
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.06.20 Nova Scotia, Canada (dzień 5)
Większość wpisów z tego wyjazdu jest od Ilonki. Nie dlatego, że mi się nie chce, albo nie mam co pisać, albo tego nie lubię, ale głównym powodem są odległości jakie musimy pokonywać codziennie. Codziennie za kółkiem siedzę kilkaset kilometrów i po prostu nie mam kiedy pisać, albo jestem na maksa zmęczony. Ale o odległościach to za chwilę, przecież są ważniejsze rzeczy do opisania.
Każdy biwakowicz ma swoje ulubione kempingi do których lubi wracać. Są one świetnie położone, albo ma się do nich sentyment. Moim takim ulubionym kempingiem na wschodnim wybrzeżu jest Lafayette Campground w stanie NH. Świetnie położony w samym sercu Białych Gór. Idealny na wędrówki górskie.
Dzisiaj rano jak się obudziłem i wyszedłem z namiotu to aż powiedziałem WOW...!!!
To miejsce na pewno będzie moim kolejnym ulubionym kempingiem. Sami popatrzcie...
Nie wiem czy kiedykolwiek w ten rejon wrócę, ale jeśli tak, to na pewno tu przyjadę. Położony nad samym oceanem z cudownym widokiem. Brak ludzi, cisza, lekki chłodny wiaterek...... raj.... Nazwa tego miejsca to Seabreeze Campground. Polecam pola nad samym oceanem. Jest zimno, wiecznie i nie ma komarów (są tylko czarne muszki).
Oczywiście za chwilę, na śniadanie pojawił się pies właścicieli i nie odstępował nas na krok. Nawet „pomagał” nam w pakowaniu i sprawdzał czy mamy świeże jedzenie w lodówkach turystycznych.
Dzisiaj jak i w każdy dzień mamy wiele kilometrów do przejechania. Nawet nie przypuszczałem, że Nowa Szkocja jest tak duża. Nasza wycieczka zajmie 10 dni i obliczyliśmy, że zrobimy około 5,000 km, czyli średnio 500 dziennie. Zważywszy, że jest tu brak dobrych autostrad i duże ograniczenia prędkości to dużo czasu spędzamy w samochodzie.
Testujemy nasze nowe Subaru. Jak na razie spisuje się na medal. Duże, wygodne, mało pali i dobrze sprawuje się w trudnym terenie. Wyszukujemy drogi off-road i staramy się dojechać do końca.
Dzisiaj wyjeżdżamy z kontynentalnej części Nowej Szkocji i jedziemy na Cape Breton. Cape Breton jest to wielka wyspa należąca do Nowej Szkocji i jest to najbardziej wysunięty na północ ląd tej kanadyjskiej prowincji.
Dla wielu jest to najpiękniejsza część Nowej Szkocji i obowiązkowo trzeba ją odwiedzić. Zawdzięcza to na pewno Cape Breton Highlands, który jest parkiem narodowym w północnej części wyspy. Kanadyjczycy zbudowali tam drogę, Cabot Trail. Droga ma długość 300km i wiedzie przez najpiękniejsze tereny tego parku. Nazwali ją na cześć podróżnika, odkrywcy John Cabot, który badał te tereny ponad 500 lat temu.
Żeby tam się dostać to znowu oczywiście musieliśmy setki kilometrów spędzić w samochodzie. Zanim pojechaliśmy do parku to odwiedziliśmy Sydney (niestety nie to w Australii). Sydney jest to jedno z większych miasteczek na Cape Breton. Zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy na północ. Subaru ma duży bak i można nim przejechać nawet ponad 1000km, co jest szczególnie przydatne w takich terenach.
Można by tu szybciej dojechać, ale niestety jeszcze nie ma sezonu i dużo promów jest zamknięta. Więc trzeba duże kółka zataczać okrężnymi drogami. Otwarte były tylko promy do Newfoundland. Niestety to nie jest na naszej aktualnej drodze, ale chodzi już za nami. Do Newfoundland i Labrador na pewno w najbliższej przyszłości się wybierzemy. To jednak wymaga większego przygotowania i więcej czasu. Samochód na tą wyprawę mamy już odpowiedni.
Do parku zajechaliśmy późnym popołudniem. Planując pobyt w Cape Breton popełniłem błąd i źle zarezerwowałem kempingi. Nie wiedziałem, że przemieszczanie się zajmie nam aż tak dużo czasu. Na szczęście mieli jeszcze wolne miejsca na innym kempingu i zmieniliśmy rezerwacje.
Po szybkim posiłku wybraliśmy się na hike. W tym parku nie ma trudnych szlaków. Jest ich trochę, ale większość jest tak 7-10km. Czyli takie 2-3 godzinki spacerkiem. Niedaleko jest piękny cypel o nazwie Middle Head. Postanowiliśmy przejść się nim na sam koniec i tam przy zachodzie słońca oglądać ocean i grzać się zimnym piwkiem.
Szlak był dobrze oznaczony, wiódł do góry i na dół sosnowym lasem. Fajnie się szło, co chwile wyłaniał się ocean z jego skalistym wybrzeżem. Chcieliśmy robić częste przystanki na zdjęcia i widoki, ale niestety się nie dało.
Komary mam to skutecznie utrudniały. Była ich niesamowita ilość i cięły na maksa. Spray OFF na nie nie działał. Następnym razem bierzemy ze sobą siatki na twarz i może nawet na całe ciało. Widzieliśmy ludzi w nich i im zazdrościliśmy.
Dopiero na końcu trasy jak wyszliśmy z lasu i doszliśmy do stromego urwiska komary się skończyły. Powód był jeden, wiało, a one chyba tego nie lubią. Tutaj dopiero można było usiąść, otworzyć piweczko i obserwować niesamowite widowisko.
A było co oglądać. Nie dość, że siedzieliśmy na kilkudziesięciu metrowej skale i obserwowaliśmy fale jak się o nią rozbijają, to nasze oczy podążały za czymś znacznie ciekawszym. Za „bombowcami”. Mewy z wielką prędkością pionowo wpadały w wodę i za kilka sekund wypływały z rybką w dziobie.
Wyglądało to tak spektakularnie, że siedzieliśmy sobie tam chyba z godzinę obserwując kolejne wloty. Następnie mewa odlatywała na wyspę gdzie głodne i głośne pisklę czekało zniecierpliwione na pokarm. Dlaczego na wyspę? Wyspa jest bezpieczna. Ani człowiek, ani inny drapieżnik jak kojot czy niedźwiedź tam nie przyjdzie.
Wróciliśmy do samochodu z tysiącami komarów i pojechaliśmy na nasz kemping. Kolację zrobiliśmy sobie lokalną. Dwa różnego rodzaju lokalne łososie w różnych marynatach poleciały na grill. Było dobre, chociaż jak na Kanadę przystało, marynata w sosie klonowym była trochę dla nas za słodka.
Około 10:30-11 wieczorem komary już się tyle krwi napiły, że w końcu dały nam spokój i poszły spać. Ilonka naliczyła ponad 25 ugryzień.
Ognisko zapaliliśmy, drinka zrobiliśmy dzieci (komary) poszły spać, więc w końcu można było usiąść, odpocząć i powspominać kolejny dzień w wspaniałej Nowej Szkocji.
Jutro cały dzień spędzamy w parku narodowym. Będzie dużo wrażeń.
2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)
Dzisiejszy dzień był totalnie plażowy. Od rana do wieczora nic tylko plaże – nie podobne do nas, nie? Nova Scotia jest pięknym rejonem Kanady. Niestety podobnie jak w przypadku Stanów wschodnie wybrzeże jest dość płaskie więc Nova Scotia swój urok zawdzięcza wybrzeżom.
Kanada zachodnia ma przepiękne góry – cała British Columbia i Alberta, potem środkowa część to płaszczyzny i mało interesujące krajobrazy, aż znów na wschodnim wybrzeżu to skaliste wybrzeża, lasy i niesamowicie zielony krajobraz.
Dziś opuściliśmy wspaniały hotel w Halifax i ruszaliśmy na kemping. Od tej pory będziemy spać 3 noce na kempingach. Po pierwsze lubimy kempingi, po drugie z hotelami jest gorzej im bliżej Cape Breton National Park a po trzecie w Nova Scotia chodzi głównie o obcowanie z naturą więc kempingi są wskazane. Nasz pierwszy przystanek to Clam Harbour Beach Provincial Park.
Piękna plaża, tym razem piaskowa. Pomimo, że plaż mają tu dużo, i czasem widzi się samochody na parkingach tak na samej plaży ludzi jest dość mało. Ludzie, którzy przyjeżdżają tu na plażę głównie biegają, chodzą z psami na spacery, puszczają latawce. Nie spotkaliśmy nikogo kto się tu opalał. Fakt faktem, że jeszcze jest trochę chłodno jak na opalanie więc ciekawe jak sprawa wygląda w cieplejszych miesiącach.
My jak lokalni pospacerowaliśmy, pogapiliśmy się na fale pijąc piwko i ruszyliśmy dalej w kierunku Taylor Head – kolejnej plaży. Uprzedzałam, że dzisiejszy dzień jest na maksa plażowy.
W Taylor Head jest większa plaża i troszkę więcej ludzi ale też spędzają czas bardziej aktywnie niż smażąc się na plaży. Taylor Head Provincial Park jest stosunkowo duży. Cały półwysep to park gdzie można pochodzić po plaży lub wejść w głąb lądu i przespacerować się deptakami wśród drzew.
Kanada ma dużo ziemi a mało mieszkańców – to widać na każdym kroku. Wiele miejsc jest wciąż zielona a drzewa nie są wycinane na potęgę. Podobno kolor zielony uspokaja więc nie dziwię się, że Kanada jest jednym z czołówki krajów z największą ilością szczęśliwych ludzi.
Takie przerwy są wskazane w naszym zwiedzaniu. Między Halifax a kempingiem na który jedziemy jest ponad 300 km (4h jazdy) tak więc aby nie zmęczyć się za bardzo drogą przerwy są wskazane i miło tak rozprostować kości, powdychać trochę świeżego powietrza i ruszyć w drogę dalej. Niestety duże odległości sprawiają, że stosunkowo mało rzeczy odwiedzamy dziennie – za to wybieramy te najładniejsze i staramy się nimi cieszyć długo.
W końcu przyszedł czas na ostaniom plaże – tym razem plaża była naszym kempingiem. Nieźle nie?
No tak jak Darek znajdzie kemping to aż nawet ja powiem WOW! Kemping Seabreeze leży nad samym oceanem. Przyszliśmy się zarejestrować a Pani mówi – tak wybierzcie sobie pole, nie ma nikogo z namiotem – są tylko moi sezonowi klienci. Trochę się zdziwiliśmy, po pierwsze, że nie ma nikogo w tak pięknym miejscu a po drugie, że ludzie przyjeżdżają na kemping na cały sezon. Pierwsze łatwo nam Pani wytłumaczyła – ten czerwiec jest dość zimny. Na Newfoundland spadł śnieg a to przecież rzut beretem od Nova Scotia.
My też poczuliśmy dlaczego inni tu nie śpią. Było przyjemnie chłodno ale plusem był brak komarów. Przynajmniej zimno wytępiło je wszystkie. Wjechaliśmy w głąb kempingu i zaczęliśmy szukać miejsca. Rzeczywiście przy wodzie, tam gdzie jest miejsce na namioty było pustawo. Natomiast wyżej gdzie miejsca są przystosowane na RV były tłumy. Ludzi tak się nie widywało – może ze dwie – trzy rodziny ale kamperów było dużo więcej.
Ogólnie w Nova Scotia widuje się masę kamperów. Rozumiem turystów, którzy chcą zwiedzać Kanadę i wypożyczają domy na kółkach. Tutaj jednak chodzi chyba o coś innego. Po pierwsze dużo RV widuje się na ogródkach przy domach. Po drugie na drogach jest ich dużo mniej ale jest ich masa zaparkowana na polach namiotowych. Tak sobie myślę, że ludzie wynajmują swoje prawdziwe mieszkania, kupują kampera i tak sobie żyją, pół roku w Nova Scotia, pół roku Floryda. Łatwo się przemieszczać, nowe kampery mają wszystko w środku i są czasem lepsze od zwykłego mieszkania. Może my też na emeryturze kupimy sobie jednego i będziemy się tak przemieszczać....czas pokaże.
Spanie nad samym oceanem ma kolejny plus – można podziwiać zachód słońca z „ogródka”. Tak więc przeszliśmy się (parę kroków) na plażę, pstryknąć sobie obowiązkowe zdjęcie przy zachodzie słońca. Na plaży nie było nikogo – pusto.....tylko ja i Darek. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze istnieją, że są miejsca na tym świecie tak piękne a tak mało uczęszczane – i to miejsca które są dość łatwo dostępne.
Po zachodzie wzięliśmy się za kolację i odwiedził nas „czarny miś”. Tym razem nie prawdziwy – czarny miś to pies właścicieli, widać, że jest tu lokalny i zna każdy kąt. Próbował wyłudzić coś do jedzenia ale my nauczeni, żeby zwierząt nie karmić bo potem cię nie zostawią w spokoju nic mu nie daliśmy. Za to wyłudził od nas pieszczoty. Siedział z nami przy ognisku, wkładał Darkowi łeb na kolana i kazał się głaskać. Pieszczoch z niego. Podobno ma tylko 3 latka więc jest jeszcze młody ale był niesamowicie słodki, wychowany i gonił cały czas koło nas sprawdzając czy wszystko jest ok.
Muszę przyznać, że w takim miejscu jeszcze nie spałam i nawet zimno nam nie przesadzało. Zmęczeni jednak koło północy wskoczyliśmy w ciepłe śpiwory i fale oceanu ukołysały nas do snu. Dobranoc!
2018.06.18 Nova Scotia, Canada (dzień 3)
To, że w Nowej Szkocji będzie padać to wiedzieliśmy na 100%. Pytanie było tylko kiedy i jak długo. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie to na kempingu i mieliśmy nadzieję, że deszcz bardzo nam planów nie pokrzyżuje. Ten dzień przyszedł szybciej niż oczekiwaliśmy, ale planów za bardzo nie pokrzyżował. Dziś pogoda nie dopisała i było dość deszczowo, wiecznie i szarawo.
Nam to jednak nie przeszkadzało – w końcu mamy kurtki i spodnie przeciwdeszczowe więc wskoczyliśmy w nasze Subaru i ruszyliśmy na południowy-zachód. Dziś w planie mieliśmy odwiedzić parę punktów. Jako pierwszy przystanek był Kejimkujik National Park. Park ten składa się z dwóch części. Jedna to centralna część w głębi lądu a druga to wybrzeże. My zdecydowaliśmy się odwiedzić wybrzeże. Jakby się można było spodziewać jest tam plaża, skałki itp. Jednym słowem kolejne piękne miejsce na relaks. Miejsce to też uwielbiane jest przez zwierzątka takie jak misie i kojoty – no cóż, zaopatrzyliśmy się w spray na misie i ruszyliśmy na spacer.
My na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy natomiast zrobiliśmy sobie przerwę i pogapiliśmy się na fale. Woda zdecydowanie potrafi hipnotyzować. Można tak siedzieć i gapić się na nią godzinami. Korzystając, że akurat przestało padać zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.
Drugim punktem na naszej mapie było Sandy Cove – i tutaj mała rada. To fajniejsze Sandy Cove jest na północy. Widząc zdjęcia Sandy Cove na portalach społecznościowych chcieliśmy tam pojechać. Ale albo ludzie źle zaznaczają albo to lepsze Sandy Cove jest na północy. My byliśmy tylko na południowym i jak widać na obrazku po niżej - szału nie ma. Jakaś mini latarnia, trochę skałek na wybrzeżu i mini park. Zdecydowanie ładniejsze jest Peggy Cove - nasz następny przystanek.
Jak już wspominałam pogoda dziś była taka sobie – szaro, wietrznie, deszczowo i zimno. Pogoda ta jednak ma swoje plusy – wygoniła wszystkich turystów i na Peggy Cove prawie nikogo nie było. Nasze kórtki goretex spisały się na maksa i nic nam nie przeszkadzało.
Goniliśmy po skałkach jak głupi i robiliśmy zdjęcia. Deszczowa pogoda ma kolejny plus, fale były większe niż normalnie a ludzi było znacznie mniej. Na fale i śliskie skały trzeba uważać ale my w japonkach tam nie poszliśmy - a byli tacy byli....
Jak zwykle w miejscach gdzie łatwo można dojechać samochodem widuje się ludzi totalnie nie przygotowanych do aktualnych warunków pogodowych. Zawsze lepiej mieć w aucie ubrania na każdą pogodę. Jadąc na północ do Nova Scotia czy Newfoundland trzeba być przygotowanym na wszystko. Więc lepiej zapakować cieplejszą kurtkę, przeciwdeszczowe spodnie, czy górskie buty co by się nie ślizgać.
Naszym ostatnim przystankiem był Halifax. Pomyślicie, tylko tyle, żadnego zwiedzania? Nova Scotia jest duża. Na mapach tego, aż tak nie widać ale często musimy pokonać setki kilometrów żeby dostać się z punkty do punktu. Tak więc większość czasu spędzamy w aucie, ale też dużo się zatrzymujemy jak tylko widzimy coś ładnego. A ładnych widoków tu jest cała masa.
Halifax jest największym miastem w Nova Scotia ale dopiero trzynastym największym w Kanadzie. Musi tu być fajnie jak jest ładna letnia pogoda. Dziś nie dość, że pogoda nie dopisała to jeszcze był poniedziałek. Tak więc ludzi nie wiele widzieliśmy na ulicach. Nad wodą jest dużo stolików, kafejek i pewnie w weekend jest tu masa ludzi. Dziś niestety wszystkie stoliki były pochowane. Na szczęście są też miejsca pochowane w podziemiach i tak wylądowaliśmy w Lower Deck. Jak sama nazwa mówi - tam już nie pada... Mimo złej pogody miaasteczko nadal ma swój urok i mogliśmy się pobawić w sesję zdjęciową z kotwicami.
W "Lower Deck" zjedliśmy kolację, wypiliśmy po piwku i się dowiedzieliśmy, że o 21:30 ma być zespół na żywo. Nie pozostało nam nic innego jak grzecznie zamówić jeszcze jedno piwko i poczekać, aż chłopaki zaczną śpiewać. Muszę przyznać, że nie żałowaliśmy.
Po koncercie ruszyliśmy do Dartmouth, to tam mamy hotel. Oba miasta (Halifax & Dartmouth) leżą blisko siebie i tak naprawdę to trzeba tylko most przejechać. Za to hotel Delta w Dartmouth jest tańszy, lepszy, nowszy ogólnie wszystko w nim jest naj. I tak zakończyliśmy kolejny piękny dzień w tym rejonie świata. Nawet deszcz nam tak bardzo nie utrudnił zwiedzania.
2018.06.17 Nova Scotia, Canada (dzień 2)
Czytaliście wcześniejszego bloga – mam nadzieję, że tak! No więc pewnie pamiętacie, że obiecaliśmy, że tym razem będą ciekawsze zdjęcia. No więc będą...
Ale do rzeczy...
Noc przespaliśmy kamiennym snem – rzadko to się zdarza w hotelach ale Marriott w Kanadzie nas pozytywnie zaskoczył.
Dali nam lepszy pokój, klima była cicha, i materac wygodny – nie spotykane, nie? Tak więc po super przespanej nocy ruszyliśmy w drogę. Tą wycieczkę bardziej Darek planował niż ja, więc nie wiedząc do końca gdzie jedziemy wpisałam docelowy adres i pognaliśmy przed siebie. Moim zadaniem jest pisanie bloga, bo Darek musi pokonać tysiące kilometrów i nie ma za wiele czasu na pisanie.
