z naszą, więc wyprowadziliśmy lokalnych z gór. W połowie drogi pokazaliśmy im gdzie mają iść i poszliśmy w naszym kierunku. Ciekawe czy doszli do celu? Przynajmniej mają nauczkę, że w takie duże góry nie idzie się bez przygotowania. Pogoda może się szybko zmienić i wtedy jest ciężko.

Gdzieś na wysokości 2600 m wyszliśmy z chmur i wreszcie widzieliśmy gdzie idziemy. Po chwili również ukazało nam się schronisko, więc nawet jak szlak był nie oznaczony to szliśmy na azymut.

Po kolejnej godzinie dotarliśmy do schroniska. Tutaj w końcu mogliśmy odpocząć i się posilić. Piwko i konserwa świetnie smakowały, ale też nie mogliśmy się rozsiadać, bo musieliśmy zejść na dół. 7 km i 1000 metrow w dół. Obowiązkowe zakupienie pamiątkowych koszulek ze szczytem Mulhacén (można już było je kupić, bo szczyt zaliczony) i w drogę.

Zejście przebiegło bez żadnych komplikacji i po 2:15, ku naszej radości, ukazała się nasza BMW. Pod koniec schodzenia czuliśmy nasze kolana. Ten dzień był dla nich dużym obciążeniem. Najpierw 1200 metrów (4000 ft) do góry, a potem 2200 metrów (7200 ft) w dół. W sumie w ten dzień zrobiliśmy 18 km. Im bardziej schodziliśmy w dół tym ładniejsza pogoda się robiła. Wreszcie mogliśmy podziwiać piękną dolinę i otaczające je góry w których spędziliśmy ostatnie 2 dni.

Schodząc w dół towarzyszyły nam nie tylko kozy i barany ale też super lokalne strachy na wróble. Nawet dobrze mówili po angielsku.

Góry Sierra Nevada, położone są 20 km od wybrzeża Morza Śródziemnego. Nie przypuszczaliśmy, że Hiszpania ma aż tak potężne góry. Jak już wspominaliśmy najwyższy szczyt to Mulhacen ale jest też wiele innych szczytów powyżej 3000 m które warto zdobyć. W tych górach położony jest również duży resort narciarski. Jak to w europejskich górach znajduje się też dużo małych klimatycznych miasteczek położonych na stromych stokach gór.

Głodni, zmęczeni i spragnieni zapakowaliśmy się do samochodu i po 20 minutach dojechaliśmy do Capileira. Nawet szybko udało nam się znaleźć hotel. Pomimo, że miasteczko jest niewielkie to dla osoby spoza miasteczka trudno jest nawigować i cokolwiek znaleźć. Jeżdżenie samochodem po tych wąskich, stromych uliczkach nie było łatwe. Mimo, że miasteczko jest nastawione na turystów pan w naszym hotelu w ogóle nie mówił po angielsku. Często za to lubiał powtarzać “bueno”. Udało nam się jednak dowiedzieć przy pomocy języka migowego i paru słów hiszpańskich które znamy, gdzie mamy zaparkować samochód i gdzie jest nasz pokój. Bardzo przytulny pokoik tak jak i miasteczko, z przepięknym “buena vista”. Zdziwiło nas tylko, że w hotelu było dość zimno i nie można było włączyć ogrzewania. Wygląda, że dla nich to jest środek lata nawet pomimo, że na zewnątrz jest tylko 10C.

O restaurację już się nie pytaliśmy na recepcji bo stwierdziliśmy, że i tak się nie wiele dowiemy. Poszliśmy za to na główną ulicę (czyli pod hotel) i znaleźliśmy restaurację El Asador która nam od razu przypadła do gustu. W restauracji było menu po angielsku, przyjmowali karty kredytowe i było kilka innych grup. Czyli wyglądało dość obiecująco. I tak rzeczywiście było. Wybór był dość bogaty. Mieli troszkę dań kuchni włoskiej ale to od razu wykreśliliśmy jako opcję. Ostatnie doświadczenia nam pokazały, żeby jednak trzymać się ich lokalnej kuchni. Naszą uwagę przykuł dział lokalnego mięsiwa. Więc na przystawkę poleciał oczywiście Iberian Ham, tutaj trzeba dodać, że porcja było wielka. Ilonka zamówiła kawałek wieprzowiny marynowany w papryce i czosnku a ja poszalałem i zamówiłem całą nogę jagnięcia.

