Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.01.13 Breckenridge, CO
Pierwszy wpis w roku i wypadło na 13-tego. Nie jesteśmy przesądni więc czemu mielibyśmy 13-tego nie lecieć na zachód, na jakieś narty, zwłaszcza, że przed nami długi weekend (Martin Luther King).
5 am - dzwoni budzik…. ja to muszę kochać Darka, że tak wcześnie wstaję w sobotę, żeby jechać/lecieć na nartki i to do miejsca gdzie prognozują temperatury koło -15C.
6:10 am - zapakowani wyjeżdżamy Uberem spod domu. Nawet nam się udało, że przyjechał duży samochód w cenie małego. Chyba o tej porze nikt nie jeździ więc i wybór jest duży.
6:51 am - zapięci w pasy siedzimy w samolocie. Dziś po raz pierwszy użyliśmy Digital ID. Delta wprowadziła rozpoznawanie twarzy jako ich odpowiedź na Clear. Podchodzisz więc, żeby nadać bagaże i nie potrzebujesz już dokumentu tożsamości tylko uśmiechasz się do kamerki i wszystko wiadomo. To samo z przejściem przez bramki ochronne. Oczywiście nadal cię skanują ale nie jest osobna kolejka dla ludzi z digital ID i znów tylko uśmiech i po sprawie. Fajna sprawa. Szkoda tylko, że póki co tylko 5 lotnisk to ma. Ale myślę, że będą wprowadzać tego coraz więcej.
Przeszczęśliwi…nie cała godzina od wyjścia z domu a my już w samolocie pijemy soczek pomarańczowy.
9:15 am - dalej siedzimy w samolocie i dalej na LaGuardii w NY…. na tym soczku pomarańczowym skończyło się chyba nasze szczęście. Mieliśmy wylecieć o 7:30 am. Niestety w pewnym momencie obsługa powiedziała, że płaci $1000 dla ochotników którzy polecą następnym samolotem. Potrzebowali trzech ochotników. Hmmm… stwierdziliśmy, że chyba ktoś ważny musi wsiąść albo muszą załogę dostarczyć do Denver, żeby inne samoloty poleciały. Trzech ochotników szybko się zdecydowało więc byliśmy pewni, że już po sprawie. Niestety to nie o zamianę pasażerów chodziło ale o wagę samolotu. Podobno nasz samolot był za ciężki a lotnisko LaGuardia ma krótki pas startowy. Do tego przewidywane są wiatry w Denver. Wiatry, krótki pas startowy więc musieliśmy zabrać więcej paliwa. Do tego cały samolot to narciarze więc każdy ma dość dużo bagażu. Ciężar szybko się zrobił. Ja naliczyłam 30 par nart na naszym samolocie… a zaczęłam liczyć jak już trochę załadowali. Czyli z 50 myślę, że było. Do tego inne bagaże i problem się robi. Co się dziwić, my z Darkiem na samolot Delty możemy zapakować z 500 lb (ponad 200kg) bagażu. Dlatego wypakowywali ludzi.
Niestety wypakowanie 3 ludzi nie pomogło i liczyli dalej ile jeszcze ludzi musza wyprosić. Już nawet nasz pilot który wyglądał, że swoje już w życiu wylatał dziwił się, że tyle im to zajmuje. Niestety w dzisiejszych czasach każdy boi się podjąć decyzji, Atlanta (centrala główna) śpi więc czekaliśmy a oni liczyli. Wypakowali jeszcze czterech ludzi, trochę bagaży i stwierdzili, że możemy lecieć.
9:23 am - komunikat przygotować kabinę do startu i odjeżdżamy od terminala.
9:30 am - zawracamy do terminala. Jednak nie da się wystartować. Coś się wiatry zmieniły i jednak nie mamy pozwolenia na start. Ehhh… jak sobie możecie wyobrazić, nasza cierpliwość dobiega końca.
9:45 am - o jednak możemy startować ale ponieważ straciliśmy już trochę paliwa, żeby odjechać i wrócić do terminala to muszą nas dotankować.
10:36 am - wszyscy mają usiąść bo startujemy. W tym momencie jest to 3 raz kiedy to słyszymy, trzeci raz puścili nam video bezpieczeństwa i mamy nadzieję, że jak to się mówi do trzech razy sztuka i tym razem wystartujemy.
10:48 am - odjeżdżamy do terminala. Hmm… było ciemno jak wsiedliśmy do tego samolotu. Teraz już nawet nie jest wschód, teraz jest dzień w pełni i piękne niebieskie słońce.
10:56 am - startujemy… w końcu. Jaka ulga jak koła oderwały się od asfaltu. Jak fajnie popatrzeć na oddalającą się ziemię. Lubię starty i lądowania bo lubię podziwiać świat z góry. Ale szczególnie to startowanie mnie ucieszyło. Choć wiedzieliśmy, że z dnia na nartach nici. Ja już zaczynałam tworzyć w głowie maile jakie napiszę do Delty i firmy ubezpieczeniowej. Jak trzeba gdzieś wyładować złość to najlepiej napisać maila z opinią do firmy która nawaliła.
12:56 pm (w NY 2:56 pm) - wylądowaliśmy w Denver. Cudo… ale nie zapominajcie, dziś jest 13-tego. Po tych wszystkich problemach ze startem stwierdziłam, że na chwilę stanę się przesądna. Ten start i brak konkretnych decyzji sprawił, że straciłam nadzieję. Już nawet nie byłam zła, byłam bezsilna, i bez nadziei. Chyba się starzeję ale powiem jak mój dziadek “co z tego nowego pokolenia wyrośnie”.
Wylądowanie to tylko mała część sukcesu. Powiedzmy, że jesteśmy na etapie 3 z 7 rzeczy które muszą nam się dziś udać.
Wystartowanie, wylądowanie, wylądowanie w dobrym miejscu, odebranie bagaży, odebranie samochodu, przejazd autostradą (która może być zamknięta) i dojechanie do apartamentu w górach.
Na tym wyjeździe spotykamy się z przyjacielem i jego synem. Oni nie mieszkają w NY więc lecieli innym samolotem. O ile wylot mieli tylko z małym opóźnieniem (20 min się nawet nie liczy) to potem w Denver czekali ponad godzinę na bagaże. Ponad godzinę bo nie mogli otworzyć luku bagażowego. Dobrze, że przynajmniej ich wypuścili. No tak w jednych samolotach drzwi same odpadają w innych nie można ich otworzyć. Bez komentarza.
My o dziwo bagaże dostaliśmy wszystkie i w miarę szybko. Samochód… kolejny krok i kolejne niepowodzenie. Darek chciał być fajny i cieszył się jak małe dziecko bo wyrwał naprawdę dobrą cenę na bardzo dobry samochód. Uczy się ode mnie, żeby rezerwować a potem bliżej podróży sprawdzać czy cena czasem nie spadła. No i spadła. Więc Darek zarezerwował jakiś ekskluzywny samochód (BMW X5). Super, samochodzik wypasik… tylko, że Darek chciał z napędem na 4 koła. A skoro jest Platynowym klientem to Pan w wypożyczalni go nie zbył tylko zaczął szukać BMW z napędem 4WD. No i szukał… szukał godzinę. Po pół godzinie co prawda zidentyfikował dokładnie który model dostaniemy ale auto było w myjni. Po kolejnej pół godzinie już 3 osoby latały do myjni pogonić ludzików i w końcu o godzinie 3 pm mogliśmy wyjechać z lotniska. Normalnie jakby wszystko było o czasie wyjechalibyśmy ok. 11 am - 11:30 am. Pięknie… i po co tak wcześnie zrywać się z łóżka jak los ma i tak dla nas inne plany. Jak się domyślacie zero nartek, spacerków i innych atrakcji, wyjazd nam się skrócił prawie o dzień.
5:10 pm - w końcu w apartamencie w górach. Przynajmniej apartament super. Zdecydowanie polecamy jeśli ktoś się wybiera do Breckenridge.
5:30 pm - kolacja… nie ma czasu na wiele rozpakowywania, rozłożenia nóg przy kominku. Po pierwsze to w Breckenridge w okresie zimowym jest dużo ludzi i lepiej jest robić rezerwacje. My mamy bardzo fajną miejscówkę BoLD i tam postanowiliśmy zjeść pierwszą kolację. Niestety najpóźniejsza rezerwacja to 5:30 pm. Później już wszystko zajęte. Nie narzekaliśmy bardzo bo w sumie byliśmy dość głodni. W końcu poza słabym śniadaniem w samolocie, bananami i croissantami przywiezionymi z domu to nic nie jedliśmy przez cały dzień. A jakby nie patrzeć to już 14h odkąd wstaliśmy. Dobrze, że trochę udało nam się zdrzemnąć w samolocie.
Ale fajnie było w końcu, zostawić cały zawrót podróży za sobą, usiąść i napić się zimnego piwka. Darek był troszkę rozczarowany bo mieli tylko jedno nie hazy IPA. W listopadzie mieli trzy… ale wytłumaczyli się. Autostrada z Denver jest ciężko przejezdna i ciężarówki nie mogą dowieźć piwa jak się skończy. Nic tylko otworzyć browar w Breckenridge i polegać na lokalnych dostawach. Browary tu są ale chyba nie wyrabiają na ilość restauracji i turystów jak przyjeżdża tu w sezonie.
2023.11.23-27 Breckenridge, CO
Zima idzie! Pewnie sobie myślicie, że będą narciarskie wpisy. Dokładnie. Nie ma to jak rozpocząć sezon wcześniej i kontynuować prawie do lata. 6 (albo więcej) miesięcy można w miarę ciekawie i intensywnie uprawiać narciarstwo w Stanach.
Tym o to sposobem w drugiej połowie listopada siedzę w samolocie do Denver. Ilonka już poleciała tydzień wcześniej, bo mogła. Nie każdy ma tak fajną pracę i może tyle zdalnie pracować.
Miałem bardzo wczesny lot, więc zaraz po starcie z NYC w promieniach wschodzącego słońca ukazała się dolina rzeki Hudson. 15 minut póżniej pojawiły się chmury które z małymi przerwami towarzyszyły mi aż do samego Denver. Na szczęście większość lotu przespałem i obudziłem się przy lądowaniu.
W Denver z reguły jest słoneczna, pustynna pogoda. Z bezchmurnymi dniami przekraczając 300 dni w roku. Na szczęście pozostałe dni są z opadami i w górach spada duża ilość śniegu. Średnio 9-10 metrów w sezonie! Do tego spora wysokość (3,000+ metrów) i już mamy sześcio-miesięczny sezon narciarski.
Na ten sezon zmieniłem mój bilet narciarski na Epic. Pozwala mi on cały sezon bez ograniczeń jeździć w wielu resortach w Stanach i nie tylko. Przez ostatnie parę sezonów miałem podobny bilet, Ikon. To prawie to samo co Epic tylko do innych resortów. Ileż można po tych samych górkach jeździć.
Na ten długi weekend wybraliśmy Breckenridge. Jest to potężny resort w samym sercu Gór Skalistych. W pobliżu znajdują się takie ośrodki narciarskie jak Vail, Copper, A Basin…. Dawno, dawno temu jeździłem w Breckenridge (lokalnie nazywany: Breck), ale po zmianie biletu nie mogłem tu niestety jeździć. Teraz posiadając Epic mogę tu znowu zacząć szaleć po ich stokach.
Znalazłem Ilonkę w Denver i już oboje razem ruszyliśmy w góry. Do Breck z Denver jedzie się około 1.5h prawie cały czas pod górę.
Ilonka jak zwykle dobrze ogarnęła hotele i wylądowaliśmy w Marriottcie w miasteczku i przy samych stokach.
Dzisiaj już było za późno żeby iść na miasto. Zrobiliśmy sobie hamburgery na hotelowych grillach i wraz z dobrym winkiem zjedliśmy kolację w hotelu. Oboje byliśmy też za bardzo zmęczeni żeby zwiedzać lokalne bary. Mamy jeszcze trzy kolejne wieczory. Na pewno je odwiedzimy.
Na tym wyjeździe planowałem jeździć 4 dni na nartach. Tak też się stało. No może 3.5 dnia. Ostatni musiałem wcześniej skończyć, bo na lotnisko trzeba było wracać.
Breck jest wielkim resortem. Ma 5 gór połączonych kilkudziesięcioma wyciągami. Spokojnie można tu wiele dni jeździć i się nie nudzić. Teraz niestety jest początek sezonu i większość tras jest zamknięta. Są tylko dwie góry czynne i tak gdzieś tylko do połowy. Wszystkie szczyty dalej są zamknięte.
Szczyty otwierają dopiero gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia jak już metry śniegu spadną i pokryją wielkie skały.
Jak narazie pokrywa śnieżna może jest 30-40 cm. Jest wystarczająca żeby na otwartych trasach już nie jeździć po korzeniach czy kamieniach.
Czasami w wyższych partiach, gdzie jest więcej śniegu, można było wjeżdżać do lasów. Trzeba było jednak uważać bo często wystawało coś z ziemi.
Dlatego też większość czasu spędzałem na ubitych i zaśnieżonych trasach.
Chyba globalne ocieplenie dotyka też resortów położonych wysoko w górach. Widać to po ilości armatek do zaśnieżania. Dawniej jak pamiętam to armatki znajdowały się tylko na dole i w miejscach gdzie się wiele tras krzyżuje i jest większy ruch.
Teraz, to całe trasy od dołu do góry są zaśnieżane.
Niestety jak resorty chcą być czynne przez 6 miesięcy to muszą już w listopadzie zaśnieżać góry. Pewnie w grudniu czy styczniu spada tyle śniegu, że armatki są już mało potrzebne. Ale niestety mamy listopad a narciarze chcą już się wyszaleć i śnieg trzeba robić.
Czy sztuczny śnieg jest aż tak bardzo zły? Oczywiście że nie. Jest cięższy i zbity, ubija się tworząc lód. Szybciej tępi i niszczy spód nart. Poza tym to jest ok. Wiadomo, każdy narciarz marzy o jeżdżenie w miękkim puchu, ale to pewnie nie w listopadzie. Na to przyjdzie czas w pozostałych miesiącach.
Tak jak pisałem, jeździłem prawie 4 dni i uważam, że się fajnie wyjeździłem. Nie ma co opisywać poszczególnych dni, bo w sumie nie wiele się różniły jeden od drugiego.
Może poza pogodą. Trzy dni miałem słońce a jeden dzień chmury ze słabymi opadami śniegu. W niektóre dni rano było -18C, ale już koło 10-11 rano temperatura podnosiła się do -5C, a w słońcu jeszcze cieplej.
Mam zamiar tu wrócić w styczniu. Mam nadzieję, że wszystko będzie otwarte i zdam relacje z każdego szczytu.
Jak narazie nie jest źle. Listopad a ja już mam za sobę 4 dni narciarskie w pięknym resorcie.
Oby tak dalej….
2023.09.23-25 Colorado
Czy leci z nami pilot?
Ups – nie leci... czyli my też nie lecimy?
No właśnie... co się dzieje jak pilot się rozchoruje. Nie będę wnikała czy choroba czy kacówka ale dzień wolny czasem trzeba wziąć w ostatniej chwili. Myślę, że te najlepsze linie lotnicze mają zawsze załogę na dyżurze i jak ktoś wypadnie to wtedy wskakuje kolejna osoba i wszystko sprawnie leci. Słyszałam też, że nawet ściągają na lotnisko więcej ludzi, żeby byli pod ręką jak ktoś wypadnie albo zadzwoni o chorobowe.
No tak, ale czy jedna z największych linii lotniczych może też tak zrobić. Chyba nie bardzo. Delta lata do 252 miast w Stanach więc musiałaby na każdym lotnisku, w każdym mieście mieć zapasową załogę. Trochę dużo ludzi jakby na to nie patrzeć. I właśnie dlatego nasz weekendowy wypad zaczął się od opóźnionego samolotu.
Dobrze, że my na La Guardę pojechaliśmy na styk to jakoś tego czekania nie odczuliśmy. Nie zmienia to faktu, że dowiedzenie się o 7 rano, że samolot jest opóźniony o godzinę nie jest najlepszą wiadomością... ta godzina mogła być dodatkową godziną spania. No ale nic... jest sobota, deszczowa i cały weekend się taki zapowiada więc my postanowiliśmy uciec tam gdzie słońce jest 300 dni w roku.
Denver – znów? No tak jakoś wyszło. Mieliśmy parę spraw do załatwienia tam a skoro już będziemy weekend to czemu nie pójść na hike. Przecież góry już nas wołają - chodźcie.
No to poszliśmy albo raczej polecieliśmy. W końcu udało się Delcie znaleźć pilota i w południe w ciepłym Denver byliśmy już po śniadanku gotowi na wspaniały dzień. Sobota była bardziej biznesowa. Parę rzeczy do ogarnięcia w Denver więc zeszło nam. Za to niedzielę spędzimy cały dzień w górkach.
Colorado tak jak i Adirondack ma swoją listę szczytów. Jest ich jednak trochę więcej i są wyższe. W Kolorado jest 58 szczytów które mają powyżej 14tys ft. (4,267 m). My już niby jakieś czternastki (albo blisko) robiliśmy ale w sumie nigdy w CO. Darek raz próbował ale mocny wiatr zmusił go do zawrócenia. Postanowiliśmy to zmienić i wybraliśmy szczyt Quandary. Jest to najłatwiejszy szczyt z listy czternastotysięczników. Niestety nie tylko nas górki wołały. Była niedziela, początek jesieni a jednak o 7:30 rano nie było już miejsca na parkingu. Wiedzieliśmy, że ten szczyt jest popularny. Ale aż tak? Masakra.
Pokręciliśmy samochodem po okolicy, wjechaliśmy w boczne uliczki ale niestety wszędzie były zakazy parkowania albo czyjeś podwórka. Olaliśmy to. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny więc wróciliśmy do miasteczka Breckenridge i stamtąd trasami narciarskimi poszliśmy do góry. Teraz nie ma sezonu więc i ludzi mało tak że można iść.
Szczyt miał tylko numerek (Peak 10) i nie jest na liście czternastotysięczników. Wiadomo, że lepiej się idzie piękną leśną trasą ale przecież ładnie jest zawsze jak się wyjdzie trochę do góry. Pomimo, że trasa szła szerokimi trasami narciarskimi to wiedzieliśmy, że nie będzie łatwa. W Kolorado trasy są łatwe ale wysokość się zdecydowanie odczuwa. My założyliśmy, że pójdziemy jak najwyżej się uda. Najważniejsze, żeby dzień spędzić w górach.
Szczyt numer 10 ma 13,633 ft (4,155 m) wysokości i jest najwyższym szczytem pasma górskiego Tenmile. Pasmo górskie Tenmile ciągnie się przez 9 mil od Frisco do Breckenridge. Szczyty 6-8 tworzą resort narciarski Breckenridge a szczyt numer 8 jest najwyższym punktem tego resortu.
Do przejścia mieliśmy około 14 mil i prawie 4tys ft więc nie był to lekki szlak. Nie był techniczny ani nic takiego bo fajnie szło się do góry szerokimi trasami narciarskimi. Wysokość i długi dystans jednak wymaga kondycji. Darek chyba do końca nie zdawał sobie sprawy co go czeka. Dopiero gdzie w połowie drogi zaczęły do niego dochodzić numerki, że to wcale nie jest łatwy spacer w parku.
Prawie nie spotkaliśmy ludzi na dolnej części szlaku. Jeden rowerzysta nas prześcignął (szacun!) I trochę pojedynczych ludzi z pieskami czy biegaczy było na dole. Ale ogólnie trasa była nasza. Tak więc miarowym tempem doszliśmy do Overlook, czyli górnej bazy narciarskiej. Normalnie w sezonie można tam odpocząć i coś zjeść ale teraz oczywiście było zamknięte. Na szczęście stolik na zewnątrz były więc mogliśmy uzupełnić kalorie i trochę odpocząć. W tym miejscu opuszcza się resort narciarski i idzie się bardziej szlakiem … choć powinnam powiedzieć drogą.
Siedzieliśmy na tarasie, podziwialiśmy góry i nagle zobaczyliśmy tu auta. Na początku myśleliśmy, że to jakaś obsługa czy coś ale nie… to byli zwykli turyści. Idąc do góry samochodów przybywało. Tak jakby nasz szlak połączył się z jakąś drogą. I tak dokładnie się stało.
Zagadaliśmy do jednego z kierowców. Drugi raz podchodził do tej drogi. Można wyjechać na przełęcz prawie pod sam szczyt. Pierwszy raz był zwykłym SUV, tym razem wziął autko z potężnymi oponami którym to żadna trasa off-road nie jest jest groźna. Podobno każdy może wyjechać zarejestrowanym (czyli z tablicami rejestracyjnymi samochodem). Nie można tylko wyjeżdżać ATV. I dobrze bo by pewnie tego było tu za dużo.
Auta zabrały trochę uroku pięknego spaceru w górach ale widoki nadal to balansowały. My byliśmy jedynymi ludźmi którzy doszli tak daleko na nogach. Szacunek dla nas… czasem trzeba się samemu poklepać po plecach.
Jak przekroczyliśmy 12 tys ft (3,700 m) to poczułam, że kondycja/energia nie jest ta sama co na dole ale nadal fajnie się szło. Zwolniliśmy na wysokości około 12,700 ft (3,900 m). Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na czekoladę i postanowiliśmy uderzyć wyżej. Ze względu na późny start obawialiśmy się, że szczytu dziś nie zrobimy ale przynajmniej chcieliśmy dojść do 13tys ft.
Ostatnie kroki zaraz przed trzynastką były super wolne. Krok - oddech - krok - oddech. W takim tempie ostatnie 600 ft zajęłoby nam jakieś 2h (a nie 30 min jak normalnie). Postanowiliśmy zawrócić. My ludziki ze wschodniego wybrzeża pomimo, że parę wysokich szczytów zrobiliśmy nadal odczuwamy przekraczanie pewnych granic wysokościowych.
Dało nam to jednak do myślenia… ile szczytów powyżej 13tys zrobiliśmy w życiu?
1) Ekwador - ja zrobiłam schronisko pod Iliniza Norte (4700 m / 15,419 ft) a Darek przekroczył magiczne 5tys metrów wychodząc na szczyt Iliniza (5,130 m / 16,831 ft), no i Darek pobił tą wysokość wspinając się na Cotopaxi. Niestety z Cotopaxi musiał zawrócić.
2) Maroko - Toubkal 4,167 m / 13,671 ft
I to by było na tyle… powyżej 10tys ft uzbiera się znacznie więcej szczytów. Dlatego ten hike pomimo, że nie doszliśmy do szczytu był takim co można powiedzieć wow…
Zejście było dużo łatwiejsze choć nadal męczące. Skoro wyszliśmy te 3tys ft do góry to teraz trzeba tyle samo zejść. Podczas tego zejścia zrozumieliśmy dlaczego tydzień temu pani w sklepie sportowym w Lake Placid mówiła, że szczyty w Adirondacks robi się w lekkich butach. Moje ciężkie górskie buty już swoje wysłużyły więc na ten wyjazd kupiłam sobie nowe. Jak Darek je potem w hotelu podniósł to aż powiedział wow… bo w porównaniu do jego są super lekkie. Dla mnie zejście nie było wyczerpujące. Darek poczuł je w nogach bardziej… dlaczego? Buty… jego buty ważyły zdecydowanie większe i z każdym krokiem on musiał podnosić ten ciężar. Czyli da się zrobić wszystkie szczyty w Adirondack tylko trzeba mieć lżejsze buty i pogodę bez błota.
To był piękny hike. Słoneczny dzień spędzony w górach zawsze jest dobrym pomysłem. Pierwotnie mieliśmy spać w Breckenridge. Była by to fajna opcja bo Breckenridge jest górskim miasteczkiem z masą restauracji i knajpek. Niestety ceny były dość duże albo hotele w remoncie. Recenzje tak nas odrzuciły, że postanowiliśmy spać w Dillon. Odpoczęliśmy tylko w Breckenridge, zagasiliśmy pragnienie piwkiem, posiedzieliśmy w słońcu z widokiem na góry, obczailiśmy gdzie chcemy spać jak w styczniu przyjedziemy tu na narty i wróciliśmy do Dillon.
Tym razem śpimy w Hiltonie. Miałam jakieś punkty które by przepadły więc musiałam zdradzić Marriotta. Hotelik fajny. Duże pokoje, podstawowe rzeczy miał. W hotelu jednak było wesele więc na kolację ubraliśmy kurtki puchowe, czapki i poszliśmy do najlepszej restauracji w wiosce. Dużego wyboru nie mieliśmy ale wybraliśmy tą która w rankingu wg. recenzji była na pierwszym miejscu. Chyba nie trudno być numer 1 w malej miejscowości bo jedzenie było ok ale nie powalało.
Na kolację wybraliśmy lokalne BBQ. Miasteczko Dillon jest położone nad jeziorem a restauracja jest przy samej przystani. Idealne miejsce dla developerów. I chyba nie tylko my tak myślimy po czytałam w gazetach, że są pewni ludzie co mają na tą lokalizację chrapkę. Szkoda bo Arapahoe Cafe & Bar ma swój klimat. Może muszą popracować troszkę nad menu i klimatem ale w lecie w ogródku musi ty być przytulnie, jak u babci.
To był krótki wypad do ciepłych krajów. Dla nas Denver to takie tropiki bo rzeczywiście w ciągu dnia temperatura była koło 20C a w nocy przyjemnie spadała nawet do 0C. W poniedziałek już wracaliśmy do NY. Na szczęście lot z powrotem udał się bez żadnych problemów.