Jedziemy sobie autostradą, wszystko ładnie, podziwiamy zieleń, aż tu nagle na naszej drodze wyrasta napis – Last Exit Before Tolls (ostatni zjazd przed oplątami). Włączył nam się przycisk panika i zjechaliśmy. No więc tak...pięknie ładnie, jedziemy sobie i nagle sobie uświadamiamy, że nie mamy lokalnej gotówki. Pisało coś o EzPassie ale nasz nie działa, bo po tym jak Darek zgubił portfel to nikt nie zmienił karty w EzPassie...czyli na maksa nie doświadczeni turyści. Zjechaliśmy z autostrady i na stacji benzynowej znaleźliśmy bankomat, uzupełniliśmy gotówkę i pogadaliśmy z Panią kasjerką. Ciężko uwierzyć ale tutaj ludzie są szczęśliwi. Pani sobie pracuje na stacji ale się uśmiecha, pogada miło i w ogóle widać, że jest zadowolona z życia. Nie dziwię się skoro w okół tyle zielonego koloru – i to naturalnego.
Zaopatrzeni w gotówkę, z naprawionym EzPassem ruszyliśmy zaatakować autostradę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy linię EzPass + Cash. No i dobrze...bo oczywiście w Kanadzie nie działa Amerykański EzPass. Oni mają E-Pass co na pierwszy rzut oka wygląda tak samo. Kolejna miła Pani wytłumaczyła nam, że mamy jedną literkę za dużo, pożyczyła nam szczęśliwego dnia taty i otworzyła bramkę. Kolejna szczęśliwa osoba..
Po przygodach z bramkami mogliśmy wreszcie wyruszyć w kierunku Scots Point. I tu znów niespodzianka – ale tak właśnie jest za road trips. I to właśnie lubię – z jednej strony masz coś zaplanowane ale z drugiej masz swobodę i możesz tu i tam skręcić i nagle lądujesz w unikatowym miejscu. Właśnie tak było z nami. Jadąc dziwiliśmy się dlaczego jest tak dużo wyschniętych koryt rzecznych a do tego z gliniastym dnem. Potem zobaczyliśmy znak „The Highest Tights in the World” (najwyższe przypływy na świecie). I tak od decyzji do decyzji pojechaliśmy do Anthony Provincial Park.
W Nova Scotia odnotowuje się najwyższe przypływy. Dochodzą one do 13 metrów wysokości (miejscami nawet 16 metrów). My szarzy ludzie nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy co to oznacza. Ale właśnie wtedy zastanawiając się jak to działa, przypomnieliśmy sobie lekcje geografii.
Tak więc, przypływy są dwa razy dziennie. Około 3 rano i 3 po południu. W czasie przypływu na własne oczy możesz obserwować jak ocean wchodzi w ląd. Później koło 7 wieczór obserwowaliśmy jak ocean „odchodzi” od lądu. Dla nas w NYC przypływy i odpływy to metr lub dwa. Tutaj skala jest dużo większa a koryta w które wchodzi ocean pokazują skalę tego. Tylko spójrzcie na poniższy filmik. To jest kwestia sekund, żeby woda przykryła kamień.
Darek był w szoku – ja zresztą też. Ale to on latał z telefonem i nagrywał. Wskakiwał na kamień i zastanawiał się kiedy go woda otoczy i będzie musiał skakać. Zabawy, zabawami ale tak serio to, każdy z nas w jakimś tam stopniu czytał o przypływach i odpływach. Widuje się je w jakiś małych zatokach itp. Ale nigdy nie widziałam tego na taką skalę. Ludzie nawet jadą na punkty widokowe i obserwują jak woda wchodzi w ląd albo z niego odchodzi – masakra!
Po przypływach pojechaliśmy wreszcie na Scots Point. Może się wydawać, że Nova Scotia za duża nie jest ale to nie prawda. Między punktami często masz 50-100 km. Dróg ekspresowych tu za dużo nie mają więc nagle robi się z tego 1h albo i więcej. Tak więc na Scots Point dojechaliśmy dopiero koło trzeciej popołudniu. Darek obiecał, że tu będzie hike (bardziej spacerek) max 1 h w każdą stronę. No to spoko – zapakowaliśmy do plecaka tylko piwo (może 2), zabraliśmy aparat i w drogę....i upsss....znów coś wyszło nie tak jak powinno. Podchodzimy na początek szlaku a tu informacja....ble ble ble...musisz być przygotowany, hike to nie przelewki...ble, ble, ble...i na koniec zdanie: normalnie trasa zajmuje 4 – 5h. Co??? Miało być 1h w jedną stronę a nie ponad 2h...no nic...szybko tu nie wrócimy. Darek wrócił się do samochodu po jakieś jedzenie (czytaj energetyczne batony), ja zawiązałam podwójnie sznurówki i ruszyliśmy.
Szlak był dość łatwy, czasem piął się do góry ale ogólnie wydeptany, nie za dużo kamieni i delikatnie do góry. My nie oszczędzając sił, ruszyliśmy z kopyta i zrobiliśmy trasę w 1h 15 min. Dobry czas – i bardzo fajny trening. Trasa była idealna na bieganie, widzieliśmy nawet gostka co zrobił to na rowerze. Dobry pomysł.
Trasa kończy się na klifie. A na klifie przywitało nas skrzeczenie mew. Było tego dużo. No tak mają fajną skałę, wychodzącą wysoko, tak jak ląd. Na tej skalnej wysepce mogą spokojnie składać jajka i nie bać się, że jakiś chodzący gryzoń im je zje. Muszą się tylko obawiać większych ptaków ale byliśmy świadkami jak jakiś czarny ptak podleciał a wszystkie mewy tak zaczęły skrzeczeć, że ptak się poddał i odleciał. Widzieliśmy też małe mewy (te szare kudłate na zdjęciu). Oceniając po ich upierzeniu, to one jeszcze nie potrafią latać. Dlatego większe mewy przynosiły im jakieś smakołyki.
Dzięki tak dużym przypływom i odpływom ocean w tych rejonach ma dużo ryb więc jest rajem dla ptaków. Nawet byliśmy świadkami jak mewa upolowała rybkę i potem dała mniejszym ptakom. Moglibyśmy tak siedzieć godzinami na klifie i obserwować jak się rusza ocean, jak mewy karmią swoje dzieci, albo jak polują i od czasu do czasu słuchać ich skrzekania. Niestety piwko się skończyło, późno się robiło a w brzuchach nam burczało. Dlatego zebraliśmy się i ruszyliśmy na dół w kierunku parkingu.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze lokalne chipmonki i porobiliśmy im zdjęcia. Chipmonki tu niestety są bardziej płochliwe. Jest ich dużo bo słychać ich w krzakach non-stop. ale bardzo szybko uciekają i nie są skłonne przybliżyć się do człowieka. Pewnie tu ich ludzie nie karmią – i dobrze. Niech dzikie zwierzęta pozostaną dzikie.
Głód nam doskwierał więc zejście na dół też nam nie zajęło dużo. Szybko zlecieliśmy na dół. Zajęliśy stolik na polance i wyciągneliśmy naszego grilla. Po raz tysięczny grill się przydał. Nie ma to jak ugotować sobie samemu jedzonko – użyję tego samego komentarza co wczoraj – oszczędność kasy i żołądka (bo przynajmniej wiesz co jesz).
O tej porze (ok. 7 wieczór) nie było już dużo samochodów i ludzi, więc tym bardziej cieszyliśmy się swobodą i spokojem. Tylko komary dawały nam w kość. Ale tak to już bywa z tymi potworami. Tak więc komary skutecznie nas wygoniły i ruszyliśmy w kierunku Darmouth gdzie śpimy dwie noce. Pani na recepcji nas miło zaskoczyła bo znów dostaliśmy upgrate. Po raz kolejny polecam Marriott a zwłaszcza jego kartę kredytową – czysty zysk.
Nie tylko dostaliśmy suite czyli sypialnię z salonem ale też dostęp do „Pantry”. Jest to sala gdzie 24/7 możesz sobie wziąć coś do picia lub jedzenia. Są to bardziej przekąski, batoniki, owoce itp. Ale super miło, że mamy dostęp do czegoś takiego. Teraz to Darek musi latać nie tylko po lód ale też po colę. Ale kto by narzekał, jak zawsze można wrócić z colą i czymś słodkim.
Mundial – myśleliście, że już zapomnieliśmy? Nigdy! W ciągu dnia nie bardzo mieliśmy czas oglądać mecze więc tylko śledziliśmy wyniki. Natomiast w hotelu oglądnęliśmy sobie mecz Niemcy – Maksyk. Masakra jak Meksyk pokonał Niemcy. Szkoda tylko, że tak mało pokazywali twarz niemieckiego trenera po zakończonym meczu.
2018.06.16 Nova Scotia, Canada (dzień 1)
Plan wyjazdu do Nowej Szkocji siedział w naszych głowach już od wielu lat. Zawsze albo nie było czasu, albo były „ciekawsze” miejsca na Ziemi do odwiedzenia. Jakoś nie chcieliśmy „marnować” tygodnia na ten rejon Kanady. Woleliśmy gdzieś dalej polecieć samolotem.
Dwa lata temu odwiedziliśmy stan Maine, a dokładnie jego wybrzeże, które rozciąga się od Portland aż po Kanadę.
Pojechaliśmy wtedy do Parku Narodowego Acadia. Ten park już był daleko a Nova Scotia jest jeszcze dalej. Dlatego tydzień wydaje się optymalnym okresem.
My za plażami nie przepadamy, ale skaliste, oceaniczne wybrzeża lubimy zwiedzać i słuchać jak fale z potężną siłą rozbijają się o nie. Maine nam się strasznie spodobał, a wiedząc, że nowa Szkocja jest podobna albo i nawet ładniejsza wyjazd tam był już nieunikniony.
I tak jest piątek, godzina 9 wieczorem, a my właśnie wyjeżdżamy z NY i mkniemy na północny wschód. Przed nami 10 dni, 5,000 km i na pewno wiele niezapomnianych wrażeń. Część noclegów planujemy w hotelach, a część na campingach. Wzięliśmy ciepłe śpiwory bo w nocy temperatury w czerwcu w północnej Nowej Szkocji spadają do +2C i nie zawsze będzie czas albo siła na rozpalanie ogniska. Podjechaliśmy 3h w kierunku Bostonu. Niby nie wiele ale zawsze coś. Do hotelu zajechaliśmy koło pierwszej w nocy więc szybko padliśmy do spania. Czekał nas w końcu cały dzień jazdy.
SOBOTA
Droga przed nami była długa – 8h ciągłej jazdy czyli około 11 godzin jak się doliczy wszystkie przerwy i lunch gdzieś po drodze. Na szczęście tą noc też spaliśmy w hotelu więc nie stresowaliśmy się, że za późno dojedziemy. Z kempingiem to by była całkiem inna bajka. Tak więc korzystając z sytuacji, że możemy sobie troszkę więcej pospać z hotelu wyszliśmy dopiero o 9 rano. Śniadanie, śniadaniem....ale jaki zestaw mieliśmy. Wszyscy wiedzą, że aktualnie są mistrzostwa świata więc nie mogło się obyć bez oglądania meczu przy śniadaniu.
Grała Islandia z Argentyną – i ku wszystkim zaskoczeniu Islandia zremisowała. Mogę się założyć, że 80% ludzi obstawiało wygraną Argentyny. A tu...upsss....zaskoczenie....no i dobrze! Fajnie jak czasem mniejszy zespół pokaże pazurki! Jak tylko przestaliśmy oglądać to przestali strzelać bramki. Niestety nie mamy na tyle czasu aby oglądać każdy mecz ale urywki staramy się oglądnąć jak tylko się da...no tak tak... miałam pisać o Nowej Szkocji a nie o mistrzostwach....no dobra.
Tak więc ruszyliśmy w drogę. Jak wspominaliśmy, na tym wyjeździe będziemy spać trochę na kempingach a trochę w hotelach. Ale jak tu pojechać na kemping bez siekiery... no właśnie. My popełniliśmy błąd i zapomnieliśmy naszej starej siekierki. Nie zmartwiło nas to wcale. Jak Darek sobie uzmysłowił, że przecież jest w Maine to od razu miał tylko jeden cel w życiu. Odwiedzić Home Depot i kupić siekierkę. Rzeczywiście asortyment w Maine jest inny niż w Nowym Jorku. Tu wybitnie królują grille, duże siekiery i piły i wszystko inne co potrzebujesz, żeby zbudować dom.
Szczęśliwi z zakupu pognaliśmy w kierunku granicy. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch. Nie bardzo przepadamy za McDonaldem więc często wolimy sobie zrobić coś na grillu niż wybrać „szczura” z McDonalda. Udało nam się znaleźć bardzo fajny zajazd. Niby przy autostradzie ale wśród drzewek, klimatycznie i całkiem miło. Dobrze jest mieć grilla – ja wiem nosić to, miejsce tylko zajmuje ale tak na prawdę 30 minut i ma się super jedzonko. Oszczędność kasy i żołądków.
Teraz już nam pozostało tylko 3h do kolejnego hotelu. Na tym wyjeździe testujemy hotele Marriotta'a. Będziemy spać w czterech różnych. Mam nadzieję, że dobrze się spiszą. Powiedzmy, że moja kariera zawodowa zależy od ich sukcesu więc miejmy nadzieję, że obronią renomę. Niestety ten koło Bostonu już podpadł ale miejmy nadzieję, że pozostałe trzy obronią honor.
Granicę przekroczyliśmy bardzo szybko. Pamiętając długie kolejki w Vancouver trochę się obawialiśmy ale na szczęście nie potrzebnie. Kolejki w ogóle nie było a Pani służbistka zadała szybko 4 pytania czy wwozimy broń, alkohol i papierosy. Tak więc na szczęście nie chcieli, żebyśmy rozpakowywali samochód – a to by było śmieszne bo jakoś tak mamy zapakowany samochód po sam dach. Ok, 11 w nocy zajechaliśmy do Mochton. Nie do końca nas zaskoczyło, ale nadal zdenerwowało, że nam zabrali godzinę. W Novej Scotia jest inna strefa czasowa. Niestety nie jest to nowa strefa czasowa dla nas. Z tą godziną to jest śmiesznie – a kiedy nie jest, nie? Po pierwsze to Nowa Szkocja jest bardzo na północ, ponieważ do tego ma inna strefę to o 10 w nocy jest dopiero zmierzch. Nie wiele dalej (w stanie Maine), jest podobne położenie słońca ale tam jest 9 wieczór. Takim sposobem można zwiedzać do wieczora w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Po drugie jak przekraczasz strefę czasową samochodem to od razu ci się zmienia zegarek. My to traktujemy neutralnie bo wiemy, że nam oddadzą tą godzinę jak będziemy wracać. Czasem tylko jest problem jak człowiek podróżuje samochodem, ale zapomni o zmianie strefy. Wtedy mu się zmienia zegarek o godzinę i jest wielkie upss....a upss jest jeszcze większe jak musisz zdążyć na samolot czy masz coś innego w planie. Tak, my się nauczyliśmy na własnych błędach.
Droga mijała nam fajnie. Niby z autostrady nie wiele jest do oglądania ale zawsze coś fajnego się wypatrzy. Wiedzieliśmy biegnące sarenki, piękne kwiatki, no ale atrakcją wieczoru został Bociek! Niestety za szybko przejechaliśmy, żeby zrobić zdjęcie ale bociek był i siedział w swoim gnieździe i podziwiał okolicę. Tylko łosia żadnego nie spotkaliśmy – ale może i lepiej bo jakby tak Subaru spotkało się z łosiem to nie wielkie szanse by miało.
Wreszcie po długiej nocy dotarliśmy do hotelu. Na dzień dobry Pan powiedział, że daje nam upgrade do suite czyli mamy mały pokój z łóżkiem powiększony o mini salon. Nadal jest to wielkość pokoju hotelowego ale fajnie mieć miejsce gdzie można posiedzieć na kanapie i przy piwku dokończyć bloga. Teraz zmykamy do spania bo jutro kolejna podróż. Tym razem już będziemy się zatrzymywać i pstrykać zdjęcia – obiecujemy!
2018.05.30 Amsterdam, Holandia (dzień 6)
Być w Holandii i nie zobaczyć wiatraków to tak jak być w Belgii i nie napić się piwa. Tak więc nie pozostało nam nic innego tylko wypożyczyć BMW i wyruszyć na poszukiwanie tulipanów i wiatraków. Z Amsterdamu można zrobić parę jedno-dniowych wycieczek. Można pojechać tam rowerem, pociągiem albo najszybciej samochodem. Ponieważ chcieliśmy odwiedzić każde z tych miejsc to wybraliśmy samochód ale pociąg też jest opcją.
Keukenhof – plantacja tulipanów. Każdemu Holandia kojarzy się z tymi kolorowymi kwiatami. Niestety najlepiej tulipany oglądać od połowy kwietnia do połowy maja. Tak więc my się spóźniliśmy i wszystkie tulipany zostały już zerwane. Nawet jeden się nie uchował. Tak, nadal pojechaliśmy pod park Keukenhof, żeby przekonać się czy naprawdę wszystko zebrali. Darek też się cieszył, że może zrobić troszkę kilometrów nowym samochodzikiem i wypróbować go na autostradach.
Zanim jednak przejdziemy do następnych wycieczek to pozwolę Darkowi dorzucić parę słów odnośnie tego wypasionego samochodziku.
"Jeśli chodzi o wypożyczalnie samochodów to mamy wiele możliwości. Mamy Hertz, Budget, Avis..... i wiele innych lokalnych. Ja wybrałem Sixt. Dlaczego? Do końca nie wiem. Zacząłem od nich wypożyczać i tak jakoś zostało. Mam u nich złoty status i zaczęli mi dawać fajne fury w dobrej cenie. Sixt ma to do siebie, że z reguły ma nowe samochody i raczej dostajesz co chcesz. W Kanadzie chciałem „autobus” i dostałem. Chevrolet Suburban pomieścił nas wszystkich.
Jak w Amsterdamie przyszedłem do wypożyczalni i pan mi powiedział, że moja Kia na mnie czeka, ale...... no właśnie było ale.......Jestem złotym chłopakiem, więc mogę mieć za €20 więcej znacznie lepszy samochód. Wyjechaliśmy BMW 530e. Wow..... to jest naprawdę fajny samochód. Hybryd. Elektryczny + paliwo. Na autostradach jak poszedł pedał gazu do podłogi to wgniatało do siedzenia na maksa. W mieście się trochę bałem w tych ciasnych uliczkach, ale poza miastem byłem królem dróg. Nie wiem gdzie ja miałem oczy jak 6 miesięcy temu kupowałem Subaru. Ale z drugiej strony ta zabawka jest dwa razy droższa. Natomiast jest warta każdego dukata jakiego się na nią wyda.”
Haarlem – wszystkim Harlem kojarzy się z dzielnicą na Manhattanie. Prawda jest taka, że Manhattańska nazwa Harlem wzieła się właśnie od Holenderskiego miasteczka Haarlem. Jednymi z pierwszych osadników na Manhattanie byli właśnie Holendrzy i to oni na pamiątkę Haarlemu nazwali tak górny obszar wyspy Manhattan. Pomimo, iż Nowojorski Harlem przeżywa teraz odrodzenie to jednak dużo mu brakuje do klimatycznego miasteczka jakim jest holenderski Haarlem.
My pojechaliśmy tam głównie, żeby zobaczyć młyn w środku miasta – no i fajny nie? Zdziwiła nas jednak ilość restauracji i stolików na chodniku...widać, że spodziewają się na duży napływ turystów w ciągu dnia. Po raz kolejny byliśmy wdzięczni, że mamy własne autko i nie musimy zwiedzać z całą wycieczką. No i przede wszystkim, że udało nam się tam wcześnie zajechać – przed wszystkimi autokarami z turystami.
Zaanse Schans – koniecznie trzeba to zobaczyć. Jeśli musisz wybrać tylko jedną wycieczkę to wybierz właśnie rejon Zaan. Jest to dość specyficzna część Holandii. Przez lata obszar ten był nie do końca miejski ani też nie rolny. Dzięki wprowadzeniu udoskonaleń do rolnictwa rejon ten przekształcił się w coś pomiędzy rolnictwem a przemysłem.