Ale było pyszne. Porcje były ogromne więc winko do kolacji się przydało i poprawiło nam trawienie. Kelner polecił nam winko z niedalekiej Granady i był to rzeczywiście dobry wybór. Idealnie pasowało do naszych mięs. Byłem głodny a do tego jedzenie było przepyszne więc zajadałem aż mi się uszy trzęsły.

Bardzo polecamy tą restaurację, Al Asador. Jak będziecie w okolicy albo znudzą wam się plaże i będziecie chcieli schłodzić się w górach to polecamy miasteczko jak i wspomnianą restaurację. Po kolacji byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy do łóżka w śpiworach bo było tak zimno.

Read More
Hiszpania Darek Hiszpania Darek

2015.05.21 Granada, Hiszpania (dzień 6)

Wczoraj widzieliśmy zamek Alhambra z przeciwległego wzgórza przy zachodzie słońca a potem w nocy. Dzisiaj jest czas na zwiedzenie go w ciągu dnia i od środka.

Nie udało nam się kupić biletów wcześniej na internecie, bo już ich nie mieli, ale miejmy nadzieję, że mają jakąś liczbę biletów dla turystów którzy po prostu przyjdą pod zamek.
Korzystając z okazji, że dziś nie mieliśmy dużo do zwiedzania, troszkę dłużej pospaliśmy. Po śniadanku poszliśmy prosto na zamek Alhambra. Granada jest położona na wysokości powyżej 700 metrów n.p.m. więc poranki są nawet chłodne, było tylko 19C. Po 30 minutowym spacerku doszliśmy do pierwszej bramy zamku prowadzącej do ogrodów. Po kolejnych 10 minutach wspinania się do góry doszliśmy do jednej z głównych bram zamku (brama sprawiedliwości). Ładnie się zapowiadało, potężne, grube mury, ciekawa architektura, wiele ciekawych zabudowań, dużo wszystkiego do zwiedzania, całe miasto tam się znajdowało....

Niestety biletów już nie było. Wszystkie zostały wykupione na internecie o wiele wcześniej. Szkoda, bo naprawdę piękny zamek. Oczywiście bez biletów też można było część zamku zwiedzić, ale niestety ciekawsze miejsca były dla nas zamknięte. Pewnie muszą limitować ilość turystów, bo inaczej by się nie dało zwiedzać jak by morze ludzi tu przyszło. I tak ponoć jest limit 6,000 biletów dziennie.

Pochodziliśmy po części po której mogliśmy, coraz bardziej narzekając, że jednak nie udało nam się zdobyć biletów. Im więcej widzieliśmy tym bardziej chcieliśmy iść dalej, a tu niestety była bramka i pan który mówił: boletos por favor...!!! Oczywiście mamy zamiar tutaj wrócić i zwiedzić cały zamek.

Dodatkowo na terenie zamku znajdują się dwa hotele w których mamy zamiar spać. Troszkę zawiedzeni wróciliśmy na dół do miasta i postanowiliśmy to sobie jakoś wynagrodzić. A jak? Jak prawdziwi Hiszpanie, lodami....Hiszpanie uwielbiają jeść lody. Często można spotkać stoiska z dziesiątkami rodzajów. Opłacało się, były pyszne...!!!
Mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, więc chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Czemu więc nie popróbować lokalnej kuchni, a zwłaszcza ich szyneczki.

Często staramy się jeść lokalną szynkę iberyjską. Zwana lokalnie Jamon Iberico. Ponoć najlepsza szyneczka na świecie. Nawet pobija włoskie prosciutto de Parma.
Prosciutto jest bardziej okrawane z tłuszczu, więc nie mają takiego głębokiego, bogatego, złożonego smaku jak szyneczki iberyjskie.
Tak nam smakują, że musieliśmy się o niej coś więcej dowiedzieć.
Więc, produkowane są one w południowej Hiszpanii ze specjalnie hodowlanych czarnych świń.
Zaraz po okresie kiedy prosie przestaje być karmione przez matkę, jego dieta składa się z jęczmienia i kukurydzy. Trwa to przez wiele tygodni. Następnie świnka jest "zapraszana" na pastwiska gdzie je naturalnie rosnącą trawę, a także chodzi sobie po specjalnie sadzonych lasach dębowych na których się zajada żołędziami, korzeniami, ziołami....Tuż przed ubojem, dieta świnki się zmienia i może już "tylko" zjadać oliwki i żołędzie. Po uboju, tylne nogi są solone i wieszane na dwa tygodnie, żeby schły. Następnie są myte i znowu wieszane na kolejne 3-4 tygodni.
Potem następuje proces twardnienia, który trwa minimum rok, a może być nawet parę lat dla najlepszych szynek. Szynka twardnieje wisząc do góry nogami w różnego rodzaju pomieszczeniach w zależności od temperatury, wilgotności.... Czasami wisi sobie na zewnątrz, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza, ale w większości przypadków wiszą pod sufitem.