2023.09.16 Seymour, Adirondacks, NY
Dawno, dawno temu Stanisław Jachowicz powiedział: Cudze chwalicie a swego nie znacie. Dokładnie, wystarczy chwalenie tej Nowej Zelandii, trzeba po lokalnym podwórku troszkę pochodzić!
Wiem, porównanie NZ do lokalnych górek to jak jeżdżenie na nartach na zlodowaciałym wschodzie Stanów do np. puszystego Kolorado. Niestety nie mieszkamy w NZ, a organizm domaga się długiego fizycznego zmęczenia. Nie pozostaje nic innego jak wykreślić kolejny szczyt z długiej listy szczytów w Adirondack.
Adirondack posiada 46 szczytów powyżej 4,000 stóp. Zrobiliśmy już 38 z nich. Trzeba tą listę w końcu zakończyć i wpisać się do ich klubu. Zostały nam niestety już same „ciekawe” szczyt. Albo bardzo oddalone od cywilizacji, albo nie posiadające szlaku, tylko wydeptaną przez ludzi i zwierzęta ścieżkę. Albo to i to, jak Seymour, szczyt który planujemy zdobyć w ten weekend. Pogada zapowiada się OK, bez opadów, co znacznie zwiększa szanse na wyjście na szczyt.
Za bardzo nie chcemy brać wolnego z pracy, więc niestety wyjazd z miasta musiał być w piątek po południu. Dalej jest letni klimat więc wiele ludzi ucieka na weekend z miasta, co oczywiście powoduje dosyć spore korki. Ale nawet nie było tak źle i już od mostu G. Washington wszystko puściło i można było bardziej wciskać pedał gazu.
Czas przejazdu między NYC a Lake Placid w Adirondack to około 5 godzin plus przystanki. Oczywiście mój najlepszy pilot Ilonka znalazła idealne miejsce na przerwę/kolację w rejonie Saratoga Springs. Przyjemne, małe miasteczko położone na granicy parku Adirondack. Wiele razy go odwiedzamy jadąc w te rejony. Czasami tylko coś zjeść a czasami tutaj nocujemy.
Tym razem była tylko godzinna przerwa na posiłek i coś chłodnego. Ilonka znalazła fajny browar z dużą ilością ciekawych piwek i oczywiście w miarę dobrym jedzeniem. Browary mają to do siebie, że nasz świeże i dobre piwko plus szybko podane jedzenie. I ceny też są dobre. Zwłaszcza ceny piwa na wynos. Za 0.5L dobrego i świeżego piwka płacisz tyle co za Heineken czy inne piwo przemysłowe w supermarkecie. A chyba nie ma co porównywać jakości.
Około 10 wieczorem przyjechaliśmy do Lake Placid. Ilonce udało się znaleźć hotel na głównej ulicy co było dobre i złe. Dobre, bo wszędzie blisko. Natomiast wadą było, że za dużo jest barów i knajp w okolicy. Z chęcią by się gdzieś usiadło i zamieniło parę zdań z lokalnymi czy przyjezdnymi, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas ciężki hike i to może się źle skończyć. Omijaliśmy wszystkie bary szerokim łukiem i schowaliśmy się w naszym pokoju. Jutro niestety mamy wczesną pobudkę, więc dzisiaj nie wolno rozrabiać.
Jak o 5:30 rano dzwonił budzik to oboje się zastanawialiśmy czy my na pewno aż tak kochamy Adirondack. Ale też oboje wiemy, że najtrudniejszy odcinek dnia jest poranna pobudka, potem już leci. Tak też było i dzisiaj. Pół godziny później przy kawce i śniadaniu już z entuzjazmem planowaliśmy hike, sprawdzaliśmy pogodę, obliczaliśmy głębokość błota na trasie, oboje nakręcaliśmy się na ten długi a zarazem wspaniały dzień.
Do parkingu na początek trasy mieliśmy jakieś 40 minut samochodem. Około 7:45 zameldowaliśmy się na miejscu, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy przed siebie. Było gdzieś 7-8C.
Tak jak pisałem wcześniej, zostały nam już tylko „ciekawe” szczyty do zdobycia w Adirondack. Seymour do nich oczywiście należy.
Żeby dojść do podnóża góry trzeba przejść jakieś 5.5 mili (9km) w miarę łatwą i płaską trasą.
Tutaj jest szlak, więc nie ma większego problemu. Jedyne na co trzeba uważać to błoto i strumyki. Na szczęście już parę dni nie padało i błotne odcinki nie są wielkie, a strumyki mają niski poziom wody.
Około 10 dotarliśmy do podnóża góry Seymour. Znajdują się tutaj dwie „szopy” zwane Lean-to.
Jest to schronienie na około 8-10 osób na noc albo przed deszczem. Ludzie co nie chcą robić szczytów w jeden dzień i nie chcą nosić namiotów mogą się tutaj przespać. Szopa posiada 3 ściany, drewnianą podłogę i dach. Przed nią jest miejsce na ognisko i campingowa ławka na przyrządzanie posiłków.
Deszcz nie padał, więc szopa do niczego nam nie była potrzeba. Natomiast ławeczkę wykorzystaliśmy na odpoczynek. Od tego momentu zaczyna się ciekawa część wyprawy. Prosto do góry, bez szlaku, po wydeptanej ścieżce.
Gdzieś 2 mile (3.5km) do góry i ponad 2,000 stóp (600 metrów) w pionie. Jak na „spacer” poza szlakiem jest trochę roboty.
Pierwsze 1/4 drogi była nawet ok. Nie stromo, bez większych skał i nawet błotko nie dokuczało.
Zabawa zaczęła się później. Nachylenie się znacznie zwiększyło, pojawiło się wiele korzeni, stromych i długich skał, a także ścieżka nie była łatwa do odnalezienia. Myślę, że zdjęcia bardziej oddadzą klimat niż słowa.
Około południa doszliśmy do rejonu w okolicach szczytu. Ogólnie to oboje spodziewaliśmy się trudniejszych warunków niż te co właśnie przeszliśmy. Nie odbierajcie mnie źle, dalej było ciężko i trudno, ale znając Adirondack to spodziewaliśmy się gorszych warunków i klasycznego burdelu na trasie. Widocznie wichury omijają ten rejon i nie ma tutaj aż tyle połamanych drzew.
Pod szczytem zrobiło się płaściej, w związku z tym błotko się pojawiło. Na szczęście nie były to wielkie, prawie nie do przejścia połacie głębokiego błota jakie występują w dużej części Adirondack i około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Była ładna, słoneczna pogoda z temperaturą w słońcu około 20C. Idealna na dłuższy odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Za wiele ludzi na ten szczyt nie wychodzi, wiec w ciszy i spokoju podziwialiśmy piękne widoki gór Adirondack.
Myślę, że na takie szczyty jak ten za wiele ludzi nie przychodzi. Większość, albo wszyscy to są ludzie którzy robią wszystkie 46 szczytów w Adirondack. No bo po co masz łazić w błocie i bez szlaków jak jest wiele innych szczytów w tych górach na które prowadzą bardziej wydeptane i popularne szlaki.
Wszyscy co chodzą po górach wiedzą, że schodzenie jest trudniejsze niż wspinaczka na górę. Na tym szlaku też tak było. Stromo w dół po skałach, korzeniach i błocie. Trudno i niebezpiecznie. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrym i wyślizganym terenie.
Schodzenie w dół zajęło nam około dwóch godzin. W końcu ręce mogły odpocząć od trzymania się wszystkiego co jest w miarę stabilne.
Dalej wiedzieliśmy, że jeszcze mamy 5.5 mil (9.5km) do samochodu, ale tutaj już było łatwo. Spokojnie, spacerkiem i około 17:30 dotarliśmy na parking.
Ilonka, jako prawidłowy górołaz wypisała nas z trasy i można było oficjalnie uznać, że 39 szczyt w Adirondack został zaliczony!!!
Zostało już „tylko” 7!
Wróciliśmy do hotelu, trochę odpoczęliśmy w pokoju i zgłodnieliśmy. Nie chciało nam się za bardzo niczego szukać w miasteczku, więc skończyliśmy w hotelowej restauracji. Zresztą w sobotę zjeść kolację gdzieś w restauracjach w Lake Placid bez rezerwacji jest ciężko.
Po kolacji mieliśmy się gdzieś przejść, ale za bardzo nam się już dzisiaj nie chciało chodzić. Przeszliśmy się od stolika do hotelowego baru gdzie jakiś lokalny coś tam na instrumentach zagrywał. Nawet mu to wychodziło, więc dotrzymaliśmy mu towarzystwa do końca.
W niedzielę, po spacerze w miasteczku ruszyliśmy na południe, w kierunku domu. Po jakieś 30 minutach jazdy w okolicach Keene Valley zobaczyliśmy ciekawy lokalny targ.
Ilonka powiedziała żeby się zatrzymać i wspomóc lokalnych farmerów. Zawsze jakieś świeże i organiczne warzywa się przysadzą.
Tak też zrobiliśmy. Z ciekawostek trzeba dodać, że na tym targu spotkaliśmy pana Krzyśka. Jest to Polak, mieszkający w tych rejonach który promuje polską kuchnię. Ma tu swoje stanowisko z domowej roboty wyrobami. Sam robi kabanosy, pierogi, kiszoną kapustę… i pewnie jeszcze wiele innych wyrobów.
Ponoć udało mu się załatwić miejscówkę w resorcie narciarskim obok Lake Placid, White Face. Ma tam w zimie sprzedawać zgłodniałym narcirarzą swoje wyroby. Stanowisko ma mieć w budynku Mid-mountain. Serdecznie nas, Polaków zaprasza na degustacje domowych wyrobów.
Już niewiele się dzisiaj wydarzyło poza bardzo brzydką pogodą i korkami w rejonie Nowego Jorku. Już byłem zmęczony i nie chciało mi się dzisiaj zawozić samochodu do wypożyczalni na Manhattan. Postanowiłem, że to jutro zrobię.
To był mój wielki błąd. Nie wiedziałem, że od poniedziałku jest spotkanie przywódców krajów ONZ i miasto będzie sparaliżowane. Tak też było. Normalnie dojazd do wypożyczalni zajmuje mi 15-20 minut. W poniedziałek jechałem 1:45 godziny! Masakra!
Nie mogą ci wspaniali spotykać się i gadać gdzieś w lasach, tylko utrudniać życie wszystkim wokół.
2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)
12 sierpnia był najdłuższym dniem w naszej historii. No może porównywalny do szóstego listopada 2016 roku. Pomyślicie, że przecież każdy dzień zawsze trwa 24h… czy aby na pewno? Nasz dwunasty sierpień trwał 40h. Zanim jednak obudziliśmy się w Auckland 12 sierpnia to musieliśmy się do niego dostać…
Queenstown jest piękne. Jest stolicą południowej półkuli i chyba nie ma fajniejszego miasta w tej części świata. Nie ma też za dużej konkurencji bo większość miast to jednak Europa i Stany ale zdecydowanie Queenstown pobija wiele miast, nawet tych na północnej półkuli. Niestety jest daleko. Dlatego 11 sierpnia (w piątek) zaplanowaliśmy powrót do domu. Tak powrót nam trochę zajmie więc już w piątek rozpoczęliśmy przemieszczanie się na północ.
Dziś lecimy do Auckland, śpimy tam jedną noc a potem długi lot przez Pacyfik i trzeci z zachodniego na wschodnie wybrzeże Stanów. Troszkę się nalatamy. W Queenstown mieliśmy cudowny czas i cudowne góry więc w piątek już nic nie planowaliśmy. Samolot mieliśmy o 2 popołudniu więc akurat, żeby się wyspać, spakować i wio na lotnisko.
Lot minął spokojnie i po ok. 2h byliśmy w Auckland. Uber i prosto do hotelu, JW Marriott. Marriott ma tylko dwa hotele w Nowej Zelandii i to oba w Auckland. Chcieliśmy spać w Marriocie bo mamy late check-out czyli możemy opuścić pokój dopiero o godzinie 16. To jest nam na rękę bo samolot do Stanów mamy dopiero późno wieczór (koło 8 w nocy).
W hotelu przywitali nas kieliszkiem. Pojawiały się słowa miód, herbata ale przy tych ich akcencie dalej się pogubiliśmy co oni właściwie nam oferują. Zgadzaliśmy się jednak na wszytko i Pani polała nam po kieliszeczku i dała kartkę wyjaśniającą co to jest. Widzę, że nie tylko my mamy problemy ze zrozumieniem, chyba więcej ludzi potrzebuje karteczkę.
Na spróbowanie dali nam herbatę na zimno z miodem Manuka. Powiem, że całkiem dobre to było. Na zimno więc orzeźwiało, jednocześnie miód dodał słodkości a herbata balansowała smak. Miód Manuka jest bardzo popularny w Nowej Zelandii. Sam miód pochodzi z drzewa Manuka które występuje tylko w NZ i części Australii. Podobno ma on niesamowite właściwości lecznicze. Pani w recepcji jeszcze dodała, że z tego co wie to w stanach jest trudno dostępny. Hmmm… chyba wiem co przywiozę na pamiątkę z NZ.
Potem jak Darek odpoczywał w pokoju a ja goniłam po sklepach, żeby kupić pamiątki to miód, albo kosmetyki z miodem widziałam wszędzie. A jak już wylatywaliśmy z Auckland to na bramkach częste było sprawdzanie kto ma ile miodu. Chyba rzeczywiście jest trudno dostępny albo drogi w innych krajach.
My jednak zamiast za miodem woleliśmy się uganiać za piłką. Pamiętacie nasz drugi dzień w Auckland? Troszkę czasu minęło i parę meczy zostało rozegranych. Póki co załapaliśmy się na ćwierć finały. Dziś był mecz Portugalia - Holandia i Japonia - Szwecja. Poszliśmy w kierunku portu bo tam jeszcze nas nie było i zaczęliśmy szukać restauracja/baru gdzie można zjeść jakąś kolację a jednocześnie oglądnąć mecz.
Auckland ma potężny port ale jakie wypasione w nim stoją łódki. Niektóre na wynajem ale niektóre to chyba bogatych ludzików. Światło niby się świeci ale okna tak przyciemnione, że nie można podglądnąć kto jest w środku. Ciekawe ile bogatych Rosjan tu uciekło na swoich yachtach.
Bardzo przyjemnie się chodziło. Aż nie chce się wracać do upalnego Nowego Jorku. Tutaj wieczorem lekka kurtka się przydaje. Jest cieplej niż było w Queenstown ale co się dziwić. Auckland jest w końcu położone w podobnej odległości od równika jak Charlotte w Północnej Karolinie.
Nawet mają trochę knajpek, restauracji nad wodą tak, że weszliśmy do pierwszej która nam się spodobała, nie była za głośna i miała telewizory.
Nie było jednak kibicowego nastroju. Mało kto się emocjonował. Parę ludzi oglądała ale bardziej w spokoju, a zagłuszani byliśmy większymi grupami które schodziły się na kolację. My też zjedliśmy tu kolację, ale jak tylko była przerwa to stwierdziliśmy, że przeniesiemy się w miejsce z większą ilością kibiców. Pamiętaliśmy taki jeden bar koło którego często przechodziliśmy na początku naszego pobytu tu. Zawsze tam było głośno jak były mecze więc mieliśmy nadzieję dołączyć do reszty kibiców. I tak też zrobiliśmy.
Tu już każdy kibicował. A najgłośniej Japończycy… no tak, oni tu mają najbliżej. Nikt nie będzie za jakąś odległą Europą kibicować. Przecież dla nich to jakiś koniec świata. Niestety Japonia nie wygrała ale starali się. Wygrała Szwecja i muszę powiedzieć, że bardzo ładnie dziewczyny grały. Dużo lepiej niż amerykanki.
Po meczu wróciliśmy do centrum dowodzenia czyli do naszego hotelu. Chyba trochę ważnych ludzi z FIFA też tu śpi. No całkiem niezłe sobie wybrali miejsce na centrum dowodzenia. Niestety amerykanki już się spakowały więc nie mamy żadnych autografów ani zdjęć. A szkoda bo mogła być nie lada pamiątka.
Sobota - najdłuższy dzień w życiu podróżnika. Ciekawa jestem jak najdłużej można naciągnąć jeden dzień? 48h przychodzi na myśl ale czy zdąży się człowiek tak szybko przenieść i cofnąć w czasie? No chyba, że wynajmiemy jedną łódkę z portu podpłyniemy pod południk 180C i myk, szybkie przekroczenie i cofnięcie w czasie o 24h jest możliwe.
Nas na łódkę jednak nie stać ale na piwo jeszcze tak. Tak więc przetransportowaliśmy się do browaru… I też cofnęliśmy się w czasie aż do 1898 roku. Właśnie wtedy powstał pub i hotel Shakespeare Tawern. Jest to najstarszy bar w Auckland i niestety tak się składa, że najbliższy bar od naszego hotelu.
Tak więc po śniadaniu (w końcu mogliśmy zjeść jajka), ja poszłam na zakupy, Darek do pracy.. bo ktoś musi zarabiać, żeby ktoś mógł wydawać, a potem na piwko. Normlanie nie jadamy jajek częściej niż raz w tygodniu. Tak więc fakt, że przez ostatnie 6 dni w hotelu nie mieli jajek nie powinien na nas zrobić wrażenia. Jednak człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że najbardziej chce tego czego nie ma albo nie może mieć. I tak skoro przez cały tydzień hotel nie serwował jajek to najbardziej nam się właśnie ich chciało. Marriocik stanął na wysokości zadania i nie tylko serwował jajka ale też przepyszne świeżo wyciskane soczki.
Potem były zajęcia w podgrupach ale koło południa znów nasze drogi się spotkały i postanowiliśmy odwiedzić Shakespear’a. Bardzo przyjemny bar, typowo angielski. Pogoda też była angielska więc człowiek w ogóle nie czuł się jak na końcu świata.
Fajnie się siedziało i wspominało kolejną cudowną wycieczkę. Co zrobiło na nas największe wrażenie… góry, góry i jeszcze raz góry. Byliśmy tu drugi raz i drugi raz nas oczarowały. Za pierwszym razem chodziliśmy po najbardziej znanych szlakach. Były piękne ale tego właśnie się człowiek spodziewa po najbardziej znanych szlakach. Natomiast tym razem chodziliśmy bardziej po lokalnych trasach… i te lokalne szlaki były niesamowite. Nie wiem czy jest drugi taki raj dla górołazów. Ktoś powie, że Himalaje, Patagonia… pewnie tak, tylko tamte góry nie są aż tak dostępne. Tutaj wychodzi się prawie z podwórka i już jest idealnie.
Samolot mamy dopiero o ósmej wieczór, pokój musimy opóźnić o czwartej. Wszystko dobrze się składa do tego stopnia, że jeszcze możemy skorzystać z szybkiej drzemki. Trzeba akumulować sen bo następny dopiero za dużo godzin. Nawet nie chce mi się liczyć bo się załamię.
Pożegnanie z barmanem, pożegnanie z Auckland, pożegnanie z Nową Zelandią, pożegnanie z jagnięciną… Darek nie mógł wybrać nic innego na swój ostatni posiłek w tym kraju. Ciekawe czy kiedyś tu jeszcze wrócimy. Bardzo byśmy chcieli. Mam nadzieję, że jak wrócimy to polecimy już lepszą klasą bo ten SkyCouch nie jest najlepszą opcją dla dwóch dorosłych ludzi.
Wystartowaliśmy o czasie i nawet nadrobił trochę w powietrzu. Lot był jak to lot. Kręcenie się, lekkie przysypianie i ogólnie to próby zabijania czasu ile się da. Człowiek jednak był dość zmęczony więc za cokolwiek się wzięliśmy to zaraz nam opadały głowy. Tak więc film, drzemka, książka i powtórka. I tak minęło 10h. Wylądowaliśmy w San Francisco nawet o sensownej godzinie. Samolot do NY mieliśmy za 11h. Na szczęście udało nam się szybko wskoczyć na wcześniejszy lot. Odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę paszportową i miły pan celnik powiedział nam po polsku “Witajcie!”. Nie było krzyczenia jak na JFK, nie było ponurych twarzy. Jakoś sprawniej tu to poszło. Nie idealnie… nadal Stany muszą się nauczyć jak się robi odprawę paszportową od innych krajów, SFO robi to lepiej niż JFK.
Nie wiem czy to adrenalina, czy jakaś część naszego mózgu się wyłączyła ze zmęczenia ale po wyjściu z samolotu stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na następny. Delta się super zachowała i nie dość, że przerzuciła nas na wcześniejszy lot to jeszcze dała nam bardziej komfortowy rząd i dostaliśmy trzy siedzenia na nas dwoje. Dziękujemy! Kolejne 6h lotu. Przynajmniej Delta miała w swojej kolekcji Władcę Pierścieni więc mogłam przypomnieć sobie film… niestety dość szybko usnęłam. Ale i tak fajnie było zobaczyć parę kadrów i powiedzieć… tam byliśmy.
Nasza sobota skończyła się dokładnie jak wsiadaliśmy do Ubera na lotnisku. To był zdecydowanie długi dzień ale teraz mamy cały dzień na odespanie… niedziela będzie krótka… bo większość prześpimy.
2023.08.10 Queenstown, NZ (dzień 11)
Niestety to już jest nasz ostatni dzień w Queenstown. Jutro wylot do Auckland a następnego dnia do San Francisco.
Czas stanowczo za szybko leci. Ale cóż, trzeba korzystać z każdej chwili w tym górskim raju.
Dzisiaj mam narciarską wisienkę na torcie. Jedziemy do resortu The Remarkables. Przez wielu uważany za najlepszy resort w okolicach Queenstown. Zanim to jednak nastąpi musimy wrócić się na lotnisko i oddać samochód. Na szczęście jest to po drodze i dwa razy nie musimy stać w korkach.
Samochód oddany i scone na lotnisku zjedzony. Tak, mają tutaj chyba najlepszy scone jaki jadłem w życiu. Zrobiony z pomarańczami i daktylami. Już za nim tęsknię. Ilonka mówiła, że podobny upiecze w domu.
Jest chyba niewiele lotnisk na które można wejść/wyjść pieszo. To w Queenstown do takich należy. Dobrze się składa, bo autobus jadący do resortu The Remarkables ma przystanek zaraz obok lotniska. 10-12 minut na nogach i już byliśmy na przystanku.
Trochę się ludzie patrzyli na mnie jak po oddaniu samochodu chodziłem po lotnisku z nartami, w kombinezonie i kasku. Pewnie myśleli, że ja tak już przyleciałem.
Jak zwykle podróż autobusem trwała 45-60 minut i po niezliczonej ilości ostrych serpentyn wyjechaliśmy na 1,610 metrów. Dla przypomnienia Queenstown jest na 310 metrów. To tak jak by wyjechać z Krakowa do Czarnego Stawu nad Morskim Okiem w 45 minut. Powiem wam, ciekawe przeżycie!
Tutaj była wspaniała zima. Idealnie bezchmurne niebo, brak wiatru i w nocy spadł śnieg!
W końcu idealne warunki na narty! Nie tracąc ani minuty wsiadłem na pierwszy lepszy wyciąg, a Ilonka ubrała raki i ruszyła w góry.
Wiem gdzie Ilonka idzie to postaram się tam później jakoś na nartach dojechać. Spadła duża ilość śniegu, więc wszystko jest otwarte.
Pierwsze parę zjazdów zrobiłem non-stop. W końcu miękko, bez lodu i szeroko. Do wyciągów wjeżdżałem z kolejki dla pojedynczych. Nie czekałem na „zaproszenie” na krzesełko, więc praktycznie bez kolejki wsiadałem.
Dzisiaj mieliśmy szczęście do pogody. Chmury zostały w dolinach, a cały resort był ponad chmurami
Czasami się podnosiły, a czasami praktycznie znikały. Jaka ta nasza przyroda jest niepowtarzalna i cudowna.
Ilonka mi napisała, że dochodzi już do jeziora. Z góry wypatrzyłem jak tam dojechać. Ciekawymi rejonami praktycznie bez podchodzenia udało mi się tam dojechać.
Rejon jeziora Alta jest taki cichy i spokojny. Parę śladów narciarskich i górołazów. Czasami ktoś przejedzie na nartach, ogólnie nie ma tu nikogo. Idealne miejsce na odpoczynek w słoneczku z cudownymi widokami.
Po przerwie Ilonka postanowiła dalej zwiedzać te cudowne rejony, a ja postanowiłem troszkę się powspinać.
W sumie są tu tylko 3 główne wyciągi. Ze szczytu każdego z nich jest parę szlaków dla narciarzy co szukają czegoś więcej niż tylko wyjazd wyciągiem i zjazd w dół.
Niestety nie mam czasu żeby każdą trasą wyjść. Wybrałem wspinaczkę z wyciągu Shadow Basin.
Nie bardzo stroma, a wychodzi na przełęcz z której widać cały Queenstown. A także zjazd jest ciekawy i tylko dostępny dla ludzi którzy wyjdą do góry.
Podejście nie było aż takie meczące, chociaż zadyszki dostałem. Ale w sumie podchodzić w butach narciarskich w głębokim śniegu do góry przez około 15-20 minut na 2,000 metrów to można się zmęczyć. Warto było. Widoki były cudowne.
Z jednej strony szczyty pokryte białym śniegiem, a z drugiej w dole zielone Queenstown i niebieskie jezioro Wakatipu.