W XVII i XVIII wieku dzięki potężnej ilości młynów, rejon ten cieszył się międzynarodową sławą. W XIX wieku rejon się drastycznie przekształcił i zbudowane zostały fabryki zasilane głównie parą wodną. Bliskość wody, wybudowany w XX wieku kanał z Morzem Północnym, oraz sieć linii kolejowych sprawiły, że rejon ten rozrósł się jeszcze bardziej i powstawało coraz więcej fabryk, zwłaszcza produkujących jedzenie.
My zwiedzanie rejonu rozpoczęliśmy od muzeum. W sumie to można pomyśleć, że wszystko tu jest muzeum – po części tak jest. Zaanse Schans jest bardziej skansenem ale też działającą osadą. Na stosunkowo nie wielkim terenie znajduje się muzeum gdzie można poznać historię tego rejonu, muzeum fabryki czekolady, gdzie przez gry interaktywne możesz się poczuć jak na linii produkcyjnej, małe domki w których nadal mieszkają ludzie, no i oczywiście wiatraki. Tak więc do zwiedzania jest wiele, chodzi się przyjemnie a dla fotografów jest tam raj na ziemi.
Po odwiedzeniu muzeum rejonu i muzeum czekolady ruszyliśmy prosto do młynów. Wiedzieliśmy już, że do młynów można wchodzić ale nie sądziliśmy, że te młyny dalej funkcjonują. Szok był na maks jak weszliśmy do młyna a tam akurat wyrabiali musztardę. Zresztą sami zobaczcie.
Młyn musztardowy był już przerobiony na sklep i zamiast zwiedzać młyn zwiedziliśmy sklep i wyszliśmy z zaopatrzeniem musztard. Po młynie musztardowym poszliśmy do wiatraka De Zoeker. Tu to była inna bajka. Ten młyn można było zwiedzać na całego. I tak wyszliśmy po drabinach i mogliśmy z zobaczyć cały mechanizm który wprowadza wiatrak w ruch.
Mogliśmy też wyjść na taras...i tu kolejna niespodzianka. Byliśmy tak blisko śmigieł, że jak wyszliśmy to myśleliśmy, że nas coś w głowę uderzy. Oczywiście tam gdzie śmigają łopaty wiatraka to ludziom nie można wchodzić ale i tak byliśmy wystarczająco blisko, żeby zrobiło to na nas wrażenie.
Młyn De Zoeker wybudowano w 1672 roku. Produkuje on olej z orzechów. Prawda jest taka, że wiatrak ten powstał pierwotnie w Zaandijk. Dopiero w 1968 przeniesiono go z Zaandijk do Zaanse Schans i podarowano lokalnej społeczności. Dziś jest atrakcją turystyczną ale nadal wedle tradycji produkuje olej z orzechów. Nie jest to łatwy proces i byliśmy pod wielkim wrażeniem jak te wszystkie przekładnie, zapadki i inne dźwignie, sterowane wiatrem potrafią sprawić, że z orzechów wyciska się olej.
W Zaanse Schans można spędzić godziny. Co jakiś czas w domkach można podziwiać pracę lokalnych rzemieślników. My postanowiliśmy odwiedzić zegarmistrza. A właściwie to tylko jego pracownię. Pracownia, pracownią ale kolekcja zegarów, to dopiero było coś. W domu jakbym takie miała to bym dostała bzika bo non-stop coś tyka albo kukułkuje (wg. Darka kukułkuje....), no tak nie zawsze są to kukułki, czasem była to melodia, specyficzne bicie czy inne odgłosy. Jednym słowem te zegary żyły i chciały z nami porozmawiać.
Po zegarmistrzu poszliśmy do szewca ale on miały tylko buty dla Troli więc poszliśmy dalej. Zaanse Schans nas zauroczyło. Byliśmy pod wrażeniem wiatraków, ale też mini miasteczka jakie tu powstało.
Będąc w Zaanse Schans byliśmy bardzo blisko Zaandam. Samo miasteczko jak to miasteczko. Dużo sklepów, kawiarni i ludzi. Ale jedną rzecz ma unikatową, architekturę. Szczególnie znany jest hotel Inntel Hotels. Budynek hotelu wygląda jakby ktoś poukładał masę małych domków jeden na drugim. Fajne, nie?
I tak zszedł nam cały dzień na zwiedzaniu okolicy Amsterdamu. Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Holandię ale przekonaliśmy się, że istnieje dużo więcej poza Amsterdamem. My jednak wróciliśmy do miasta i zaczęliśmy się z nim żegnać... Zaczęliśmy od pożegnalnej kolacji... Ja to tam skromnie tylko jakiś makaron zjadłam...natomiast Darek....
To, że lubię steaki to chyba powszechnie wiadomo. Gdyby było mnie na nie stać i częste jedzenie czerwonego mięsa nie wpływało negatywnie na zdrowie to pewnie bym jadł je codziennie. Jedna porcja dobrego steaku kosztuje minimum $50-60 i to nie ma znaczenia w jakim kraju przebywamy. Mowa tu oczywiście o japońskim Kobe beef, amerykańskich dry-aged beef, kanadyjskich Bizonach czy argentyńskich krowach co bezstresowo „zwiedzają” Patagonię.
Spacerując ulicami Amsterdamu „przypadkowo” natknęliśmy się na Toro Dorado. Restauracja specjalizuje się w najlepszych mięsach z całego świata. Nie było innego wyjścia jak wstąpić na chwilkę i wrzucić coś na ruszt. Wszystkie z wyżej wymienionych mięs już jadłem, więc byłem zaskoczony, że mieli coś innego, czego jeszcze nie jadłem. W menu znalazłem krówkę ze Szkocji. Pełna nazwa tej wołowiny to Mather’s Black Gold. Krówki te pasą się beztrosko na obszernych pastwiskach w północno-wschodniej Szkocji. Nie każda krowa się załapie do tej elity. Musi mieć papiery, rodowód i udowodnić, że całe życie pasła się na najlepszych pastwiskach. Krówki z emigracji niestety się nie załapią. Coś jak świnki z Hiszpanii. Po uboju mięso jest przetrzymywane w specjalnych suchych chłodniach (z bryłami soli) przez minimum 28 dni w temperaturze w okolicy 0C. Powoduje to, że woda pomału wyparuje pozostawiając bardziej intensywny i delikatniejszy smak.
Podano steak na stół. Oczywiście do mięsa nie masz nic podane. Dobrze, że zamówiłem sobie dodatkowo szpinak. Pierwszy kąsek był z brzegu steaka, więc był za bardzo wypieczony. Dopiero następne były bardziej soczyste i czerwone. Pierwsze parę kawałków prawie połknąłem, tak były pyszne i rozpływały się w ustach. Niestety nie miałem wina do przepicia tylko piwo. Czerwone, wytrawne wino uzupełnia smak i czyści jamę ustną przed następnym kęsem. Ale byłem w Amsterdamie, więc tu się pije piwo.
Ilonka zadała mi pytanie, który steak jest najlepszy. Ciężko było odpowiedzieć. Wszystkie z wyżej wymienionych są pyszne, każdy ma troszkę inny smak i każdy szef kuchni inaczej je piecze. Jedno jest pewne, jak gdziekolwiek spotkam Mather’s Black Gold w menu to wyląduje na moim talerzu. Polecam!!!
No pyszne było, nie da się ukryć. Tak się najedliśmy, że spacerek był wymagany. Włóczyliśmy się po Amsterdamie, mieście które wraz ze zmierzchem budziło się do życia. A przecież to był środek tygodnia – im to jednak nie przeszkadza. Każdy wyszedł na zewnątrz i pił piwko nad kanałem. My też chcieliśmy się poczuć jak lokalni więc znaleźliśmy ławeczkę na moście Papiermolensluis wypiliśmy piwko patrząc się jak w kanałach toczy się życie.
Jutro już niestety czas wracać do domku. Wszystko co dobre szybko się kończy. I takim oto sposobem nasz długi weekend przemienił się w super wakacje. Wyjazd ten nas wiele nauczył - szczególnie jeśli chodzi o piwo. Już się nie mogę doczekać, kiedy w domu otworzę sobie belgijskie piwko i dzięki zdjęciom przeniosę się ponownie na most Papiermolensluis.
2018.05.29 Amsterdam, Holandia (dzień 5)
Dzisiaj dla odmiany będzie mniej o piwie a więcej o kulturze i sztuce... dziwne, nie?
Nasze wakacje dobiegają końca. Pora zakończyć naszą przygodę z Belgią i wrócić do Amsterdamu. Belgia nas wiele nauczyła jeśli chodzi o picie piwa. Odkryliśmy nowy świat, o którym wiedzieliśmy, że istnieje ale tak naprawdę nigdy nie doświadczyliśmy. Pomyślicie pewnie, eee tam... piwo to piwo.
Nie do końca. Mocne, dobrze wywarzane piwa belgijskie to całkiem inna bajka. Ale przecież obiecałam, że o piwie będzie mało.
Belgię, pożegnaliśmy śniadaniem nad kanałem i porannym spacerkiem. Około 9 rano, miasto dopiero budziło się do życia a studenci na rowerkach jechali na zajęcia. Ghent posiada największą sieć ścieżek rowerowych w całej Europie, ponad 400 km. Posiada też ponad 700 jedno-kierunkowych ulic po których rowerzyści mogą jechać pod prąd. W tym mieście znajduje się również pierwsza ulica, na której samochody są gośćmi i nie mogą wyprzedzać rowerzystów. Nie dziwne więc, że w mieście tak przyjaznym rowerzystom parking na rowery przy dworcu jest większy niż na samochody. Widuje się też ludzi, którzy mają składane rowery i zabierają je ze sobą do pociągów.
My też wsiedliśmy w pociąg. Co prawda bez roweru ale za to z plecakami. Niestety wszystkie szybkie pociągi Thalys, jadą do Amsterdamu tylko przez Brukselę lub Antwerp więc musieliśmy najpierw potłuc się w lokalnym pociągu zanim wsiedliśmy do expresu. Żeby było śmiesznie to myśmy po małych miasteczkach jeździli IC (inter-city) nie chcę wiedzieć jaki standard mają lokalne pociągi. IC mało przypominają pociągi relacji Kraków – Warszawa. One przypominają bardziej polskie poczciwe lokalne pociągi. Zero klimatyzacji, okna pootwierane, żeby było chłodniej ale za to głośno. Thalys to szybsze pociągi łączące duże miasta Europejskie. Nadal dużo im brakuje do Japońskiego standardu. Klima jest ale słaba. 300 km/h osiągają ale tylko na 10 minut bo potem muszą zwolnić, żeby przejechać przez stację itp. Ogólnie szału nie ma. Jedynym plusem jest rozkład jazdy. Jeżdżą one dość często i nawet w miarę punktualnie.
Podróż zajęła nam prawie 3h – troszkę długo ale jak się doliczy wszystkie tramwaje, przesiadki to jednak zejdzie. Ale warto było – naprawdę Gent (Ghent) i Bruges polecamy każdemu. W końcu dotarliśmy do Amsterdamu, zostały nam tu tylko jeszcze dwie noce a my jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego muzeum. Amsterdam większości ludzi kojarzy się z muzeum Anne Frank albo Van Gogh'a. Anne Frank sobie odpuściliśmy. Muzeum jest sławne głownie wśród Amerykanów. W Stanach pamiętniki Anny Frank są lekturą obowiązkową. Oczywiście inne kraje Europy też znają te książki ale historie o drugiej wojnie światowej, ukrywaniu żydów itp. są tematem przewodnim wielu innych dzieł. Ja jakoś nie miałam ochoty na przeżywanie tragedii Drugiej Wojny Światowej po raz kolejny więc wybrałam muzeum Van Gogh'a.
Niestety w muzeum nie można robić zdjęć. Tylko miejscami udało nam się przemycić telefon i coś pstryknąć. Może i dobrze, że nie wolno bo by było jak z Louvre i Mona Lisą. W Paryżu każdy chce sobie zrobić selfie ze słynnym obrazem. Do tego stopnia, że jak wejdziesz do Louvre to masz strzałki kierujące cię prosto do obrazu. Tak jakby cała reszta była nie istotna. W muzeum Van Gogh'a na szczęście respektują artystę i jego dzieła i nie widziałam tłumów robiących sobie selfie.
Spodobała mi się idea muzeum dedykowanemu artyście. W muzeach jakich byłam wcześniej, zawsze były dzieła różnych artystów. W takich muzeach skupiasz się na rezultacie ale nie koniecznie poznajesz historię za każdym obrazem. W muzeum Van Gogh'a podobało mi się, że chodząc po piętrach i kolejnych salach uczyliśmy się o samym mistrzu. Mogliśmy wtedy lepiej zrozumieć jego obrazy, jego historię, jego życie.
Van Gogh był zdecydowaniem mistrzem. Tworzył w Holandii, Francji i Anglii. Był on bardzo zżyty ze swoim bratem, który był handlarzem obrazów. To właśnie syn brata stworzył muzeum dedykowane wujkowi i przekazał wiele dzieł sztuki jak i listów. Dzięki tym listom możliwe było odtworzenie, życia artysty ale przede wszystkim emocji jakie nimi targały. Był on bowiem utalentowanym artystom, który wierzył, że sztuka potrafi odmienić świat. Vincent dążył cały czas do perfekcji i w pewnym momencie produkował co najmniej jeden obraz dziennie. Niestety ten szał twórczy doprowadził go do śmierci. Był on parę razy w szpitalu psychiatrycznym a w wieku 37 lat popełnił samobójstwo. Znany jest też fakt, że odciął on sobie ucho. Kolejny etap szaleństwa.
Muzeum ma dość dużą kolekcję dzieł Vincenta Van Gogh'a. Nadal wiele sławnych dzieł jest w Muzeum Sztuki w Nowym Jorku czy Londynie. Mi szczególnie podobało się połączenie historii życia artysty z obrazami. Dodatkowo mogliśmy zobaczyć wystawę Van Gogh i Japonia. Jest to wystawa łącząca obrazy słynnych Japońskich artystów i obrazów Van Gogh'a inspirowane Japońską kulturą.
Pogoda dziś z nami nie współpracowała. W muzeum deszcz nam nie przeszkadzał natomiast plany chodzenia między kanałami musieliśmy przełożyć na jutro. Tak więc biegiem przez deszcz pobiegliśmy do restauracji na kolację. My siedzieliśmy w ciepełku, zajadając się pysznościami i pijąc piwko – a za oknem, rowerzyści mknęli co sił w pedałach. Rowerki są fajne ale nie w deszczu. Tak czasem widzieliśmy kogoś z parasolem czy peleryną ale większość była w samych letnich ubraniach. Nie jest łatwo być zaskoczonym przez deszcz jak się ma ze sobą rower. My na szczęście roweru nie mieliśmy i mogliśmy wsiąść ubera do hotelu.
A w hotelu....nie, nie poszliśmy do hotelowego baru...my w lodówce mieliśmy coś specjalnego. Heritage 2015, Armagnac Oak Aged Ale. Piwo, które leżakowało w beczkach po armaniaku...pozwolę Darkowi, jako ekspertowi, wypowiedzieć się coś więcej na ten temat:
Tak jak Ilonka wcześniej pisała, browar Halve Maan produkuje też piwa które leżakują w beczkach. My kupiliśmy piwo, które leżakował w beczkach po Armaniaku. Butelka 0.7L, Alkohol 11%.
Ale było pyszne. Już zaraz po otwarciu i wlaniu do szklanki w powietrzu zaczął unosić się aromat dębu, brandy, wanilii....
Po pierwszym łyku miałem niebo w gębie! Co za cudowny, smak. Takie pełne, mocne, ciemne, trochę słodkie, czekoladowe.
Takie piwa pije się małymi łyczkami i długo. Butelka spokojnie wystarczy na 1-1.5 godziny i raczej drugiej w ten sam dzień nie powinno się otwierać. Po takim piwie inne piwa jak Heineken smakują jak woda. Idealne na zakończenie dnia!
2018.05.28 Bruges & Ghent, Belgia (dzień 4)
Dalej i dalej na zachód. Większość ludzi podróżujących po Europie skupia się tylko na stolicach. Często ich plan sprowadza się do Amsterdam, Bruksela, Paryż, może jeszcze Londyn czy Rzym. Wiadomo w stolicach trzeba być i na pewno mają one wiele do atrakcji. Ale europejskie kraje to nie tylko stolice – ciekawsza przygoda zaczyna się po wyjechaniu poza wielkie metropolie.
Tak więc my zwiedzając Belgię chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i w Brukseli znów wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Ghent (pol. Gandawa) a potem jeszcze dalej do Bruges (pol. Brugia).
W Ghent spaliśmy, więc najpierw zajechaliśmy tam, zostawiliśmy plecaki w hotelu i pojechaliśmy do Bruges. Bruges jest mniejszym miasteczkiem i z początku obawiałam się czy w ogóle warto tam jechać. Jeśli się zastanawiasz to przestań Bruges zdecydowanie powinna się znaleźć w planie każdego włóczykija.
Brugia (miasto w północno-zachodniej Belgii), z powodu obfitości kanałów w historycznej części miasta nazywane jest flamandzką Wenecją. Pierwsze fortyfikacje powstały tutaj ponad 2 tysiące lat temu. Tysiąc lat później Brugia otrzymała prawa miejskie jako najważniejszy punkt handlowy między Anglią, Skandynawią, a południową Europą.
W starym mieście dominują zabudowania ze średniowiecza, które dalej się świetnie trzymają. Od 2000 roku historyczne centrum Brugii znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A w 2002 roku Brugia została wybrana europejską stolicą kultury.
Z dworca warto przejść się Mineral Wasser park. Jak tylko zbliżyliśmy się do parku to zaskoczyła nas ilość autokarów i wycieczek. Były tego tłumy. Wycieczka numer 19, za chwilę numer 24...po prostu szok. Ja rozumiem, że Brugia ze względu na swoje dziedzictwo kulturowe jest na liście każdego turysty ale nie sądziłam, że tak dużo ludzi podróżuje jeszcze autokarami i zwiedza miasta całymi wycieczkami.
Z parku wchodzi się prosto na stare miasto. Tutaj turyści mieszają się z lokalnymi rowerzystami więc znów ciężko się chodzi. My jednak skręciliśmy w boczne uliczki i szybko wyszliśmy na browar De Halve Maan. Jest to jeden z najdłużej działających rodzinnych browarów w Belgii. Do dziś szóste pokolenie zarządza biznesem i tworzy coraz to nowsze piwka. O każdej pełnej godzinie można mieć wycieczkę po browarze. Pomimo, że już w paru browarach w życiu byliśmy to nadal chętnie poszliśmy, żeby nauczyć się czegoś o belgijskim browarnictwie.
Jak to Pani przewodnik powiedziała – o piciu piwa już wiele wiecie, ale o piciu Belgijskich piw to wy zapewne mało wiecie, a o robieniu jeszcze mniej. No i miała rację. De Halve Maan waży 4 rodzaje piwa. Jako efekt końcowy mają 6 w swojej ofercie. Cztery podstawowe plus dwa leżakowane w beczkach po rumie albo armaniaku. W restauracji przy browarze można spróbować tylko cztery podstawowe natomiast w sklepie kupiliśmy jedno leżakowane w beczkach po armaniaku – ciekawe jak będzie smakować. To leżakowane ma 11%, jest butelkowane w 750 ml flaszkę i kosztowało 14 EUR. Niby nie dużo biorąc pod uwagę ceny wina które mają podobne procenty i pojemność.