Jest wiele rodzajów Jamon Iberico. Najlepsza nazywa się Jamon Iberico de Bellota. Cena dochodzi do €200 za kilogram i jest ciężko dostępna poza granicami Hiszpanii. Ponoć jakieś rodzaje już tych szynek można kupić w Stanach. Musimy poszukać....Z ciekawostek jeszcze mogę dodać, że najlepsze są świnie z papierami (rodowodem). Jak udowodnisz że ojciec i matka zabitej świnki pochodzą z najlepszej hodowli to możesz sobie do nazwy swojej szynki dodać słowo PURO (pure) co oczywiście podnosi cenę produktu. Ponoć produkcja tych szynek jest bardzo kontrolowana przez rząd hiszpański, coś jak z winami w Europie. Oczywiście najlepsza jest świeża, prosto krojona z całego kawałka. Im dłużej leży tym smak staje się płytszy, mniej intensywny. Taką też staramy się tutaj zamawiać. Większość supermarketów ma stanowisko z takimi szyneczkami.

Ogólnie Hiszpania zaskoczyła nas pozytywnie cenami. Poza paliwem do samochodu która kosztuje €1.25 za litr diesel (2 razy droższe niż w Stanach) to wszystko jest o wiele tańsze. Kolacja w restauracji na dwie osoby z butelką dobrego wina kosztuje €30-40. Gdzie EUR już jest prawie jak USD. Trzeba doliczyć jakieś 10% więcej. W Unii Europejskiej w przeciwieństwie do Stanów TAX jest już wliczony w cenę a napiwek jest rzadko spotykany, a jak jest to jakaś reszta drobnych. ​

Piwo w barach kosztuje €2-3 i często masz już wliczoną jakąś przekąskę (tapa). Dobre wino w sklepie kupisz za €7-12, a w restauracji €10-20 i to już mówimy o dobrych winkach. Hotele też są tanie. Płacimy średnio €60-70 za hotel za noc w trzy-gwiazdkowych w centrum. Jak nie jest w samym centrum, to na nogach można w ciągu 15 minut spokojnie dojść. Odwiedzając po drodze lokalne bary, oczywiście w celu próbowania ich tapas. Nie znam cen wszystkich krajów europejskich, porównuje do Włoch, Szwajcarii czy Irlandii gdzie jest znacznie drożej niż w Hiszpanii.
Jutro rano opuszczamy cywilizowaną część Hiszpanii i jedziemy w góry Sierra Nevada gdzie mamy w ciągu dwóch dni wyjść na jej najwyższy szczyt, Mulhacén 3482 metrów.

Pożegnalną kolację mieliśmy w fajnej, lokalnej restauracji: Taberna Granados. Na start dostaliśmy oczywiście tapas, a potem poleciał kurczak i królik. Smaczne było. Kanapeczki podane jako tapas były pyszne natomiast to coś małego z oczkami i wąsami dziwnie wyglądało. Ale widzieliśmy jak lokalny brał do ręki garść tego i połykał.....hmmm....my spróbowaliśmy ale żadna rewelacja.

Oczywiście nie obyło się bez dobrego hiszpańskiego winka z Rioja. Montelciego Reserva 2010 DOCa. Dobre, smak suszonych owoców, leżało sobie ponad dwa lata w beczkach, idealnie wybalansowane z wyraźnymi mineralnymi smakami. Idealne do naszych mięs.