Ciekawie jest wkomponowany międzynarodowy port lotniczy (międzynarodowy bo lądują tutaj też samoloty z Australii).
Można by tak godzinami wpatrywać się w te Alpy, albo obserwować samoloty startujące 1.5km niżej, ale niestety nartki czekają!
Zjazd w dół był podwójnym diamentem, ale nie jakiś trudny. Idealna pogoda i suchy śnieg ułatwiły zjazd.
Nie miałem już za wiele czasu na inne wspinaczki, więc resztę dnia spędziłem tradycyjnie jeżdżąc po trasach albo obok nich. Zostaliśmy w resorcie prawie do końca. Za dobre warunki były żeby wcześniej zjeżdżać.
Niestety większość ludzi zrobiła to samo i musieliśmy swoje odstać w kolejce do autobusu. Ale warto było. Dzisiaj był mój najlepszy dzień narciarski w NZ!
Czy kiedyś wrócę do NZ? Na pewno tak! Czy na narty? Raczej nie. Mieszkając w Stanach czy Europie ma się wiele większych i ciekawszych resortów znacznie bliżej. A jak w lato jest za gorąco i chcesz się ochłodzić to Chile czy Argentyna mają lepsze resorty niż Nowa Zelandia i też są bliżej. Natomiast raz w życiu polecam. Doświadczenie, które zostanie w pamięci na całe życie. No i to chodzenie po lotniskach z butami narciarskimi w lato jest interesujące…
Słońce trochę stopiło śniegu na drodze. Samochody z napędem na 4 koła (tak jak nasz autobus) nie musiały zakładać łańcuchów na koła. Natomiast wszystkie z napędem na dwa koła musiały. W związku z tym zjazd w dół znowu zajął trochę czasu. Z łańcuchami musisz jechać wolno.
Dzisiaj już niestety żegnamy się z Queenstown. Ostatni spacer po mieście, ostatnie pożegnanie z barmanem w naszym ulubionym barze, no i ostatnia kolacja. Na dzisiaj wybraliśmy knajpę Jervois Steak House. Ciężko było zrobić rezerwację.
Z tego że Nowa Zelandia słynie z pysznej jagnięciny to już chyba wszyscy wiedzą. Jadaliśmy ją prawie codziennie.
Steaki są tutaj mnie popularne. Nie wiemy dlaczego. Przecież jest tyle pastwisk w NZ na których pasą się tysiące krów.
Wiem, żeby było dobre mięso to nie może być byle jaka krowa. Musi być odpowiedniej rasy i oczywiście na odpowiedniej diecie. To tak jak z szynką iberyjską. Świnka musi być z rodowodem, papierami i jadać orzeszki codziennie.
Nie sądzę, że w NZ nie ma takich krów. Pewnie myśmy na nie jeszcze nie trafili. Obiecujemy wzmorzyć intensywność naszych poszukiwań jak następny raz będziemy w tej części świata.
Jervois słynie jako najlepszy Steak House w Queenstown. To pewnie dlatego ciężko było dostać stolik. Ale udało się. Ilonka to ogarnęła i siedzimy przy stoliku i czekamy z niecierpliwieniem na menu. Ciekawe jakiego rodzaju krówki tutaj mają.
Kelner przyniósł menu i listę win oczywiście.
Tak jak przypuszczaliśmy, główne menu składało się ze steaków. Krówki były z 3 krajów. Nowa Zelandia, Australia i Japonia. Najwyższa jakoś mięsa była z Australii i Japonii. NZ też miała swoje Wagyu Steaki ale nie były najwyższej jakości.
To może teraz dla przypomnienia troszkę o jakości i klasyfikacji najlepszych steaków na świecie.
Wagyu mięso może pochodzić z każdego kraju. Oczywiście to nie znaczy, że każdy kraj posiada najwyższej jakości mięso. Jak do tej pory tylko Japonia ma odpowiedni system i procedury do kwalifikacji mięs. Australia i Stany mają swoje oddzielne klasyfikacje na wysokim poziomie. Ponoć dalej nie są aż tak przestrzegane i kontrolowane jak Japońskie, ale są blisko. To nie znaczy, że mięso jest gorsze. Ponoć jest inne w smaku, wyglądzie i w ilości tłuszczu. Reszta krajów nie posiada odpowiedniej rasy bydła, umięjętności, przepisów i pieniędzy żeby wychodować krówki na poziom tych 3 krajów z czołówki.
Po dogłębnej analizie menu zamówiliśmy Wagyu z Australii i czerwone wino Pinot Noir oczywiście z Nowej Zelandii. Dlaczego mięso z Australii? Bo cena Wagyu z Japonii była chora.
Dlaczego Pinot Noir do wołowiny? Dwa powody:
Po pierwsze Wagyu jest tak delikatne, że spokojnie Pinot Noir sobie z nim poradzi.
Po drugie PN z Central Otago (środkowa część południowej wyspy) z Lowburn jest cięższe i ma odpowiednią ilość taniny która idealnie pasuje do takiego rodzaju mięsa.
Wagyu dzieli się na 3 kategorie: A, B, C. Gdzie A jest najlepsze.
Kategoria A dzieli się na 5 podkategorii (1 do 5). Gdzie oczywiście 5 jest najwyższe.
Do tego dochodzi jeszcze Marbling (marmurkowatoś). Ogólnie chodzi o zawartość tłuszczu w mięsie. Im więcej tym mięso jest miększe i lepsze. Marbling jest w skali od 1 do 12. Żeby mięso miało kategorię A5 to musi mieć przynajmniej Marbling 8.
Zamówiliśmy Wagyu A5-8 z Australii. Było na menu A5-12 z Japonii ale tak jak pisałem wcześniej, cena była „trochę” niepoważna. A po drugie za mało jadam takiej jakości mięsa i pewnie bym nie wyczuł różnicy. To tak jak ktoś kto mało pija dobrych win za bardzo nie wyczuje różnicy w Burgundy za $50 od Burgundy za $150.
Dla przykładu słynne Kobe beef.
Kobe jest to odmiana Wagyu beef. To tak jak Szampan, musi być z Szampanii zęby mógł się nazywać Szampan. Wszystko inne to jest wino musujące.
Żeby mięso mogło być nazywane Kobe to musi spełniać wiele warunków. Oczywiście nie znam wszystkich ale podstawowe to:
musi być z rejonu Kobe
krówki muszą być odpowiedniej rasy
oczywiście mieć odpowiednią dietę
odpowiedni wiek i wagę
najniższa kategoria mięsa musi być A4 - 6
Dużo tego, nie? A pewnie to jest tylko początek tej długiej listy. Więc teraz już wiecie dlaczego najlepsze mięsa są tak drogie i cieżko dostępne.
Wystarczy tego pisania, jedzenie stygnie.
Czy to mięso jest pyszne. Tak, jest przepyszne! Rozpływa się w ustach długo zostawiając pyszny smaczek. Jest bardzo soczyste i aromatyczne. Smak jest tak intensywny, że nawet mały kawałek mięsa w ustach wystarczy żeby poczuć ten unikatowy smak. Do tego jak wino jest dobrze dobrane to raj na ziemi. Gdyby nie cena to można by jeść codziennie.
Myśle, że jak następnym razem będę w Japonii to odwiedzę rejon Kobe. Chyba nie muszę pisać dlaczego….
Ale już pewnie od dzisiaj zacznę zbierać pieniądze na kolację.
Jak narazie to musimy się zbierać do hotelu i się pakować. Jutro już niestety wylot z Queenstown.
Smak mięsa i doświadczenie na długo zostanie w naszym umyśle.
2023.08.09 Wanaka, NZ (dzień 10)
Roy’s peak… najbardziej instagramowy szczyt w Nowej Zelandii. Jest piękny, nie da się ukryć. I oczywiście został dodany na naszą mapę miejsc do zwiedzenia. Tak mamy taką mapę i jest tam bardzo dużo miejsc… tona. Ale szczyt… no piękny jest.
Co prawda my influencerami nie jesteśmy i nie lubimy się ustawiać w kolejce do zdjęcia w miejscach które są często fotografowane i wystawiane na portalach społecznościowych ale jak coś jest ładnego to często chcemy to zobaczyć i przekonać się na własne oczy jak rzeczywistość ma się do tych wyidealizowanych zdjęć z instagrama. Dodam też, że wszystkie zdjęcia jakie używamy na blogu nie przechodzą przez Photoshop ani żadne filtry bo po prostu nie mamy na to czasu w podróży.
Wyjście na Roys Peak, pomimo, że bardzo chciałam zrobić nie było nam po drodze. W pierwszej fazie planowania NZ wiedzieliśmy, że będą 2 duże hiki na południowej wyspie i 3 dni na nartach. Jako jeden z hików zaproponowałam Roy Peak ale Darek nie bardzo podłapał temat bo w zimie po tych krętych górskich drogach może być słabo. Lepiej nie ryzykować więc tematu nie drążyłam ale jak bliżej wylotu Darek oznajmił, że drugi szczyt jaki zdobywamy to Roys Peak to od razu uśmiech od ucha do ucha się pojawił.
Dlaczego nie był to nasz pierwotny plan? Po pierwsze chcieliśmy skupić się na górach bliżej Queenstown, żeby nie tracić czasu za kółkiem. Nowa Zelandia nie ma najlepszych dróg. Często są to kręte górskie drogi do tego jednopasmowe. Nie wynajmowaliśmy też auta bo w Queenstown nie jest ono nam potrzebne a do resortów narciarskich i tak zalecają jeździć autobusami które Darek opisał we wcześniejszym wpisie. Po trzecie trasa na Roys Peak jest z miasteczka Wanaka które to jest ponad 100km od Queenstown.
Pomimo tego wszystkiego zdecydowaliśmy się wynająć samochód na jeden dzień i spróbować szczęścia. Wybraliśmy drogę bardziej doliną więc śniegu na drodze się nie spodziewaliśmy ale na wszelki wypadek Darek wziął auto z napędem na cztery koła.
Tutaj skrytykuję NZ za podejście do kart kredytowych. To znaczy trochę widzę w tym sens ale było to dla nas bardzo nie miłym zaskoczeniem. To, że możemy mieć problemy z używaniem karty Amex to się liczyłam. To jest taka sama karta jak Visa czy Mastercard tylko, że wywodzi się ze Stanów, i przez lata miała większe opłaty niż Visa czy Mastercard. Bo nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale za każdym razem jak ktoś płaci kartą kredytową to biznes (sklep, hotel, stacja benzynowa) musi zapłacić opłatę za transakcję. Zazwyczaj jest to od 2-3% w zależności jakie się ma wynegocjowane. Normalnie biznesy wliczają sobie to do marży i klient nawet nie wie, że właściciel biznesu płaci jakieś opłaty. W NZ przerzucają to na klientów. I tak w 95% miejsc w których byliśmy była przy kasie adnotacja, że jak płacisz kartą kredytową to doliczają 1.5% albo 2%. W wypożyczalni samochodów przesadzili bo było 2.5% a jak płacisz Amex to 3.75%. Tylko, że za bardzo nie masz wyjścia bo w wypożyczalni samochodów gotówki nie przyjmą ani karty debetowej. Więc tu trochę z tym przesadzili. Poza tym w wypożyczalni 99% to turyści więc mogliby podnieść cenę o 4% i nie wkurzać ludzi przy płaceniu, że są dodatkowe opłaty.
Dlaczego biznesy od razu nie doliczą opłat za karty kredytowe do ceny produktu? Podejrzewam, że chodzi o odróżnienie turystów od lokalnych. Lokalni mają karty debetowe, gotówkę więc nie muszą płacić za produkty więcej o 3-4%. My turyści nie mamy wyjścia więc czemu z nas nie ściągnąć kasy. Nie pamiętam, żeby to było 7 lat temu. Myślę, żebym zapamiętała więc ciekawe co się stało, że nagle zmienili podejście.
Odebraliśmy samochód z lotniska i ruszyliśmy w stronę Wanaka. Pogoda nie zachęcała ale mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi albo może wyjdziemy ponad chmury. Widoki ze szczytu Roys z chmurami w dolinie są piękne, niestety nie sądzę, że dziś nas to spotka. W każdym razie plan dojechania do Wanaki i zobaczenia co się tam dzieje wydawał się nadal najlepszy.
Droga numer 6 do Wanaki przechodzi przez winiarnie z rejonu Central Otago. Od razu przypomniało nam się jak parę lat temu odwiedziliśmy winiarnię Gibbston Valley. Na tym wyjeździe nauczyliśmy się czegoś nowego o winach. Zawsze wiedzieliśmy, że Nowa Zelandia najlepsze wina ma z Central Otago. Nie wiedzieliśmy natomiast, że rejon ten dzieli się na pod rejony i każdy pod rejon ma inne uwarunkowania klimatyczne i glebę przez co wino jest bardziej owocowe albo mniej. Czyli albo do gadania albo do jedzenia. Na tym wyjeździe odkryliśmy rejon Lowburn który ma pyszne wina właśnie do jedzenia, na przykład Domaine Rewa. Może kiedyś będzie w Corkery.
Po około 1.5h dojechaliśmy do jeziora Wanaka. Jak się łatwo można domyśleć to właśnie nad nim położone jest miasto Wanaka. Miasteczko samo w sobie jest mniejsze od Queenstown ale też jest turystycznie popularne jako baza wypadowa w pobliskie góry i nad jeziora. Na jeziorze Wanaka jest słynne drzewo które zyskało nazwę (a nawet lokalizację na Google Maps) drzewo Wanaka. Tak nie są za bardzo kreatywni tu z nazwami. W każdym razie to drzewo jest ulubione przez fotografów i oczywiście Instagramowców. Doczekało się nawet swojego własnego wpisu na Wikipedii gdzie możecie zobaczyć jak to wygladą.
A w rzeczywistości wygląda to jak na zdjęciu powyżej. Biedne drzewo. Ludzie wspinają się na nią, dotykają, depczą po korzeniach i biedne drzewko doznało trochę uszkodzeń. Jak zobaczyliśmy ta kolejkę ludzi to nawet nie chciało nam się tam podchodzić. My lubimy Instagram ale naturę lubimy bardziej i ją szanujemy. A zdjęcia najlepiej robi się z odległości, tak aby uwiecznić piękno krajobrazu a nie człowieka.
Po krótkim postoju nad jeziorem ruszyliśmy na szlak. Parking na szczyt Roys jest tylko parę minut od jeziora. Nadal pogoda była taka sobie i czasowo też najlepiej nie staliśmy ale stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
W Nowej Zelandii piękne jest to, że piękne widoki są wszędzie. Czasem wystarczy wyjść tylko 20 minut do góry i już się zmienia widok i jest pięknie. Zresztą z dołu też często jest pięknie. Głównie jest to zasługa przestrzeni i małej zabudowy. Tu nie ma dużych miast które wszystko zasłaniają.
Czytając o tym szlaku dwie rzeczy zapadły mi w pamięć. Po pierwsze… ta trasę robisz jak nie lubisz swoich kolan… jest to bowiem zabójstwo dla kolan. I racja. Szlak ma ponad 4200 ft (prawie 1300 m) różnicy wzniesień. O ile do góry się pomału wychodzi o tyle przy schodzeniu kolana będą naprawdę płakały.
Drugą rzecz którą zapamiętałam z komentarzy to że trasa dzieli się na trzy odcinki. Pierwszy przyjemny ścieżką żwirową, drugi błotnisty i trzeci śniegowy. Wspominali też o dużej ilości krów i ich odchodów ale nie spodziewałam się tego aż tyle. Przejście po tym błocie i uważanie, żeby nie wpaść w krowi placek wymagała niezłego główkowania.
My mieliśmy późny start tak, że większość ludzi schodziła jak my wychodziliśmy. Każdy jeden zazdrościł nam, że mamy kijki bo błoto śliskie i ciężko się schodzi.
To nie była techniczna trasa. Pięła się cały czas do góry ale była dość szeroka i nie miała, żadnych skał, kamieni itp. Trudność polegała na dystansie a także przy schodzeniu na błotnistym terenie. Wyżej miał też być śnieg ale jakoś nie widać było, żeby ludzie byli przygotowani na to. Większość wychodzi z miasteczka, patrzy, że tam nie ma śniegu więc idzie… a tu niespodzianka. Jak się podejdzie ponad tysiąc metrów do góry to i pogoda się zmienia. My w plecaku mieliśmy raczki. Raków nie braliśmy bo na dole ranger powiedział nam że lodu nie ma tylko mokry śnieg.
Póki co myśmy szli do góry i podziwialiśmy widoki. Nie pomyliliśmy się, że nawet jak nie zdobędziemy szczytu ze względu na późny start to warto przejść się kawałek bo widoki są cudo.
Szło się jednak dobrze. Wiedzieliśmy też, że taką trasą możemy schodzić po ciemku. Czołówki zawsze ze sobą mamy więc nawet jak zejdziemy ze szlaku koło godziny 19 to będzie ok. Tak więc osiągniecie szczytu stawało się coraz bardziej realne.
Ten szlak chyba była najbardziej “zatłoczony” ze wszystkich na jakich byliśmy na tym wyjeździe. Co to Instagram robi z ludźmi. Jedno ładne zdjęcie i od razu tłumy się zjeżdżają. Na szczęście jest zima i nadal ilość ludzi była na tyle mała, że nie wchodziliśmy sobie bardzo w drogę. Ok, 10 ludzi spotkaliśmy co schodzili a kolejne 10 było za nami. Spotkaliśmy ich schodząc w dół.
Tak jak obiecywali, po suchym przyjemnym odcinku przyszedł odcinek błotnisty. Wcale nie przyjemny. Każdy próbował obchodzić jakoś to błoto ale nie zawsze się dało. Kijki pomagały nam podtrzymywać równowagę więc się nie ślizgaliśmy, do tego my szliśmy pod górę a to zawsze łatwiej opanować ślizg. Ludzie którzy schodzili tak fajnie nie mieli. Ciekawe ile razy my wylądujemy tyłkiem w tym błocie.
Po błocie przyszedł śnieg. Ubraliśmy raczki i od razu stabilniej zaczęliśmy iść. Teoretycznie można było iść bez nich ale my wolimy ubrać i szybciej pokonać odcinki śnieżne niż nie ubierać raków/raczków i kombinować gdzie tu nogę postawić. Czasem sprzęt przyspiesza całą wspinaczkę, pomimo, że może się wydawać, że aaa… szkoda czasu na zakładanie, nie jest jeszcze tak źle.
Po około 2.5h doszliśmy do punktu widokowego. Tutaj wiele ludzi zawraca bo właśnie to jest miejsce tych wszystkich zdjęć z Instagramu. Rzeczywiście, pięknie tu. Z tego miejsca widać całą dolinę. Prawdziwe doświadczenie 360 stopni. Człowiek czuje się jakby był w idealnym środku świata.
Na szczęście tu byliśmy sami. Nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach do zdjęcia. No piękna ta Nowa Zelandia.
W takim miejscu to aż się prosi przerwa na lunch. Nasz lunch to batonik i woda ale w takich warunkach to w zupełności wystarczy.
Jesteśmy na półkuli południowej w ziemie więc dni są krótkie ale według naszych obliczeń powinniśmy zrobić szczyt na który jest kolejne 30-45 minut i wrócić jeszcze przed zmierzchem. Tak więc po pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy dalej w górę.
Tu już szliśmy cały czas po śniegu. Zaczęliśmy też pomału wchodzić w chmury więc widoki troszkę się pogarszały ale nadal było co podziwiać.
Udało się, zdobyliśmy szczyt Roys. Ale tu wiało. Weszliśmy w te chmury, od razu zaczęło padać śniegiem z deszczem, było zimno, szaro ale nam to nie przeszkadzało, bo cudownie tu.
Sam szczyt nie ma już takiego widoku jak punkt widokowy poniżej. Szczyt jest troszkę “schowany” więc nie widać tej całej panoramy, ale cóż, góry mają to do siebie, że widoki się zmieniają i to jest piękne. No chyba, że przyjdą chmury i wszystko zasłonią ale nawet to mleko jest piękne.
Na szczycie już nie robiliśmy przerwy. Teoretycznie można tym szlakiem iść dalej w góry ale to już jest wyprawa parodniowa na którą nie jesteśmy przygotowani. Zawróciliśmy więc i zaczęliśmy w naszych raczkach zbiegać w dół. Wyprzedzaliśmy co jakiś czas ludzi co się patrzyli co my mamy na nogach, że tak szybko i pewnie schodzimy. Tak raczki/raki są super przydatne.
Tak naprawdę to nawet błoto w nich pokonaliśmy. Kijki i raczki pomogły nam prawie zbiec po błocie bez poślizgu. Na punkcie widokowym jakaś pani spytała się nas ile myślimy schodzić. Ja powiedziałam 2h, Darek, że 45 minut, na pewno nie dłużej. Hmmm… Tak schodzi się szybciej niż wychodzi ale jednak trochę jest do zejścia.
Ja byłam bliżej prawdy. Schodziliśmy jakieś 1.5h. To się tylko tak wydaje, że parking jest tam na dole, że już go widać. Ale 1300 metrów trzeba zejść i nóżkami przebierać trochę. Niestety zostawali za nami ludzie którzy nie czuli się pewnie na tym terenie i robili małe kroczki, żeby się nie pośliznąć. Mam nadzieję, że mają lampki bo czeka ich chyba schodzenie po ciemku.
Tymczasem my doszliśmy do parkingu i uświadomiliśmy sobie, że trochę głodni jesteśmy. Poza croissantem z szynką i serem na lotnisku i batonikiem w górach to nie jedliśmy nic więcej. Może jeszcze jakieś orzeszki. Pomyśleliśmy, że to idealna okazja, żeby zjeść McDonalds. Siedem lat temu byliśmy w szoku, że tutaj hamburger w McDonalds smakuje jak mięso. Chcieliśmy się przekonać czy nadal jest taki dobry. Nasza wyprawa dobiega końca a myśmy nadal nie zrealizowali tego planu. Niestety i tym razem się nie udało. W Wanace nie mają McDonalds. Widać, że cenią sobie tu dobre lokalne jedzenie bardziej niż jakieś fast foods. No i dobrze. Ruszyliśmy więc prosto w kierunku Queenstown do naszego hotelu. W naszym miasteczku wymyślimy coś z kolacją.
Wybór padł na schabowe. No i rewelacja. Obok naszego hotelu jest typowa niemiecka restauracja w której nawet piosenki lecą takie jak na Octoberfest (takie niemieckie disco jak nasze disco polo). Oczywiście w menu królują sznycle w różnej postaci… jest nawet sznycel który chce być sznyclem… Wannabe a Schnitzel to opcja dla vegetarianów, którzy jedzą substytuty mięsa. Restauracja dostała plusa za nazwę… wannabe… no chce ale jednak nigdy nie będzie prawdziwym sznyclem.
2023.08.07-08 Queenstown, NZ (dzień 8-9)
Jesteśmy już ponad tydzień w Nowej Zelandii a ja jeszcze nawet jednego dnia na nartach nie byłem. Chodzę z tymi butami narciarskimi i chodzę po tych lotniskach i szukam jakiejś górki.
Dzisiaj ten dzień w końcu nastąpił. Dzień na który oczekiwałem dziesiątki lat! Jadę na narty w Nowej Zelandii.
Nie jest to takie proste. Pomijając, że trzeba tu lecieć parę dni to jeszcze trzeba mieć sprzęt. Ubranie, kask, buty mam. Brakuje tylko nart i kijów. Na szczęście w Queenstown sklepów ze sprzętem jest wiele i można wybierać. Oczywiście nie chciałem iść do pierwszego lepszego z setkami innych ludzi, i byle jakim sprzętem, tylko bardziej butikowego i lokalnego gdzie można lepiej dopasować sprzęt i z kimś pogadać. Wybór padł na Alta Queenstown Sports.
Wczoraj wieczorem ich odwiedziłem. Pan się zapytał jakie narty chcę i jak jeżdżę. Ja mu zadałem parę pytań o warunkach jakie aktualnie panują w górach, jakie tutaj są tereny i ogólnie jak się jeździ w NZ. Fajnie się rozmawiało do momentu gdy pan mi zadał pytanie gdzie robiłem heli skiing (narty z helikoptera). Odpowiedziałem mu, że jeszcze nigdzie. Pan się zdziwił i zrobił takie aha….
Widać, że ludzie którzy tak jak ja jeżdżą po świecie na narty, zadają mądre pytania i przylecieli do NZ na narty to pewnie parę heli skiing mają już zrobionych.
Wybrnąłem jakoś szybko z tego mówiąc, że heli skiing jest za drogie i ja wolę w resortach wychodzić na szczyty i z nich zjeżdżać. I znowu rozmowa zaczęła się kleić.
Dostałem narty Atomic Alta, mapy resortów i dobre słowo na drogę.
NZ ma trochę resortów narciarskich. Prawie wszystkie znajdują się na południowej wyspie. W okolicach Queenstown są 3 resorty. Coronet, Cardona i Remarkables . Wszystkie mam zamiar odwiedzić. Po jednym dniu w każdym.
Pierwsza wielka różnica w resortach z półkuli północnej jest brak tutaj jakiegokolwiek miasteczka narciarskiego. Resorty są położone wysoko w górach do których codziennie trzeba dojeżdżać minimum godzinę. Tam w górach, poza jedną bazą gdzie jest wypożyczalnia, poczekalnia, restauracja, ubikacje, czasami bar to nie ma nic.
Każdy musi codziennie pokonywać kilkadziesiąt kilometrów żeby dostać się na narty. Uciążliwe na maxa, nie? Na szczęście nie wszyscy muszą kierować, są autobusy z Queenstown. Specjalne autobusy z wyższym zawieszeniem i napędem na wszystkie koła.