W browarze Halve Maan produkuje rocznie około pięć miliona litrów rocznie. Tylko 1.5 miliona jest importowana na cały świat, reszta zostaje w kraju. Belgia słynie z piwa i ma około 150 browarów. Pomimo, że browarnictwo jak i wyrób czekolady jest regulowane przez rząd to mają oni dużo swobody w kwestii warzenia piwa. Mogą eksperymentować i dokładać do piwa różne inne smakowe regulatory. Takim sposobem powstaje dużo piw owocowych (np. Wiśniowe). Słynne też na cały świat było piwo czekoladowe czy bananowe. Pani przewodnik troszkę się z tego śmiała i stwierdziła, że jest to pułapka turystyczna bo przecież banany nie rosną w Belgii a czekoladę może i lubią ale na pewno nie lubią jej łączyć z piwem. Piwo wiśniowe natomiast traktowane jest jak oranżadka – tylko o troszkę mocnych procentach.
Kolejną ciekawostką jest chmiel. Każdy z nas wie, że chmiel jest niezbędny do produkcji piwa. Mało kto jednak wie, że jest on uważany za takie samo zioło jak cannabis. Oba zioła mają właściwości relaksujące i poprawiają ci humor. Po cannabis jesteś happy, natomiast po chmielu, hoppy. I tak to Beldzy się podzielili ziołami z Holendrami. Jedni preferują chmiel, drudzy cannabis.
Oczywiście Pani nie omieszkała zrobić nam wykładu na temat picia belgijskich piw. Większość z nich jest dużo mocniejsza niż piwa w innych krajach więc trzeba przestrzegać paru zasad. Jak wypijesz jedno mocne piwo to drugie wypij dopiero na drugi dzień. Piwo, też nie lubi słońca ani ruchu więc picie na słońcu czy tańczenie zaraz po wypiciu piwa nie jest najlepszym pomysłem. Pewnie jest w tym trochę racji. Piwko jest fajne, żeby się zrelaksować i odpocząć w fotelu bo długim dniu pracy.
Jako ostatnia ciekawostka dowiedzieliśmy się, że browar De Halve Maan wybudował rurociąg pod starym miastem i transportuje piwo do niedalekiej wioski oddalonej do Bruges 3 km. Piwo nie lubi wstrząsów i dużych zmian dlatego bardzo delikatnie jest „pchane” przez rury do innego miasta. Tam jest butelkowane i znowu wraca do Bruges. Dlatego na wielu kuflach Brugse Zot jest narysowany rurociąg.
Wycieczka po browarze trwała 45 min i łaziliśmy po różnych drabinach, mostkach, strychach i dachach. Na końcu jako nagroda czekał nas kufel zimnego piwka. My do tego wzięliśmy sobie jeszcze lunch. Poszliśmy w kierunku lokalnej kuchni więc niestety nie pamiętamy nazw ale ogólnie to oboje mieliśmy kurczaki, każdy inna część i w innym sosie a do tego wszystkiego frytki. Z tymi frytkami to naprawdę jest wesoło. Gdzie sosy tam i frytki – zresztą frytki podają do wszystkiego.
Pojedzeni i popici wyszliśmy na słoneczko. Ale dziś grzało. Ogólnie Belgia przywitała nas dość wysokimi temperaturami. Jednak zwiedzanie miast Europejskich później niż kwiecień jest ciężkie. Chcesz pozwiedzać, pochodzić a tu słońce tak smaży, że jedyne co chcesz robić to siedzieć w klimatyzowanym hotelu – o ile taki masz bo z tym różnie bywa. O czym przekonaliśmy się wieczorem bo niestety nasz hotel nie miał AC tylko Climate Control. Niestety hotels.com nie rozróżniają tego i w opisie pokoju było napisane AC – a to wielka różnica
Chcieliśmy się przejść dalej w miasto a szczególnie dojść do wiatraków i po drodze zobaczyć małe domki różnych robotników. Podobnie jak w Brukseli, im bardziej się oddalaliśmy od starego miasta tym mniej turystów było. No i dobrze – fajnie tak szło się tymi małymi uliczkami, wśród starych ale bardzo dobrze odrestaurowanych domeczków i małych kamienic.
Tak spacerując doszliśmy do młynów. Był to pierwszy raz jak widziałam młyny na żywo. Te są bardziej dekoracją bo nie można ani wejść do nich, ani pozwiedzać. Ale i tak selfie z młynem musi być. W Holandii mamy zamiar zobaczyć ich więcej. Ten był tylko na zaostrzenie apetytu.
Po paru godzinach w Bruges wróciliśmy do Ghent. Już obeznani w pociągach i komunikacji miejskiej szybko zajechaliśmy pociągiem i tramwajem pod hotel. Tu nas troszkę zdziwiło bo pomimo, że na dole, na recepcji hotelu prawie zamarzałeś tak w pokoju było dość ciepło. Wtedy zrozumieliśmy, że nawet duże sieciowe hotele (na szczęście nie Marriott) nadal nie wszędzie mają klimatyzację. Dziwne – czyżby prąd w Europie był aż tak drogi? Czy naprawdę tylko te hotele po $300 za noc mają klimę a te tańsze, za $150 już nie...hmmm...pewnie nigdy się nie dowiemy.
Upał nas trochę zmęczył więc na miasto wyszliśmy dopiero koło 20 godziny. Oczywiście jeszcze było jasno i wcale nie wydawało się, że dzień dobiega końca. Może żeberka nie są najbardziej tradycyjną potrawą ale serwują ich dużo w Belgii. Okazało się, że zaraz koło naszego hotelu jest restauracja Amadeus (ta sama co w Antwerpen) i można zjeść tyle żeberek ile tylko się zmieści w brzuchu głodomora.
My jednak postanowiliśmy spróbować coś innego i wybraliśmy szaszłyk i zupę pomidorową. Bez żeberek jednak się nie obyło i na koniec Darek dostał pół porcji (za darmo) – znów zadziałał jego urok osobisty.
Po kolacji poszliśmy się powłóczyć po mieście. Był poniedziałek więc nie było dużo ludzi na ulicach ale też wiele miejsc było zamkniętych. Ja tam się cieszyłam bo lubie gonić z aparatem w nocy i robić nocne zdjęcia. Oświetlone miasto jest ładniejsze od miasta w ciągu dnia. Światło wydobywa piękno budynków a ciemność zakrywa bałagan wokół tych budynków. Tak więc pospacerowaliśmy po kanałach, popstrykaliśmy zdjęcia i wróciliśmy do hotelu. A efekty możecie zobaczyć poniżej.
Ghent jest trzecim co do wielkości miastem w Belgii. Jest też trzecim co do wielkości portem. Miasto przypominało mi Kraków i jak się okazało później, Ghent podobnie jak Kraków jest największym miastem uniwersyteckim w Belgii. Nie dziwne więc, że ulice są pełne młodych ludzi a wieczorami wszyscy odpoczywają w przydrożnych kawiarenkach.
Dobranoc – jutro wracamy do Amsterdamu. Jakoś smutno mi będzie zostawić te małe Belgijskie miasteczka. Które mi się najbardziej podobało? Powiedziałabym, że Brugia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ghent to trochę taki mały Kraków więc też mi przypadł do gustu. W Ghent jednak może być ciężej z pracą. Natomiast Antwerpen wydaje się chyba najlepszą opcją do mieszkania.
2018.05.27 Bruksela, Belgia (dzień 3)
W końcu przyszedł czas na Brukselę. Każdemu Europejczykowi Bruksela kojarzy się z Parlamentem a każdemu Amerykaninowi z waflami. Nam kojarzyła się też z posągiem sikającego chłopka. Jakiekolwiek masz skojarzenia na pewno nie będzie to pierwsze co zobaczyliśmy w Brukseli – pamiętacie Smerfy?
Po imprezie z kuzynostwem za wcześnie nie udało nam się wstać. Pospaliśmy dłużej, załadowaliśmy plecaki na barki i ruszyliśmy w kierunku kolejnego miasta. Pociągi w Belgii, jeżdżą dość często i w miarę szybko więc nie musisz za bardzo planować i kupować biletów z wyprzedzeniem. Na długo dystansowe pociągi jak Amsterdam – Antwerpia kupienie biletu jest zalecana. Masz wtedy rezerwację miejsca i wygodnie sobie jedziesz. Na krótkie odcinki, bilet można kupić na stacji zaraz przed odjazdem.
Z Antwerpii do Brukseli jest jakieś 30 minut pociągiem więc w miarę szybko nam podróż minęła. Był to jednak kolejny ciepły dzień, więc niestety podróż w upalnym pociągu nie była do końca przyjemnością. Dziwi nas dlaczego w Europie tak mało używa się klimatyzacji. Wiem jesteśmy troszkę rozpieszczeni ale wydawałoby się, że klimatyzacja w pociągach czy hotelach to standard. Teoretycznie jest ale zazwyczaj bardzo słaba i nadal jest dość gorąco.
W Brukseli hotele są dużo tańsze niż w Amsterdamie, dało mi to nadzieję, że jednak dużo turystów nie będzie w mieście. Tutaj znów się pomyliłam. Ludzi na ulicach było multum zwłaszcza koło posągu sikającego chłopczyka.
Szczerze to trochę się rozczarowałam, zwłaszcza wielkością posągu. Plus dostali, ze go zawsze ubierają pod kątem aktualnych wydarzeń. Tym razem ubrany jest w strój piłkarski – no tak mistrzostwa świata już za parę dni. Podeszliśmy, zdjęcie zrobiliśmy i tyle – jakoś nie da się tam za bardzo wytrzymać bo turystów chmara. Oczywiście obok posągu są sklepiki z waflami, też oblegane przez turystów.
My weszliśmy w boczną uliczkę i odwiedziliśmy Chocolate Planet. Być w Belgii i nie spróbować czekolady to jak nie spróbować piwa. Darek jako największy wielbiciel czekolady stwierdził, że rzeczywiście jest bardzo dobra. Bardziej bogata w smaku a jednocześnie nie za słodka. Standardy produkcji czekolady w Belgii są regulowane przez rząd. Dzięki temu czekolada zachowuje bardzo dobrą jakość, jest mało podróbek, a producenci nie dorzucają żadnych tanich, beznadziejnych tłuszczów.
Grand Place jest centralnym placem w Brukseli. Standardowo ma kamieniczki wokół, ratusz i scenę na której czasem są jakieś występy. My mieliśmy szczęście bo właśnie był festiwal Jazzu więc i dobrej muzyki mogliśmy sobie posłuchać za darmo. Każda kamienica przy Grand Place dedykowana jest innemu zawodowi (kunsztowi). My oczywiście zwróciliśmy uwagę na najważniejszy budynek (nr. 10). Jest to budynek dedykowany browarnictwu. Aktualnie znajduje się tam muzeum browarnictwa. Niestety w niedzielę było zamknięte i nie udało nam się wejść do środka. Przechodząc jednak trzeba zwrócić uwagę na złote pnącza chmielu które są nieodzownym elementem dekoracyjnym tego budynku.
Po spacerze po starym mieście, włóczeniu się po wąskich uliczkach pełnych turystów przyszedł czas na Parlament Europejski. Z centrum miast jest to około 30 minutowy spacerek więc im dalej szliśmy tym mniej turystów było. No i dobrze bo chodniki standardowo wąskie, często tylko na jedną osobę. Idąc z centrum do Parlamentu nie można przejść obojętnie obok zamku królewskiego. Belgia jest nadal monarchią i pomimo, że nie mówi się o Belgijskiej parze królewskiej tyle co o Angielskiej to nadal Król Philippe jest głową państwa.
Niedaleko od głowy państwa urzędują głowy EU. Pod Parlament można spokojnie podejść i w tygodniu można nawet troszkę go zwiedzić. Jest to jednak nowy budynek i nie można go porównywać z Budapesztem czy Londynem.
Pozytywnie zaskoczyliśmy się ilością informacji o ruchu Solidarności. Chyba w 6 miejscach na zewnętrznych murach można spotkać takie o to napisy. Miło, że o historii Polski mówi się na forum międzynarodowym i to w tak pozytywnych aspektach.
Po odchamieniu się przyszedł czas na kolację. Wróciliśmy do centrum i jak rasowi turyści poszliśmy na Grand Place i weszliśmy do pierwszej lepszej knajpki. Pewnie teraz się zastanawiacie a gdzie TripAdvisor, gdzie przygotowanie i czytanie opinii. Wszystko było – tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że większość knajp zamyka kuchnię dość wcześnie. Koło 9-10 wieczorem ma się ograniczony wybór. A dziwne bo właśnie wtedy wszyscy budzą się do życia bo wreszcie robi się chłodniej.
Zjedliśmy tradycyjny gulasz oczywiście z frytkami. Ja rozumiem, że do hamburgera podają frytki ale do gulaszu? Dobrze, że jakimś cudem dostaliśmy też chleb. Nie było łatwo bo Pan dość słabo mówił po angielsku i jak już zaczęliśmy wybrzydzać jeśli chodzi o dodatki to się pogubił a my machnęliśmy ręką. Przypomniała nam się Japonia. Dobrze, że tu tylko przy dodatkach się zamotaliśmy.
Pobyt w Brukseli byłby nie kompletny bez odwiedzenia Delirium Cafe. Knajpa ta jest dedykowana jednemu z lepszych (a przynajmniej najbardziej znanych) belgijskich piw. Piwa Delirium Tremens dotarły do Stanów i przez to są bardzo często rozpoznawalne przez turystów. My też znamy te piwa więc chcieliśmy zobaczyć i poczuć jak smakuje to piwo prosto z beczki.
Bar znajduje się w ślepej uliczce dzięki czemu ludzie mogą wyjść na chodnik, napić się piwka, zapalić papierosa albo i coś innego. W środku bar ma 3 poziomy i każdy ma troszkę inny wystrój. Na samym dole jest najbardziej kameralna ceglasta sala. Tam często bierze się piwa inne niż podstawowe Delirium Tremens Gold. Można nawet mieć piwo miesiąca – tylko 40 EUR za 750 ml. Musi nieźle kopać.
Sala do której wchodzi się z ulicy jest przeznaczona typowo dla turystów. Duża sala z ogromnym barem gdzie leje się głównie Delirium Tremens Gold albo Nocturnum. Ostatnia sala to bardziej hala przeznaczona dla dużych grup.
Ogólnie bar jest ciekawy i wystarczająco duży, żeby nie było za tłoczno. W większości słyszy się Amerykański akcent i niestety nadal widuje się ludzi którzy nie trzymają się zasady, że te mocna piwa to można tylko wypić 1-2 góra. Ale i tak nie jest źle. Muszę przyznać, że spodziewałam się większego burdelu i zarzyganych butów amerykanów.
My zasady znamy i po dwóch piwkach grzecznie wróciliśmy do hotelu. Pewnie pomógł nam fakt, że nadal w głowach i w nogach czuliśmy wczorajszą imprezę z kuzynostwem. A co z tym Smerfem? Smerfy widzieliśmy jeszcze przed wizytą w Delirium Cafe więc raczej nam się nie przewidziały. Tak naprawdę cała Bruksela jest w Smerfach. Ta słynna bajka powstała właśnie w Belgii a sklepy skutecznie to wykorzystują i oferują całą kolekcję Smerfów i gadżetów z tymi niebieskimi stworkami. Nam wystarczył Smerf przed hotelem który oczywiście stał się naszą atrakcją turystyczną numer jeden.
A gdzie wafle – wafle będą jutro na śniadanie – obiecujemy!
2018.05.26 Antwerpia, Belgia (dzień 2)
Z Amsterdamu udaliśmy się do Belgii. Pierwotnie nasz plan był zobaczyć cały Benelux (BE – Belgia, NE – Holandia i LUX – Luxemburg). Niestety planowanie i ograniczony czas sprowadziły nas na ziemię i ograniczyliśmy się tylko do Belgii i Holandii. W Belgii odwiedzimy aż 4 miasta i będziemy się poruszać coraz to bardziej w głąb kraju.
Antwerp (Antwerpia) jest położona najbliżej Asterdamu. Tak się fajnie składa, że Darka kuzynka tam mieszka. Nie ma to jak zwiedzać z lokalnym przewodnikiem.
Antwerpia jest drugim co do wielkości miastem w Belgii i największym portem. Podobno jest też drugim co do wielkości portem w Europie, zaraz po Rotterdamie. Nie widzieliśmy co prawda tyle statków co w Singapurze ale wierzymy, że jednak transport morski jest tu duży. Zresztą Holendrzy i Belgowie już od lat szczycą się dobrą flotą.
My do Antwerpii przyjechaliśmy pociągiem a nie statkiem. Zdecydowanie szybciej i wygodniej. Pociąg z Amsterdamu do Antwerp jedzie tylko godzinę. W szczytowych momentach osiąga prędkość 300 km/h. Tak oto Darek opisuje to przeżycie:
Po raz pierwszy jechałem tak szybko pociągiem w Europie. Przy takich prędkościach podróżowanie pomiędzy miastami a nawet krajami w Europie skraca się do naprawdę krótkiego czasu. W ciągu godziny można się nagle znaleźć w innym państwie. Prawie jak w Japonii. Jednak japońskie super szybkie pociągi (bullet train) nadal pobijają europejskie. Maksymalną prędkość może mają przybliżoną, ale w Japonii utrzymują ją cały czas. Tam pociąg opuszczając stację, albo na nią wjeżdżając ma +150km/h. Za chwile już leci 300km/h aż do następnej stacji.
Nasz pociąg w Europie przez 5 minut się wlókł zanim dojechał albo odjechał ze stacji. Nad tym jeszcze muszą popracować.
Dla Amerykanów jest to dalej Wow! W Stanach praktycznie nie ma pociągów. Cały cały transport ludzi odbywa się samochodami, a na dalsze dystanse samolotami.
Dojechaliśmy na dworzec i na dzień dobry zaskoczenie. Nie spodziewaliśmy się, że w Antwerpii mają taki ładny dworzec i do tego 3 poziomowy. Naprawdę robi wrażenie. Spacerkiem przez miasto doszliśmy do naszego hotelu. Na szczęście tym razem udało nam się spać w samym centrum więc i do barów nie było daleko. Pogoda nam dopisała, nawet za bardzo. Zarówno w Amsterdamie jak teraz w Antwerp mieliśmy piękną słoneczną pogodę. Co się jednak z tym wiąże było dość gorąco. Tak więc na lunch nie chodziliśmy za daleko i wybraliśmy lokalną knajpkę z ogródkiem, zaraz obok hotelu. Było prawie jak na rynku głównym w Krakowie. Tutaj też uwielbiają siedzieć na zewnątrz, mieć stoliki na chodniku i chłodzić się pod parasolem. Jak widać nie za bardzo używają tutaj klimatyzacji. Dlatego w środku zazwyczaj nie da się wysiedzieć bo jest super gorąco i duszno.
Belgia poza piwem słynie też z frytek i wafli. Belgowie uważają, że to oni wymyślili frytki i obrazą jest powiedzenie „french fries”. Jak chcesz zamówić frytki to wypada powiedzieć tylko fries albo frites. Spróbowaliśmy i szału nie ma. To znaczy frytki dobre jak każde inne ale czy naprawdę chcesz jeść każdy posiłek z frytkami? Chyba to jest kolejny chwyt dla turystów.
Popołudniu umówiliśmy się z Darka kuzynostwem. Dwoje kuzynów, lokalny Belg i nas dwóch turystów z Ameryki ruszyliśmy na podbój miasta. W Belgii jak pijesz piwo to musisz uważać. Piwo tutaj często ma ponad 8% alkoholu. Jedno z najmocniejszych piw Busch ma 12%. Niels był naszym lokalnym przewodnikiem i co chwila wynajdował jakieś piwo w menu i dawał nam spróbować.
To co jest piękne w Belgii to szklanki. Każde piwo ma swoją szklankę i naprawdę w barach to przestrzegają. Podobno to samo piwo z innej szklanki nie smakuje już tak samo. Pewnie coś w tym jest bo inaczej nie zawracali by sobie głowy tyloma szklankami. Picie piwa w Belgii jest bardzo popularne ale też niebezpieczne. Trzeba pamiętać, że pije się piwo o podwyższonej zawartości alkoholu więc bardzo łatwo jest przeholować. Tak więc woda czy Corona od czasu do czasu jest zdecydowanie potrzebna.