Read More
Hiszpania Ilona Hiszpania Ilona

2015.05.20 Malaga, Nerja i Granada, Hiszpania (dzień 5)

Nasz hotel o nazwie “Las Vegas” jest typowym hotelem na tzw. wczasy. Jest świetlica, jest stół do bilarda jest blisko plaża itp. Tak więc przy śniadaniu obserwując gości hotelowych doszliśmy do pewnych obserwacji. Są różne rodzaje wczasów, można jechać na all inclusive do Turcji, Tunezji czy na Karaiby. Wakacje te głównie cechują się jedzeniem, piciem, jedzeniem, piciem i od czasu do czasu może jakąś wycieczką. Ja osobiście, jeśli już mam jechać na wczasy zorganizowane to wolę Europejską wersję, czyli Włochy, Grecja, Hiszpania itp. W tym przypadku nie bierze się zazwyczaj all inclusive....no bo po co? W Europie jest tyle miasteczek które mają jakąś swoją małą lokalną historię, pełno knajpek gdzie można poznać ludzi z całego świata i jak ktoś lubi sklepów nie tylko z pamiątkami. Tak więc jadąc do Europy ciężko jest siedzieć w resorcie a nawet chce się spędzać czas poza nim. W końcu kto jest w stanie wysiedzieć cały dzień na plaży.

Oczywiście nasz sposób zwiedzania jest totalnie inny I nie ma nic wspólnego ze zorganizowanymi wczasami. My na plaże co prawda poszliśmy po śniadanku ale nawet nie braliśmy strojów kąpielowych bo nie mieliśmy czasu na leżakowanie a poza tym dość chłodno jeszcze było, może później się ociepli. Było to jedno z ostatnich miejsc na naszej wycieczce gdzie można było dojść do morza, więc Darek postanowił wejść do wody. Po dwóch minutach powiedział, że woda jest zimna i idziemy już z plaży.

My znów w drogę zwiedzać kolejne miasta, regiony, odkrywać nowe światy. Tak więc po szybkim spakowaniu ruszyliśmy na zamek w Maladze, zwany Gibralfaro. Zamek ten datowany jest na X wiek choć przeszedł już wiele przebudowań i zmian. Poza zamkiem w Maladze warto też zobaczyć Alcazaba, fort znajdujący się niedaleko Gibralfaro.
Zanim jednak dotarliśmy na zamek po drodze odwiedziliśmy corridę, zwaną Plaza de toros de La Malaga. Wygląda, że arena jest jeszcze czynna a jak nie ma rodeo to można sobie wejść i pochodzić po trybunach. Ciekawe doświadczenie choć dziwię się, że jest to troszkę zaniedbane. Myślę, że mogliby więcej udostępnić do zwiedzania.

Po spędzeniu paru minut na corridzie wróciliśmy do naszego pierwotnego planu - zdobycia zamku. Wyjście jak to do zamków było pod górę i po raz kolejny stwierdziliśmy, że dawniej zdobycie zamku to nie była łatwa sprawa. Sam zamek to ciekawe ruiny, które przetrwały setki lat. Najbardziej nam się podobało, że można było wejść i chodzić po murach obronnych wokół całego zamku. Przepiękne widoki na miasto, morze a zarazem na zamek. Niesamowite jak teraz mamy taką super technologię ale nie potrafimy zbudować nic trwałego. A lata temu ludzie bez większych maszyn budowali tak potężne i wspaniałe budowle, które przetrwały nie jedną wojnę.

Po zamku, spragnieni wody udaliśmy się w kierunku naszego hotelu gdzie mieliśmy samochód. Troszkę PRLem zalatywało po drodze. Hotele o nazwach Las Vegas, California czy Floryda to standard....w centrum zwanym starym miastem na pewno hotele są nowocześniejsze i mają bardziej nowoczesne standardy. My jednak wybraliśmy hotel blisko centrum ale na plaży. Przynajmniej raz na tym pobycie chcieliśmy posłuchać szumu fal i przejść się po piasku. Do tego do centrum jest bardzo trudno dojechać samochodem.

We wszystkich miasteczkach jakich byliśmy zaszokowały nas wąskie uliczki w centrum. Często zastanawialiśmy się jakim sposobem przejeżdża tam samochód. Darek często musiał uważać, żeby nie porysować naszego samochodu. Pewnie ubezpieczenie by to pokryło ale po co użerać się znów z firmami ubezpieczeniowymi. Tak więc cieszyliśmy się, że nasze hotele nie są w ścisłym centrum. Po Maladze udaliśm się do Nerja. Darek bardzo chciał przjechać lokalnymi drogrami więc zamiast autostrady wybraliśmy drogę blisko morza. Niestety większość dostępu do plaży jest zabudowana i hotele czy inne rezydencje pobudowały się tam. Udało nam się jednak gdzie niegdzie dojrzeć Costa del Sol (wybrzeże słońca) podobno najładniejsze wybrzeże Hiszpanii.