Droga w góry nie jest łatwa. Nie ma asfaltu i często jest pokryta śniegiem/lodem. Wije się stromo do góry z niezliczoną ilością serpentyn. Często wymagane są na niej łańcuszki na koła. Nawet autobusy musiały w niektóre dni zakładać. W sumie w NZ na południowej wyspie każdy samochód w zimie musi mieć łańcuszki na wyposażeniu. Jak wypożyczaliśmy samochód na jeden dzień to mieliśmy je w bagażniku.
Rezerwacja autobusów wymaga planowania z góry. Jest ich limitowana ilość, a co się z tym wiąże, limitowane są miejsca. Trzeba parę dni wcześniej rezerwować. Na święta czy weekendy zalecają tygodniami wcześniej.
Na szczęście my jesteśmy dobrzy w planowaniu wakacji i mieliśmy rezerwacje na 3 autobusy już zrobione wcześniej.
Parę minut na nogach od naszego mini hotelu znajdowało się całe centrum narciarskie skąd wszystkie autobusy odjeżdżały. Sprzęt wrzucali do części bagażowej i już mogleś usiąść i się niczym nie przejmować. Autobus zawoził cię na miejsce. Tutaj zrozumiałem dlaczego wypożyczalnie naklejają taśmy na narty z imionami. No bo jak większość ludzi wypożycza narty to przecież nie wiesz co masz. A w resorcie jak kilkadziesiąt ludzi z autobusu bierze narty to jest wesoło. Bez tych naklejek ciężko jest wiedzieć które są twoje. Z kijkami jest jeszcze lepiej. No bo skąd wiesz które są twoje. Nie ma naklejek z imionami na kijach. Czasami zakładają na narty, a czasami zgadujesz po długości. Ciekawe czyje kijki oddam do wypożyczalni.
Na pierwszy dzień pojechaliśmy do Coronet. Jest to najbliżej położony resort Queenstown. Podróż autobusem zajmuje jakieś 50-60 minut.
Jak powiedział „kolega” w wypożyczalni - „tutaj nie do końca będzie ci się podobało”. Mały resort z takim sobie terenem i bardzo limitowane off-piste (jazda poza trasami).
Tak też było. 3-4 wyciągi i większości jeździ się po zlodowaciałych trasach. W tym roku mają tutaj słabo ze śniegiem. Zresztą prawie cały świat w tym sezonie boryka się z brakiem śniegu. Poza zachodnimi Stanami gdzie ten sezon był rekordowy. Mammoth w CA dopiero zamknęli w sierpniu. Ciekawe czy go otworzą w październiku? Dwa miesiące przerwy, to się nazywa zimowy raj!
Ogólnie to w Queenstown w zimie nie ma za dużo śniegu. Są opady w miasteczku, ale śnieg długo się nie utrzymuje i szybko topnieje. Temperatury w zimie w dzień to jakieś 4-8C a w nocy spada gdzieś do 0C. Zresztą nie ma się co dziwić, wysokość Queenstown to tylko 350 metrów. Gdzie takie Chamonix czy Zermatt to ponad 1km wysokości
Autobusy wyjeżdżają kilometr wyżej gdzie warunki są zupełnie inne. Tak jak pisałem Coronet jest najmniejszy i najniżej położony z 3 resortów wokół Queenstown.
Wysiedliśmy z autobusy i każdy poszedł w swoim kierunku. Ja na wyciąg a Ilonka na jakiś hike.
Jest poniedziałek to na szczęście nia ma dużo ludzi do wyciągów. Maksymalnie może stałem 5-7 minut. Ponoć w weekendy i lokalne święta kolejki mogą być o wiele dłuższe. Tak też planowaliśmy wyjazd żeby nie jeździć na nartach w weekend.
Kolejki by były znacznie krótsze gdyby obsługa angażowała się w układanie ludzi na krzesełka. Coś podobnego jak jest w Stanach. Jak tylko robi się kolejka to osoba z obsługi wyciągu tak układa ludzi, że raczej puste siedzenie nie jedzie do góry. W wyciągu na 6 ludzi jedzie 6 osób a nie 2-3.
W NZ niestety jest inaczej. Nie ma obsługi co układa ludzi, a że większość wyciągów jest na 6 osób to tylko mniej więcej połowa jest wypełniona.
Większość narciarzy tutaj jest z Azji. Ich wysoka kultura pewnie nie pozwala na „wpychanie” się na krzesełka. Tak jak pisałem, na szczęście jest poniedziałek więc nie ma większego problemu.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem. Pogoda była dobra. Lekki wiatr z małym zachmurzeniem. Natomiast widoki z góry są odlotowe. Czułem się jak na innej planecie. W Stanach czy Europie tego nie ma. Może trochę przypomina Chile.
Niestety pokrywa naturalnego śniegu jest stanowcza za mała. Próbują zaśnieżać, ale przy wietrze to ten zmrożony śnieg z armatek jest zwiewany z tras i niewiele go zostaje. Tylko przykleja się do gogli i trzeba je często przecierać.
Narty mam nowe i świetnie naostrzone, więc z tym lodem nawet dobrze sobie radziły. Skrobały zmarzlinę jak nóż ciepłe masełko. Dlatego też chciałem wypożyczać sprzęt w lokalnej i małej wypożyczalni a nie w jakiejś dużej w centrum gdzie narty pewnie są gorsze i mniej przygotowane.
Zjechałem parę razy, zagrzałem nogi i poczułem się jak na dobrych nartach mimo, że jest środek lata.
Coronet ma tylko 3 wyciągi krzesełkowe i jeden orczyk. Po dwóch godzinach cały resort zdążyłem poznać.
Zjechałem kilkanaście razy znalazłem Ilonkę i można było iść do baru odpocząć. Łatwo się mówi, gorzej wykonać.
W Europie czy Stanach na każdym rogu jest bar czy knajpa, tutaj niestety nie jest tak prosto. Amerykanom zajęło trochę zanim odkryli, że na barach robi się więcej kasy niż na biletach narciarskich. W NZ to pewnie trochę im zajmie. Zwłaszcza, że większość narciarzy jest z Azji a oni mało piją i przyjeżdża ze swoim jedzeniem. Tutaj o wiele większa kolejka była po gorącą wodę do zupek chińskich niż do baru po piwo. Noodle bar (makaron bar) jest przy wyciągach! Co świat to obyczaj.
Po przerwie wróciłem na narty i próbowałem coś ciekawego poza trasami zrobić, ale niestety było bardzo twardo. Dzisiaj było poniżej 0C więc śnieg niestety się nie topił.
Wiadomo, dalej do zjechania ale ostrożniej i wolniej. Pojeździłem gdzieś do godziny 15 i doszedłem do wniosku że już wystarczy. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę co już pilnowała autobusu żeby nie uciekł i wróciliśmy na dół do Queenstown.
Na wakacjach nie wolno marnować czasu w hotelu, więc tylko się przebraliśmy i wyszliśmy na miasto.
Pogoda nie zachęcała na spacery, lekko padało, ale mimo wszystko trzeba pochodzić po miasteczku i go lepiej poznać i poczuć.
Przez 7 lat widać że przybyło sklepów, barów, restauracji, ale ludzi nie było za dużo na ulicach ze względu na pogodę
Zaczęło ostro padać, więc schowaliśmy się w naszym ulubionym barze sprzed siedmiu lat, w Atlas.
Atlas ma wiele lanych piw i swój klimat. Wielu lokalnych po pracy tu przychodzi posiedzieć i pogadać. Przewodnicy, instruktorzy, kierowcy…. dzielą się informacjami jaką to „wspaniałą” grupę dzisiaj mieli. Wszystko oczywiście obracają w żart i jest wesoło. Z własnego doświadczenia wiemy, że grupy turystów mogą być ciekawe.
Bar znajduje się nad samym jeziorem, więc też przyciąga wielu turystów. Do tego ma pyszne jedzenie w normalnej cenie jak na bar.
Ich beef tacos pobija wszystkie tacos jakie do tej pory jadłem. Nawet te ze Steamboat z CO. Duże kawałki z serem feta i jakimś sosem. Klasyka na maxa!
Do tego stopnia, że Ilonka musiała odwołać rezerwację na dzisiejszą kolację, bo oboje tak tu się najedliśmy, że nie było sensu gdziekolwiek dalej iść. No i ten klimat lokalnego baru położonego gdzieś na końcu świata jest niepowtarzalny. Fajnie się interaktywnie rozrabiało. Już wiem gdzie pierwsze piwko jak będę następnym razem w Queenstown wypiję.
Następny dzień (wtorek) też był narciarski. Tym razem wzięliśmy autobus do bardziej oddalonego resortu, pojechaliśmy do Cardrona. Jest to resort położony o 500 metrów wyżej niż Coronet i troszkę większy. Posiada 4 główne wyciągi i parę mniejszych.
Wyższe położenie powoduje, że. ma lepszy i więcej śniegu, a także bardziej górzysty teren. Więcej off-pistle (poza trasami) opcji i dłuższe trasy.
Wczoraj i dzisiaj padał deszcz w Queenstown, natomiast tutaj sypało. Pomyślicie…. super puszek w górach! Ogólnie tak, ale niestety był za duży wiatr. Tak wiało, że wyciągi stały po 10-15 minut żeby je bezpiecznie mogli włączyć.
Do tego niski pułap chmur ograniczał widoczność praktycznie do zera. Za bardzo nie dało się jeździć.
Ilonka próbowała iść w góry, ale wiatr skutecznie ją zawrócił. Nawet leżaki do opalania nie były zajęte.
Nie było innej opcji jak przeczekać przy piwku i hamburgerze.
Wiatr nie ustał, ale przynajmniej chmury się podniosły i można było cokolwiek widzieć. Wziąłem wyciąg i pojechałem w góry.
Północna część resortu jest dla bardziej zaawansowanych narciarzy, więc tam spędziłem popołudnie.
Off-pistle zachęcało i nawet nie było tak oblodzone. W NZ jest bardzo mało lasów. Większość resortów ich nie ma. Tereny narciarskie wyglądają jak w europejskich Alpach na wyższych wysokościach.
Plusem NZ jest niska wysokość. Nie ma tutaj problemu z aklimatyzacją czy z oddychaniem. Większość tras narciarskich jest poniżej 2,000 metrów.
Jeździłem do końca. Prawie do ostatniego autobusu.
Powrót był ciekawy. Około 20km w dół serpentynami. Autobus z napędem na wszystkie koła i z łańcuchami dobrze sobie z tym radził. Szacun dla kierowcy, który tak sprawnie zjechał w dół. Dobrze, że nie przyjechałem tu samochodem. Ze względu na opady śniegu wszystkie pojazdy musiały założyć łańcuchy. Przecież ja tego nie umiem robić.
Do miasteczka wróciliśmy dopiero około 6:30pm. Tak, długo się jedzie z tych resortów plus koreczki do wjazdu i w mieście.
Dzisiaj nie było czasu na zwiedzanie Queenstown. Mieliśmy rezerwacje w naszej ulubionej restauracji Botswana butchery.
Już nas tutaj znają i dali nam VIP stolik. Zaraz przy kominku. Stolik 109, jak by ktoś zabłądził na półkuli południowej i zgłodniał.
Jak zwykle poleciało dużo dobrego mięska. Na start tatar z jelenia….
Na główne danie krówka Wagu. Też zjadliwa.
Ilonka zakochana w lokalnej jagnięcinie, więc oczywiście zamówiła cały rack of Lamb (żeberka jagnięce).
Jest jeszcze jeden dzień na nartach, ale to był mój najlepszy narciarski dzień w NZ i wymaga osobnego wpisu.
2023.08.06 Queenstown, NZ (dzień 7)
Darek od jakiegoś czasu mówił, że ciężki dziś nas spacer czeka. No to poprosiłam go ładnie o nazwę szczytu na który się wspinamy i wpisałam w All Trails. Ben Lomond…nasza dzisiejsza destynacja.
Ops… 5,100 ft różnica wzniesień? Ponad 1600 m… i my to mamy zrobić w jeden dzień? Nie pamiętam kiedy ostatni raz robiliśmy szlak 5tys ft, różnicy wzniesień. Było parę długich hików w naszym życiu…
San Jacinto (4,353 ft - nie było jeszcze wtedy bloga) - ten zapamiętaliśmy na długo, w zimie, po śniegu… ehh ale wtedy młodzi byliśmy. To było 10 lat temu.
Mulhacen (wg. all trails 6,500 ft) - wyjście rozłożyliśmy na dwa dni… ale zejście już nie, oj bolały nogi, bolały.
Triglav (6600 ft / 2020 m) - Darka wyczyn życia. Zrobił to w jeden dzień. Prawie nikt tego nie robi w jeden dzień. Potem zabrakło piwa w barze, żeby ugasić jego pragnienie.
Jeju (4600 ft / 1400 m) - oj tam było jeju jeju… wulkan Hallasan na wyspie Jeju w Korei Południowej.
North Cascades NP (4500 ft / 1350 m) - tyle było świstaków, że o bólu nóg się zapomniało.
Rozumiecie już skąd nasza reakcja… to będzie długi dzień. Ale trzeba się sprawdzić. Wszystkie wymienione powyżej szlaki zrobiliśmy przed 2020 rokiem… ostatni Jeju w 2019. Zobaczmy więc co cztery lata z nami zrobiły i czy mamy jeszcze w sobie siłę na 4500ft plus.
Śniadanie przywitało nas pozytywnie
“Jesteś w wspaniałych miejscach. Dzisiaj jest twój dzień. Twoja góra czeka. Więc... ruszaj w drogę.”
No to ruszyliśmy…
Zaczęło się nieźle. Trasa wychodziła prawie spod naszego hotelu a tak naprawdę zaczynała się od cmentarza. To że mamy trochę dziś do przejścia to wiemy ale żeby od razu cmentarz był potrzebny na dole? Pierwsza część trasy idzie pod kolejką. Na górę można wyjechać kolejką albo wyjść trasą Tiki. My wybraliśmy nóżki bo po pierwsze to ja strasznie nie lubię płacić za kolejki bo uważam, że zdzierają kasę a po drugie trzeba ćwiczyć. Prawdziwy jednak powód był taki, że jak dobrze pójdzie to my na górnej stacji kolejki będziemy zanim ją w ogóle otworzą. Przynajmniej taki mieliśmy ambitny plan do póki nie spotkaliśmy krzesełka na swojej drodze…
Krzesełko a rzaczej krzesło rodem z Alicji w Krainie Czarów, wciągało… ale nie było widoku więc szybko je olaliśmy i poszliśmy dalej w górę. W końcu wspinamy się dla widoków więc nie wolno tracić czasu na jakieś przerwy.
Pierwsze widoki pojawiły się po około godzinie ale szybko znów weszliśmy do lasu i podziwialiśmy tylko piękne, potężne drzewa, albo to co się działo na drzewach…
Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych. Zwłaszcza tych które wymagają gór, wzniesień, mostów. To tu powstało Bungee Jumping. Trasy dla rowerów górskich, zip-line, i inne cuda, które nawet nie wiem jak się nazywają wszystko tu jest. Darek nie mógł się nadziwić, że oni jak te małpki latają na zip-linach tak wysoko w drzewach.
Nad Queenstown góruje Bob’s Peak na które właśnie wyjeżdża gondola a my się wspinamy. To jest taka ich Gubałówka. Dużo atrakcji dla dzieci i nie tylko.
Nam wyjście zajęło nie wiele ponad godzinę. Ale to był tylko początek. Bez śniegu, zig-zakami po leśnej dróżce nie było trudno wyjść. Póki mieliśmy siły to nie traciliśmy czasu na przerwy i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku na Ben Lomond. Spytaliśmy się jakiegoś pracownika gondoli a on swoim bardzo ciężkim akcentem próbował nam wytłumaczyć gdzie się szlak zaczyna. Darek go nie zrozumiał, ja zrozumiałam ale i tak zrobiłam swoje (prawa czterdziestolatków)… najważniejsze, że na szlak trafiliśmy i mogliśmy odejść od tego tłumu. Coś czuję, że popołudniu jak będziemy schodzić to tu będzie niezła loża szyderców.
Szlak prowadził szeroką dróżką w lesie. Zero śniegu, cisza, spokój i pomału można się podnosić. Wiedziałam, że długo ta sielanka nie potrwa bo gdzieś w końcu trzeba zrobić ten kilometr do góry. I tak jak pomyślałam tak się stało… z lasu w miarę szybko wyszliśmy i pokazały nam się pierwsze widoki.
A potem było już coraz wyżej i coraz ładniej. Do momentu jak nie weszliśmy w chmury ale do chmur nam jeszcze trochę brakowało więc póki co rozkoszowaliśmy się widokami.
Powinnam wspomnieć, że tutaj Darek mnie trochę wystraszył z tymi 5000 ft więc aparatu nie wzięłam. Telefon też robi fajne zdjęcia na szczęście. Zasada jest bowiem prosta… im dalej chcesz zajść tym lżejszy miej plecak. Niestety nadal trzeba z sobą mieć parę rzeczy jak wodę czy kurtkę przeciwdeszczową i puchową. Bo do góry się fajnie idzie w samej koszulce ale mała przerwa i od razu się chłodno robi. Więc warto mieć z sobą jakąś kurtkę puchową.
Mniej więcej pół godziny od górnej stacji kolejki pojawił się śnieg. Był on mokry, ubity po wcześniejszych górołazach i nadal szło się dobrze nawet bez raków czy raczków.
Na dziś zapowiadali deszcz. Jak to się mówi nie ma złej pogody jest tylko człowiek źle przygotowany to mieliśmy ze sobą spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście jednak nie padało i pogoda nam dopisała. Chmury się pojawiały i znikały ale przez większość czasu widoki były przepiękne i można było podziwiać odległe góry i jeziora.
Po około 3h od rozpoczęcia hiku wyszliśmy na tak zwane siodło. Jest to grań między szczytami z której rozpościerają się piękne widoki na wszystkie strony świata.
Ponad 3tys ft za nami a do szczytu jeszcze niecałe dwa tysiące. Dobrze, że widoki były to mogłam odpoczywać pstrykając zdjęcia.
Zanim jednak ruszyliśmy na szczyt to zrobiliśmy sobie przerwę. Trzeba pamiętać, że robimy to dla przyjemności. Tutaj troszkę czuliśmy, że siły nie są te co na dole. I tak cieszyłam się z czasu jaki mieliśmy wychodziło troszkę więcej niż 1tys ft na godzinę. Całkiem nieźle. W naszych lokalnych górkach Adirondacks jest to nie do zrobienia. Przygotowanie trasy robi jednak swoje. Tutaj trasa jest pięknie przygotowana i prowadzi jednostajnie w górę. W Adirondacks to jest jeden wielki burdel, błoto i bajzel. Z chodzeniem po górach na wschodnim wybrzeżu jest trochę jak z nartami. Jak to się mówi, życie jest za krótkie, żeby pić tanie wino… ja dodam, że życie jest za krótkie, żeby taplać się w błocie w Adirondacks.
No i najważniejsze. Tu nie ma misiów, rysiów i innych pum (mountain lion). I jak tu nie kochać Nowej Zelandii?
Po przerwie na batonika i wodę ruszyliśmy na szczyt. Tutaj zaczęliśmy pomału mijać ludzi. Część schodziła, część nas prześcignęła, część my dogoniliśmy. Ogólnie na szlaku było ok. 10 ludzi (różnych narodowości - Anglia, Chile itp.) plus my. Idealnie. Idealnie, żeby szlak był wydeptany ale nadal żeby czuć przestrzeń i samotność gór. W lecie tu pewnie jest tak tłoczno jak na szlakach w Tatrach. Choć Ben Lomond nie należy do “Great Walks” (top szlaków) to i tak pewnie są tu tłumy bo blisko miasta, bo blisko kolejki.
Tam gdzie my idziemy kolejka nie wyjeżdża więc nie pozostało nic innego jak się zabrać do roboty. Trochę marudziłam, że przecież i tak tam nic nie zobaczymy bo chmury coraz więcej zasłaniały ale Darek wyskoczył ze swoim standardowym hasłem… “Wyjdziemy nad chmury, zobaczysz!”.
Nad chmury nie wyszliśmy ale chmury czasem nas omijały. Na szczęście ruchy powietrza (choć nie było wiatru) były na tyle silne, że chmury się przemieszczały i w miarę często można było się znów napawać widokami.
Od siodła na szczyt trasa nie jest utrzymywana więc częściej tu się zapadaliśmy w śnieg albo musieliśmy używać rąk, żeby jakieś kamienie obejść. Nadal nie było to nic strasznego a my i tak po zrobieniu ponad 4tys ft nie spieszyliśmy się nigdzie. Czas mieliśmy nie najgorszy więc dreptaliśmy do przodu, każdy w swoim tempie.
Około 1:30 stanęliśmy na szczycie. Czyli po 5h wspinania się. Chyba rzeczywiście zrobiliśmy 5tys ft. Nasze nogi to czuły. A tu jeszcze zejść trzeba. Ale jak to się mówi, robimy to dla przyjemności.
A co było na szczycie? Nic nie było… bo nad chmury nie wyszliśmy, a chmury lubią się kumulować przy szczytach.
Ale to nic… i tak cieszyliśmy się, że nie padało, że pogoda nam dopisała, i że przez całą drogę do góry mogliśmy podziwiać piękne widoki. Nie było potrzeby siedzieć na szczycie. Troszkę zimno więc zawróciliśmy mając nadzieję, że niżej słoneczko wyjdzie i nas ogrzeje.
Czasem trzeba zejść pod chmury, żeby było pięknie.
Schodzenie to sama przyjemność… no prawie. Przy schodzeniu widoki są zazwyczaj ładniejsze, przy schodzeniu człowiek się mniej męczy, przy schodzeniu jest się bliżej piwa… tylko kolana i nogi mogą pod koniec marudzić, bo wyjść to jedno ale schodzić non-stop w dół przez około 2h to jest pewne obciążenie na nogi. Dlatego skoro zdobyliśmy szczyt to stwierdziliśmy, że z powrotem może weźmiemy kolejkę… jeśli będzie taka możliwość.
Słoneczko nas rozpieszczało w drodze powrotnej. Nie było już chmur i mogliśmy podziwiać Queenstown w dole i otaczające go góry. Fajnie jest położone to miasteczko, nie? Nie dziwne, że jest to stolica wszelkich sportów.
To jest właśnie klasyczna Nowa Zelandia, góry, jeziora i gdzieś pośrodku ty, mały człowieczek.
Darek cały czas powtarzał na szlaku czy ja wiem gdzie ja jestem. Prawda jest taka, że oczywiście wiedziałam, że jestem w Nowej Zelandii. I Nowa Zelandia nie jest już dla mnie taka nie dostępna bo jestem tu drugi raz w życiu. Ale jednocześnie patrząc na ten piękny krajobraz to myślałam, że jestem w jakimś nie dostępnym miejscu. Jakby ktoś mnie na chwilę przetransportował do świata który tak naprawdę na planecie ziemi nie istnieje… a jednak.
Ktoś może powiedzieć, czy chce nam się lecieć tyle godzin. No nie chce… ale może właśnie dlatego Nowa Zelandia jest taka piękna, dziewicza, bez tłumów (przyjemniej na szlakach) bo jest daleko. Wyobraźcie sobie jakby te góry były bliżej NY. Pewnie by były tak rozdeptane i zniszczone jak Adirondacks albo pełne turystów jak Tatry.
Na dół zjechaliśmy kolejką. Na zjazd nie trzeba było kupować biletu więc szybko wskoczyliśmy w wagonik i byliśmy już w hotelu. Dziś się troszkę spieszymy. Mamy parę rzeczy które są zaplanowane na konkretną godzinę. Po pierwsze Darek musi wynająć narty bo jutro czeka go zdobywanie piątego kontynentu na którym zjedzie na nartach. No, a wieczór zakończymy czymś o czym nie możemy przestać mówić i myśleć przez ostanie 7 lat.
To był piękny dzień w górach. Jutro też będzie pięknie - nie ma innej opcji. Trzeba jednak skołować Darkowi narty. Znaleźliśmy lokalną wypożyczalnię gdzie na drzwiach pisze… jesteśmy otwarci jak się świecą światła. I taki klimat małego miasteczka rozumiem. Jak zgaszone to pewnie sami pojechali na narty i kto nie zdążył to jego strata.
Narty stoją więc można przejść do punktu kulminacyjnego dnia.
Dawno, dawno temu a dokładnie 31 października 2016 roku zabrałam Darka na kolację urodzinową. Akurat wypadało to po też cudownym dniu w górach a wybór restauracji padł na Botswanę. Tak tą samą co byliśmy w Auckland. Ale ta w Queenstown była pierwsza. Pierwsza dla nas i pierwsza na świecie. Już z NY zrobiłam rezerwację na dwie kolacje bo nie mogliśmy tu nie wrócić. To właśnie tu zrozumieliśmy co znaczy dobra jagnięcina i od tego momentu w głowach (albo brzuchach) nam się poprzewracało. Ale kto nie spróbował ten nie zrozumie.
Cieszymy się, że za dwa dni znów tu wrócimy. Tym razem wybraliśmy sobie stolik i pani potwierdziła, że właśnie ten co chcemy nam przypisali. Jak to miło jak ludzie czytają w naszych myślach i spełniają nasze marzenia zanim o nie poprosimy. Mówię wam, że ta Nowa Zelandia to magiczne miejsce.