Potrzebny też jest spacerek. Tak więc po dwóch kolejkach piwa zrobiliśmy sobie przerwę i poszliśmy na plażę. Przy okazji zwiedzając troszkę miasta. W Antwerp mają piękną katedrę, ładny ryneczek starego miasta a także zamek. Zamek niestety jest w remoncie i mogliśmy tylko podziwiać go z dystansu. Jest dość mały ale i tak fajnie się komponuje w architekturę miasta.
Tak spacerując dotarliśmy na plażę. Pogoda w Belgii za zwyczaj nie rozpieszcza więc jak tylko jest słoneczny dzień (jak dziś) to każdy wychodzi z domu i chce być na świeżym powietrzu. W mieście stworzyli knajpę gdzie wysypali piasek, zrobili wystrój jak w prawdziwym tiki barze. Brakuje tylko kortu do grania w siatkówkę i szumu fal.
Nie jest łatwo trafić na plażę, znajduje się ona za jakimiś kontenerami, trzeba przejść przez płotek po drabince a najgorsze jest pokonać chodnik? Bo chodnika to nie wiele tam jest. Jest coś co spokojnie przypomina chodnik tylko 7/8 jest wydzielone na ścieżkę dla rowerów a dla pieszych jest dokładnie 10 cm. Ciężko się po tym idzie ale gęsiego jeden za drugim daliśmy radę i nikt nie został przejechany rowerem ani skuterem. Jak w Amsterdamie – rower ma zawsze pierwszeństwo. Podobno w Antwerp jak jeździsz na rowerze do pracy to ci dopłacają do tego. Super sposób na obniżenie ilości samochodów i dbanie o kondycję obywateli.
Kolejnym naszym przystankiem była knajpa z żeberkami, Amadeus. Kolejny lokalny sekret – no bo który turysta wie, że można tam mieć za 17 EUR all you can eat. Czyli zamawiasz żeberka a oni ciągle ci dostarczają nowe. Rekordzistą był Darek i aż 3 razy dostawał repetę. Przy kolacji dowiedzieliśmy się kolejną ciekawostkę. Wino tu podają na centymetry. Zamawiasz wino, stawiają ci butelkę magnum na stole i sobie polewasz. Po zakończeniu kolacji, kelnerka zabiera butelkę i sprawdza ile zostało upite. Wino co prawda domowe więc butelka może być otwarta dzień czy dwa choć i tak im pewnie szybko schodzi. Jak przystało na prawdziwych turystów my jednak zostaliśmy przy piwach.
Po kolacji poszliśmy jeszcze poszwendać się po rynku, zobaczyć katedrę, fontannę, wejść na jeszcze jedno lokalne piwko. W Belgii i Holandii jest dość długo jasno – jest to zwodnicze i jak jesteś w dobrym towarzystwie a czas szybko leci to nawet się nie zorientujesz, że to już 22 godzina. No bo słońce tu zachodzi koło 21:30 a nawet parę minut później. Nam czas mijał wyśmienicie i zdecydowanie nie wiedzieliśmy, że zeszło nam tak długo – ale w końcu z kuzynostwem, rzadko się widujemy więc było o czym rozmawiać.
2018.05.25 Amsterdam, Holandia (dzień 1)
JULES
-- okay so, tell me again about the hash bars?
VINCENT
Okay what d'you want to know?
JULES
Hash is legal there, right?
VINCENT
Yeah, it's legal, but is ain't a hundred percent legal.I mean you can't Walk into a restaurant, roll a joint, and start puffin' away. I mean they
Want you to smoke in your home or certain designated places.
JULES
Those are hash bars?
VINCENT
Yeah, it breaks down like this, okay: it's legal to buy it, it's legal to own
It and, if you're the proprietor of a hash bar, it's legal to sell it. It's
Legal to carry it, but that doesn't matter 'cause -- get a load of this,
Alright, -- if you get stopped by a cop in Amsterdam, it's illegal for them
To search you. I mean that's a right that the cops in Amsterdam don't have.
JULES
Oh, man -- I'm goin', that's all there is to it. I'm fuckin' goin'.
Niech podniesie rękę ten kto nie zna tego sławnego cytatu z Pulp Fiction. No to jak dokładnie jest z tym ziołem w Amsterdamie??? Coraz częściej marihuana jest legalna w różnych zakątkach świata. W USA w niektórych stanach można ją legalnie kupić, uprawiać i posiadać. Nas do Amsterdamu przyciągnęło jednak coś innego – a co? Nie zaskoczymy was – kolejna promocja linii lotniczych.
KLM tym razem rzucił bilety za $600. Do tego na długi weekend, aż grzechem byłoby nie skorzystać. Oboje z Darkiem już byliśmy w Amsterdamie ale nigdy razem i tylko na parę godzin. Tym razem mamy 7 dni i plan jest spędzić trochę czasu w Amsterdamie i odwiedzić Belgię.
Po 6h w samolocie, gdzie nie do końca pospaliśmy, jak tylko dotarliśmy do hotelu to padliśmy. Na szczęście nasz szósty zmysł obudził nas w samą porę i zdążyliśmy na rejs statkiem po kanałach. My wybraliśmy Leemstar i zdecydowanie polecamy rejs z nimi.
Troszkę na styk zdążyliśmy przez nasze spanie ale udało się i to najważniejsze. Wskoczyliśmy na pokład w ostatniej chwili i ruszyliśmy na wycieczkę po kanałach Amsterdamu. Leemstar ma bardzo fajną kameralną łódkę. Na łódce było tylko 12 ludzi plus kapitan. Kapitan całą drogę (1.5h) opowiadał nam o Amsterdamie. Jest on urodzonym Holendrem z Amsterdamu a jego rodzina od pokoleń pływa po kanałach. Jak to mówił jak tylko zdobędziesz pozwolenie na łódkę to już jesteś ustawiony do końca życia. Pozostaje ci tylko pływać i cieszyć się życiem.
W Amsterdamie jest ponad 100 km kanałów, 90 wysepek i 1500 mostów, choć to zależy co zalicza się mostem bo tak naprawdę ilość podchodzi nawet pod pięć tysięcy. Kanały są nie tylko atrakcją turystyczną. Zostały one stworzone gównie z myślą o transporcie. Holendrzy chcieli pokazać światu, że nie tylko konie i nogi używane są do transportu ale po mieście można też się poruszać szybko i efektywnie po wodzie. Fakt faktem, Amsterdam nie miał za dużego wyboru i kanały muszą być. Miasto to jest bowiem położone poniżej poziomu morza. Cała gospodarka wodna kontrolowana jest zaporami. Wybudowali oni nawet wał ziemny który oddziela Markermeer od Morza Północnego.
Oczywiście najczęstsze pytanie które nasz przewodnik słyszy to: „Który coffee shop jest najlepszy?”. Jak to stwierdził, dla nas turystów nawet najgorszy będzie najlepszy. Coffee Shop to miejsce gdzie można kupić marihuana w postaci joint’a, ciasteczka czy każdej innej. Dawniej nie było Starbucks'ów czy innych miejsc gdzie można się napić kawy. Dlatego, żeby nie nazywać miejsca „drug place” nazwali je „coffee shop”. Tak naprawdę marihuana jest nie legalna w Holandii, ale jest tolerowana. Posiadanie 5g czy palenie nie jest jeszcze przestępstwem tylko własnym użytkiem. W Holandii mają dwa całkiem fajne podejścia do życia. Po pierwsze każdy jest odpowiedzialny za swoje zdrowie więc de facto rób co chcesz. A po drugie Holendrzy uważają, że jak coś jest upublicznione to więcej ludzi jest uświadomiona o wszystkich wadach i zaletach. Tak samo mają z prostytucją w sławetnym „red light district”.
Do Red Light District poszliśmy wieczorem po statku. Jest to dzielnica znana z panienek w okienkach, dosłownie i przenośni. W Red Light District każdy budynek ma zaszklony balkon albo coś w stylu wystawki. Na wystawce stoi panienka w bieliźnie i pokazuje swoje wdzięki. Jeśli jakiemuś Panu spodoba się dana dziewczyna to puka i zostaje wpuszczony do środka. Zasłony wtedy są zamykane i co dzieje się w środku to już sami możecie dopowiedzieć...
Niestety fotografowanie jest zabronione – całkowicie zrozumiałe. Drugim minusem jest ilość ludzi. Wiadomo jest to atrakcja turystyczna i w pewnym sensie unikatowe przeżycie. Męska część szczególnie się cieszy, że może sobie za darmo pooglądać. Darek stwierdził, że takie wystawy „sklepowe” może oglądać cały dzień. Nie są to plastikowe kukły tylko ładne dziewczyny, które profesjonalnie wykonują swoją pracę. Jakby takie wystawy były w Saks’ie czy Macy’s to byłby tam codziennie.
Rowery – no tak historia o Amsterdamie byłaby nie kompletna gdyby nie rowery. Jest ich tu masa. Jeśli myślisz, że możesz sobie wyobrazić dużą ilość rowerów to pomnóż to przez 100 i może będzie to równe ilości rowerów na jednym kilometrze kwadratowym.
Parkingi na rowery są wszędzie. Rowery są wszędzie, trasy rowerowe są wszędzie ale co ważniejsze. Pieszy musi przepuścić rower. Tak więc rower, pieszy a na końcu samochód. Taka jest kolej rzeczy.
Ja oczywiście o mało nie zostałam przejechana przez rower, ale skończyło się tylko na wiązance po holendersku od lokalnego rowerzysty. Nie wiem co powiedział ale w jego głowie pewnie to brzmiało „k.... p.... turysta mi wchodzi pod koła”. No tak będąc w Amsterdamie musisz mieć oczy wokół głowy i uważać na rowery. I tu znów zacytuję Darka: łatwiej jest przejść pięcio-pasmową autostradę w Kalifornii niż ścieżkę dla rowerów w Amsterdamie.
Z rowerami oczywiście jest pełno historii. Trochę zrozumiałe, że im brzydszy i starszy rower tym lepiej – przynajmniej nikt Ci nie ukradnie. Problem jednak pojawia się ze znalezieniem roweru. Parkujesz go a potem inni cię zastawiają i po czasie, kiedy chcesz go odebrać jest wielkie upsss.... gdzie jest mój rower. Gorzej jak twój rower jest blisko kanału – o to w sumie nie jest trudno – bo trzeba uważać, żeby nie wpadł do wody. Kanał z reguły jest głęboki na 2.5m w rzeczywistości jest to zazwyczaj 1.5 metra bo 0.5 metra to są rowery. Amsterdamczycy nie drenują za bardzo kanałów ze względu na koszty więc rowery się tam kumulowały przez lata. Teraz jest prawo, że rocznie muszą wyciągnąć 15 tys rowerów z kanałów i podobno wcale to nie jest trudne – normę można wyrobić w pierwszych miesiącach.
Płynąc tak po kanałach zaskoczyła nas ilość domów na wodzie. Jest to dość popularne w Amsterdamie i drogie. Z jednej strony można się zastanowić – ale dlaczego? Przecież chyba lepiej mieszkać w domu niż na jakiejś barce na wodzie. Prawda jest taka, że niektóre te domy są całkiem fajnie wykończone. Bardziej przypominają domki na obrzeżach miast. Tak więc masz komfort własnego domu, który położony jest w centrum miasta. Ciekawe rozwiązanie. Potem spacerując po mieście widzieliśmy ich jeszcze więcej. Czasem całe kanały. Chyba łódki turystyczne nie mają tam prawa wjazdu, żeby nie zakłócać spokoju mieszkańców. Za to każdy domek miał swoją osobistą małą motorówkę żeby łatwo się przemieszczać.
Rejs statkiem był bardzo relaksujący i nawet jakiś nieznajomy Amerykanin poczęstował nas piwem. O Stanach różnie się mówi i o podróżujących amerykanach też jest dużo dowcipów ale co można im przyznać to fakt, że alkoholem zazwyczaj się podzielą. Darek jest taki sam – jak tylko ma się czym podzielić.
Po rejsie statku poszliśmy wreszcie coś zjeść. Nasz ostatni posiłek był w samolocie jak wylatywaliśmy ze Stanów. Postanowiliśmy pójść do Food Hall. Jest on troszkę na obrzeżach centrum ale nadal jest to tylko 15 minut na nogach. W Food Hall jest dużo stanowisk z jedzeniem więc można wybrać na co tylko ma się ochotę. Od szynki iberyjskiej po hot-dogi. My skusiliśmy się na kebaba, hot doga i małe tapas. Takie markety są najlepsze, żeby tak tylko wejść i spróbować różnych przysmaków. Czegoś takiego brakuje nam w NY – albo przynajmniej jeszcze nie odkryliśmy.
Pojedzeni wróciliśmy do centrum. Zaglądnęliśmy do baru na piwo z krasnalem, które było wstęp do belgijskich piw, odwiedziliśmy Red Light District i poszwendaliśmy się po mostach. Oczywiście jet lag nas dopadł więc o północy jak kopciuszek wróciliśmy do hotelu. Na szczęście do Amsterdamu jeszcze wrócimy na koniec naszej wycieczki.
2018.05.05-06 Killington, VT
Jak byłem dwa tygodnie temu w Utah, to myślałem, że to pewnie już jest ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Na szczęście się myliłem. Killington jako jeden z niewielu resortów na wschodzie skutecznie walczy o miano resortu z największą ilością otwartych dni w sezonie. Często ilość dni przekracza magiczną liczbę 200. Pierwsze krzesełko rusza już na początku listopada i są otwarci do maja albo nawet czasami do czerwca. Tak trzymać Killington!
Oczywiście w maju nie są idealne warunki narciarskie, ale lepsze to niż nic. Ze 150+ tras otwartych jest może 10 i to w dodatku często z małą pokrywą śnieżną. Zagorzałym narciarzom to w niczym nie przeszkadza i próbują swoich możliwości na miękkich, zmuldzonych trasach.
Przyjechaliśmy do Killington na dwa dni. Jeden dzień hike, drugi nartki i tennis.
Resort ma fajny autobus który rozwozi narciarzy/hikerów po całej okolicy i nawet dalej, do pobliskich miasteczek. Autobus wywiózł nas parę kilometrów od Killington, tam nas zostawił i górami mieliśmy wracać do resortu.
Szlak Appalachian przechodzi przez ten rejon, więc było oczywiste, że będziemy chcieli przejść się nim trochę. Może nie cały (ma 3,500km), ale jakieś parę kilometrów jak najbardziej. Plan przewidywał wspięcie się na górę Pico, następnie przejście górami do Killington i tam już trasami narciarskimi zejście na dół do bazy na imprezę. Dzisiaj w Killington jest triatlon (bieg, rower i narty), więc szykowała się niezła zabawa na zakończenie.
Szlak Appalachian na początku szedł delikatnie do góry. Była wspaniała, wiosenna pogoda, po śniegu ani śladu. Mieliśmy dobre tempo i zapowiadało się, że w Killington będziemy lada moment.
Gdzieś tak po 45 minutach śnieg zaczynał się pojawiać, a po kolejnej pół godzinie był już prawie wszędzie.
Dobrze, że przygotowaliśmy się na te warunki i mieliśmy w plecaku raki.
Pomagały one nam w stromszych odcinkach gdzie występowało dużo lodu, natomiast w płaściejszych terenach często wpadaliśmy głęboko w śnieg
Nie można mieć rakiet i raków, więc w podskokach kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę.
Pod szczytem Pico szlak wyszedł na trasy narciarskiej i śniegu momentalnie ubyło. Widać, że wiosenne słońce jest mocne i szybko topi śnieg. W lasach, gdzie promienie słoneczne rzadziej docierają śniegu dalej było dużo.
Zejście z Pico było o wiele łatwiejsze. Szliśmy południową stroną góry gdzie słońce współpracowało z nami i raki były już niepotrzebne
Nie można jednak było tego powiedzieć o podejściu na Killington. Znowu północne zbocze zmusiło nas do założenia sprzętu na buty i kontynuowania wspinaczki.
Na szczycie Killington byliśmy już wiele razy, więc tym razem nie chciało nam się tam wspinać w głębokim śniegu.
Weszliśmy na trasy narciarskie (jest tam ubity śnieg) i nimi wspięliśmy się Snowdom. Na szczycie jest znana nam już ławeczka, na której zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W końcu szliśmy już parę godzin.
Z Snowdom trasami narciarskimi praktycznie zbiegaliśmy na dół. Śniegu było jeszcze dużo, więc ułatwiało nam to schodzenie. Zwłaszcza, że pod koniec schodziliśmy już czarnymi trasami gdzie gdyby nie raki i śnieg to ciężko by było się utrzymać na stromej ścianie. Spotkaliśmy trochę ludzi co podchodzą do góry na nogach i zjeżdżają w dół na nartach. Fajny sposób na darmowe narciarstwo.
Zbliżaliśmy się do dolnej bazy, muzyka zaczynała do nas dochodzić. Po kolejnych paru minutach doszliśmy na taras, gdzie w słoneczku odpoczywając i schładzając się patrzyliśmy na wspaniały górski rejon który właśnie przeszliśmy.
Jak nam się piwko w plecaku skończyło to udaliśmy się do głównej części gdzie przy muzyce na żywo i zimnym Long Trail obserwowaliśmy narciarzy.
Było już popołudniu, a dalej wielu narciarzy miało dużo energii w nogach i pokazywało nam jak to się jeździ na stromych, omuldzonych, wiosennych trasach. Szacun!!!
Około 18 wszystko zaczęło się pomału kończyć, więc i my udaliśmy się do hotelu, a następnie na zasłużony posiłek.
Wynajęliśmy pokój w fajnym hotelu, Killington Mountain Lodge. Jest to nasz pierwszy pobyt tutaj, ale raczej nie ostatni. Polecamy go. Może nie jest najnowszy, ale posiada wiele dodatków dzięki którym po całym dniu aktywności na zewnątrz można się zrelaksować.
NIEDZIELA
Dzisiejszy dzień też spędziliśmy sportowo na świeżym powietrzu. Rano były narty, a popołudniu tenis.
Killington wciąż ma otwartych trochę tras, więc było na czym pojeździć. Ludzi nie było za wiele, śnieg był, była zabawa.
Killington che utrzymać pokrywę śnieżną jak najdłużej, a zatem mało co ubijał tras. Efektem tego były wielkie muldy. Na szczęście jest wiosna i muldy były miękkie co nie utrudniało zabawy.
Zjechałem z 10 razy i wróciłem do hotelu gdzie rozegraliśmy zacięty mecz tenisa.
Tak, ten hotel też posiada korty tenisowe, billard, bar, dużą świetlicę z wieloma grami.... a także autobus który dowozi cię do resortu.
Niestety po południu pogoda się trochę popsuła i zaczął kropić mały deszczyk. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w dokończeniu meczu.
Ilonka wygrała...!!! Ale chyba dlatego, że na mojej połowie boiska jakoś bardziej padał deszcz co znacznie utrudniało mi precyzyjne serwowanie. Lubimy tenisa. W Czerwcu wybieramy się na tygodniową wycieczkę po Nowej Szkocji, tak więc będziemy szukać tam kortów na rozegranie rewanżu.
Był to niestety nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Mimo, że Killington może być czynny jeszcze parę tygodni, to z wolnym czasem u nas gorzej. Następnych parę weekendów praca, a pod koniec Maja trzeba trochę poimprezować w stolicach europejskich.
Ski Magazyn (moje ulubione czasopismo) bombarduje mnie informacjami, żeby się nie martwić końcem sezonu. W Ameryce Południowej właśnie sezon narciarski się rozpoczyna. Nie planujemy w tym roku tam zawitać, ale wiecie jak to jest z nami... jeden pozytywny email lini lotniczych i wszystko może się zmienić. No bo jak można takim warunkom i widokom powiedzieć NIE...!!!
2018.04.22-24 Snowbird, UT
Końcem kwietnia, czy w maju narciarz niestety nie ma wiele opcji. Dużo resortów jest już zamkniętych. Główną przyczyną nie jest brak śniegu, ale względy ekonomiczne (brakuje narciarzy). W wyższych partiach gór grubość pokrywy śnieżnej jest nadal ponad metrowa, ale ludzi brak.