Dopiero jak dojechaliśmy do Nerja to mogliśmy podziwiać te słynne plaże. Narja jest małym miasteczkiem typowo turystycznym. Jak to przewodniki piszą, upodobanym przez angielskich turystów. Popieram bo sama byłam tu wcześniej na wycieczce zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. Podobno to od Nerja zaczyna się całe wybrzeże nazywane przez hiszpanów Costa del Sol. W centrum miasteczka jest Balcón de Europa. Najlepsze określenie tego to właśnie balkon z którego rozpościera się ładny widok na wybrzeże.

Było dość przyjemnie, piękne widoki, lekki chłodek i szum morza więc postanowiliśmy, zjeść lunch. Wybraliśmy restaurację, która była włoska i tu był nasz błąd. Jak ogólnie uważamy, że Hiszpania ma bardzo dobre jedzenie tak Hiszpanie robiący włoskie specjały to nie najlepsze połączenie. Ja wzięłam paella i był to jak się okazało bezpieczny wybór. Jest to tradycyjna hiszpańska potrawa więc im wyszła. Darek natomiast zamówił pizze i była to katastrofa. Ciasto było za twarde a prosciutto tak drobno posiekane, że ciężko je było wyczuć. Dałam im szansę pokazać, że jednak potrafią robić włoskie potrawy i zamówiłam Panna Cotta...kolejna porażka. Zrobiliśmy jeszcze parę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę do Granada.

Droga z Nerja do Granada wyglądała na nową. Nawet GPS jej jeszcze nie miał. Tak więc super się jechało po idealnym asfalcie. Kolejne zaskoczenie bo znów nic nie zapłaciliśmy, czyli jednak autostrady w Hiszpanii nie są takie drogie. Zaskoczyła nas ilość tuneli – choć nadal Japonia wygrywa pod tym względem jak i zmienność pogody. Z wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku gór i jak wjechaliśmy w jeden z wielu tuneli to była ładna sloneczna pogoda, natomiast jak wyjechaliśmy z niego po ok. 1.5 km przywitał nas ulewny deszcz...który zaraz po paru minutach zniknął.

Granada najbardziej słynie z zamku Alhambra. Początkowo w 889 roku wybudowano tam fortece. Następnie w XI wieku przebudowano na pałac. Przebudowa została dokonana dla ówczesnego władcy Granady Emira Mohammed ben Al-Ahmar. Pamiętajmy, że przez wieki Andaluzja była pod wpływami arabów i stąd w ich architekturze widać bardzo duże wpływy arabskie. W późniejszych latach zamek przeszedł w ręce chrześcijan którzy nadali mu ostateczny wygląd. Alhambra jest jedną z największych atrakcji turystycznych w Hiszpanii i jest wpisana na listę UNESCO jako światowe dziedzictwo. Jest to budowla która niesamowicie łaczy styl arabski i chrześcijański. My wybieramy się tam jutro ale dziś postanowiliśmy przejść się do Plaza Mirador de San Nicolas. Podobno stamtąd jest najlepszy widok na zamek. I tak też było.

My wybraliśmy drogę na skróty i szliśmy bardzo wąskimi uliczkami, że aż czasem zastanawialiśmy się czy my wchodzimy komuś na podwórko czy jeszcze nie. Można tam dojść główną ulicą ale jest troszkę na około. Główną ulicą za to schodziliśmy.

Po wyjściu na górę najpierw ukazał nam się tłum ludzi – wtedy Darek uwierzył, że jednak dobrze szliśmy. A po drugie piekny widok. Góry i zamek prezentowały się w całej okazałości. Jak już kiedyś wspomniałam w Hiszpanii dość późno zachodzi słońce. Tak więc jak myśmy byli tam koło 8 wieczór to jeszcze było w miarę jasno. Widok był tak piękny a my wiedzieliśmy, że raczej tu nie wrócimy jutro więc postanowiliśmy poczekać aż słońce całkowicie zajdzie. Siedliśmy w pobliskiej restauracji i czekając na zachód słońca delektowaliśmy się widokiem i piwkiem o nazwie Alhambra.

Doczekaliśmy się....niestety widok był troszkę gorszy. Normalnie budowle i stare miasta zyskują po zachodzie słońca kiedy to wszystko jest ładnie oświetlone. Niestety wraz z zachodem słońca zniknęły też górki który były w tle i które dodawały uroku.