2023.08.05 Nowa Zelandia (dzień 6)
Rano trochę nogi nie chciały działać. Mimo, że wczoraj nie był to jakiś rekordowy hike to mimo wszystko prawie 20km po górach się zrobiło. Zwłaszcza po śniegu, w którym się o wiele bardziej męczysz. Dawno już nie byliśmy na hiku, więc mięśnie zapomniały jak się chodzi.
Nie mieszkaliśmy w hotelu, więc nie mieliśmy żadnego śniadania. Udało się znaleźć jogurt i banan w lodówce i to musiało nam narazie wystarczyć. Miejmy nadzieje, że po drodze do Auckland jakieś miasteczko z kawą i ciastkiem się znajdzie.
Podróżowanie samochodem po NZ nie jest łatwe. Nie dość, że musisz jechać lewą stroną to jeszcze nie ma autostrad. Maksymalna prędkość to 100km/h co w sumie jest ok, bo i tak za bardzo nie ma się gdzie rozpędzić.
Kraj ten jest mega górzysty, a co w związku z tym drogi mają niezliczoną ilość zakrętów, dolin i wzgórz. Na dodatek ogromna ilość turystów którzy zatrzymają się przy każdym widoku i nie wiedzą gdzie mają jechać sprawia, że chciałbyś żeby kolej była lepiej rozwinięta. Nie ma to jak wsiąść do pociągu i …… udać się w nieznane.
Jak wsiadaliśmy do samochodu pod domkiem i Ilonka wpisała adres na lotnisko w Auckland to GPS pokazał 300km!
Ile?! Stwierdziłem. Tymi pastwiskami mam jechać 300km. Przecież my tam nigdy nie dojedziemy.
Dokładnie. Nowa Zelandia ma bardzo mało lasów. Większość terenów to pastwiska z zieloną trawą. Raj dla zwierząt hodowlanych. Krowy, barany, czasami nawet jelenie się wszędzie pasą. A jak jeszcze do tego dodamy górzysty teren i małe zanieczyszczenie to już wiemy dlaczego mięsko tych zwierząt jest jedno z najlepszych na świecie. Wegetarianie w tym kraju nie mają lekko.
W połowie drogi w miasteczku Tokoroa Ilonka wyczaiła piekarnie co nawet ok wyglądała i była otwarta. Można było kawę i jakieś ciacho na śniadanie w końcu zjeść.
Bliżej Auckland nawet autostradę z dwoma pasami wybudowali. I podnieśli prędkość do 110km/h! Ale się sunęło….
Na lotnisko dotarliśmy o czasie. W końcu można było oddać samochód i się odstresować. Długa droga…
Od tego momentu rozpoczynamy oficjalną część wycieczki. Część dla której przylecieliśmy do NZ. Narty na półkuli południowej!
Nie wiem co oczekiwać. Jeździłem na nartach na czterech kontynentach, przyszedł czas na piąty. Jakie są warunki, tereny, trasy, ludzie? …. wiele niewiadomych. Nie sądzą, że NZ pobije Europę czy Stany, ale może dorówna Japonii czy Chile, albo zaskoczy mnie czymś zupełnie nowym. Myślę, że po tym tygodniu będę znał odpowiedzi na te pytania.
Jak narazie wsiadamy do samolotu i lecimy … do Chamonix na południowej półkuli. Czyli do Queenstown!
Queenstown jest największą i chyba najbardziej znaną miejscowością narciarską na południowej półkuli. Dlatego porównałem ją do Chamonix. Tak jak w Chamonix, w Queenstown poza nartami uprawia się też wiele innych sportowych zawodowo, jak rowery górskie, maratony, golf, kajaki, paralotnie…
Samolot podstawili, trzeba wsiadać. Lot trwa tylko 1.5h i oczywiście leci nad przepięknymi górzystymi terenami zwanymi Alpami Południa.
Tak lecąc i lecąc nad tymi górami zacząłem się zastanawiać które Alpy są większe, Europejskie czy NZ. Kiedyś może się dowiem, ale oba pasma górskie są wielkie i piękne. Mają wiele podobieństw. Jak lodowce, budowę, ukształtowanie, jeziora, głębokie doliny… po prostu oba trzeba złazić
Kiedyś lodowce w NZ dochodziły do oceanu jak np. na Alasce, Islandii czy Patagonii. Niestety ze względu na ocieplanie klimatu kurczą się i zmniejszają z roku na rok.
Jeszcze lecąc nad północną wyspą wpadł mi w oko ładny stożek.
Ładny, nie? Nazywa się Mt Taranak i jest położony w Parku Narodowym Egmont
Został już naniesiony na mapę gór do zdobycia. Ktoś dołącza?
Manager hotelu w Auckland powiedział, że lot do Queenstown będzie nam się podobał. Jest wyjątkowy. Miał rację.
Nie dość, że lecisz nad pięknymi terenami to jeszcze lądujesz w sercu gór.
Mało jest lotnik na świecie (a przynajmniej na tych co ja byłem), na których pilot manewruje między górami podchodząc do lądowania. Może Santiago w Chile czy Juneau na Alasce jest porównywalne.
Patrząc przez okno samolotu widać góry ponad tobą. Dziwne uczucie. Doświadczenie w lataniu między górami piloci w Air New Zealand na pewno mają wysokie, więc bezpiecznie wylądowaliśmy.
Hotel mamy w centrum miasta, więc z lotniska tak jak większość turystów poszliśmy na autobus. Niestety nie udało nam się tego ogarnąć, i też długo trzeba czekać. Uber jest niewiele droższy niż dwie osoby autobusem a dowozi cię pod same drzwi.
Byliśmy w Queenstown 7 lat temu. Pierwsze co nam się dzisiaj w oczy rzuciło to mega korki. Kierowca coś próbował robić i objeżdżał je górskimi drogami, ale wciąż to długo trwało. Ilość turystów jaka przyjeżdża do Queenstown jest ogromna. Z samego Auckland jest ponad 10 samolotów dziennie! A teraz tu jest zima i jest mniej turystów niż w letnim okresie.
Ilość nowych domów do wynajmu rośnie tu jak grzyby po deszczu. Coraz bardziej miasteczko się rozrasta i wchodzi wyżej i wyżej w góry.
Powstają nowe bary, restauracje, sklepy… ogólnie to dobrze, miasto się rozwija. Daje miejsca pracy. Ponad 70% ludzi pracuje tu w serwisie. Ale gdzie jest limit. NZ była prawie zamknięta przez długi okres ze względu na Covid. Teraz przeżywa wielki bum, już ilość turystów pobiła czasy sprzed Covid i ciągle rośnie. Niestety rosną też ceny wszystkiego. Przeciętnego mieszkańca Queenstown na mniej rzeczy stać. On musi tu mieszkać, jeść, tankować samochód… a ceny ponoć wzrosły dwukrotnie przez ostatnie 5 lat.
Nowa Zelandia jest wyspą, więc może tak jak Galapagos łatwo limitować ilość turystów. Wystarczy zmniejszyć ilość samolotów i problem z głowy. Ale czy tego chce, czy chce żeby liczyła się bardziej jakość a nie ilość? To nie jest takie proste. Limitowanie turystów jeszcze bardziej wywinduje ceny w górę. Rząd nowozelandzki musiałby zacząć to kontrolować. Ceny wynajmu mieszkań, wody, paliwa, piwa, usług turystycznych…. musiały by być z góry kontrolowane.
Jak narazie po 30 minutch (8km) podjechaliśmy pod nasz mały, butikowy hotel z 13 pokojami. Trafiliśmy na happy hour, wiec oczywiście musieliśmy to wykorzystać. Nie ma to jak NZ Sauvignon Blanc z orzechami.
Dosiedli się do nas lokalni z Auckland to mogliśmy się parę ciekawych rzeczy dowiedzieć. Ale oni mają ciężki akcent. Często musieliśmy się domyślać co mówią.
Dzisiaj za bardzo nie mamy planów na rozrabianie w mieście. Jutro czeka nas największy hike na tym wyjeździe. Jednak trzeba coś zjeść, więc musieliśmy wyjść z hotelu.
Pamiętaliśmy jak byliśmy tutaj 7 lat temu to bardzo zasmakowały nam hamburgery Fergburgers. Dobrze, że piszemy bloga to łatwo jest znaleźć informację sprzed lat. Pomyśleliśmy, że może to być szybka i tania opcja na dzisiejszą kolację.
Niestety jak podeszliśmy pod knajpę to stanęliśmy jak wryci. Kolejka chyba była na godzinę stania. Hamburgery może i są dobre, ale nie aż tak żeby stać z godzinę. Widać co internet robi z ludźmi. Paru influencerów napisało, że są dobre i już jest kolejka.
Poszliśmy do baru obok i bez kolejki dostaliśmy piwko i coś do jedzenia. Oczywiście zamówiłem jagnięcinę. Była dobra, a może i nawet lepsza niż te hamburgery obok.
Po kolacji szybko do hotelu i do spania. Jutro wielki hike nas czeka.
2023.08.04 Tongariro Park Narodowy, NZ (dzień 5)
Jemy i jemy tą jagnięcinę w NZ prawie codziennie. Najwyższa pora zacząć coś spalać tych kalorii i robić miejsce na kolejne przysmaki (czytaj: więcej baranków). One tutaj są po prostu przepyszne.
Mieszkamy gdzieś w środku północnej wyspy nad jeziorem Taupo, koło parku narodowego Tongariro. Ogólnie fajny resort i super widok z balkonu. Niestety ogrzewania nie ogarnęli. Łazienki i sypialnie nie mają ogrzewania. Ogrzewanie jest tylko na dole w kuchni/pokoju gościnnym. Za mało żeby te dwa pietra ogrzać. A w nocy temperatura spada tu do wartości ujemnych. Co prawda łóżko podłącza się do prądu i troche grzeje, ale dalej to za mało. Obudziliśmy się zmarznięci, z katarem i jak jeszcze było ciemno. Na szczęście dzisiaj mamy duży zimowy hike, więc na pewno się zagrzejemy.
Do parku/hiku mamy jakieś 45 minut samochodem piękną, górzystą drogą. Ja uważnie prowadziłem samochód (było koło 0C, więc trzeba było ostrożnie brać zakręty) a Ilonka starała się uchwycić piękno krajobrazu na kliszy.
Około 8:30 dojechaliśmy na parking gdzie było może 8-10 samochodów. Z tym parkingiem to nie jest tutaj łatwo. Na szczęście jest zima i można parkować. Natomiast w lato maksymalnie samochód może stać tylko 3 godziny. Dlaczego tak jest, jak hike zajmuje minimum 6-7 godzin? Za chwile wszystko wytłumaczę.
Nowa Zelandia jest rajem dla górołazów. Góry i szlaki są wszędzie. Każdy kto lubi góry marzy o spacerkach w tych odległych krainach. Z niezliczonej ilości szlaków można wyróżnić 9. Nazywają je „Great Walks” (Cudowne Trasy).
Pięć znajduje się na południowej wyspie, trzy na północnej i jeden na wyspie Stewart. Parę lat temu jak tutaj byliśmy to zrobiliśmy trzy na południowej wyspie. Teraz przyszła kolej na hike Tongariro Alpine Crossing.
Tongariro Alpine Crossing jest to Cudowny Hike w tym Parku Narodowym. Żeby zrobić go całego to trzeba iść 3-4 dni, albo tak jam my, jedną z ciekawszych jego odcinków w ciągu jednego dnia. Jest to jeden z najpopularniejszych hików na północnej wyspie. W lato jest tutaj masakra. Tysiące ludzi każdego dnia chce to zrobić. Dlatego jest limit na parking. W ten sposób ograniczają ilość turystów w lato. Nie jest to łatwy hike, 18-20 kilometrów i trochę skał. Wiele ludzi nie zdaje sobie sprawy z trudności i odległości i pewnie by były problemy. Ograniczenie parkingu powoduje, że ludzie biorą przewodnika, który zapewnia transport, doświadczenie i sprzęt w góry.
W zimie jest zupełnie inaczej. Znacznie mniej ludzi i nie ma limitu na parking. Przewodnik nie jest wymagany ale zalecany. Przy dobrej pogodzie, niskim zagrożeniu lawinowym, sprzęcie i doświadczeniu raczej go nie trzeba. Nie wzięliśmy przewodnika, bo baliśmy się, że nas przydzielą do słabej grupy i możemy nie zdobyć szczytu. Tak niestety się zdarza.
Było słonecznie, na dole bez wiatru, i około +2C. Idealnie na start.
Pierwszy odcinek szlaku prowadzi łatwą, szeroką trasą z niewielkim podnoszeniem się do gory. W oddali widać ośnieżone szczyty do których pomału się przybliżamy.
Jak narazie tylko na parkingu spotkaliśmy parę osób. Cały szlak należał do nas. Gdzie ponoć w lato jest tutaj rzeka ludzi.
W miarę podnoszenia się do góry, przybywało śniegu. Szlak dalej był szeroki i łatwy. Raki czy raczki jeszcze nie były potrzebne.
Ciągle mijaliśmy tablice informacyjne. Jedne ostrzegały turystów o trudnościach dalej z przodu, a drugie informacyjne o miejscu w którym aktualnie się znajdujemy.
Turysto, góry wciąż są żywe! Znajdujesz się w rejonie aktywnego wulkanu, który może wybuchnąć w każdej chwili bez ostrzeżenia - takie napisy spotykaliśmy na tablicach.
Miejmy nadzieję, że dzisiaj wulkan prześpi cały dzień, a my będziemy mogli podziwiać te piękne tereny.
Weszliśmy do doliny lodu i ognia!
Czasami zapachy siarki informowały nas, że wulkan nie śpi i tylko czeka na odpowiedni moment.
Piękna szeroka dolina z idealnie zrobionym drewnianym chodnikiem, który był lekko podniesiony nad ziemię. Pewnie jak są duże śniegi, albo wiosenne roztopy to łatwiej się tędy chodzi.
Po super łatwej dolinie zaczęły się schody. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Następny odcinek nosi nazwę Devil Staircase (diabelskie schody).
Kilkaset metrów do góry. Drewniany schodek po schodku, przeplatany śniegiem, lodem, ostrą wulkaniczną skałą, albo sztuczną plastikową kratą, która poprawiała przyczepność butów. Za bardzo nie można było ubrać raków. Szkoda ich niszczyć w takim terenie.
Na szczęście góry w NZ nie są bardzo wysokie, więc nie ma problemu z aklimatyzacją. Maksymalna wysokość na jaką dzisiaj wychodzimy to jest 1,886 metrów.
Krok po kroku, zdjęcie po zdjęcie i osiągnęliśmy płaskowyż.
Wielkie płaskie jak stół pole o średnicy gdzieś 20 minut na nogach. Tutaj już było znacznie więcej śniegu. Na szczęście trasa była wydeptana a śnieg zbity, więc się nie zapadaliśmy. Pewnie dzień czy dwa po obfitych opadach śniegu spacer tędy bez nart czy rakiet może stwarzać problemy.
Po przejściu płaskowyżu musieliśmy już ubrać raki. Szlak ostro zaczął wspinać się pod górę na przełęcz. Usiedliśmy na skałach w słoneczku i zrobiliśmy sobie przerwę.
W tym rejonie zaczęliśmy spotykać znacznie więcej ludzi, którzy mówili, że na przełęczy bardzo wieje i lepiej tutaj się posilić.
Do przełęczy było może 15 minut w głębokim śniegu, ale rozdeptanym. Wyjście nie stwarzało problemu. Znacznie więcej ludzi zaczęliśmy spotykać. Chyba inne szlaki tutaj się krzyżują. Dużo grup ludzi z przewodnikami stało i słuchało uważnie instrukcji jak używać sprzętu. Każdy w kasku, rakach i czekanem.
Kask i raki rozumiem. Natomiast czekan 95% ludzi tutaj nie jest potrzebny i tylko przeszkadza. Ja wiem, on cię ratuje jak się poślizgniesz i lecisz w dół. Ale bez umiejętności użycia go bardziej się nim uszkodzisz niż wyratujesz z opresji. Z reguły czekany są bardzo ostre i szpiczaste. Ludzie trzymali go w ręce jak parasolki w słoneczny dzień, a nie jak sprzęt który ratuje życie w górach.
Z przełęczy na szczyt idzie się gdzieś 30 minut stromym i w zimie oblodzonym szlakiem. Tak też było. Stromo i po lodzie ze skałami.
Na samym początku spotkaliśmy dwoje ludzi którzy szli w dół. Nie wyszli na szczyt, nie mieli raków ani żadnych udogodnień do wspinaczki po lodzie
Jak się okazało jest to para z Czech która przyjechała do NZ na 3 miesiące, ale doszli do wniosku, że za 3 miesiące nie da się tego wielkiego i pięknego kraju zwiedzić. Już się starają o specjalną wizę na rok, która pozwali ci też tutaj pracować. Niestety maksymalny wiek na taką wizę to 45 lat. A szkoda…. chociaż Ilonka już intensywnie myśli…
Czesi chcieli kupić raki albo cokolwiek co poprawi szansę wyjścia na szczyt, ale niestety NZ mało produkuje rzeczy. Większość sprowadza i czas oczekiwania na produkty to są tygodnie. Sklepy niestety też świecą pustkami w sezonie. Na szczęście my mieliśmy raki i raczki przy sobie. Powiedzieliśmy im, że jak chcą zawrócić i iść w raczkach na szczyt to my im pożyczymy. Nie jest to rekomendowane (raczki mogą cię nie utrzymać na lodzie), ale to już ich decyzja.
Postanowili spróbować wyjść na szczyt jeszcze raz. Ubrali raczki i ruszyli za nami. Robiliśmy im mini-stopnie rakami, więc ułatwialiśmy podejście. Zresztą przewodnicy czekanami też robili stopnie. Za bardzo nie wiemy po co, bo na lodzie to nie ma większego znaczenia. Rak utrzyma cię na stromym ludzie. Ale wiadomo, bierzesz przewodnika, płacisz mu za to, więc się stara.
Ściana lodu zdobyta. Wyszliśmy na szczyt!!!! Ale tu wiało. Czasami ciężko było ustać. Parę szybkich zdjęć, oglądnięcie widoków i powrót w dół.
Zejście w dół po stromym lodzie jest trudniejsze niż wyjście. Trzeba bardzo uważać i mocno wbijać raki/raczki w lód żeby uniknąć poślizgu. Pomalutku do przodu, krok za krokiem i doszliśmy do przełęczy.
Tutaj Czesi oddali nam raczki i podziękowali za uratowanie im dnia. Nie muszą tu wracać i zdobywać tego szczytu jeszcze raz. NZ ma ponad 8,000 szczytów i nie ma czasu iść na tą samą górkę dwa razy.
Dalej trochę wiało, więc ruszyliśmy w dół i przerwę zrobiliśmy dopiero na dole w ciepłym słoneczku.
Zdziwiła nas mała ilość śniegu. Rano idąc tędy śnieg był wszędzie a teraz prawie go nie ma. Widać, że górskie słoneczko wykonało dobrą robotę i wszystko stopiło.
Piękny, pierwszy zimowy hike na tym wyjeździe. Naprawdę unikatowy i dzięki wspaniałej pogodzie wszystko przebiegło zgodnie z planem.
Jutro znowu za kółkiem kilkaset kilometrów do Auckland i wylot do największego i najsłynniejszego miasteczka narciarskiego na półkuli południowej…
2023.08.03 Północna wyspa, NZ (dzień 4)
Nie dziwię się, że Władca Pierścieni jest kręcone w Nowej Zelandii. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że ta piękna kraina jest domem reżysera Sir Peter Jackson. To właśnie on stworzył nie tylko niesamowite działo w historii kina ale też pokazał nam wszystkim jak piękna jest Nowa Zelandia.
Myślę, że Nowa Zelandia była bezsprzecznym wyborem na lokalizację. Natomiast znalezienie tej idealnej polany zajęło troszkę czasu. W 1998 roku reżyser Jackson okrążał helikopterem tą piękną wyspę i wpadła mu w oko farma Alexander. Farma należy do rodziny o nazwisku Alexander i stąd określa się ją jako Alexander Farm.
Znajduje się ona w okolicy Cambridge i właśnie ona stała się naszą pierwszą dzisiejszą atrakcją. Na potrzeby filmu wybudowano 39 domków Hobbitów, przesadzono nawet drzewa a jak trzeba było to i zrobili sztuczne drzewo. Jest takie jedno. Z daleka wygląda na prawdziwe ale podobno jest to sztuczna konstrukcja a liście zostały wyprodukowane w Tajwanie.
W 2009 roku plan filmowy został trochę przebudowany na potrzeby Trylogii Hobbitów. Po tym czasie jednak plan filmowy nie został zniszczony ale został udostępniony turystom pod nazwą Hobbiton.
My z Darkiem nie jesteśmy wielkimi fanami Władcy Pierścieni. Kiedyś nawet myślałam, że nudny to jest film - tylko idą i idą i tak przez parę godzin. Myślę, że teraz skuszę się na oglądnięcie filmu a może nawet przeczytanie książki. Przecież trylogia Tolkiena to ponadczasowe arcydzieło.
Hobbition jednak chciałam zobaczyć z czystej ciekawości. Dla fanów filmu to na pewno jest duże przeżycie, że mogą się napić piwa w Green Dragon Inn czy chodzić ścieżkami tak jak hobbity chodziły.
Prawda jest jednak tak, że większość filmu nadal była kręcona w studio. No bo jak aktor wielkości normalnego człowieka może zmieścić się do takiego domku… co to jednak kamera potrafi zrobić z perspektywą.
Hobbiton był też kręcony w górach i innych pięknych rejonach Nowej Zelandii. Po niektórych miejscach chodziliśmy albo będziemy chodzić pewnie nawet nie zdając sobie sprawy. Jedno jest pewne, oboje wyszliśmy z Hobbiton z przekonaniem, że w drodze powrotnej chyba oglądniemy całą trylogię. Przecież Air New Zealand powinno mieć te filmy w swojej kolekcji.
Wycieczka trwała około 2h. Pan nas oprowadził o wiosce, opowiadał anegdoty filmowe a na koniec zaprosił nas do Green Dragon Inn na piwko. W cenie biletu każdy mógł dostać piwo Ale albo Stout które jest tu ważone dla Hobbitów.. tych mniejszych i tych większych.
Green Dragon Inn robi wrażenie, taka fajna stara karczma gdzie piwo leje się do rana a kominek i głośne rozmowy ogrzewają atmosferę. Green Dragon Inn można też wynajmować na specjalne okazje jak wesela itp. Chyba, znaleźliśmy miejscówkę na nasze urodziny… ale obawiamy się, że dużo gości nie doleci… może na następne okrągłe urodziny. Zacznijcie już zbierać pieniążki.
Po Hobbitonie ruszyliśmy w drogę w kierunku jaskiń Waitomo. Tym razem mieliśmy do pokonania tylko 88km. Staliśmy dobrze z czasem więc po drodze zauroczeni znakiem KIWI skręciliśmy Otorohanga Kiwi House (na plakacie które widzieliśmy przy drodze mówili, że zobaczymy kiwi. W klatce czy jakimś innym pomieszczeniu ale w naturze podobno zobaczenie kiwi jest nie możliwe.
Kiwi jest unikatowym ptakiem, który występuje tylko w Nowej Zelandii. Ma długi dziób i kiedyś miał skrzydła ale ponieważ jego jedynym predatorem był jastrząb to Kiwi postanowiło się schować w krzaki i skrzydła przestały być mu potrzebne. Tak więc w procesie ewolucji skrzydła zniknęły i teraz biedne Kiwi nie może latać. Tak to jest jak się jakiegoś mięśnia albo części ciała nie używa - zanika. Kiwi ma też ciekawą sierść. Sierść jest zbudowana z włosków o podobnej budowie jak kocie wąsy. Przez to sierść kiwi jest dość szorstka a włosy wyglądają jakby stały.
Miejsce do którego zajechaliśmy ma też inne zwierzęta. Można przejść się i podziwiać jakieś lokalne jaszczurki czy inne robaki. Wiadomo jednak, że kiwi jest największą atrakcją. Kiwi jest zwierzęciem nocnym, dlatego stworzyli mu takie duże akwarium gdzie stworzyli warunki leśne a światłami sterują dzień i noc. Jak u nas jest noc to światła się zapalają, żeby kiwi myślało, że jest dzień i trzeba spać. Kiwi przesypia prawie cały dzień i aktywny jest w ciągu nocy. Przez te parę godzin jak kiwi jest aktywne gaszą lampy i ludzie mogą przez szyby podglądać kiwi. Darek miał szczęście i jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności szybciej i zobaczył kiwi zanim się schowało do pudła w którym śpi. Mi niestety nie udało się zobaczyć tego sławnego ptaka. Może w tym jest jego siła…najbardziej interesujące jest to co jest niedostępne.
Po kiwi (które było małą przerwą w drodze) przyszedł czas na jaskinie. Jaskinie Waitomo są chyba najpopularniejszymi jaskiniami w Nowej Zelandii. Ich sława wiąże się ze występowaniem tam świetlików. W folderach reklamowych często pojawia się zdjęcie ludzi na łódce/pontonie, płynących rzeką w jaskini a na skałach nad nimi są małe niebieskie punkciki. Ciekawe doświadczenie, które też chcieliśmy przeżyć. Jaskinia Waitomo nie jest jednak jedyną w tym rejonie która ma świetliki. Do wyboru są trzy jaskinie które mają różny poziom zwiedzania. My zdecydowaliśmy się nie brać najbardziej popularnej wycieczki łódką. My postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Ruakuri.