Do końca nie można zrozumieć dlaczego ludzie w listopadzie lub w grudniu tak bardzo chcą jechać na narty, a w maju czy nawet w czerwcu już deski dawno schowali za szafę. Początek sezonu wcale nie jest fajny. Mało śniegu, niewiele terenów otwartych, zimno, wiatr, dużo ludzi i ciemno o 4 po południu.
Koniec sezonu to zupełnie inna bajka. O wiele więcej śniegu, ciepło, słonce świeci aż do 8 wieczorem, puste stoki, brak kolejek, o wiele niższe ceny, dużo terenów otwartych....
Rano wszystko jest zmrożone i masz uczucie jakbyś jeździł w środku zimy. Gdzieś tak od południa mocne słońce podtapia śnieg i wtedy zaczyna się prawdziwe wiosenne narciarstwo. Narty wcinają się w miękki śnieg pozwalając uprawiać przepiękny, długi karwing. Ludzie wyrozbierani do koszulek (albo nawet i bez), gogle zamienione na okulary przeciwsłoneczne, przy wyciągach gra muzyka, opalone, uśmiechnięte twarze (a nie w maskach), na wyciągach zimno piwo schładza rozpalone ciała.... Mam wymieniać dalej?!?
Oczywiście ja na nartach jeżdżę i w listopadzie i w maju, więc mam porównanie. Najbardziej lubię puch w środku zimy, a poza puchem, którego pod koniec sezonu brakuje moim ulubionym okresem narciarskim jest wiosna.
Niestety wiosna ma też minusy. Mowa tu oczywiście o śniegu. Na ubitych trasach nie ma tego problemu, wszystko jest równe jak stół i nie trzeba wiele wysiłku żeby sobie fajnie zjechać. Natomiast żaden dobry narciarz nie chce się ograniczać tylko do ubitych tras. Większość ciekawych, świetnych terenów jest poza trasami.
Tutaj na wiosnę jest zupełnie inaczej. Nie ma już leciutkiego puchu. Śnieg jest głęboki, ciężki, zakręcanie w nim stwarza pewne trudności i wymaga dużego wysiłku. Przy ostrym słońcu i wysokiej temperaturze narciarz jest spocony po paru zakrętach. Dlatego plecak wypełniony po brzegi zimnym piwkiem jest tak samo potrzebny jak dobre umiejętności narciarskie.
Podczas takich zjazdów odpoczynek jest wskazany. Nie ma to jak usiąść na śniegu i w ciszy podziwiać cudowne widoki. Czasami tylko słychać kolejnego narciarza, który stara się jak najlepiej i najciekawiej przejechać kolejny odcinek. Błędy i wywrotki w tak miękkim śniegu nie są bolesne, więc każdy wyszukuje coraz to ciekawsze trasy.
Dzięki pomocy lokalnych my też często odkrywaliśmy ciekawe tereny i próbowaliśmy z nich zjeżdżać. Czasami łatwiej, czasami gorzej, ale zawsze z zadowoleniem, że kolejne tereny z przepięknymi widokami zostały odkryte.
Przyjechaliśmy tutaj na trzy pełne narciarskie dni. Jak się ma szczęście do pogody i warunków (my mieliśmy), to przez te 3 dni można się wyjeździć jak przez tydzień na wschodnim wybrzeżu. Mieszkaliśmy zaraz koło tras, ludzi prawie nie było, więc jazda była non-stop, z przerwami na ochłodzenie oczywiście.
Mieszkaliśmy w Snowbird. Zimą ten resort jest połączony trasami narciarskimi z kolejnym świetnym resortem, z Alta. Mimo, że Alta jest wyżej i ma więcej śniegu była niestety zamknięta. Miała ten sam problem, co większość resortów, brak chętnych do uprawiania białego szaleństwa. Szkoda, bo tam też są cudowne tereny.
Snowbird też jest wysoko położony. Dolne stacje są na 8,100 stóp (2,468m), a wyjeżdża się na 11,000 stóp (3,350m). Czasami wysokość negatywnie odbijała się na naszym tempie zjazdów i musieliśmy częściej stawać i wyrównywać oddech. W trzecim dniu było już ok.
Myśmy całymi dniami szusowali po stokach, a Ilonka...
"Ja niestety w Snowbird byłam tylko dwa dni. W poniedziałek rano musiałam już niestety lecieć na konferencję do Chicago. Tak więc niedzielę wykorzystałam w 100% na gonienie po górkach. Niestety tak jak Darek pisał, na tej wysokości brak tlenu jest odczuwalny. Snowbird też nie pozwala na up hill traffic - coś mam pecha w tym roku i nigdzie mi nie pozwalając chodzić. Nie narzekałam za bardzo bo po dole połaziłam, na górę wyjechałam a i tak jak na pierwszy dzień to wysokość trochę odczuwałam."
Zawsze po nartach siadaliśmy sobie na dole i w słoneczku wspominaliśmy kolejny, cudowny dzień. Nie byliśmy jedyni co tak odpoczywali, więc z innymi narciarzami przy piwku nawiązywaliśmy kontakty i planowaliśmy kolejne dni.
Oczywiście siedzieliśmy niedaleko polskiej flagi. W 2002 roku była tu olimpiada i nasz wspaniały Małysz wyskakał tutaj parę medali.
Fajnie się złożyło, bo miesiąc temu byliśmy w Whistler (Kanada) gdzie w 2010 też była olimpiada. Podróżujemy szlakami olimpijskimi. Kto za rok jedzie do Korei Południowej na narty sprawdzić gdzie nasz rodak Kamil wyskakał złoto?
Nie będę się rozpisywał gdzie i jakimi trasami jeździliśmy. Jechaliśmy tam gdzie nas narty niosły, a wieczorami odpoczywaliśmy na balkonie a później włóczyliśmy się po malutkim miasteczku.
Szkoda, że nie mieszkamy w Salt Lake City i nie mamy w tak piękne góry godzinki samochodem. Wtedy na pewno w sezonie miał bym ponad 30 dni narciarskich, a nie jakieś 20+. Z NY muszę jechać minimum 4-5 godzin samochodem żeby jeździć na nartach w miarę fajnych terenach, ale tym górkom dalej daleko do Snowbird.
Trzy dni zleciało i niestety wróciliśmy do NY. Ilonka wyjechała z gór wcześniej bo miała jakąś konferencje w Chicago.
Być może był to nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. A może jednak nie. Killington obiecuje, że będzie czynny do końca maja albo nawet do czerwca. Pożyjemy, zobaczymy....
Jak coś to zdamy relacje.
2018.04.21 Salt Lake City & Snowbird, UT
Wiosna w tym roku w Stanach jakoś nie chce przyjść. Nawet teraz, pod koniec kwietnia zdarzają się śnieżyce na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Większość ludzi to denerwuje i smuci, a nas narciarzy cieszy. Ogólnie to lubimy śnieg w górach więc nie narzekamy tylko jedziemy / lecimy w jego kierunku.
Darek nie mógł odpuścić i zamarzył o spring skiing (wiosennych nartach) na zachodnim wybrzeżu. Dobrze, że mamy dużo mil i kredytów w liniach lotniczych to nadal mogliśmy pokombinować i za cenę wschodniego wybrzeża przelecieć się do Salt Lake City a dokładniej do Snowbird w stanie Utah. Utah reklamuje się jako stan z najlepszym śniegiem w USA. Darek potwierdza. Suche powietrze z pustyń, duże góry i częste opady na północy stanu powodują, że Utah ma jedne z najlepszych resortów narciarskich. Niestety część resortów ustaliła datę zamknięcia sezonu na koniec marca więc wyboru nie mieliśmy za dużego – ale Snowbird też jest w czołówce więc w cale nie narzekaliśmy.
Zima zrobiła psikusa wszystkim w tym roku. Z początkiem zimy opady były bardzo słabe i nikt nie wróżył długiej zimy. Matka natura jednak lubi pomieszać i w kwietniu Snowbird dostał potężne ilości śniegu. Sezonowa ilość opadów doszła do 375” (prawie 10 metrów). Tak więc Snowbird miło nas zaskoczyło i jak Darek sprawdzał stan tras to nadal połowa (czyli ponad 100) była otwarta. Takiej szansy nie można było zmarnować i nawet większa grupa się uskładała. W sumie poleciało nas 4 osoby.
Ja wyleciałam już w piątek wieczorem. Nigdy nie byłam w Salt Lake City (SLC) więc miałam w planie pozwiedzać rano trochę miasto zanim Darek z kumplami doleci. Wylot miałam dość późno w nocy więc mogłam podziwiać NY z lotu ptaka. Nie napiszę nic nowego jak stwierdzę że NY z góry jest niesamowity. Patrzysz na tą ilość świateł. Na to życie toczące się w dole i uświadamiasz sobie jaki jesteś malutki hipek. Miałam nie tylko miejsce zaraz przy oknie ale też widoczność była super. Mogłam nawet zlokalizować Time Square na Manhattanie wyróżniający się kolorowymi światłami. Chyba żadne inne miasto nie jest aż tak rozległe i nie ma tyle świecących punkcików widocznych z góry.
Wylądowałam w SLC już po północy więc szybko pojechałam do hotelu blisko lotniska i do spania. Między NY a SLC jest dwie godziny różnicy więc już było koło 3 rano nowojorskiego czasu. Ja szłam spać a Darek pomału się przebudzał. Jego samolot był wcześnie rano i koło 5:00 musiał wstać. Dobrze, że miał tylko podręczny to mógł dłużej pospać i nie tracić czasu na lotnisku.
Ja się zmobilizowałam i wstałam tak szybko jak budzik zadzwonił. Wiedziałam, że mam czas do ok. 11 rano kiedy to chłopaki wylądują i mnie gdzieś zgarną. Oni za bardzo nie lubią zwiedzać amerykańskich miast więc to co zobaczę do 11 jest moje. Na szczęście SLC jest stosunkowo małym miasteczkiem, które w 2-3h można obejść. Jak tylko wyszłam z hotelu, żeby złapać taksówkę to pozytywnie zaskoczyła mnie temperatura. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Taki idealny na road trip. Ja wskoczyłam do taksówki i pojechałam do Eva’s bakery. Koleżanka poleciła mi tą piekarnię. Rzeczywiście warto. Mają oni salę z kelnerami gdzie można zjeść prawdziwe śniadanie, jakieś jaja czy co tam kto woli. Albo można wziąć croissant na drogę, kawę w łapkę i ruszyć w miasto. Croissant'y były chyba największe jakie do tej pory widziałam. Niestety nie zrobiłam zdjęcia bo była taka kolejka, że ciężko było się przepchać. Zdecydowanie polecam Eva’s bakery. Kupiłam ekstra croissant bo wiedziałam, że chłopaki chętnie coś przekąszą po długim locie. Tak więc z torbą croissant’ów i aparatem ruszyłam w miasto.
Miasto dopiero budziło się do życia. Część ludzi biegała, część miała numerki jak po jakimś maratonie, część dopiero leniwie budziła się do życia. Miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie, zwłaszcza czystość. Ulice i chodniki ładnie zadbane, piękna pogoda i niewielka ilość ludzi na ulicach. Po Nowym Jorku to nawet można powiedzieć, że opustoszałe ulice. Było tak miło, że nawet się zlitowałam i jednemu bezdomnemu dałam croissant. To był mój błąd. Człowiek chce być miły a potem są tylko problemy. Dużych problemów nie było ale jak tylko dałam jednemu gościowi jedzenie to zauważyłam, że jakaś babka zaczęła za mną iść, troszkę nawet przyspieszając. Wyglądała na bezdomną też, więc mój instynkt mieszczucha podpowiedział mi, żebym przyspieszyła. I tak wchodząc do jednego budynku i wychodząc innymi drzwiami, w końcu ją zgubiłam. Miałam nie daleko do Temple Square więc szybko tam doszłam i już byłam bezpieczna.
Tutaj było dużo więcej ludzi i jakoś tak milej. Temple square to ogrody wokół pięknej katedry. Szkoda, że nie mogłam wejść do środka. Kościół wyglądał na zamknięty i pomimo, że dużo ludzi wchodziło do okolicznych budynków tzw. „plebani” to sam budynek katedry był zamknięty.
W Utah jest bardzo dużo mormonów. Wieżą oni w Biblię i Jezusa ale wieżą też w Książkę Mormona. Nie uznają picia alkoholu, kawy, palenia papierosów i ogólnie prowadzą dość zdrowy tryb życia. Są bardzo zrzeszeni i aktywnie uczestniczą w życiu kościoła. Mormoni często są kojarzeni z poligamią ale jest to historyczna praktyka i w dzisiejszych czasach nie uznawana przez ich kościół.
Niech sobie wieżą w co chcą tak długo jak nie ranią innych ludzi – to jest moja zasada. I muszę przyznać, że mormoni są bardzo mili. Jak tylko Pan przy katedrze, zobaczył, że pstrykam zdjęcia, że mam fajny aparat to mi poradził abym weszła do budynku obok i wyjechała na 10 piętro. Trochę się zdziwiłam ale on mówi, że spoko, żebym poszła i wyjechała. Tak też zrobiłam. Szłam dopóki ktoś mnie nie zatrzepi gdzie jadę. Na samej górze była Pani, spytała się w czym może mi pomóc. A ja na to, że słyszałam, że stąd jest piękny widok na katedrę. Pani powiedziała, że tak i żebym sobie pochodziła, popstrykała zdjęcia. Super – przemili ludzie.
Tak też zrobiłam i w końcu mogłam ująć cała katedrę na zdjęciu. Piękna, nie? Po katedrze przyszedł czas na Capitol Hill. Jest to główny budynek urzędowy stanu Utah. Kolejny piękny budynek otoczony pięknymi ogrodami.
Jak się wyjdzie na samą górę po schodach to można ładnie podziwiać miasto położone na tle pięknych gór. Jak tak skakałam po schodach to Darek napisał, że wylądowali. Oni te góry widzieli pięknie z lotu ptaka.
Chłopaki musieli jeszcze wypożyczyć auto i odebrać mój bagaż z hotelu tak więc wiedziałam, że mam jeszcze trochę czasu. Jednak tu było tak przyjemnie, że wcale nie chciało mi się ruszać. Kurtka i bluza poszły już do plecaka a ja nareszcie po tej całej zimie mogłam w krótkim rękawku relaksować się na ławeczce.
Capitol sam w sobie został obfotografowany na dziesiątą stronę. Drugą atrakcją był Pan co puszczał bańki mydlane. Miał te duże kije ze sznurkiem więc bańki jakie puszczał były ogromne. Dzieci miały radochę goniąc za nimi a ja miałam radochę pstrykać zdjęcia i po prostu je obserwować.
Koło 10 rano coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić do „parku” widać, że miasto się budziło do życia. Część ludzi pewnie przyszła po kościele bo byli ładnie ubrani, część w sportowych ubraniach ćwiczyła na schodach budynku. Każdy robi to co lubi.
W końcu chłopaki do mnie dojechali. Zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie, croissant – te które bezdomni nie zjedli. Ciacha pomimo, że ogromne nie zaspokoiły głodomorów więc pojechaliśmy do garażu – knajpa naprawdę nazywa się GARAGE (on Beck). Jest trochę na obrzeżach miasta i z początku reakcja w samochodzie byłą – co??? Tam mamy jeść??? Przecież to jakaś rudera...
Rudera, ruderą ale motocykli przed nią było multum. A jak jest dużo motorów to i jedzenie musi być dobre. I tak też się stało. Jak weszliśmy do środka to się pozytywnie zaskoczyliśmy. Był fajny bar, duże patio ze stolikami na zewnątrz, przemiła obsługa i pyszne jedzenie. Czego chcieć więcej.
Podobno specjalnością tego miejsca są ziemniaki zwane: Fried Mormon Funeral Potatoes (Smażone Mormońskie Pogrzebowe ziemniaki). Tak naprawdę są to utarte ziemniaki, zmieszane z przyprawami, boczkiem, serem, cebulką i ubite w kulkę, obtoczoną płatkami kukurydzianymi i usmażone w oleju. Wzięliśmy talerz na przystawkę, żeby każdy spróbował. Ciekawa wersja polskich placków ziemniaczanych. Dodatkową atrakcją były metalowe talerze an których to podali. Prawie jak w wojsku.
Wypiliśmy po piwku, zjedliśmy po sałatce czy hamburgerze i ruszyliśmy w drogę. Nauczeni już, że w resortach zawsze jest drogo zaopatrzyliśmy się w jedzenie i piwo. W Utah przez dłuższy czas były dość duże restrykcje na alkohol. Ze względu na główną religię w tym stanie alkohol nie był często spożywany i ciężko było znaleźć prawdziwy bar. Na szczęście, turystyka wygrała i ludzie szybko zrozumieli, że turyści potrzebują bary. Utah ma piękne parki narodowe. Piękne resorty narciarskie, więc to normalne, że dużo turystów tu przyjeżdża. Aktualnie rejon SLC jest całkowicie znormalizowany i ma te same przepisy co pozostałe stany. Natomiast inne części Utah jeszcze gdzie nie gdzie mają oboszczenie, że alkohol można zamówić tylko do jedzenia. Sklepy alkoholowe kontrolowane są przez stan (tak jak w New Hempshire) i nie można kupić alkoholu w zwykłym Wal-Mart (można tylko do 3.8%). Tak więc wycieczka do sklepu monopolowego też musiała być.
Zaopatrzeni we wszystko ruszyliśmy w góry. Z miasta do resortu jest tylko 40 min. Szczęściarze. Tyle to ja do pracy codziennie jadę. Nie dziwota więc, że jak myśmy jechali do resortu to dużo ludzi już wracała do miasta. Pewnie jutro też tu przyjadą. Oni natomiast nie muszą płacić za hotele. Zajechaliśmy bez problemu, zameldowaliśmy się w The Lodge i podziwialiśmy górki. Widok z okna mamy pierwsza klasa i można podziwiać stoki narciarskie. Za dużo narciarzy nie widać ale za to śniegu w górach jest jeszcze dużo.
Było już koło 5 po południu więc stoki zamykali, muzyka na żywo się skończyła ale my i tak siedzieliśmy na tarasie i piliśmy piwko podziwiając góry. No i smarując się kremami. Tutaj słońce na maksa smaży więc nawet się nie zorientujesz kiedy się spalisz. Jesteśmy na wysokości 8100 ft (2469 m). To już jest dość wysoko i powietrze jest lżejsze przez co słońce bardziej pali.
Jak tylko słońce zaszło za góry zrobiło się chłodno. Zachód słońca to też czas na kolację więc poszliśmy do budynku obok do włoskiej knajpki. Niestety wiele miejsc już zamykają na sezon więc wybór menu był ograniczony ale nawet udało nam się coś wybrać i zjeść coś dobrego. Mieli też stół do bilarda. Wow – lata nie grałam. Nigdy jakoś nie miałam cierpliwości do tej gry ale nawet dość ją lubię. Tak więc dziubdziuki (Darek i ja) przeciwko Grzesiowi i Damianowi – graliśmy o to kto stawia kolejkę. My pierwszą postawiliśmy bo przegraliśmy, ale szybko się odegraliśmy i teraz Damian z Grzesiem nam wiszą po kolejce. Coś czuję, że dziś znów będzie rewanż. W końcu Maślanki wygrały 2:1.
Długi dzień pełen przygód więc pora iść spać – jutro w górki!
2018.03.11 Seattle, WA (dzień 9)
This is the end – ostatni dzień naszych wakacji. Wspomnienia są niesamowite i na pewno będą nam towarzyszyć jeszcze przez długie miesiące i lata. Ostatni dzień wakacji spędziliśmy w Seattle. Moim ulubionym mieście. W Seattle byłam już dwa razy trochę służbowo, trochę turystycznie. Oba wyjazdy pozwoliły mi poznać Seattle i trochę pozwiedzać. Dlatego łatwo było mi się poruszać po mieście tym razem.