Zamek Alhambra połóżony jest u podnóża gór Sierra Nevada. Są to najwyższe góry w Europie zaraz po Kaukazie i Alpach no i oczywiście najwyższe w Hiszpanii. My za trzy dni planujemy wyjść na ich szczyt który ma ok. 3500 m n.p.m. Trzymajcie kciuki. Dziś tak podziwiając zamek zauważyliśmy, że niektóre szczyty mają jeszcze śnieg. Mam nadzieję, że to tylko w jakiś dolinkachi mniej rozdeptancyh szlakach. Zobaczymy...dojdziemy dokąd się da a jak nie to zawrócimy.

Na tym skończyliśmy nasz dzień. Do miasta zeszliśmy dłuższą drogą za to o fajnej nazwie Carrera del Darro która przechodzi koło rzeki Rio Darro. Daruś nawet nie wiedział, że ma tu swoją ulicę i rzekę. Dzień był dość intensywny więc szybko padliśmy bo jutro kolejne emocje i atrakcje.

Read More
Hiszpania, Gibraltar Ilona Hiszpania, Gibraltar Ilona

2015.05.19 Gibraltar i Malaga, Hiszpania (dzień 4)

Druga noc w tym samym hotelu – jak dla nas to już rozpusta. Uczciliśmy to nawet śniadaniem w hotelu....tak wiem, jak dla nas to druga rozpusta. Mieliśmy nadzieję na jakieś lokalne śniadanie. Niestety poza szynką iberyjską, paroma lokalnymi serami i większym wyborem soków owocowych to nie wiele to się różniło od hotelowych śniadań. Ale było świeże i smaczne. Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Dziś kierunek Gilbraltar....a zaraz po tym Malaga.

Droga jak to droga w południowej Hiszpanii. Darek, znów stwierdzał, że nie ma lasów, za to był zachwycony ilością wiatraków i jak Don Kichot chciał je gonić. Po krajobrazie i wykorzystaniu energii naturalnej widać było, że zbliżaliśmy się do oceanu. A ja już z góry uprzedzałam, że na Giblartarze wieje.

Ja już na Gibraltarze byłam wcześniej ale chętnie chciałam go zobaczyć po paru latach. Dodatkowo bardzo mi się podobał – szczególnie małpki więc miałam nadzieję tym razem zrobić troszkę lepsze zdjęcia niż za pierwszym razem. Po przjechaniu ok. 150 km dotarliśmy do granicy Gibraltaru. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że nie warto pchać się na Gibraltar własnym autem tak więc zaparkowaliśmy w miasteczku które graniczy z Gibraltarem. Z parkingu do przejścia granicznego mieliśmy 5 minut na nogach. Darek najbardziej cieszył się z 3 rzeczy, po pierwsze przeszedł przejście graniczne na nogach, po drugie przeszedł po płycie czynnego lotniska, a po trzecie był w nowym kraju, w którym jeszcze nigdy nie był.

Z granicą wszystko było fajnie ale pan powiedział nam po polsku „Dzień dobry, dziękuję!” a my byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy poprosić o pieczątki do paszportów. Szkoda....ale sami przyznajcie, kto by się spodziewał polskiego celnika na Gibraltarze. Szok na max'a.
Drugą atrakcją jest przejście przez płytę lotniska. Gibraltar ma lotnisko. Podobno pasażerskie loty na Gibraltar zostały wznowione dopiero w 2006 roku. Niestety to państwo-miasto jest otoczone skałą i nie ma wiele miejsca na stworzenie lotniska więc pas startowy przechodzi przez zwykłą ulicę. Albo na odwrót...ulica wylotowa z kraju przechodzi przez pas startowy.

Po standardowych zdjęciach na pasie startowym ruszyliśmy główną ulicą do centrum miasta. Gibraltar należy do Angli. W 1969 roku Giblartalczycy mogli zdecydować w referendum czy chcą należeć do Angli czy Hiszpani, 12,138 osób zagłosowało za Anglią a tylko 44 za Hiszpanią. Takim sposobem Gibraltar stał się kolonią Angielską, która używa funtów i euro na przemian, jeździ po prawej stronie ale nadal najbardziej popularnym daniem jest Fish & Chips. Jest też duży plus, napisy i ludzie są dwu języczni.