Jaskinię Ruakuri zwiedza się na nogach, Jest to największa jaskinia w rejonie Waitomo. Została ona odkryta 400-500 lat temu. Jaskinie zostały odkryte a wraz z nimi świetliki. Jak tylko wzrok przyzwyczai się do ciemności to widać tysiące małych niebieskich punkcików. Robaczki uwielbiają ten klimat jaskini, wilgotny, ciemny, bezwietrzny. Tutejsze świetliki są jednak inne niż te które my znamy. Tutejsze świetliki nie latają a wręcz przeciwnie są przyklejone do skał. Mają główkę, która świeci przyklejoną do skały i nitkę zwisającą, która robi za ich ciało.
My wybraliśmy jaskinię Ruakuri ze względu na możliwość robienia zdjęć. Niestety światło świetlików ciężko jest uchwycić.
Jaskinia Ruakuri to nie tylko świetliki. Już na wejściu pojawiają się piękne formacje skalne. Pani przewodnik nazwała je falami lub kurtynami. Kurtyna mi zdecydowanie bardziej pasuje do tych formacji choć nie jestem przekonana, że tak właśnie się nazywają w fachowym slangu.
Wycieczka do jaskini Ruakuri pozwala na fotografowanie (nie ma takiej możliwości w Waitomo Glove Cave) co skłoniło nas do wyboru tej właśnie jaskini. Jest też do dłuższa wycieczka. Chodziliśmy po jaskini około 1.5h. W niektórych momentach pani przewodnik gasiła światła i mogliśmy podziwiać świetliki których pojawiało się coraz więcej z każdą minutą jak wzrok się przyzwyczaił do ciemności. Magiczne zjawisko. Ja skupiłam się na robieniu zdjęć żeby uchwycić tą magię ale jak zrozumiałam, że zdjęcia nie wyjdą to po prostu podziwiałam to cudo natury - magia.
W jaskini są zrobione deptaki oraz co widziałam po raz pierwszy, czujniki. Jeśli ktoś się wychyli za bardzo a tym samym zbliży do skał to wydziela się alarm. To dobrze, że tak dbają, żeby idioci nie dotykali skał. Bo skał nie wolno dotykać. Ludzkie ciało wydziela różnego rodzaju oleje, bakterie i inne szkodniki które po przeniesieniu na skałę robią powłokę i jaskinia przestaje rosnąć czyli nie pojawią się żadne nowe stalaktyty i stalagmity.
Muszę przyznać, że sceptycznie podeszliśmy do tej jaskini. Już widzieliśmy trochę jaskiń w życiu więc zastanawialiśmy się co tu może być takie wow co jeszcze nigdy nie widziałam. Tak, robaczkow świecących w jaskini jeszcze nie widzieliśmy ale poza tym? Pozatym zaskoczyła nas pozytywnie. Przypominała mi trochę jaskinię w Słowenii. Postojna jaskinia w Słowenii zrobiła na nas duże wrażenie i była najładniejsza jaką widzieliśmy. Ta była równie piękna i ciekawa. Szczególnie te kurtyny skalne.
Dodatkową ciekawostką było zobaczyć ludzi pod nami. My po jaskini poruszaliśmy się kładkami ale pod nami miejscami była rzeka. W tej rzece można zrobić spływ na oponach. My jednak preferujemy suche atrakcje więc pstrykneliśmy zdjęcie i poszliśmy podziwiać robaczki w ciemności.
Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy minęły 2h. Wyszliśmy znów na światło dzienne i nie pozostało nic innego jak spakować się w auto i ruszyć w drogę kolejne 154 km do parku narodowego Tongariro. Nowa Zelandia ma wiele pięknych miejsce ale odległości między nimi są duże. Łączenie Hobbitonu i jaskiń w jednym dniu jest dość popularne, choć są i tacy co wybierają mniejsze odległości i rozdzielają to na dwa dni. U nas jak zawsze jest za dużo do zobaczenia, za mało dni więc pokonujemy 300-500 km dziennie.
2023.08.02 Cathedral Cove, NZ (dzień 3)
Ruszamy w drogę. W Auckland nie ma za bardzo celu siedzieć dłużej niż dzień czy dwa. Jeszcze wrócimy tu na jedną noc w drodze powrotnej ale póki co czas wypożyczyć auto i ruszyć w dalsze rejony.
Dalsze jest w dokładnym tego słowa znaczeniu. Nowa Zelandia może wydawać się mała ale taka nie jest. Schowana na samym południu często jest nie doceniana za swoją wielkość. Powierzchnia Nowej Zelandii jest porównywalna do stanu Kalifornia albo dla lepszego zobrazowania jest większa od Anglii. Położona na mapę Europy będzie się ciągła od Dani do morza Śródziemnego.
Już siedem lat temu przekonaliśmy się, że pokonywanie dużych dystansów w Nowej Zelandii nie jest łatwe. Myśleliśmy, że może północna wyspa z racji bliskości Auckland będzie mieć lepsze drogi ale szybko się przekonaliśmy, że to złudne przekonanie. Dziś i jutro mamy największe dni jeśli chodzi o czas za kierownicą. Wyjeżdżamy w Auckland i kierujemy się w stronę Parku Narodowego Tongariro. Zanim jednak dojedziemy do parku i spędzimy tam dwie noce czeka nas postój w Cambridge.
Na moim bucket list od jakiegoś czasu było zaznaczone miejsce Cathedral Cove. Jest to plaża piaskowa z przepięknymi formacjami skalnymi. Z Auckland jest tam ok. 234 km ale ponieważ mieliśmy cały dzień to stwierdziliśmy, że możemy odwiedzić ten zakątek wyspy.
Jazda po Nowej Zelandii może nie należy do najprzyjemniejszych jeśli chodzi o warunki ale jest bardzo przyjemna jeśli chodzi o widoki. Ta niekończąca się zieleń działa uspokajająco i nawet Darek tak bardzo nie narzekał na jedno pasmowe drogi, tysiące zakrętów i jazdę po lewej stronie. Nowe zakręty to i nowe widoki a widoki tu są piękne.
Droga do Cathedral Cove ma numer 25. Jest to droga gdzie na odcinku ok. 100 km cały czas są zakręty. Zakręt przemienia się w zakręt. Dobrze, że auto mieliśmy z automatyczną skrzynią biegów. Jakby Darek musiał jeszcze zmieniać biegi lewą ręką na tej drodze to by mnie chyba zwolnił.
Droga 25 jest tak słynna, że mają nawet naklejki “Przeżyj drogę 25” (Stay alive on 25).
Dojechaliśmy do Cathedral Cove a tu pisze, że zamknięte. Można niby podpłynąć tam taksówką wodną ale pogoda nie zachęcała. Deszcz pojawiał się i znikał co 15 minut. Ja wcześniej wyczytałam, że taras widokowy jest zamknięty ale doszłam do wniosku, że nam taras nie jest potrzebny, my sobie możemy zrobić spacerek. Zaparkowaliśmy więc niedaleko i chcieliśmy wybrzeżem jakoś przejść. Niestety skaliste wybrzeża mają to do siebie, że ciężko jest miejscami przejść bo skały jak mur oddzielają jedną plaże od drugiej.
Trudno, nie dojdziemy dziś do Cathedral Cove ale plaża na której wylądowaliśmy też piękna…i bez ludzi. Spotkaliśmy dwóch innych zabłąkanych turystów ale poza tym było cicho i spokojnie.
Skoro już byliśmy w tym rejonie to postanowiliśmy spędzić tu troszkę więcej czasu i znaleźć inne atrakcje. Padło na Shakespeare Cliff Lookout, wg. Google wyglądało, że można tam wyjechać, a że było tylko 15 min od nas to czemu nie. Wyjechaliśmy…
Widok super ale od razu wpadła nam w oko plaża, zapomniana, bezludna, niedostępna. Okazało się że dostęp jednak jest. Wiąże się to ze spacerem w dół a potem w górę ale ogólnie nieduży odcinek do przejścia i można podziwiać skały i piękną plażę.
Nawet tęcza nam wyszła.
No tak, deszcz, słońce, deszcz, słońce i tęcza gwarantowana. Bo tęcza to nic innego jak promienie słoneczne odbijające się od kropel wody. I właśnie ten deszcz nas przegonił z plaży. Po tęczy zaczęło padać więc my sru do auta. Troszkę musieliśmy wyjść pod górę na parking ale zanim dotarliśmy do auta znów przestało padać. Typowa pogoda w kratkę.
Z ciekawostek to Lonely Bay (do której zeszliśmy) miała plaże pokrytą muszelkami. Takiej ilości muszelek w jednym miejscu to ja jeszcze nie widziałam.
Pomimo, że Cathedral Cove było zamknięte i nie zobaczyliśmy najważniejszej atrakcji to i tak spędziliśmy tu miło czas podziwiając widoki. Może i lepiej, że Cathedral Cove jest zamknięte i nie ma tu tyle turystów. A może to przez pogodę ich stąd wywiało. Myślę, że jedno i drugie.
Jako bonus atrakcję mieliśmy ujście rzeki. Niespodziewanie na jednej z plaż zobaczyliśmy jak rzeka wpływa do oceanu. Chyba nigdy nie byliśmy przy ujściu rzeki i zawsze się zastanawialiśmy jak to wygląda. Ja z początku myślałam, że to zwykła woda spływa z lądu… no ale w sumie czym jest rzeka jak nie wodą spływającą do morza lub oceanu?
Nie wyglądało to na potężną rzekę, nawet nie wiem czy rzeka ta ma nazwę. Ale widać, że woda płynęła przez znaczną odległość więc ja to nazwę rzeką.
Czas na plażach mijał bardzo przyjemnie bo to są dokładnie plaże które lubimy. Skaliste, piękne widoki, mało ludzi i chłód, że można chodzić w bluzach dresowych.
Niestety pomimo, że pięknie tu, trzeba było się zbierać. Przed nami kolejne 185 km krętymi dróżkami. Tą noc śpimy w Cambridge. Miasteczko nie miało za bardzo wiele do zaoferowania poza fajnym hotelem, blisko jutrzejszych atrakcji. My też po pierwszym dniu jeżdżenia po lewej stronie mieliśmy dość. Dlatego jak spytałam się Darka czy kolację jemy w hotelu czy gdzieś idziemy to wybrał hotel od razu. Na miejscu i bez komplikacji.
Obiad był ok. Hotel nas trochę zdziwił i był idealnym przykładem dobrego marketingu. Spodziewałam się jakiegoś wypas hoteliku nad jeziorem (w końcu nazywa się Hidden Lake Resort) z dobrą restauracją i barem. Nie żebyśmy bar potrzebowali ale spodziewałam się, że będzie miejsce, żeby usiąść przy kominku itp. Jak się okazało to hotel był w zwykłym dwu piętrowym budynku, na dole sklepy na górze pokoje hotelowe. Restauracja, bar, kominek było wszystko razem i jakoś tak nie miało nastroju. My tu tylko na jedną noc przyjechaliśmy więc jakoś nam nie zależało i hotel naprawdę był przyjemny jak na taki, żeby się przy drodze przespać. Natomiast jak ktoś nastawia się na resort i wypoczynek przez tydzień to raczej nie polecam. My po kolacji rozeszliśmy się do swoich obowiązków. Darek pracy - ja bloga i zdjęć. Nie ma lekko, nawet na wakacjach trzeba pracować jak się ma własny biznes.
2023.08.01 Auckland, NZ (dzień 2)
Dzisiaj wielki dzień. Mecz Stany vs. Portugalia. Nie wiele się mówi o mistrzostwach świata kobiet w piłkę nożną. Do pewnego momentu nawet nie wiedziałam, albo inaczej nie myślałam o tym za dużo. W tym roku jednak o tym się dużo mówi zwłaszcza w Stanach bo zespół USA jest podwójnym mistrzem. Przez ostatnie dwie edycje wygrywał najważniejsze trofeum.
Pierwsze mistrzostwa kobiet FIFA World Cup odbyły się w 1991 roku. Wygrały wówczas Stany. Potem wygrały znów w 1999, 2015 i 2019 roku. Jak uda im się wygrać tą edycję to będą mistrzami trzy razy z rzędu. Jest to jakiś tam prestiż o jaki warto zawalczyć.
My do Nowej Zelandii polecieliśmy z totalnie innego powodu ale skoro już będziemy w Auckland, i grają Stany to czemu nie przejść się na mecz. Zwłaszcza, że to mój pierwszy mecz na żywo w piłkę nożną. Widziałam na żywo koszykówkę, hokej, baseball ale jakoś piłka nożna nie była mi po drodze. Tym bardziej cieszę się, że pierwszy mecz będzie babski. Nie jest łatwo przebić szklany sufit w korporacji a w sporcie jeszcze gorzej. Tym bardziej jestem dumna z kobie, że się nie poddają, że pomimo, że są mniej popularne, zarabiają z 10 razy mniej niż męscy piłkarze to nadal brną do przodu i przecierają szlaki. Let’s go girls!
Mecz jest dopiero wieczorem. W samym Auckland jakoś nie bardzo jest co zwiedzać więc jakby było nam mało łódek po Galapagos na przedpołudnie zaplanowałam wycieczkę łódką na delfiny.
Podobno połowa światowych waleni jest w wodach Nowej Zelandii. Delfiny widzieliśmy 7 lat temu jak na południowej wyspie wypłynęliśmy z Akaroa. Wtedy byliśmy dość blisko brzegu. Delfiny pojawiły się na chwilkę, ale nie były zbyt aktywne i szybko popłynęły w swoją stronę.
Z tego co czytałam to teraz jest całkiem dobry okres na zobaczenie delfinów, choć są one cały rok więc prawdopodobieństwo jest dość duże bez względu na porę roku.
Wypływaliśmy z Auckland w ocean, podobno wypłynęliśmy jakieś 30 mil morskich (ok. 55 km). Niby nie dużo ale wystarczająco, żeby zobaczyć morskie ssaki.
Rejony Nowej Zelandii są popularne wśród zwierząt ze względu na plankton. Na statku były dwie biolożki więc trochę nam opowiadały. I tak na przykład dowiedzieliśmy się o dwóch rodzajach planktonów fitoplankton i zooplankton. Słynne algi które może pamiętacie z blogu o Galapagos to fitoplankton. Na Galapagos dowiedzieliśmy się, że to one są głównym producentem tlenu na ziemi. Pani potwierdziła tą informację, choć wszyscy mówią o większości tlenu produkowanej przez oceany to nie ma jednoznacznej odpowiedzi co do procentów. Przyjmuje się między 50-80%.
Czy zatem Amazonka jest nam potrzebna? Myślę, że wszystko jest potrzebne. Przyroda i świat to jeden wielki ekosystem gdzie wszystko zależy od wszystkiego. I pomimo, że większość tlenu pochodzi z oceanów to na pewno dżungle, rzeki, góry są potrzebne, żeby ten ekosystem sprawnie funkcjonował. Nadal jeszcze nie odkryłam roli człowieka więc nie odpowiem na pytanie o sens człowieka na ziemi…poza tym, że jest największym niszczycielem.
Zawartość planktona (fitoplanktona) poznaje się po kolorze wody. Jak woda jest pięknie błękitna to znaczy, że promienie słoneczne przechodzą, woda jest ciepła i pomimo, że plankton ma słońce do fotosyntezy to jest trochę za ciepło i nie ma go tam za wiele. Woda zielonkawa, świadczy o dobrej ilości słońca a jednocześnie dużej ilości odżywczych składników więc jest idealna dla planktona. Brązowawa woda świadczy o zanieczyszczeniu, mule więc światło się nie przedostanie i plankton tam długo nie pożyje.
Zooplankton można zobaczyć w wodzie. Najlepiej pod mikroskopem ale też gołym okiem. Są to takie paprochy. Na powyższym zdjęciu można zobaczyć parę takich proroków pływających to właśnie zooplankton.
Dobra ale my tu na delfiny przypłynęliśmy…były delfiny. I to dużo. Jedyny problem? Za blisko. One pływały równo z łódka bawiły się z nami. Od czasu do czasu któryś złapał rybę ale ogólnie to sobie tak pływały razem z nami.
Delfiny nie tylko mają w rybach pożywienie ale też wodę. Podobnie jak my nie mogą one pić słonej wody więc dzienne zapotrzebowanie wody mają z ryb, które na marginesie połykają w całości bo nie potrafią przeżuwać.
A teraz zagadka…co jest największym zagrożeniem małego delfina?
Hipotermia. Małe delfiny nie mają tłuszczu a że spędzają cały czas w wodzie to hipotermia może ich dołapać. Dlatego mama delfin karmi małe co dwadzieścia minut mlekiem, które przypomina bardziej konsystencję jogurtu bo jest tak tłuste. Dzięki temu delfin buduje warstwę tłuszczu.
Delfiny są ssakami, które spędzają cały czas w wodzie…są też inteligentne więc potrzebują trochę godzin snu. Jak więc śpią? Śpią wyłanczając pół mózgu. Najpierw na 4h wyłanczają jedną półkulę aby potem zrobić to samo z drugą na kolejne 4h. Jak mózg jest wyłączony to delfiny nadal płyną choć jest to bardziej dryfowanie.
Super, że udało nam się zobaczyć tyle delfinów. Nie wiem czy nasza firma jest taka dobra czy ich tu jest tak dużo. Myślę, że to i to. Zdecydowanie załoga dbała o relację z delfinami i nie spędzaliśmy dużo czasu w jednym miejscu. Na koniec wypłynęliśmy jeszcze dalej w ocean i tam zobaczyliśmy wieloryba.
Z daleka ale widzieliśmy jak podnosił płetwy i chlapał na prawo i lewo. Też ciekawe przeżycie. Choć lądowe safari jest dużo lepsze. Tu jednak dużo dzieje się pod wodą i tylko można się domyślać co zwierzęta tam robią.
Rejs trwał jakieś 4h. Droga powrotna troszkę się dłużyła ale wiadomo, że trzeba wypłynąć, żeby zobaczyć zwierzęta. Załoga urozmaicała nam czas opowiadaniami o świecie zwierząt ale my woleliśmy podziwiać widoki.
Do miasta wróciliśmy po czwartej po południu a już o siódmej zaczynał się mecz. Przekąsiliśmy coś na szybko i wróciliśmy do hotelu po szaliki kibiców i chusty. Na mecz mogliśmy iść na nogach (ok 1h) albo wziąć pociąg (0.5h). Byliśmy trochę na styk z czasem więc wybraliśmy pociąg. Dojazd do stadionu był nawet jakoś ogarniety. Pociągi co 10 minut, wpuszczali ludzi bez biletów bo wystarczy mieć bilet na mecz. Cały pociąg kibiców więc portugalski z angielskim się przeplatał a flagi amerykańskie widać było wszędzie.
Przy stadionie wysiadła fala ludzi ale jakoś bez większych przepychanek dotarliśmy na nasze miejsca. Mamy ok siedzenia. Na FIFA jest loteria biletowa. Musisz wcześniej zgłosić, że chcesz bilet i jakiej kategorii. My wzięliśmy kategorii 1 a bilet kosztował nas nie całe $30 na osobę. Po wykupieniu biletów, dopiero po jakimś czasie dostaje się konkretne miejsce i rząd. Siedzieliśmy wśród kibiców amerykańskich więc to plus. Miejsca też były nie najgorsze. Dość wysoko ale te na dole to pewnie zarezerwowane dla ważniejszych gości.
Mecz był słaby trzeba przyznać. Staną wystarczył remis, żeby wyszli z grupy i pomimo, że mecz skończył się 0-0 to nie wiem czy Amerykanie zasłużyli na wyjście z grupy. Za mało się starali. Kibice też jakoś przycichli po połowie jak zobaczyli, że gra nie jest na poziomie mistrzów.
Ogólnie doświadczenie fajne. Chciałabym pójść kiedyś na mecz Argentyny bo oni podobno są lepszymi kibicami. Nasz sektor był dość ospały. Do tego w połowie meczu włączył się alarm pożarowy i część ludzi wyszła. Niby szybko ktoś z obsługi szybko powiedział, że to fałszywy alarm. Ale część ludzi i tak wyszła więc sektor stał się jeszcze cichszy.
Dotrwaliśmy do końca licząc na jakąś bramkę ale ona niestety nigdy nie padła. Troszkę zawiedzeni ruszyliśmy z tłumem w kierunku pociągu. To już była fala, która sama się poruszała. Niestety pakowania do pociągów nie ogarnęli. Chcieli być sprytni i postawili pracowników, żeby blokowali wejście do wagonów, tak aby ludzie poszli na początek składu. Super pomysł tylko że pierwszy wagon się zapełnił a oni dalej nie chcieli wpuszczać. Zaczęła się zamotka bo ludzie zawracali do drugiego wagonu a ci nie chcieli wpuszczać. My jakoś po nowojorsku wpakowaliśmy się do wagonu. Fakt faktem nie były one upchane jak metro w NY w godzinach szczytu przed Covidem. Ale jak na standardy światowe to dość mocno upychali ludzi. W końcu ruszyliśmy i prawie non-stop dotarliśmy do naszej stacji w centrum Auckland.
Jedno zostało nam w głowie…dlaczego nie było detektorów na metal jak się wchodziło na mecz… Pod kurtkami zimowymi można dużo niebezpiecznych rzeczy wnieść a oni tylko sprawdzają plecaki i torebki. Hmmm… czyżby prosili się o kłopoty? Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stanie i mistrzostwa przebiegną w spokoju.
2023.07.31 Auckland, NZ (dzień 1)
Poniedziałek… tak wystartowaliśmy w sobotę ale wylądowaliśmy w poniedziałek. Lecąc do NZ przekracza się granicę daty i takim oto sposobem Niedziela dla nas nie istniała. Za to z powrotem będzie cofanie się w czasie. Wystartujemy w sobotę o 22 godzinie a wylądujemy w sobotę w południe. Pogubić się można…ale kto na wakacjach śledzi jaki jest dzień tygodnia.
Wiedzieliśmy, że będziemy mega zmęczeni po podróży więc na dziś planowaliśmy głównie spanie a potem się zobaczy. Nie ma nic lepszego niż ciepły prysznic i wygodne łóżeczko po 32h w podróży. Zjedliśmy tylko szybko jakieś śniadanie i padliśmy.
Nową Zelandię odwiedziliśmy w 2016 roku. Kraj nam się spodobał i dlatego wracamy tu po 7 latach ale to co najbardziej zapamiętaliśmy z pierwszego wyjazdu to trzy rzeczy:
1) jajka mają piękne pomarańczowe żółtko
2) trawa jest niesamowicie zielona
3) jedzenie jest pyszne nawet w McDonaldzie czuć smak mięsa w hamburgerze.
Oczywiście wiele innych rzeczy wywarło na nas wrażenie, jak krajobraz, spokój, piękno i harmonia.
Pierwszy punkt chcieliśmy sprawdzić od razu…i zgadza się jajka są nadal pyszne (lepsze niż wszystkie organiczne w Stanach), mają piękny żółty kolor i z ciekawostek…jajecznica ma troszke inna formę (zdj. powyżej) ale smakuje dobrze i to się liczy.
Z ciekawostek, kolor żółtka nie świadczy o wartościach odżywczych ale o diecie kur. Na kolor żółtka wpływ mają karotenoidy. Niektórzy mogą dorzucać do jedzenia pigmenty albo wzbogacać dietę kur używając kukurydzy czy innych roślin bogatych w karotenoidy. Czyli ściema? Pewnie tak… nie można nabrać się na wygląd jedzenia bo zazwyczaj to co najładniej wygląda jest najmniej zdrowe. W naszym odczuciu NZ i tak ma jedną ze zdrowszych żywności i wszystko nam tu smakowało. Liczymy, że i tak będzie tym razem.
Jak już mówimy o jedzeniu to zauważyliśmy, że tu na produktach jest poziom zdrowia. I tak ciastka miały dość niski. Tylko 0.5 w skali 5 gwiazdkowej a jogurt 4.5. My jadamy w restauracjach więc nie mieliśmy w rękach wielu produktów spożywczych pakowanych ale, że ciastka mają tylko 0.5 ma sens.
Odespaliśmy troszkę lot i trzeba było zacząć zwiedzanie. Hotel mamy w centrum więc wszędzie na nogach. Auckland nie jest dużym miastem ma 1.67M ludzi. Porównywalnie do Warszawy, choć wydaje się mniejszy. Może jest bardziej rozłożyste miasto. Wieżowców jest tu zdecydowanie mniej niż w Warszawie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od wybrzeża. Auckland położone jest nad zatoką Shoal która łączy się z Pacyfikiem. Podobno jest tu największy port na yachty na południowej półkuli….w sumie jakby na to nie patrzeć to nie mają za dużej konkurencji. Ameryka Południowa, Afryka czy Indonezja pewnie nie ma zapotrzebowania na aż tyle statków dla bogaczy. Z Australią mogliby konkurować ale wygląda, że wygrali i są bardziej popularni. Albo w Australii porty są bardziej rozdzielone po miastach.
Nam w oczy wpadł browar… nie mogło być inaczej, nie? Brew on Quay jest położony nad samą zatoką. Piwo piwem…ale budynek. Wybudowany w 1904 roku był przez pierwsze 50 lat kwaterą główną cukrowni. Strategiczne położenie przy porcie i koleii było idealną lokalizacją. W latach 60tych budynek został zaadaptowany na posterunek policji a dziś….a dziś jest tam browar. Bardzo przyjemny.