Seattle nie jest dużym miastem i jak się człowiek uprze to może na nogach przejść z jednego krańca na drugi. W mieście są autobusy, kolejka łącząca dwie części miasta ale metra nie ma. W Seattle jest dużo mega firm i tak swoje siedziby tam ma Amazon, Google, Microsoft, etc. Większość tych firm buduje tu swoje siedziby aby płacić mniejsze podatki. Biurowce jednak w większości usytuowane są na obrzeżach miasta i nie widać tego tłumu tak bardzo w mieście. Oczywiście w mieście też są biurowce ale nie jest to Manhattan gdzie biurowiec powstaje na biurowcu.
Zwiedzanie Seattle zazwyczaj zaczyna się od Pike Place Market albo od wieży, Space Needle. Pike Place Market znajduje się na tak zwanym Waterfront czyli wybrzeżu. Dla mnie ta część miasta powinna się nazywać centrum – to właśnie koło wybrzeża jest najwięcej restauracji, biurowców, sklepów, hoteli i czego tylko sobie człowiek zapragnie.
Seattle center jest jednak tam gdzie znajduje się wieża. Między wieżą a Pike's place można się przemieszczać kolejką Monorail. Bardzo fajna sprawa. W parę minut jest się już w drugiej części miasta. Kolejka ma tylko dwa przystanki: Seattle Center i Seatle Westlake Center.
Nasz hotel jest blisko Seattle Center wiec zaczęliśmy zwiedzanie od wieży. Aktualnie (niestety) wieża jest w remoncie. Wiedzieliśmy, że jest w remoncie jak kupowaliśmy bilety ale mieliśmy nadzieję, że źle nie będzie. Jak się rano przebudziliśmy i zobaczyliśmy wieżę z okna w pokoju to się troszkę przestraszyliśmy – wyglądało, że wszystko jest w remoncie. Ale jak to bywa, nie można mieć zdania dopóki się nie zobaczy czy przeżyje. Tak więc po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy na wieżę. Była piękna wiosenna pogoda. Aż chciało się ściągać kurtki – i kto to mówi, że w Seattle ciągle pada. Tak naprawdę w Seattle pada mniej niż np. w Nowym Orleanie.
Wieża Space Needle została wybudowana w 1962. Kiedyś była najwyższą budowlą na zachód od rzeki Mississippi. Ma ona 160 m (520 ft) wysokości. Aktualnie cześć tarasu widokowego jest w remoncie ale i tak nie żałujemy, że wyjchaliśmy na górę.
Mogliśmy podglądnąć jak panowie pracują na zewnątrz na takich wysokościach. Widok nadal był dość dobry a część tarasu jest otwarta więc tym lepszy ma się widok. Remont wieży przewiduje przede wszystkim zainstalowanie szklanych podłóg. Na wieżę opłaca się wyjechać tylko jak jest piękna pogoda, duża widoczność i jest dzień. Zazwyczaj wolę wyjeżdżać na wieże nocą i podziwiać oświetlone miasto z góry. Natomiast Seattle i Toronto są wyjątkami jak do tej pory. Toronto ze względu na jezioro a Seattle oczywiście ze względu na góry.
Seatlle otoczone jest pięknymi górami. W okolicy ma Olympic National Park, North Cascades National Park, Baker Mountain no i oczywiście najważniejszy Mt. Rainer. Mt. Rainer nie jest najwyższą górą w Stanach (nawet jak pominie się Alaskę) ale jest jedną z najtrudniejszych. Sama góra to wulkan pokryty lodowcem. Tak więc aby się na nią wspiąć trzeba mieć nie tylko dobrą kondycję ale przede wszystkim duże umiejętności wspinania się po lodzie i doświadczenie z dużymi górami. Dużo himalaistów, wybierających się w wysokie góry, wybiera właśnie Rainer jako szczyt treningowy. Jak tu masz problemy to wybij sobie z głowy Himalaje. Góra jest trudna ze względu na strome lodowce, małą ilość szlaków i duże wiatry.
Po wieży przyszedł czas na Chihuly, czyli na wystawę rzeźb ze szkła. Dale Chihuly urodził się w niedaleko Seattle dlatego pewnie największa wystawa jego prac znajduje się w właśnie tu. Myśmy jego pracę widzieli w Kentucky w destylarni Maker's Mark. Podobno jego prace wystawiane są też w ogrodzie botanicznym w NY. Zdecydowanie polecam wszystkim odwiedzenie tych wystaw jak tylko mają okazję.





Rzeźby Chihuly są wykonane tylko ze szkła, bawi się on światłem, kolorem ale materiał podstawowy pozostaje zawsze szkłem. Wiele jego prac związanych jest z ogrodem, kwiatami czy jak to szeryf powiedział, robakami. Część eksponatów jest w głównym pomieszczeniu ale część jest fajnie skomponowana z ogrodem i pozostaje na zewnątrz miesiącami.
Było pięknie ale się skończyło. Za dużo czasu już nie mieliśmy ale wystarczająco, żeby odwiedzić ostatni obowiązkowy punk w Seattle, Pike's Place. Jak już pisałam wyżej, można się tam przejechać kolejką Monorail. Pike's place jest placem targowym który ma masę świeżego jedzenia, pełno restauracji oferujących różne smakołyki z różnych zakątków świata, ma też początki – którym nie mogliśmy się oprzeć, i pierwszy lokal Starbucks który odpuściliśmy ze względu na duże kolejki. Zresztą słyszałam kiedyś, że ten Starbucks przy Pike's place nie do końca jest pierwszy, on po prostu jest najbardziej turystyczny.
Czas mijał szybko bo przyjemnie więc niestety musieliśmy się wrócić do hotelu i pognać w kierunku lotniska. Na lotnisku wszystko sprawnie poszło. W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie Delta Comfort więc mieliśmy troszkę wygodniej niż tył samolotu a do tego drinki i jedzenie też podawali. Zdecydowanie warto dopłacać do lepszej klasy gdy tylko ma się okazję. Zwłaszcza na 6h lotach na których chcesz odpocząć po intensywnych wakacjach.
2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)
Dzisiaj już wyjeżdżamy z tego raju. Sześć dni przeleciało jakby to był jeden dzień. Po obfitym śniadaniu spakowaliśmy się do naszego „autobusu” i ruszyliśmy w drogę.
W Whistler, na wysokości 650 metrów temperatura był -1C, pewnie niżej, bliżej oceanu napotkamy wiosnę, gdzie w przepięknej scenerii możne będzie się napić chłodnego piwka.
W planie mieliśmy dojechać do Vancouver na lotnisko, tam zostawić przybyszy z Polski, a my pojechać dalej do Stanów, a dokładnie do Seattle skąd jutro startujemy do NY.
Niestety droga z Whistler o nazwie „See to Sky” jest za piękna żeby tak ją tylko przejechać. Musiały być częste przystanki na podziwianie tej pięknej krainy.






Im niżej się jechało tym było cieplej. W Vancouver już było +15C. Zajechaliśmy na lotnisko na którym to tydzień temu odbieraliśmy przybyszów z Polski. Wypiliśmy pożegnalne piwko i każdy udał się w swoją stronę.
My z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Po niecałej godzinie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do stanu Washington. Stąd już tylko mieliśmy dwie godziny do Seattle. Niestety życie nie jest takie piękne i proste jakby się chciało. Jubilat siedzący na tylnim siedzeniu w wielkim, amerykańskim samochodzie, popijający kolejne, urodzinowe piwko nagle powiedział: „a co to za wielka, ośnieżona góra na horyzoncie?”
"To jest Mt. Baker" - odpowiedziałem.
"A daleko jest do niej?" - Jubilat zapytał.
Ilonka sprawdziła na GPS i powiedziała, że około dwie godziny, w każdą stronę!!!
"A, to spoko, mam na tyle piwa, możemy tam podjechać." - Doleciał głos z tylego siedzenia.
I tak oto szybko zjechaliśmy z autostrady i małymi, krętymi dróżkami zaczęliśmy się podnosić w górę w kierunku wulkanu Baker. Przecież nie wolno odmawiać jubilatowi!
Góra Baker jest to uśpiony wulkan z lodowcami i resortem narciarskim. Wysokość góry to 3,286 metrów. Drogą (jak ją odśnieżą) można wyjechać na około 1500 metrów. My biliśmy na poziomie oceanu, także trochę mieliśmy wzniesienia do pokonania.
Tam też znajduje się resort narciarki, który jest słynny z największej ilości opadów śniegu na świecie. Średnio spada tu około 15 metrów śniegu. W 1998/99 spadło tutaj 31 metrów śniegu! (światowy rekord!).
Jak do tej pory jeszcze nie jeździłem tu na nartach, ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Byliśmy tam koło 5 po południu i już niestety resort był zamknięty.
Nie przeszkadzało nam to oczywiście w spacerze. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy się przejść.




Rzeczywiście takiej ilości śniegu to ja dawno (albo nigdy) nie widziałem. Byliśmy tu dwa lata temu w lipcu i śniegu było dalej wiele.
Lipiec 2016
Na parkingu było trochę samochodów, które nie przyjechały tu na jeden dzień. Widać było ludzi, którzy szykowali się spać, żeby jutro rano być jednym z pierwszych na stoku. Szacun!
Ruszyliśmy na dół i po kilkunastu minutach śnieg się skończył, a po trzech godzinach zaparkowaliśmy na parkingu pod naszym hotelem w Seattle.
Spod hotelu już taxi pojechaliśmy do znanej już nam restauracji Elliott’s na jakieś ciekawe morskie wynalazki.
Przy ostrygach, rybkach i dobrym winku (Orin Swift, Mannequin) wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w tych rejonach. Kolejne udane wakacje, które na pewno będziemy pamiętać do końca życia.
Jutro jeszcze mamy dużą część dnia na zwiedzanie Seattle. Na pewno coś ciekawego zobaczymy.
20018.03.09 Whistler, Canada (dzień 7)
Piątek, nasz ostatni dzień na nartach w Whistler. W nocy spadło kilkanaście centymetrów puchu, a wyżej w górach jeszcze więcej.
Dolne wyciągi otwierają o 8:15 rano. Górne trochę później, w zależności jak szybko ski patrol sprawdzi zagrożenie lawinowe w wyższych partiach gór. Chcąc jak najszybciej wyjechać w góry i jak najwięcej zjechać w puchu już o 8 rano byliśmy pod gondolą na Blackcomb. Myśleliśmy, że będziemy jedni z pierwszych. Jak bardzo się pomyliliśmy. Ludzi spragnionych białego, puszystego szaleństwa było znacznie więcej i już trochę ich się przed nami ustawiło w kolejce. O 8:15 kolejka sięgała ulicami w głąb miasteczka.
Wyjechaliśmy gondolą do góry. Tu już było więcej śniegu. Bardzo nam się chciało po nim zjechać, ale wiedzieliśmy, że im wyżej tym jest go więcej. Wsiedliśmy na krzesełka Excelerator i pojechaliśmy do góry. Znowu więcej śniegu, a my znowu wyżej. Wzięliśmy kolejne krzesła, Jersey Cream i wyjechaliśmy już dość wysoko. Dalej jak na razie wszystko było pozamykane (patrol dalej sprawdzał teren).
Ruszyliśmy na dół. Ach, co za uczucie jak nartki mkną po grubej warstwie świeżego nie ubijanego puchu. Nie dziwię się ludziom którzy wstają wcześnie w puszyste dni.
Drugi zjazd był już dużo bardziej stromą i trudniejszą trasą. Prawie nikt tędy jeszcze nie jechał, więc znowu byliśmy w raju. Fajne uczucie jak zwały śniegu które powstają przy każdym zakręcie wyprzedzają cię i lecą w dół tworzą mini-lawinę. Tu już było znacznie więcej śniegu niż w niższych partiach gór.
Włączyli wyciąg Glacier Express. Na razie jechał pusty, ale kolejka na dole już się robiła. Z tego wyciągu można dostać się w jedne z lepszych części Blackcomb. Oczywiście zjechaliśmy do wyciągu i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Tak chyba staliśmy z pół godziny zanim pozwolili narciarzom wyjechać w góry. Glacier Express wyjeżdża wysoko i pewnie patrol musiał wszystkie wyższe rejony sprawdzić zanim puści tam wygłodniałych narciarzy.
Warto było odstać te pół godziny. Lokalni wiedzą co robią i zawsze powinno się za nimi jeździć. Znowu był piękny zjazd w dziewiczym puchu.
Jadąc dzisiaj rano w gondoli rozmawiałem z pewnym panem co już ponad 20 lat tu jeździ. Zdradził mi parę miejsc, które w puszyste dni powinno się odwiedzić. Jednym z takich miejsc jest Spanky’s Ladder (drabina).
Żeby tam się dostać to trzeba się wspiąć po śnieżnych stopniach stromo do góry. Z przełęczy nie ma tras, są tylko strome ściany , które często kończą się urwiskami.


Najłatwiejszy zjazd to podwójne diamenty. Innych możliwości nie ma. Było już tu dzisiaj trochę ludzi przed nami, ale i tak o zjazd w puchu nie było trudno.


Lokalny miał racje. Stromo, puszysto, cudowne widoki i sami dobrzy narciarze. Trzeba było się wspiąć stromo po śniegu, ale warto było. Kolejna lekcja zjazdu w stromym puchu.
Na koniec dowiedzieliśmy się o ciekawym strumyku, w którym też można zjechać i poskakać po kamyczkach. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo potem trzeba dużo wychodzić pod górę.
Przejechaliśmy na drugą stronę Blackcomb i zaatakowaliśmy Seventh Heaven (Siódme Niebo). Widoczność się znacznie pogorszyła i znowu trzeba było uważać gdzie się jedzie. Pierwszy zjazd zrobiliśmy trasami, a drugi już nie był taki prosty.
Ten sam pan w gondoli powiedział nam o Lakeside Bowl. Jest to otwarty teren po lewej stronie Seventh Heaven. Dojechaliśmy do niego, ale widoczność była tak słaba, że baliśmy się tam wjechać w obawie przed zabłądzeniem. Staliśmy przed zjazdem i zastanawialiśmy się co dalej robić. Po chwili podjechał do nas narciarz i na zadane przez nas pytanie czy zna teren, odpowiedział, że był tam już wiele razy. Powiedział i pojechał.
Postanowiliśmy pojechać za nim. Gostek jest dobrym narciarzem i szybko mu to szło. Nie chcieliśmy go stracić z oczów, więc my też szybko musieliśmy się nauczyć jak za nim nadążyć. Znowu warto było posłuchać lokalnych i bawić się w puchu.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni dzień tutaj na nartach więc chcieliśmy wszędzie być i wszystko zaliczyć. Po szybkim lunchu wybraliśmy się na jeszcze jeden ciekawy zjazd. Wyjechaliśmy na szczyt Seventh Heaven i na skróty, prosto na dół zjechaliśmy do orczyków na lodowiec. Było stromo, bardzo stromo. Trawersując nasze ręce dotykały ściany śniegu. W dodatku była bardzo gęsta mgła i nic nie było widać. Wiedzieliśmy, że nie ma żadnego urwiska dlatego odważyliśmy się tam pojechać.
Później już jeździliśmy łatwiejszymi trasami. Nogi już nas nie kochały za wszystkie dzisiejsze pomysły. W górach pogoda zmienia się co parę minut, wiec po chmurach i mgle nagle wyszło słońce. Towarzyszyło ono nam do samego końca, nawet do Amsterdamu. A Amsterdam ma symboliczne znaczenie - nie tylko jest to bar gdzie kończyliśmy nasze wakacje ale jest to też miast które już wkrótce będzie początkiem naszych kolejnych wakacji. Nie mówiąc, że jest to miejsce gdzie się nasi goście z Polski przesiadali. Jednym słowem - wszystkie drogi prowadzą do Amsterdamu.
Często przechodziliśmy koło baru New Amsterdam, więc w końcu musieliśmy ich odwiedzić. Whistler ma wiele barów, pubów, wszystkich za tydzień się nie odwiedzi. Koniecznie trzeba tu wrócić i kontynuować zwiedzanie.
Przy piwie Ilonka pokazywała nam zdjęcia i opowiadała wrażenia z wizyty w kolejnym muzeum.
"Tak, ja poza spacerkiem po miasteczku i okolicznych parkach odwiedziłam też muzeum. Drugim popularnym muzeum w Whistler jest Audain Muzeum Sztuki. Posiada on kolekcję prac artystów w rejonu British Columbia.
Oczywiście najpopularniejsze były maski, choć obok masek były też olejne obrazy twórców którzy żyli i tworzyli w tym rejonie. Ponieważ muzeum ma kolekcję od XVIII wieku po czasy dzisiejsze to znalazły się również fotografie i sztuka współczesna. Mnie jednak najbardziej podobały się maski.
Moją uwagę przykuły też prace Shawn Hunt - artysty urodzonego w 1975 roku i związanego z rejonem British Columbia. Jak powiedział w jednym a wywiadów - "Sztuka nie da Ci odpowiedzi ale zadaniem sztuki jest zachęcanie do zadawania pytań" - na pewno dużo pytań można mieć patrząc na jego obrazy. Moje jednak zamiłowanie do Dziubdziuków i innych stworków wygrało i jego obraz pod tytułem tancerz najbardziej mi się podobał, nawet bardziej niż maski.
Inne jego obrazy też były ciekawe. Niby współczesne ale przynajmniej wpływające na wyobraźnię. A nie dwie kreski i człowiek się zastanawia co autor miał na myśli. W muzeum miałam też okazję przetestować współczesną maskę VR która generuje halogenowe postacie zwierząt najbardziej cenionych przez pierwotnych ludzi. Wyglądało to jakby z płomieni ogniska wyłaniał się niedźwiedź, potem jeleń, orzeł itp. Bardzo ciekawe doświadczenie."
Po piwku w Amsterdam Pub i opowieściach Ilonki przyszedł czas na kolację. Nie mogło być inaczej jak zjeść pyszną kolację w dobrze nam już znanej restauracji 21 Steps. Tym razem nie zamówiłem bizona. Zaryzykowałem z jagnięciną. Dobry wybór, była pyszna. Troszkę jej brakowało do nowozelandzkiej czy argentyńskiej ale niewiele. Popijając ciekawe, australijskie wino Shiraz z winiarni Two Hands wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w Whistler.
Minął nam tydzień w narciarskim raju. Whistler, uznawany za jeden z najlepszych światowych resortów narciarskich nas nie zawiódł. Dla niektórych (zwłaszcza przybyszów z Polski), jest to odległa kraina, ale powiedzieli, że warta tych kilkunastu godzin lotu. Stwierdzili też, że Whistler pobija alpejskie kurorty.
Może nie mieliśmy dnia w którym spadł metr śniegu (tutaj to się zdarza), ale też chyba byśmy nie wiedzieli co z taką ilością puchu zrobić. Natomiast dni z 20+ cm śniegu mieliśmy i mogliśmy się wyszaleć w kanadyjskim puchu.
Whistler nie jest łatwym resortem. Oczywiście, że są trasy dla początkujących i można się uczyć na nich jeździć. Ale jak się widzi te otaczające cię zaśnieżone góry to chce się w nie pojechać. Tam już jest inna bajka, mniej zaawansowani narciarze nie mają co tam robić. Nawet ubite zielone i niebieskie są tak strome, że słabi narciarze mieli tam dużo problemów.
Ogólnie polecam narty w Whistler. Coś innego niż zachodnie Stany. Zdecydowanie niżej położony resort, czyli mniejszy problem z aklimatyzacją. Dużo śniegu i ogromna różnica wzniesień. Bilety lotnicze do Vancuver mogą być drogie. Myśmy lecieli do Seattle, połowę taniej.
2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)
Dzisiejszy wpis będzie mniej narciarski.
Dziś pogoda niestety nie dopisała. W górach było mgliście i padał śnieg. W miasteczku podało ale niestety deszczem. Taka pogoda średnio zachęcała do spacerów po parku czy lasach więc zdecydowałam się na odwiedzenie muzeów.