Szczerze, spodziewałam się troszkę innych sklepów na głównej ulicy. To co zobaczyliśmy to nic innego jak ulica Floriańskaw w Krakowie, albo Krupówki w Zakopanem. Pełno sklepów z ciuchami, kosmetykami i sprzętem elektronicznym, a tylko od czasu do czasu jakiś sklep z pamiątkami. Tak idąc, po 20 minutach doszliśmy do kolejki na szczyt Gibraltar lub jak inni to nazywają na szczyt skały, która znajduje się ponad 400 metrów n.p.m.
Kolejne zaskoczenie. Z tego co ja pamiętałam, to kolejka zatrzymywała się w tzw. mid-station. Stacja w połowie góry miała swój urok, bo jak ja tam byłam, to było tam dużo małp. Kilka nawet otoczyło moją koleżankę tylko dlatego, że coś jadła. Niestety aktualnie kolejka nie zatrzymuje się w połowie drogi między kwietniem a październikiem. Jak się spytałam pani dlaczego to odpowiedziała „my nie obsługujemy”. Hmmm....dziwne to trochę.

Jadąc na górę nie widzieliśmy małp....pewnie przeniosły się tam gdzie są ludzie. Małpy na Gibraltarze, żyją swobodnie, ochrona parku chce im zagwarantować jak najbardziej naturalne warunki, ale one doskonale widzą, że tam gdzie ludzie jest jedzenie.

Wyjechaliśmy na szczyt. Porobiliśmy parę zdjęć na wszystkie strony świata i spotkaliśmy parę małp. Jak dla mnie było ich za mało. Widok nie wiele się zmienił. Dalej był niesamowity. Stoisz na górze, a z każdej strony co innego widać. Z jednej wąski ląd i granicę z Hiszpanią, z drugiej port, z trzeciej kanał gibrartarski i w oddali Afrykę (do której się wybieramy za 4 miesiące), a z czwartej niekończące się Morze Śródziemne. Darek nazwał wszystko jedną wielką komercją i centrum handlowym. Dopiero później zmienił zdanie jak poszliśmy w mniej uczęszczane trasy. Zanim to się jednak stało zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko. Darek jako smakosz piwa szybko odkrył, że coś jest nie tak z jego piwem. Jak się okazało, piwo było przedatowane. Na szczęście pracownicy stoiska grzecznie nam podziękowali za zauważenie i pozwolili wymienić jedno na dwa inne piwa. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zwiedzać dalej. W planie mieliśmy zejść do jaskiń, Micheal's Caves i sprawdzić ile małp jest po drodze.

Plan nawet się udał. Po drodze spotkaliśmy troszkę małpek. Jedne miały nas gdzies i nie reagowały na nic, inne były młode i chciały się bawić i skakać po czym tylko się da, a inne po prostu szukały jedzenia.

Można było do nich dość blisko podchodzić a one spokojnie siedziały i nie bardzo przejmowały się samochodami czy ludźmi chodzącymi obok nich. Widać, że dla nich to normalka i same garną tam gdzie jest cywilizacja.

Doszliśmy do jaskiń....wszystko fajnie aż do momentu rozczarowania. Jaskinia jest dość duża, choć nie mogliśmy przejść całej trasy (hmmm....znów nie obsługujemy???), do tego gra świateł. Ja rozumiem, że to jest fajne jak się tylko ogląda jaskinie ale do zdjęć to była masakra. Zdjęcia wychodziły jak z jakiś filmów science-fiction i ciężko było ustawić fajne światło.

Dużo lepiej by było jakby stosowali naturalne/żółte światło.

Po przejściu jaskini (ok. 20-30 min.) wróciliśmy z powrotem na szczyt kolejki. Z jednej strony gonił nas czas a po drugie stwierdziliśmy, że i tak nie ma małp w mid-station więc po co tam iść. I mieliśmy rację. Większość małp skakała po wagoniku kolejki. Najpierw niewinnie sobie skakały ale ludzie jak to ludzie zobaczyli blisko małpki i chcieli sobie z nimi zrobić zdjęcie. A małpka jak to małpka jak zobaczyła blisko coś na co może skoczyć to skoczyła. I takim sposobem niektórzy turyści mają zdjęcia jak małpka im chodzi po ramionach, itp. Ja tam się cieszę, że nic mnie nie podrapało.

Skała jest największą atrakcją na Gibraltarze. Drugim ważnym punktem wycieczek jest Europa Point. Teoretycznie z tego miejsca widać całe Morze Śródziemne jak i Afrykę. Ludzkie oko mogło dziś zobaczyć Afrykę...aparat chyba jednak nie do końca to uchwycił. Nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy ale byliśmy wystarczająco blisko. Najbardziej wysunięty punkt jest po stronie Hiszpańskiej parę kilometrów od Gibraltaru.