Miła pani, która była bardziej śpiąca niż my poinformowała nas, że aktualnie jest tydzień piwa. Wow…my to trafimy zawsze na coś fajnego. W związku z tygodniem piwa mają promocję wagu hamburger i piwko za 30NZD ($18). Niezły deal zwłaszcza, że mięsko wagu.
Miasta powinno się zwiedzać na zasadzie atrakcja / przerwa / atrakcja itp. Było nabrzeże, piwko (choć w historycznym budynku to nie wiem jak to liczyć…) więc przyszedł czas na kolejną atrakcję.
Skytower - każde miasto ma to i Auckland musi mieć wieżę widokową. Otwarta w 1997 roku ma 328 metrów wysokości czyli jest wyższa od Eiffel Tower. Z ciekawostek to podobno wybudowana jest aby przetrwać różne anomalia pogodowe, nawet trzęsienie ziemi do 8 w skali Richtera (jeśli epicentrum jest 20m od wieży, lub dalej).
SkyTower ma kilka pięter, które można odwiedzić. Na 50 piętrze znajduje się bar, najwyżej położony w NZ, raczej nie dziwne skoro jest na najwyższej wieży w kraju. Na 51 piętrze jest VR experience. Jak robiłam virtualne reality to było to lata temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego pomimo, że jest to bardziej atrakcja dla dzieci, ja też zdecydowałam się wykupić dla nas.
VR (virtual reality) jest symulacją jakbyś zjeżdżał na zjeżdżalni. Tylko że zjeżdżalnia jest długa, zawieszona w powietrzu na górze wieży. Gdyby jakość wyświetlanej animacji była lepsza to człowiek mógłby uwierzyć, że to prawda i się przestraszyć. Dla nas była to śmieszna atrakcja ale szczerze spodziewałam się czegoś lepszego. Całe doświadczenie VR trwało jakieś trzy minuty. Tak więc szału nie ma ale zawsze to coś nowego.
Po VR wyjechaliśmy na najwyższe piętro (56). Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Zawsze to daje perspektywę i można zobaczyć cały przekrój miasta. Port i rejony nabrzeżne już znaliśmy z poziomu ulicy. W oko natomiast wpadł nam stadion na który jutro się wybieramy aby oglądać mecz. Wypatrzyliśmy też wzgórze (park w środku miasta), który mamy ochotę odwiedzić przed samym wylotem jeśli czas i siły pozwolą. Dziś czy jutro już tam nie zdążymy zaglądnąć ale ostatnią noc też spędzamy w Auckland więc może rano przed wylotem się uda.
Podobno jak na innych wieżach jak ktoś szuka adrenaliny to może przejść się po krawędzi albo nawet skoczyć, my jednak woleliśmy dostać się na dół przy pomocy windy.
Pisałam wyżej że przerwa/atrakcja/przerwa itp. tym razem przerwa to była woda z supermarketu. Samoloty jednak odwadniają na maksa. Darek powie pewnie, że nic lepiej nie nawadnia jak piwo…ja jednak się z tym nie zgodzę. Wodę trzeba pić bo bez wody nie ma życia…ciągle się tego uczymy i ciągle zapominamy, że woda to nasz największy skarb.
Przerwa była więc teraz atrakcja. W Nowej Zelandii i Australii aktualnie trwają mistrzostwa świata w piłkę nożną kobiet. Polska się nie zakwalifikowała ale Stany bronią tytułu. My na mistrzostwa specjalnie nie polecieliśmy ale jak już tu jesteśmy to czemu nie. Poszliśmy więc do strefy kibica aby zaopatrzyć się w jakieś bluzy kibica. Niestety nic ciekawego nie wpadlo nam w oczy. W ogóle jakaś taka ponura ta strefa kibica. Chyba powinni pojechać do Europy na Euro Cup żeby uczyć się od najlepszych.
Strefa kibica może nas nie wciągnęła ale za to położenie i okolica tak. Akurat byliśmy tam na zachód słońca a samo położenie jest nad wodą. Idealne połączenie. Nie ma ładniejszego zachodu słońca niż ten nad wodą jak pomarańczowe kolory rozpływają się na tafli wody.
Przerwa…no tak strefa kibica to kolejna atrakcja. Teraz pora na przerwę. Ta przerwa będzie najdłuższa i najbardziej oczekiwana. Kolacja…
Jak byliśmy w Nowej Zelandii 7 lat temu to zasmakowała nam kolacja w knajpie Botswana Butchery. Okazało się, że mają 4 lokalizacje i jedna z nich jest w Auckland. Tak więc na pierwszą kolację nie mogło być nic innego jak Botswana. Darek ocenił jagnięcinę na 4.25…w skali 1 (nigdy nie pójdę tam znów) a 5 będę jadł codziennie. To są jego słowa. Podobno ta w Queenstown sprzed 7 lat była lepsza….hmmm…ciekawe na ile nasze mózgi ja wyidealizowały. No bo przecież mózg wyrzuca z pamięci złe rzeczy a pamięta tylko te dobre. Najważniejsze, że było pyszne.
Pomimo drzemki popołudniowej padliśmy szybko spać. Miejmy nadzieję, że to dobry znak i jet lag jakoś nas ominie. Zobaczymy jutro rano.
2023.08.30 Houston, TX (dzień 0)
Houston mamy problem. Miałam nadzieję, że nie będę musiała użyć tego słynnego powiedzenia na blogu. Miałam nadzieję, że w blogu pojawi się to w troszkę innym kontekście. Nadzieję trzeba mieć ale podróżowanie jak i życie jest nie przewidywalne.
Słynne powiedzenie “Houston mamy problem” zostało pierwszy raz użyte przez załogę Apollo 13, w 1970 roku. Podobno prawdziwe brzmienie to “Okay, Houston…mamy tutaj problem”. Mass media uprościły to stwierdzenie i teraz każdy używa to częściej lub rzadziej ale zawsze w tym samym celu… mamy problem. Ironia, że nasze “Houston mamy problem” naprawdę tyczyło się Houston.
Pamiętacie naszą wycieczkę na Galapagos? Jak nie to zapraszamy na wcześniejsze wpisy na blogu. Galapagos był moją wycieczką urodzinową. Darek też ma okrągłe urodziny w tym roku więc i on mógł sobie wybrać destynację marzeń. Texas? Ale dlaczego, pomyślicie. Texas w środku lata gdzie temperatura codziennie przekracza barierę 100F (37.8C). Nie pasuje do nas, nie? Texas był jednak tylko pośrednim zakłóceniem. Miało być małą przerwą, stało się małą przeszkodą.
Darek wybrał na swoje urodziny krainę, którą oboje kochamy, ale która jest bardzo daleko. Nowa Zelandia, jeden z naszych top krajów na świecie. Tym razem lecą z nami buty narciarskie więc od razu się domyślacie, że będzie dużo śniegu, gór a wyjazd będzie inny niż typowe zwiedzanie Nowej Zelandii.
Zanim jednak będzie zimno, musi być ciepło i tak padło na przesiadkę w Texas. Air New Zealand, którym lecimy ma połączenie z NY, LA, San Francisco i Houston. Niestety non-stop z NY nie mial opcji SkyCouch (potem opiszę co to) więc musieliśmy się gdzieś przesiąść i padło na Houston.
Niestety Delta ostatnio ma same problemy. O ile dawniej mieliśmy może co dziesiąty lot z opóźnieniem tak teraz niestety jest to nagminne. Jak tylko zobaczyłam poniższy rysunek z demotywatorów to od razu pomyślałam o Delcie. Co tym razem? Tym razem odwołali nam samolot i nie przeżucili nas na nic innego. Tak więc do 2 w nocy siedziałam z Deltą na telefonie i udało im się przenieść nas na lot do Austin. Austin jest 3h samochodem od Houston więc autem musimy to nadrobić. Na szczęście mamy w Austin przyjaciół a oni byli tak mili, że odebrali nas z lotniska i zawieźli do Houston. Dziękujemy!
Co się stało? Nikt do końca nie wie. W piątek samolot, który miał przylecieć z Houston do NY został zawrócony w trakcie lotu i wylądował w Detroit. Czyli NY nie miało dla nas samolotu i skasowali całe połączenie. W momencie jak się dowiedziałam że jest lot skasowany to zaczęłam szukać innych linii lotniczych…niestety wszystkie loty do Houston zostały wykupione. Masakra … zero miejsc. Wtedy pomyśleliśmy o pobliskich lotniskach i Austin wydało się najlepszą opcją.
Z Deltą byłam na telefonie do 2 rano. Przynajmniej scones się upiekły. O4:30 rano już trzeba było wstawać na samolot. Nie zaczyna się dobrze. Nastepny sen za jakieś 34h. W samolotach pomimo, że mamy jakieś małe udogodnienia się na pewno nie wyśpimy. No ale cóż, kto powiedział, że latanie jest miłe i przyjemne. Tak nawet ja już dochodzę do wniosku, że nie lubię latać. Lubię być na miejscu, odkrywać nowe rejony świata ale nie latać.
Na szczęście samolot do Austin nie nawalił. Jakby tak było to chyba byśmy olali całą NZ i pojechali do Catskills na dwa tygodnie. Po śniadanku w samolocie padliśmy i obudziliśmy się dopiero na lądowanie. Udało się dolecieć do Texasu…postęp!
Do Austin chciałam polecieć i pozwiedzać ale nie jak jest ponad 100F (38C). Tak więc zwiedzanie trzeba było zrobić z auta i skupić się tylko na klimatyzowanych miejscach jak stodoła z najlepszym BBQ w mieście.
Pierwsze piwko zaliczone więc wakacje oficjalnie zaliczone. Fajnie było się spotkać z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i posłuchać historii o Texasie. Bo Texas to stan ale umysłu!
Samolot do Auckland, NZ mieliśmy dopiero o 22 godzinie tak więc mieliśmy nie wiele ponad 12h przesiadki. Taka przesiadka jest wskazana, żeby zapomnieć o wcześniejszym samolocie. Pierwotnie mieliśmy wielkie plany, że zobaczymy muzeum i stację kosmiczną w Houston. Plan był zrobienia zdjęcia stacji kontroli i wtedy dopiero napisać “Houston mamy problem”. No nic, NASA będzie musiała poczekać na następny raz. Może i dobrze, bo zwiedzanie na szybkiego po 2h spania chyba nie byłoby najbardziej efektowne. W zamian za to udało nam się doładować troszkę baterie w samochodzie do Houston. Dobrze, że nie musieliśmy prowadzić.
W Houston chyba za wiele nie ma do zwiedzania. Samo miasto (a przynajmniej dzielnica gdzie zatrzymaliśmy się na kolację) dość przyjemna. Ale 109F (43C) zdecydowanie nie zachęcało do wysiadania z auta. Tak więc podjazd pod restaurację i kolacja…. a potem znów lotnisko i znów AC. Nie do końca przepadamy, za takim stylem życia, żeby tylko od AC do AC więc cieszyliśmy się, że uciekamy na południe… ale to dalsze południe, to zimne południe.
Na kolację wybraliśmy włoską restaurację La Griglia. Bardzo, bardzo miła obsługa i pyszne jedzenie. Przy takim upale jeść za bardzo się nie da więc ja delikatnie wybrałam tylko sałatkę. Natomiast Darek zaeksperymentował z dzikiem.
Był to trochę dziwny dzik bo nie był dziki… Nie smakował dziczyzną ale nie był to “nudny” smak wieprzowiny. Najważniejsze, że smakowało choć z godzę się z Darkiem jak na dzika to mięso nie zalatywało dziczyzną.
Jedzonko, wino, desery…. aż nie chciało się jechać na lotnisko. Ale po coś te buty narciarskie targamy ze sobą więc trzeba je w końcu wykorzystać. Przyjaciele odwieźli nas na lotnisko, pożegnaliśmy się z obietnicą, że wrócimy tu jak będzie chłodniej, no i ruszyliśmy przed siebie. Odprawa poszła szybko, lotnisko nie za wielkie ale na szczęście pasażerów też dużo nie było więc jakoś wszystko szło sprawnie. I przyszedł czas na dużego ptaka… Ogrom, 60 rzędów a w każdym rzędzie 10 miejsc, układ 3-4-3.
Jak wspominałam wyżej my mamy SkyCouch. Na 16h lot wiedzieliśmy, że chcemy coś więcej niż siedzenie w zwykłej klasie. Klasa business albo pierwsza byłaby najlepsza ale cena nie była zachęcająca. Tak więc do wyboru mieliśmy Premium albo SkyCouch. Stwierdziliśmy, że spróbujemy ten SkyCouch. Za dopłatą $500 w każdą stronę, mamy 3 siedzenia dla siebie. Wykupujemy jakby cały rząd. Do tego jest to specjalny rząd w którym podnóżek się tak rozkłada, że zamyka przerwę między fotelami i można się położyć.
Idealna opcja jak się podróżuje z dziećmi. Jeden rodzic jedno dziecko. Dla nas grubasów było troszkę ciasno ale i tak jak się wymienialiśmy to udawało nam się podreperować sen przez 2h i potem zmiana. Nadal uważamy, że SkyCouch jest troszkę lepszy od premium bo można wyprostować nogi.
“Załoga proszę przygotować samolot na lądowanie”. Najcudowniejsze słowa na tym wyjeździe. Darek czekał na nie od 48h, ja też się bardzo ucieszyłam, że w końcu koniec. Wiedzieliśmy, że jeszcze musimy odpowiadać na parę pytań czy nie przywozimy ze sobą żółwia albo błota na butach ale przynajmniej można robić to na stojąco poruszając się albo przynajmniej dreptać w miejscu.
I tak też było. Po wylądowaniu była najpierw odprawa paszportowa, mój nie przeszedł przez automat i troszkę czasu straciliśmy ale to nic…dzięki temu mam pieczątkę, a Darek nie. A pieczątka z Nowej Zelandii na wagę złota. Jak to się mówi, “ja nie zbieram rzeczy tylko pieczątki w paszporcie”. Po pieczątkach odebranie walizek a potem rozmowa z panią co mamy w walizkach i dlaczego. Czy mamy owoce, mięso, no i standardowo błoto. Na pytanie czy mamy sprzęt górski odpowiedzieliśmy grzecznie, że tak, mamy buty, kijki no i buty narciarskie. Pani się spytała czy buty używane ale my już wiedzieliśmy jakie będzie kolejne pytanie więc od razu dodaliśmy, że używane ale czyste, bo my zawsze myjemy buty po hiku.
Przeszło. Wyszliśmy na zewnątrz i tu od razu udeżył nas chłod. Aż ubraliśmy kurtki puchowe. Była 6 rano, ciemno, mgliście i chłodno. Było jakieś 5-8 C. Po tych wszystkich upałach cudo. Zawołaliśmy ubera i już o 7 rano byliśmy w hotelu.
Śpimy w lokalnym hotelu DeBretts w centrum Auckland. Od razu zrobiłam rezerwację od niedzieli (pomimo, że u nas już poniedziałek) bo chciałam mieć gwarancję, że pokój będzie na nas czekał jak tylko się pojawimy. I tak też się stało! Yupiii…. w końcu łóżeczko.
2023.05.28-29 Galapagos, EC (dzień 11-12)
Wycieczki nadszedł koniec. Dziś wracamy do Guayaquil. Większość naszej ekipy wraca na ląd. Niektórzy zostają jeszcze zobaczyć wyspę Isabela albo zostają jedną noc w miasteczku Puerto Ayora. Dla nas to już tylko wspomnienia i przed nami przygody z lotniskiem a potem lot na kontynentalną część Ekwadoru.
Rano załapaliśmy się na jeszcze jedną wycieczkę. Wyszliśmy na wyspę North Seymour (północny Seymour). Była to kwintesencja wszystkich zwierząt jakie do tej pory widzieliśmy. Iguany, uchatki, i niezliczona ilość ptaków. Wszystko razem żyło na jednej wyspie. Ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy na wyspie pułapkę na szczury. Zdziwiliśmy się ale tylko przez chwilę. Szczur nie pasował do tego wyidealizowanego obrazu ale z drugiej strony jak wszystkie zwierzęta tu przypłynęły to i szczur przecież też mógł. Przypłynęły podobno już w XVIII wieku na statkach pirackich i tak, istnieją na wyspach. Wolą wyjadać jajka ptaków niż żywić się śmieciami więc pewnie dlatego ich nie widzieliśmy.
Na spacer wyciągnęli nas na wschód słońca, czyli o 6 rano. Ponieważ jesteśmy na równiku to wschód i zachód jest zawsze o 6 godzinie i co za tym idzie dzień i noc trwają zawsze 12h. Idealny środek jakby na to nie patrzeć.
Fajny był taki spacerek po wyspie na pożegnanie choć zwierzątka naprawdę musiały się postarać i zrobić jakąś ciekawą pozę, żebyśmy wyciągali aparaty. Myślę, że każdy miał już tysiące zdjęć na swoich telefonach i aparatach. Byliśmy zdecydowanie wybiórczy jeśli chodzi o pstrykanie kolejnych zdjęć.
Po godzinnym spacerku wróciliśmy na łódkę na śniadanko i szybkie pakowanie. Już koło 9 mamy być na lotnisku więc za dużo czasu nie mamy. To znaczy w sumie nie wiem czemu tak wcześnie ale pewnie chcą posprzątać i przygotować łódkę na następny turnus.
Droga na lotnisko standardowa…choć tym razem podpłynęliśmy z innej strony ale tak samo musieliśmy wsiąść do autobusu bez klimy i podjechać z przystani łódek na terminal. Wsiadając ostatni raz na ponton przypłynęły zwierzątka nas pożegnać. Tuż przed wejściem na ponton zobaczyliśmy pięknego rekina który krążył koło naszej łódki a potem już z pontonu zobaczyliśmy jeszcze żółwika który wystawił mordkę, żeby się pożegnać. To jest właśnie Galapagos! Nawet w tak turystycznym punkcie, gdzie łódki pływają jedna za drugą, gdzie jest ruch i raban, można spotkać żółwika wychylającego główkę i chcącego się przywitać albo pożegnać.
Na lotnisku byliśmy za wcześnie ale po pierwsze było to dopasowane do całej ekipy bo nie każdy wracał tym samym samolotem, a po części dlatego, że to lotnisko jest małe i niestety czasem się zdarzają problemy z systemem itp. Zapas się przydał ale i tak mieliśmy trochę czasu do odlotu. Zabraliśmy więc całą grupę do lounge. Dorota, Darek i ja mamy Priority Pass i każdy z nas może wprowadzić po dwóch gości. Tak więc nasza trójka plus sześciu gości i się zrobiła impreza w lounge. Załapali się Anglicy (3 osoby), Niemcy (2 osoby) no i przewodnik. Każdy nam dziękował i był w szoku, że aż tyle udało nam się wprowadzić.
W lounge standardzik, jakieś piwko, kawka, soczek itp. No i zasady… trzeba pamiętać, żeby nie karmić ptaków. No tak na Galapagos jest tak ciepło, że lotnisko jest w dużej części otwarte. Tak więc zwierzęta w lounge to w sumie nic dziwnego.
Lot z Galapagos do Guayaquil to jakieś dwie godziny. Nie gadaliśmy za dużo… każdy był pogrążony w swoich myślach. To że wycieczka była niesamowita, udana itp to chyba już wiecie po naszych wpisach. Nie muszę chyba zachwalać bardziej ale jedno słowo które utknęło mi w głowie to ewolucja. I to nie ta ewolucja Darwinowska, że wywodzimy się od małp itp. Ta ewolucja przetrwania i zaadoptowania się. Na wyspie Genovesa najbardziej mnie to uderzyło. Uchatki które przetrzymują spermę, czerwononogie głuptaki które zmieniają upierzenie, żeby było im chłodniej. Jaka natura jest sprytna i mądra.. i jak oni tak to potrafią.
Człowiek po części robi to samo. Zażywamy leki antykoncepcyjne, żeby kontrolować kiedy zajść w ciążę. Ubieramy białe ubrania a nie czarne w lato, żeby było nam chłodno. Zrzucamy zimowe kurtki jak iguany zrzucają skórę. Malujemy się i farbujemy włosy, żeby przypodobać się płci przeciwnej itp. Przypadków jest dużo i podobno jak zwierzęta się przystosowujemy. Tylko dlaczego my tyle obszaru i zasobów do tego zużywamy. Przecież potrzebujemy laboratoria, żeby stworzyć leki antykoncepcyjne, fabryki ubrań i sklepy, żeby zdobyć białą koszulę, fryzjerzy i inni styliści żebyśmy ładnie wyglądali. To wszystko angażuje innych ludzi z naszego gatunku, zabiera przestrzenie i inne zasoby. A taki głuptak zmieni sobie upierzenie w 20 lat bez niczyjej pomocy. Taka iguana czy sowa bez problemu się kamufluje z otoczeniem i nie potrzebuje żadnego stroju moro.
Wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, rozwinięci ale to zwierzęta nas prześcigają. I kto w tym wszystkim jest szczęśliwszy? Mówi się, że człowiek jest największym predator no i to racja. Nikt tak nie niszczy ziemi i innych gatunków jak my. Czy jednak najmądrzejszy czy najsilniejszy wyszedł na górę łańcuchu pokarmowego? I jaka jest rola w tym naszym łańcuchu… kółko się jednak zamyka i my jesteśmy pożywieniem dla komarów które są dużo niżej w hierarchii. A może bakterii które nas docelowo “zjedzą”.
Tylko, że my jesteśmy tu “przelotem”. Ziemia ma miliardy lat a człowiek jest na ziemi tylko miliony lat. Jaki z tego wniosek… ziemia i zwierzęta spokojnie przetrwają bez człowieka. Ale człowiek bez zwierząt nie. Nawet wegetarianin co jada tylko warzywa i owoce nie przetrwa bo przecież ktoś musi to napylić. Ktoś musi przeżuć tą trawę, żeby użyźnić glebę itp.
Dalej jakoś nie mogę ogarnąć ogromu natury. Chodząc po górach ma się uczucie jak mały jest człowiek. Podziwia się jakie to wszystko piękne i zawsze sobie zadajemy pytanie… jak to natura takie stworzyła. Ale dopiero przebywając wśród zwierząt, obserwując ich zachowanie, zmiany i walkę o przetrwanie gatunku dochodzi się do wniosku, że jest to ponad naszą wyobraźnię. I to właśnie zmieniło we mnie Galapagos. Zostawiło więcej pytań niż odpowiedzi ale jak to się mówi… jak nie masz pytań to znaczy, że nie rozumiesz tematu. Ja nie rozumiem… ale pytania zaczynają się kształtować bo zdecydowanie Galapagos otworzyło we mnie jakąś szufladkę o której istnieniu nie wiedziałam.
Bienvenidos a Guayaquil. Dzień dobry Guayaquil! Wylądowaliśmy. Lot minął spokojnie i w miarę szybko. Tym razem śpimy bliżej lotniska w Courtyard by Marriott. Hotelowy busik odebrał nas z lotniska, pokój dostaliśmy od razu i jak zwykle było “witamy szanownego gościa” i ciastka. Mieć status platinum poza Stanami to jest coś więc miło, że dbają o lojalnych klientów.
Oczywiście te ciastka to nic w porównaniu z deserem w Casa Julian. Czy pojechaliśmy tam na deser? Oczywiście… nie mogło być inaczej. Dziś nic nie zwiedzamy… mamy tylko jeden punkt w planie do odwiedzenia i jest to właśnie Casa Julian. Jak się okazało jest to restauracja z top 50 w Ameryce Łacińskiej. Wow… no to trafiliśmy!
I znów było przepysznie. Barman nas od razu poznał. Powiedzieliśmy mu, że wróciliśmy z dwóch powodów. Po pierwsze deser a po drugie obsługa. Miło mu się zrobiło i już mieliśmy kolegę. Tak więc zamawialiśmy wszystko co nam podpowiadał byleby nie było tam krewetek ani tuńczyka. Od tych dwóch rzeczy zrobimy sobie przerwę. Popularne za to były wszelkiego rodzaju warzywa, wieprzowina i wołowina.
Nawet krab się załapał. Wygląda, że można tu mieć kraba… może tylko droższe restauracje się na to decydują bo fakt faktem z takiego kraba dużo mięska nie ma więc pewnie jest to dość drogie.
Zgadnijcie ile tych deserów zamówiliśmy? Podpowiem tylko, że nie było dnia na Galapagos, żebyśmy go nie wspominali. Nawet wspominając co robiliśmy którego dnia, albo co było w piątek to mówiliśmy “deser” i już każdy wiedział o który dzień wycieczki chodzi.
Tak, zamówiliśmy trzy desery… miało być więcej i mieliśmy wziąć kolejne trzy na wynos ale tam są lody więc niestety by nie przetrwały. Jak przyszedł czas zamawiania deseru to szefowa kuchni wyszła… albo szefowa deserów i podeszła do nas. Ale nie musiała nas długo przekonywać. Powiedzieliśmy od razu, że trzy czekoladowe desery poprosimy, pochwaliliśmy, że w życiu lepszego deseru nie jedliśmy i znów się zrobiło miło. Przy takim deserze to ja mogę świętować urodziny. Więcej tortów mi nie potrzeba… żaden nie dorówna temu! Dziękuję ekipie która się ze mną wybrała to zdecydowanie był niezapomniany wyjazd urodzinowy, bez was nie byłoby tak fajnie!