Whistler położone jest przy drodze Sea to Sky. Jest to słynna droga przez British Columbia. Zaczyna się ona od zatoki i wybrzeżem biegnie aż do gór. Jest to też ścieżka przez dziedzictwo kulturowe tego rejonu. Okolice te bowiem zamieszkiwali Aborygenie nazywani Squamish Lil’wat. Squamish referuje do nazwy pobliskich wiosek a Lil'wat znaczy pierwotni i referuje do pierwszych ludzi, którzy żyli w tych rejonach. A żyli sobie oni w pobliskich górach gdzie uczyli się od zwierząt jak polować, czym się żywić i jak przetrwać.
Poznawanie historii tych plemion można zacząć od Horshoe Bay. Legenda głosi, że to tu się wszystko zaczyna albo kończy. To tu wieki temu pobiło się dwóch olbrzymów a ich miecze zamieniły się w skały które teraz stoją przy wlocie do zatoki. Ja jednak zaczęłam od muzeów. Pierwsze muzeum nazwana „Pierwszych ludzi” jest w Whistler Upper Village. Bardzo ciekawy budynek ale przede wszystkim ciekawa kolekcja.
Przede wszystkim maski – jest ich dużo i mają przeróżne formy. Były one używane do świętowania, obrzędów religijnych, jak i żeby odstraszyć wrogów w postaci zwierząt. Maski też były robione na cześć zwierząt, które były szanowane przez pierwotne plemiona. Przez obserwację zwierząt ludzi się uczyli jak przetrwać w lasach. Na przykład maska misia - niedźwiedź jest symbolem rodziny i siły. Ludzie uczyli się od niego jak polować na łososie albo zbierać jagody.
Każde zwierze ma swoją symbolikę ale też umiejętności, które powinny być naśladowane przez człowieka. Niestety w dzisiejszych czasach nie potrafimy żyć razem ze zwierzętami. My wchodzimy za bardzo w ich terytorium i one robią to samo – podjadając nam jedzenie z plecaków czy namiotów.



Poza maskami można też podziwiać w muzeum lokalne stroje, nauczyć się jak pleść koszyki czy inne przydatne rzeczy. Część eksponatów jest w miarę nowa. Lokalni ludzie i potomkowie plemienia Squamish, nadal podtrzymują tradycję i spotykają się od święta, wyrabiają lokalne produkty, łowią i suszą łososia a przede wszystkim przekazują swoją wiedzę dalej.
Muzeum jest takie w sam raz. Nie za duże, żeby się nie znudzić ale też nie za małe, i można się dowiedzieć co nieco. Można też wejść do ich tradycyjnych chatek (Pit house), gdzie palili ognisko i się ogrzewali.
Pogoda niestety wcale się nie poprawiała więc po muzeum już nie wiele chodziłam tylko wróciłam do domku. Niedługo potem wrócili narciarze, cali przemoczeni ale z uśmiechem na ustach. Zaczęli wspominać dzień i opowiadać po kolei jak to minął im dzień:
"Po wczorajszym intensywnym dniu dzisiaj nasze nogi za bardzo nas nie lubiły. Musiało minąć trochę czasu zanim wszystko nie wróciło do normy. W miasteczku padał lekki deszcz ale my wyjechaliśmy nad chmury i mieliśmy nie najgorszą pogodę.
Wiedząc, że po południu pogoda ma się popsuć chcieliśmy jak najwięcej rano się wyjeździć. W ruch poszły ciekawe trasy. Byliśmy na lodowcu, Seventh Heaven, lasach, pod wyciągami, trasy dla ekspertów....
Jeszcze przed południem wyszły chmury i zrobiła się gęsta mgła. Pojechaliśmy na lunch. Później było jeszcze „gorzej”, zaczął sypać gęsty śnieg. Parę razy jeszcze zjechaliśmy, ale widoczność stawała się zerowa i robiło się niebezpiecznie.
Wiedząc, że jutro ma być świetny, puszysty dzień i że będziemy potrzebować każdy centymetr naszych zmęczonych nóg zjechaliśmy na dół na odpoczynek."
Po osuszeniu się, i małym odpoczynku przyszedł czas na kolację. Dziś postanowiliśmy odwiedzić lokalny browar. Przecież nie można odkrywać lokalnych tradycji, poznawać lokalnej historii bez odwiedzenia lokalnego browaru.
Na szczęście browar mamy zaraz pod nosem więc nikogo nie trzeba było namawiać. Po raz kolejny w Whistler zaskoczyli nas pytaniem „macie rezerwację?”. Pytanie niby ok ale reakcja na naszą odpowiedź, że nie mamy zawsze nas zaskakiwała – "nie mamy teraz stolika". W Whistler jest dość dużo restauracji, barów i sklepów z fast food. Pomimo, że większość miejsc jest duża to jednak często jest pełna. Wiadomo, najgorsze są godziny 7-9 wieczorem, gdzie każdy chce zjeść kolację ale i tak zadziwiało mnie gdzie ci ludzie się mieszczą w tym małym miasteczku. Pewnie to efekt po Olimpijski. W Whistler w 2010 była zimowa Olimpiada, na pewno przyjechało wtedy multum ludzi. Aby wszystkich pomieścić, zaczęły powstawać hotele. Na szczęście tak sprytnie je pobudowali, że dojazd do hotelu jest zazwyczaj przez parking podziemny. Dzięki temu na ulicach nie widzi się prawie aut, część ulic jest w ogóle zamknięta na ruch samochodowy a góry są tak wielkie, że tłum się jakoś rozjeżdża. I tylko jak chcesz iść wieczorem do restauracji to sobie uświadamiasz, że nie jesteś sam, że w tym miasteczku są dziesiątki tysięcy innych turystów.
Udało nam się jakimś cudem zdobyć stolik w miarę szybko. Podobno ktoś odwołał rezerwację - ciężko w to uwierzyć ale ważne, że stolik był i można było zamówić pół świni.
Popici, pojedzeni spacerkiem doczołgaliśmy się do klubu. W pierwszym wpisie Darek narzekał, że ma za blisko do baru. Pomału zbliżamy się do końca naszego wyjazdu a jeszcze sąsiedniego baru nie odwiedziliśmy. Grzech! Tak więc dziś (skoro jest Local Nights) postanowiliśmy tam pójść. Drzwi otwierają o 21 godzinie i tak też się zjawiliśmy. Jako jedni z pierwszych gości mogliśmy nawet załapać się na miejsca siedzące. Wzięliśmy po drinku i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
No i Whistler wygrało - zaskoczyło nas na maksa. Okazało się, że local nights oznacza, że lokalni przychodzą do klubu z deskorolkami i sobie jeżdżą. Na następny wyjazd do Whistler Darek już chyba musi zacząć trenować, żeby wtopić w tłum lokalnych. Wszyscy w przekroju wieku od 25 do 70 lat jednogłośnie stwierdziliśmy, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliśmy. Impreza się jednak za bardzo nie rozkręcała więc poszliśmy do domu. Ale to nie koniec...
Z okien obserwowaliśmy jak z minuty na minute coraz większa robiła się kolejka do klubu. Ja jako dobry reporter nie mogłam tak tego zostawić. Stwierdziłam, że sprawdzę co tam się dzieje. Miałam już pieczątkę na ręce więc mogłam wejść bez kolejki i zabawić się w szpiega. No tak koło 23-24 godziny, impreza się rozkręcała na dobre i wszyscy tańczyli. Teraz już wiem skąd ta kolejka. Bo przecież to jedyny taki klub w mieście - a mówimy o Garfinkel's jak byście byli w okolicy.
2018.03.07 Whistler, Canada (dzień 5)
Narciarstwo ma też i wady. Jedną z nich jest brak czasu na sen. Nie dość, że wieczory są intensywne to rano nie można się wylegiwać. Dzisiaj już o 6:45 staliśmy w kolejce do gondoli.
Po co tak wcześnie? A no po to, że po 7 rano już jest za późno i nas nie wpuszczą. W Whistler mają rano taki program o nazwie First Track (pierwszy ślad).
Pierwsze 650 osób może wyjechać gondolą na górę zanim jeszcze resort jest otwarty. Tam nam dali obfite śniadanie i pozwolili zjechać parę razy zanim tłumy z dołu tu dojadą.
Warto było rano wcześniej wstać i zapisać się na ten program. Nie ma to jak być jednym z pierwszych narciarzy i zlecieć po idealnie ubitych i nie rozjeżdżonych trasach. Głębokie wcięcia i pewność, że narta się nie ośliźnie podczas karwingu to tak jak by lecieć samochodem sportowym po torach i wiedzieć, że nie wyleci się z zakrętu.
Dzisiaj była świetna pogoda, więc około 10 rano trochę ludzi już wyjechało na górę. My, prawie już jak lokalni uciekliśmy od tłumów i wjechaliśmy w wielkie doliny.
Rejony Harmony i Symphony mają nieograniczone tereny. Można jeździć wszędzie, gdzie tylko wzrok i umiejętności cię skierują. Na niektóre zbocza trzeba się trochę wspiąć, ale później, przy zjeździe szybko zapomina się o trudnościach i cieszy się każdym metrem przebytej trasy.
Na lunch wybraliśmy Blackcomb. Najdłuższą gondolą na świecie w niecałe 9 minut przejechaliśmy na drugą stronę góry i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Po lunchu nogi za bardzo nie chciały jeździć, ale była za piękna pogoda żeby ją zmarnować. Zostaliśmy w Blackcomb i już spokojnie po łatwiejszych trasach jeździliśmy do końca.
Dzisiaj mieliśmy najdłuższy dzień w górach. Od pierwszego zjazdu przed wszystkimi ludźmi, aż do samego końca. Była wyśmienita, słoneczna pogoda. Grzechem by było tego nie wykorzystać.
Ilonka też nie marnowała pięknej pogody...
" Jak się okazało Whistler ma masę dróg po parkach. Są to drogi asfaltowe ale idą ładnym parkiem i nadal można podziwiać widoki. Ścieżki te prowadza kilometrami i można spokojnie dojść do innej wioski albo nawet i dalej. Często idą wzdłuż jezior. Ścieżkę taką znalazłam przez przypadek. Poszłam sprawdzić Ice Kingdom (wystawę rzeźb z lodu - na którą jednak nie było warto kupować biletu) i całkiem niedaleko zobaczyłam ścieżkę przez park. Zaczęłam iść i iść i tak mogłabym chyba w nieskończoność. Po około godzinie zawróciłam bo Darek już wysyłał za mną SMSy czy wszystko OK. Park ma to do siebie, że oddala się od resortu więc i zasięg na walkie-talkie zanikał.
W sumie to dobrze, że ścieżki są asfaltowe bo przynajmniej są odśnieżone i ludzie mogą po nich spacerować, biegać albo jeździć na rowerach. Muszę przyznać, że dość tłocznie tam było jak na środek zimy. Szkoda tylko, że Pani w informacji turystycznej nie udzieliła mi informacji, że takie coś istnieje. Ale mój nos chipmonka wywęszył. Najpierw las a potem live music w barze..."
Zjechaliśmy na dół i prosto udaliśmy się do Dublin Gate. Ilonka spisała się na medal i znalazła nam idealne miejsce na odpoczynek. Dublin Gate jest to fajny irlandzki pub, znajdujący się przy samych wyciągach. Klimacik w środku wciągnął nas na maksa. Irlandzka muzyka na żywo, dzbany piwa, przekąski i wielu głośnych narciarzy przytupujących w rytm muzyki butami narciarskimi. Ach ten après ski klimacik.......
Potem jeszcze udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie oczywiście mają 18 lanych piw. Pizze były dobre, a piwa jeszcze lepsze. Znowu się fajnie siedziało, gadało i wspominało kolejny, cudowny dzień w Whistler.
Oczywiście każdy najadł się tak jakby jutro zamknęli wszystkie restauracje, więc spacer po kolacji był wskazany. A z drugiej strony jak tu nie poszwendać się po tak uroczym, klimatycznym i pięknie ubranym miasteczku.
2018.03.06 Whistler, Canada (dzień 4)
Mountains are calling and I have to go – Góry wołają więc muszę iść. Mnie wołały już odkąd tu przyjechaliśmy. Jednak obowiązki wzięły górę i w poniedziałek niestety musiałam nadal zdalnie pracować. Może to i lepiej bo dzięki temu miałam idealną pogodę.
Niestety w Whistler nie można chodzić po stokach narciarskich, nawet jak się ma fajny sprzęt. Rozumiem, że ciężko by było wyjść na samą górę w jeden dzień. Miasteczko jest na wysokości ok. 2200 feet, a gondola wyjeżdża na ponad 6tys stóp. Ale przecież zawsze można wyjechać na górę a potem podreptać jeszcze wyżej. Przynajmniej tak zawsze robiłam w wysokich górach.
Miałam jednak nadzieję, że jak tam już wyjadę to sobie będę mogła pochodzić. Jak bardzo się zdziwiłam kiedy zaczęłam iść i po paru minutach jakaś Pani zaczęła mnie gonić, że nie wolno. Wcześniej inna pani, w informacji, też pokiwała głową ale myślałam, że już na górze nikt się nie będzie czepiał jak zobaczy moje raki – niestety bardzo się pomyliłam.
W Whistler można kupić Sightseeing pass (wycieczkowy pass), który pozwala wyjechać gondolą na górę. Podobno można też wsiadać na niektóre krzesełka ale mi chodziło o łazikowanie a nie o wożenie tyłka tam i z powrotem. Tak więc wyjechałam na górę do bazy Roundhouse, gdzie udało mi się popodziwiać widoki, przejść się ale nie za daleko no i przede wszystkim porobić zdjęcia jak Darek zjeżdża.
Jak tylko mamy okazję to lubimy się bawić w zdjęcia. Znajdujemy wtedy jakąś fajną górkę, ja zakładam moją lunetę i na znak narciarz rusza w dół. Ja wtedy nie ściągam palca ze spustu i leci seria zdjęć. Potem tylko ciężko się zdecydować, które zostawić a które skasować.
Skoro już się spotkaliśmy to postanowiliśmy wszyscy razem przejechać się gondolą Peak-to-Peak. Jest to słynna Gondola łącząca dwa szczyty Whistler z Blackcomb. Sławę zyskała z wielu powodów. Po pierwsze jest to pierwsza gondola na świecie która łączy dwa szczyty ze sobą. Po drugie jest kolejką, która przez dłuższy czas miała najdłuższą wolno wiszącą linę między słupami – jest to dokładnie 3.03 km (1.88 miles). Rok temu rekord ten został pokonany przez kolejkę w Niemczech.
Nadal Peak 2 Peak jest kolejką która ma największy dystans od ziemi. Przebiega ona nad doliną i w najwyższym punkcie jest 436 metrów (1430 ft) nad doliną. Robi to wrażenie, nie ma co. Do kolejki wchodzi około 20-25 ludzi i co jakiś czas można mieć szczęście i wsiąść w wagonik ze szklaną podłogą.
My jednak nie czekaliśmy na szklaną podłogę. Potem podglądnęliśmy, że to tylko fragment podłogi jest szklany i nie warto czekać 15-20 minut na ten specjalny wagonik.
Kolejka ma 4 słupy wspierające ale nad doliną jest puszczona tylko na linach. Niesamowite, że są potem w stanie wyciągnąć te wagoniki na górę. Cała przejażdżka trwa około 10 minut. Pełno jest tam narciarzy jak i zwykłych turystów. Dla narciarzy kolejka jest w cenie biletu natomiast dla zwykłych ludzików koszt biletu to 60 CAD. Jak ktoś planuje pojechać kilka razy w tygodniu to lepiej opłaca się kupić pass na sezon który jest w cenie 110 CAD.
Wysiedliśmy na Blackcomb. Chłopaki się rozjechały bo z takiej ładnej pogody to grzech nie korzystać. Natomiast ja się jeszcze poszwendałam po okolicy, odpoczęłam na tarasie widokowym, popstrykałam zdjęcia i akurat przyszedł czas na lunch.
Wszyscy zjechali do bazy, otworzyliśmy po piwku, wyciągnęliśmy kabanosy i przystąpiliśmy do opowiadania wrażeń z pierwszej połowy dnia.
"Dzisiaj cały dzień mieliśmy idealną pogodę. Słoneczko, bez wiatru i temperatura w górach na lekkim minusie. Taka pogoda tutaj trafia się rzadko, więc chcieliśmy ją wykorzystać na 120%.
Na początek wyjechaliśmy na szczyt Whistler w celu podziwiania widoków, ładnych zdjęć i oczywiście ciekawych zjazdów.
Ze szczytu prowadzi wiele tras zjazdowych. Myśmy oczywiście wybrali ciekawszą i był to dobry wybór. Zjechaliśmy Stefan's Chute i Bagel Bowl. Było stromo, miękko i oczywiście gorąco (w nogi). Ilonka w tym samym czasie też się dostała w rejony góry Whistler. Miała ze sobą cały jej sprzęt fotograficzny i starała się nas uchwycić w akcji.
Potem przejechaliśmy z Ilonką na Blackcomb. Tam trasy są bardziej zaawansowane więc i zabawa jest lepsza. Poszaleliśmy dopóki siły nam pozwoliły i dołączyliśmy do Ilonki na lunch.
Po przerwie na lunch każdy poszedł w swoją stronę. Ja w kierunku Gondoli a chłopaki dalej w góry. Niestety jak byliśmy na przerwie to Darkowi ukradli kijki narciarskie. Właściwie to ukradli mu tylko jeden kijek. Tak głupio, że ktoś wziął tylko jeden, pewnie, ktoś się pomylił. Bez kijków się dziwnie jeździ więc Darek przyjął pozycję Batmana i “odleciał”.
"Odleciałem w kierunku lodowca. Będąc w tej części nie pozostało nam nic innego jak wyjechać na lodowiec Blackcomb. Nie było to takie proste, bo z ostatniego wyciągu (orczyk) musieliśmy jeszcze chwilę podchodzić.
Lokalni uważają, żeby dostać się do najlepszych tras to trzeba trochę się namęczyć. Hike nie był ciężki (Whistler na szczęście nie jest wysoko) i po paru minutach ukazał nam się wspaniały lodowiec Blackcomb.
Lodowiec ma szerokości ponad kilometr, a co za tym idzie możliwości zjazdu też są nieograniczone. Napotkamy po drodze przewodnik powiedział nam żeby jechać najdalej na drugą stronę, bo tam jest najwięcej śniegu i najmniej narciarzy.
Miał rację. Śniegu było co niemiara. Bawiliśmy się na całego. Niestety jeszcze w 100% nie opanowałem głębokiego i stromego puchu, ale nad tym pracuje. Coraz lepiej mi to idzie. Jeszcze z 2-3 sezony za lokalnymi będę podążał w ciekawych górach, a będę gotowy na heli-skiing dla zaawansowanych."
Ja dostałam dwa zadania – pierwsze znaleźć kijki a drugie znaleźć miejsce na apres ski.
Z tym pierwszym zadaniem trochę mi nie wyszło bo jak weszłam do pierwszego i drugiego sklepu to troszkę się przestraszyłam ceną za kijki. Byle kto widocznie tu nie przyjeżdża. Darek jednak ma swoje ukryte zdolności i zdobył potem kijki za połowę ceny.
Natomiast, drugie zadanie wyszło mi dużo lepiej. Zaraz przy stoku jest knajpa Longhorn, która wciąga do środka głośną muzyką.
Ilość nart pod knajpą mówi sama za siebie i świadczy, że tam jest dobra impreza. Tak więc muzyka nas wciągnęła, wzięliśmy stolik, zamówiliśmy po piwko i pomimo, że gadać się nie dało to bawiliśmy się dobrze i kiwaliśmy się do muzyki.
Dzień skończyliśmy w domku oglądając filmiki z całego dnia na nartach, wspominając, i wyjadając co jest w lodówce.
To był kolejny wspaniały dzień!