W punkcie Europa znajduje się pomnik Generała Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się tutaj w 1943. Generał wraz z 16 innymi ludźmi nie przeżył tej katastrofy. Do dziś trwają spory, czy był to zamach, czy jedynie wypadek.....

Nie tracąc czasu po Europa Point wróciliśmy do granicy. Zanim jednak to się stało to czekała nas kolejna niespodzianka. Wcześniej w punkcie informacji pan nam powiedział, że z punktu Europa można wrócić autobusem numer 2 do Market Place i potem przesiąść się na numer 5. Taki też mieliśmy plan dopóki nie dowiedzieliśmy się, że linia numer 5 jest obsługiwana przez inną firmę i w związku z tym pomimo że mamy całodniowe bilety musimy dopłacić 2 EUR. My to olaliśmy i poszliśmy na nogach. I dobrze....dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak lądował samolot. My uchwyciliśmy samo kołowanie ale to i tak dużo, że mieliśmy szczęście spotkać w ogóle jakiś samolot lądujący na Gibraltarze.

Zaraz po Gibraltarze, po krótkiej przerwie na bułeczkę i konserwę ruszyliśmy do Malagi. Malaga jest sprawcą całej tej wycieczki. Darek znał kiedyś osobę z Malagi, która tak mu polecała to miejsce, że podczas losowania Darek umieścił ją na naszej liście.

Z Gibraltaru do Malagi było ok. 120 km. Czyli nie tak źle. Do tego widoki rozpieszczały nas jeszcze bardziej. Gdzie niegdzie górki, gdzie niegdzie plaża. Za to samochód ma trochę do życzenia. Ma nowy system, który automatycznie wyłancza silnik po 5 sekundach stania w korku. Ponoć ma to oszczędzać paliwo. Niestety bardziej to drażni niż to całe oszczędzanie jest warte. Cały czas wyłancza silnik a co za tym idzie też klimatyzację. Ruszając ze świateł, silnik się automatycznie zapala ale trwa to parę sekund. Jest to drażliwe zwłaszcza w jeździe po miastach. Dobrze, że można to wyłączyć jednym przyciskiem. Wkońcu dotarliśmy do naszego hotelu, Las Vegas. Tak to nazwa naszego hotelu. Hotel znajduje się przy samej plaży więc teraz pisząc bloga siedzę sobie na balkonie i słucham szumu fal...

Nie tracąc czasu ruszyliśmy na miasto. Nie planowaliśmy dziś dużo zwiedzać tylko odwiedzić stare miasto, wstąpić na jakąś przekąskę i wrócić do hotelu. Jako naszą destynację wybraliśmy El Pimpi. Jest to restauracja otwarta w 1971 roku. Przez El Pimpi przewinęło się wiele sławnych ludzi. Jak np. rodzina Picasso, Antonio Banderas, Tony Blair.....
Byliśmy w sumie najedzeni, więc zamówiliśmy tylko deskę (talerz) serów i butelkę wina Verdejo. Lekkie, fajne, chłodne, lokalne winko idealnie pasowało do zestawu serków.

Po drodze do tej restauracji zobaczyliśmy zamek który chętnie odwiedzimy jutro.

Po wypiciu winka, przekąszeniu serków i poznaniu lokalnej restauracji postanowiliśmy po pierwsze wrócić tam jutro na nadziewane bułeczki (specjalność tego regionu) jak i odwiedzić bar z Craft Beers. Piwa z mikro-browarów przyciągają naszą uwagę coraz bardziej więc grzechem byłoby nie spróbować Hiszpańskich specjałów. Takim sposobem doszliśmy do knajpki: Cerveceria Arte & Sana Craft Beer Cafe. Trzeba przyznać, że chłopaki mają bardzo ciekawy wybór. Mają kilkaset rodzajów piw z całego świata. Myśmy próbowali hiszpańskich po wpiciu dwóch na miejscu udało się wziąć jeszcze jedno do hotelu.

Po relaksie przy piwku wróciliśmy do hotelu i siedząc na balkonie słuchaliśmy fal Morza Śródziemnego. Jutro dalsza część wyprawy...Granada a potem Sierra Nevada i spanie w schronisku...będzie na pewno ciekawie.

Read More