W poniedziałek wracaliśmy już do NY. Lot mieliśmy popołudniu więc pospaliśmy, posiedzieliśmy w hotelu, powspominaliśmy i ruszyliśmy na lotnisko. Podróż minęła na szczęście bez większych problemów i szczęśliwie wylądowaliśmy na JFK gdzie od razu przywitało nas trąbienie, ruch samochodów i krzyczenie ochrony, żeby samochody już jechały… ehh… a takie ciche były te ostatnie dwa tygodnie, czas wrócić do betonowej dżungli.
2023.05.27 Galapagos, EC (dzień 10)
Uważni czytelnicy dnia wczorajszego zauważą, że nie do końca odpowiedziałam na pytanie postawione na początku wpisu. Czy po wizycie na wyspie Genovesa zmieniłam swoje myślenie i co jest takiego w niej wyjątkowego. Ciężko powiedzieć, że jedna wyspa zmieniła totalnie mój punkt widzenia ale cały Galapagos zdecydowanie jest wycieczką która trochę daje do myślenia i wyspa Genovesa dopełnia tego doświadczenia. Nasze przemyślenia uwzględnię w ostatnim wpisie. Póki co mamy jeszcze trochę wysp do odwiedzenia.
Ta noc nie była zła. Straszyli, straszyli a w sumie to ani nic nie pospadało, my też się wyspaliśmy i ogólnie gdyby nie odgłos kotwicy to byśmy nawet nie wiedzieli, że gdzieś płynęliśmy. Nie wiem czy ocean się uspokoił, czy nasz kapitan jest taki zdolny czy inaczej układały się fale i tak nam nie przeszkadzało to bujanie. Ale rezultat liczy się bardziej niż przyczyna więc nie będę dochodzić.
Obudziliśmy się w kolejnej przepięknej scenerii, w zatoce Sullivan. Plan na dzisiejszy dzień zaważył o tym że wybraliśmy ten rejs a nie inny. Nasz rejs to był Bonita Yacht opcja C. Opcja C dopływa do wyspy Bartolome, która na folderach mnie zauroczyła i stwierdziłam, że ja tam chcę być. Jadąc na Galapagos myślałam, że zwierzęta są wszędzie prawie takie same. Wiadomo, są wyspy które żółwie bardziej lubią czy jaszczury. Ale ptaki przecież ciągle latają więc powinny być wszędzie. No i są wszędzie tylko nadal mają swoje ulubione wyspy i wracają na nie jak do domu. I to było moje zaskoczenie. Tak więc jak planujecie Galapagos to zastanówcie się które gatunki chcecie zobaczyć. Bo jak np. chcecie albatrosa to polecam Espanola. Nam niestety nie udało się zobaczyć tego króla ptaków więc trzeba będzie wrócić… albo pojechać na Antarktydę gdzie też występują. Wybór wysp nie jest łatwy, każda jest piękna i unikatowa. Ale zdecydowanie warto wziąć statek i popłynąć na te mniejsze wyspy.
Dla nas zapowiadał się kolejny piękny dzień. Pogoda jak do tej pory nam dopisała. Nigdy nie padało, zawsze piękne słoneczko. Od czerwca w tym rejonie jest suchy sezon. Dlatego wybierając maj miałam nadzieję, że ominą nas deszcze. Że może już pora deszczowa się skończyła i pozostanie tylko słoneczko. Nie pomyliłam się.
Ranna wycieczka była na wyspę Santiago. Cała wyspa jest oczywiście wulkaniczna ale co jest unikatowe w niej to to, że pokryta jest rodzajem lawy zwanym Pahoehoe. Jest to bardzo delikatna lawa i w przeciwieństwie do tej co widzieliśmy na wulkanie Sierra Negra można po niej chodzić bo nie jest ostra.
O lawie, wulkanach itp. nie będę się rozpisywać bo Darek zrobił to profesjonalnie we wcześniejszym wpisie (Sierra Negra hike). Oba dni jednak różnią się od siebie. Na Sierra Negra wchodzi się na kalderę, widzi się pozostałości po kraterze i ma się wrażenie, że ten wulkan jest tu a reszta lądu to zwykła wyspa. Tutaj wchodzi się na lawę, zero flory i od razu rozumie się, że przecież tak powstała każda jedna z tych wysp. Wyspa Santiago daje takie poczucie początku. Widać jak ta lawa się rozlewała. Na jej powierzchni widać jeszcze zarys jak płynęła.
Wydawało się, że tu nic nie żyje. No bo jak to… a tu ku naszemu zaskoczeniu przewodnik mówi - i oto macie konika polnego!
Konik polny na lawie? Przecież jak sama nazwa mówi (grasshopper - skaczący po trawie) potrzebuje on trawy. Zabłądził? Nie do końca. Jest on kolejnym koniecznym elementem łańcucha pokarmowego. Wiem, że to smutno zabrzmi ale taka jest przyroda. Konik polny jest pożywieniem dla jaszczurek. Sam konik polny żywi się trawą i kaktusami. Ponieważ potrafi daleko skakać to nawet na lawie znajdzie jakieś pożywienie.
Gustavo kolejny raz bardzo interesująco opowiadał. Widać, że kocha to co robi i naprawdę się tym interesuje. Mógłby o tym mówić godzinami. Mój mózg jednak czasem nie mógł już przyjmować tych informacji. Tego było po prostu za dużo. I to właśnie ta ilość informacji sprawiła, że ta wycieczka jest taka inna, taka zmieniająca punkt widzenia. Bez przewodnika byłyby to tylko ładne zdjęcia. To przewodnik sprawia, że zwracamy uwagę na rzeczy obok których byśmy przeszli i pomyśleli, no ładne…
Dawniej nie byliśmy fanami zwiedzania z przewodnikami. Woleliśmy sami, bo będzie szybciej. Ale czy szybciej znaczy lepiej? Za zwyczaj nie. Czasem warto się zatrzymać, posłuchać przewodnika, dowiedzieć się czegoś innego i przeżyć film dokumentalny na żywo. Bo przecież można oglądać filmy jak Planeta Ziemia itp i zobaczyć to samo. Ale tu masz to na żywo i możesz poczuć się częścią tego ekosystemu.
Po około 1.5-2h wróciliśmy na łódkę. Szybka zmiana ubrań i znów na wycieczkę. Tym razem mamy intensywny dzień. Dziś w planie też mają snorkeling. Ja zakładałam, że my wykorzystamy ten czas na siedzenie na deku, pisanie bloga i wypatrywanie zwierzątek z łódki przy zimnym piwku. Darek jednak zakładał, że popłyniemy na plażę. Na plażę w samo południe, na równiku w środku lata? Coś mi tu nie grało…
Trzy razy pytałam się czy naprawdę chce to zrobić. Stwierdził, że tak, więc poprosiliśmy przewodnika, żeby nas podwieźli pod plażę. Plaża była bezludna… no bo kto inny chciałby się smażyć na słońcu w samo południe. Dobrze, że woda była orzeźwiająca. Reszta ekipy w tym czasie popłynęła na pingwiny.
Mogliśmy chodzić tylko po piasku. Albo oczywiście wchodzić do wody. O ile po plaży można chodzić na bosaka bo nie ma śmieci o tyle do wody zaleca się wchodzić w butach wodnych. Jak przystało na wyspy wulkaniczne często można natrafić pod wodą na ostrą skałę wulkaniczną. My się troszkę potaplaliśmy w wodzie, troszkę posiedzieliśmy w słoneczku i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy minęło 45 minut.
Tak jak wspomniałam w tym samym czasie część naszej grupy odpłynęła w inną część zatoki i tam pływali z pingwinami. Nawet jeden delikatnie uszczypnął Dorotę. Przeżycie chyba do końca życia a tą małą czerwoną plamkę trzeba będzie jakoś zaznaczyć, żeby nie zapomnieć gdzie to się stało. Fajny taki buziak od pingwinka.
Niestety żółwi tym razem nie udało im się spotkać a szkoda bo jedna osoba z naszej grupy bardzo chciała popływać z nimi. Ze zwierzętami tak bywa. Są miejsca gdzie bardziej można spotkać pewne gatunki ale nigdy nic nie jest gwarantowane bo przecież one nie mają granic. I tak powinno być - cały świat jest nasz a pojedyncze osobniki, żyją tam gdzie im najlepiej.
Nie zapomnieli o nas i po ustalonym czasie odebrali nas z plaży. Plaża nie była już opuszczona. Przypłynęła jakaś wycieczka, zajęła plażę i zaczęli robić snorkeling zaraz przy plaży. Nie sądzę, że w tak ruchliwym miejscu gdzie non-stop podpływają jakieś pontony wyładować ludzi będzie dużo zwierząt. Dobrze, że nasz przewodnik zabrał ekipę na bardziej dziewicze wody i mogli zobaczyć masę rybek i innych zwierzątek.
Wróciliśmy na łódkę akurat na lunch. Co podali… a jak myślicie? Oczywiście, że rybę. Zazwyczaj lunch to albo tuńczyk, albo jakaś inna lokalna biała ryba albo krewetki. Ciężko tu o łososia, ostrygi i co nas najbardziej zdziwiło kraby. Tak popularny w Stanach crab cake (ciasto z krabem) tutaj nie spotkaliśmy ani raz. A krabów tu więcej niż ludzi. Może za drogie?
To może teraz wspomnę coś o cenie za ten rejs. Najpopularniejsza opcja na Galapagos to pięcio albo siedmiodniowe rejsy. My wybraliśmy krótszy bo chcieliśmy też trochę zwiedzić na własną rękę. Jak się patrzy na statki w Stanach to często pojawiają się chore ceny, około $6-10tys na osobę. U nas dwie osoby za łódkę zapłaciły mniej niż to. My planując ten wyjazd pracowaliśmy z lokalną agencją turystyczną. Komunikacja była super, przez WhatsApp i bardzo sprawnie wszystko poszło. To ona podpowiedziała nam parę opcji (między innymi Bonita Yacht). Jak się ma więcej czasu a mniej pieniędzy to można też przyjechać na wyspę i tu szukać oferty z ostatniej chwili. Podobno można nawet za pół ceny coś znaleźć. To że nie mieliśmy statku za $5tys+ za osobę widać było w drobnostkach które bynajmniej nam nie przeszkadzały. Ale pewnie dlatego też wino nie było najlepszej jakości a na obiad nie serwowano ciasta z krabów. Było jednak coś ważniejszego… byli ciekawi ludzie którzy nie podróżują w luksusie bo chcą zwiedzać więcej. Dodatkowo plusem jest to, że łódka jest mała więc na każdą wycieczkę mógł iść każdy.
W przypadku większych łódek jak ta powyżej gdzie ilość ludzi przekracza 20-3o osoby a często osiąga nawet ok. 100 ludzi nie ma pozwoleń aby każdy wyszedł na ląd. Dlatego albo zwiedzają mniej wysp, albo część idzie pływać inna część idzie na ląd. W Galapagos jednorazowa grupa ludzi na lądzie czy wodzie może być nie większa niż 20 ludzi. Dlatego duże statki dzielą ludzi ale i tak nie mają możliwości zaplanować w 100% czasu każdemu. Jeszcze dużo musimy się nauczyć o podróżowaniu statkami.
W czasie lunchu podpłynęliśmy pod wyspę Bartolome. Był to nieduży odcinek, tylko z jednej strony zatoki na drugą tak, że nawet nie zauważyliśmy kiedy to się stało. Ocean był spokojny kolejna nowa zatoczka więc i okazja na kolejny snorkeling się nadarzyła. Był to już ostatni snorkeling na tej wycieczce. Tym razem my zostaliśmy na łódce jak i większość ludzi. Niektórzy sobie odpuścili bo podobno poranny snorkeling był bardzo fajny. To samo powiedziała Dorota. Tutaj już było troszkę zamulone więc nie wiele było widać.
I w końcu przyszła kolej na wisienkę na torcie. Hike… tak w końcu zrobimy troszkę więcej kroków, wejdziemy na jakiś szczyt i będziemy mogli podziwiać widoki. Spodziewałam się szlaku a tu się okazało, że czekają na schody. Spoko… od razu przypomniała nam się Korea Południowa i hike na wyspie Jeju. Pewnie musieli zrobić schody bo różni ludzie tu przypływają łódkami i nie każdy ma wprawę czy kondycję chodzić po szlakach górskich.
Schody przy wodzie oblegane są przez foki. No tak, w końcu to ich ocean więc co my ludzie się wpychamy z butami. Podpłynęliśmy pod schody i zaczęło się przeganianie fok. Z ciekawostek to robi się to klaskając, a jak klaskanie nie pomaga to macha się w ich kierunku kamizelkami ratunkowymi albo linami.
Leniwie bo leniwie ale w końcu zeszły uchatki z tych schodów i wskoczyły do wody. My za to wyskoczyliśmy z wody, mogliśmy zając schody i wspiąć się na sam szczyt.
Samo wyjście nie zajęło nam dużo czasu. Może z 20 minut. Ja prułam do góry bo byłam ciekawa widoku. W folderach wyspa Bartolome przypominała mi trochę wyspę Padar w Indonezji. Podobieństwo głównie było we wcięciach wyspy po obu stronach… a poza tym to chyba jednak całkiem inne.
Zakręciła się łezka w oku. To już jest koniec chciałoby się zaśpiewać… nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść. Ale czy naprawdę jesteśmy wolni? Czy chcemy iść… tu nie chodziło o nie dosyt. Zwiedziliśmy dużo i przerosło to nasze oczekiwania. Stojąc tu na szczycie wiedzieliśmy, że coś się w nas zmieniło. Nie, nie zmienimy nagle o 180 stopni naszego zachowania czy sposobu życia. Ale wracam stąd z większą ilością pytań niż odpowiedzi. I podobnie jak po dobrym hiku w górach mam tą samą myśl. Te przyziemne problemy są niczym w stosunku do siły i piękna natury.
Byliśmy na szczycie Galapagos. Może nie był to najwyższy szczyt na tych wyspach ale miał najlepszą panoramę. Wycieczka ta była też idealnie wkomponowana w plan naszego rejsu. To nasza przedostatnia wycieczka. Jutro mamy jeszcze jedną małą wycieczkę i czas wracać na ląd do cywilizacji i chaosu. Może to o ten spokój nam chodzi… pewnie też. Cokolwiek ot jest i dla każdego z nas pewnie jest to całkiem inny mix emocji i myśli to jedno jest pewne nostalgia, że to już jest koniec dopadła każdego właśnie tutaj.
Wyspa Bartolome słynie właśnie z tego punktu widokowego. Widać też wyspę Santiago na której byliśmy rano. Wtedy chodziliśmy po lawie, teraz tą lawę widać z góry.
Ilość lawy i to w jaki sposób wszystko jest pokryte robi rażenie. Tak właśnie powstają te wyspy. Lawa rozpływa się wszędzie. Czasem wyspy się łączą, czasem ląd się dzieli i powstają mniejsze wyspy. A wszystko jest ruchome i żyje swoim tempem. Zazwyczaj dość wolnym tempem liczonym w milionach lat ale tempem. Czym więc jest ludzkie 100 lat w stosunku do tych milionów. Stąd idealnie widać jak lawa wchodzi do oceanu i jak jedno się kończy a drugie zaczyna.
Czas było wracać. W końcu nie zawsze musi być tak poważnie. Dziś ostatnia noc na statku. Trzeba się pożegnać z całą grupą no i z załogą. Do pokonania mieliśmy te same schodu ale w dół to już leciało.
Zatrzymaliśmy się dopiero na fokach… tak, znów zajęło schody i tym razem w ogóle nie zwracały na nas uwagi. To jest ich świat i one będą tu leżeć. W końcu udało się jakoś je klaskaniem przekonać do opuszczenia schodów na chwilę, pewnie jak tylko odpłyneliśmy znów na nie weszły.
Przed kolacją mieliśmy jeszcze troszkę czasu który nasz kapitan wykorzystał na przepłynięcie w okolice wyspy Północne Seymour. Jest to już blisko lotniska i przycumujemy tu na noc. My w tym czasie wybraliśmy dziób łodzi i siedzieliśmy sobie na kanapach patrząc na horyzont albo na telefony. Bliżej lotniska mamy zasięg więc przyszedł czas, żeby wysłać do wszystkich kochanych ludzi, że żyjemy. To gapienie się na telefony spowodowało, że prawie przegapiliśmy najładniejszy kadr tej wycieczki. Wyglądało to mniej więcej tak…
Szczęście i nie szczęście. Zdążyłam go zobaczyć, i zdążyłam go zapamiętać. Wyglądało to mniej więcej tak jak na powyższym obrazku. Skoczył idealnie przed naszą łódką na wysokość dobrych 3-5 metrów. Były to sekundy a ja byłam w takim szoku, że nawet nie złapałam za aparat. Potem pływał jeszcze w okolicy naszej łódki i udało mi się go uchwycić “przelotem”.
Jak to się mówi… Instagram vs. rzeczywistość. Pewnie, żeby uchwycić idealny skok musiałabym mieć ustawioną kamerę na ciągłe nagrywanie albo delfin musiałby się zdecydować bawić z łódką dłużej. Czekałam, prosiłam żeby wyskoczył ale już nie chciał… no nic, najważniejsze, że obraz w głowie zostanie na dłużej. Wow - tego się naprawdę nie spodziewałam zobaczyć. Dobrze, że wolałam patrzeć na horyzont niż na telefon bo bym w ogóle go nie zobaczyła.
Ostatnia kolacja, ostatni zachód słońca na tych wyspach, ostatni delfin… Dziś noc zakończyliśmy na deku na samej górze. Podziwialiśmy gwiazdy, rozmawialiśmy z ludźmi z grupy. Przez te parę dni trochę ich poznaliśmy, niektórzy może odwiedzą Darka sklep jak będą w NY. Ciekawe czy kiedyś nasze szlaki się znów skrzyżują. Bardzo fajną mieliśmy grupę. Różnorodną wiekowo i narodowościowo ale najważniejsze, że bardzo wesołą. Żegnaliśmy się dość długo, aż skończyło się piwo. Dziś nasza ulubiona barmanka zeszła na ląd i po 6 tygodniach na wodzie wróciła do domu. Przyszedł nowy kelner/barman. Nie był najbardziej rozgarnięty. Nie była to chyba najlepsza decyzja, żeby dać go na ostatnią noc przy tak zgranej grupie Europejczyków. Dobrze, że mieliśmy swój własny alcohol i nawet Anglicy pili holenderski gin… to prawie tak jakby Szkoci pili Japońskie whiskey.
2023.05.26 Galapagos, EC (dzień 9)
Dopłynęliśmy do wyspy Genovesa. Dopłynęliśmy około 2 w nocy. Wiemy dokładnie, bo za bardzo spać się nie dało. Przerzucało nas z jednej strony łóżka na drugą. Ze zmęczenia troszkę przysypialiśmy, ale nie był to twardy sen. Około drugiej usłyszeliśmy jak spuszczali kotwicę i wiedzieliśmy, że podróż się skończyła. Nasz statek jest dość mały więc nie ma najlepszego wyciszenia ale zrzucanie i podnoszenie kotwicy jest w tm całym procesie najgłośniejsze.
Wczoraj przewodnik powiedział nam, że wyspa Genovesa jest jego ulubioną zaraz obok Espanola. Ta druga jest bardziej na południe i nie odwiedzimy jej tym razem. Nie do końca wiedziałam co w Genovesa jest takie unikatowe, zachwycające, ale oczywiście nie mogłam się doczekać aby zrozumieć. Wiedziałam tylko, że będzie tam dużo ptaków… ale czy ptaki mogą być ciekawe?
Po spędzeniu tygodnia na Galapagos zwracam honor ptakom i uważam, że mogą być ciekawe, przezabawne i interesujące.
Dziś pomimo, że mieliśmy noc średnio przespaną to mogliśmy poleniuchować trochę dłużej. To znaczy się tylko ja i Darek mogliśmy. Dziś zaplanowany był pierwszy snorkeling. Dla większości ludzi z naszej grupy był to pierwszy snorkeling na tych wyspach. My z Darkiem nie pływamy więc się nie zdecydowaliśmy. O 5:50 w głośnikach zabrzmiał głos Gustawo… “za 10 minut proszę być gotowym wyruszamy na snorkeling”. My tylko obróciliśmy się na drugi bok i wstaliśmy dopiero o 7 rano jak załoga wracała już z pływania. Każdy z uśmiechami na twarzy i masą wrażeń. Choć podobno to pływanie nie było aż tak fajne jak to co parę dni temu robiliśmy (a dokładnie Dorota robiła) w Los Tuneles.
Tutaj przewodnik nie miał GoPro więc musimy wierzyć wszystkim na słowo, że widzieli rekiny i inne ciekawe zwierzątka ale zero żółwików. Woda też podobno była dość wzburzona i nie wszyscy zdecydowali się na wejście do wody, czy oddalenie od pontonu. Wiadomo jednak, że świat podwodny jest bardzo fascynujący więc pomimo nie najlepszych warunków przy śniadaniu i tak było dużo opowieści. Nie mogliśmy jednak za bardzo się rozleniwiać bo już czekała na nas kolejna wycieczka.
Na Galapagos wszystko kręci się wokół pozwoleń. Ruchy ludzi są dość mocno kontrolowane i tak każda łódka nie dość, że musi mieć pozwolenie zacumować na jakiś czas przy danej wyspie, to jest też limit ile jednorazowo ludzi może wyjść na ląd. Nasza grupa była mała więc mogliśmy wszyscy uczestniczyć w wycieczkach ale np. mogliśmy być gdzieś tylko rano albo tylko popołudniu itp. Tak samo z nurkowaniem. Są ograniczenia ile ludzi na raz może być w wodzie. No i dobrze bo zwierzątka są najważniejsze.
Przewodnik mówił, że po tej wyspie zaczniemy myśleć jak on. Ciekawe co miał na myśli. Nie da się ukryć, że cały Galapagos daje do myślenia. Głównie jaka jest rola człowieka w tym ekosystemie, czy my naprawdę tylko psujemy czy jednak jesteśmy do czegoś potrzebni. Wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi, ale na pewno wrócimy odmienieni. Skoro już tak myślimy o Galapagos to co takiego zobaczymy na tej wyspie, że zmieni nasze myślenie jeszcze bardziej.
Najpierw zabawiliśmy się w typowych turystów. Wysiedliśmy z łódki, zobaczyliśmy multum uchatek wylegujących się, pozujących albo pływających z ludźmi i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Gustawo oczywiście zatrzymał się przy nich i zaczął nam opowiadać.
No to teraz trochę o nazwie bo w blogu używaliśmy różnych określeń… uchatki, uszatki. Po angielsku to się nazywa sea lion… więc przetłumaczyłam w Google i niestety przetłumaczył to dokładnie jako lew morski… no to poszłam do Wikipedii i tam wyszło, że sea lion galapagos to Uszanka Galapagoska. Ale jak się sprawdzi tylko sea lion to wychodzi, że jest to uchatka albo uszatka. Uchatka, uszatka, uszanka… dla mnie to będzie to samo. Pewnie dla biologów nie, więc z góry przepraszam. Chyba już wiem czemu biologia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, za dużo kombinacji i pod gatunków. Już wolę te swoje cyferki gdzie 2+2 prawie zawsze jest 4.
Uszanki/uchatki przypłynęły albo przydryfowały tu z Kalifornii. Podobnie jak w przypadku innych zwierząt przeszły swojego rodzaju ewolucję i zrzuciły trochę tłuszczu (bo tu jest cieplej), stały się mniejsze ale przede wszystkim nauczyły się tak zwanej planowanej ciąży.
Normalnie uchatki jak ludzie rodzą małe 9 miesięcy po zapłodnieniu. Teoretycznie druga ciąża mogłaby być już w dwa tygodnie po urodzeniu ale to by oznaczało, że kolejne dziecko urodzi się w porze roku gdzie trudniej o pożywienie. Dlatego uszanki przeszły ewolucję i są w stanie przytrzymać nasienie i zaplanować zapłodnienie aby małe urodziły się w porze suchej kiedy to prąd oceaniczny Humboldt dostarcza pożywienia w postaci zimnowodnych ryb.
Fok jest na Galapagos więcej niż ludzi. Dlatego nie potrzebują one rodzić więcej niż jedno potomstwo na rok. Czują się tu bezpiecznie i ogólnie nie mają predatorów jak na przykład orki. Nie mają jednak idealnego życia w raju. Zresztą co to jest raj? Jak to nasz przewodnik powiedział raj to nie jest miejsce. Raj to jest stan który sobie sami tworzymy. No coś w tym jest. Dla kogoś rajem będzie plaża, dla kogoś góry a dla kogoś innego bar na Manhattanie najważniejsz, żeby być szczęśliwym. Póki co dla nas Galapagos było takim rajem i przebywanie wśród zwierząt zdecydowanie nas uszczęśliwiło. No ale wracając do zagrożeń uchatek. Jednym jest ocieplanie klimatu… dla nich przejawia się to w mniejszej ilości jedzenia i przez to umieraniem z głodu. Największym jednak zagrożeniem jest ich przyjazne nastawienie.
Uszanki lubią ludzi, nie boją się podchodzić a wręcz można powiedzieć, że ciągną do ludzi. Jak to może być zagrożenie…ano może. Im bliżej zwierzęta wchodzą w świat ludzki tym bardziej zjedzą coś co nie powinny, wplątają się w sieci albo inne ludzkie czynności zaburzą ich egzystencję i skarzą je na śmierć. Np. jeśli człowiek dotknie małej foczki to mama foka nigdy jej nie znajdzie i nie nakarmi. Uszanki zostawiają swoje potomstwo, idą na łowy i wracają po paru dniach pełne aby nakarmić swoje maleństwo. Maleństwo z matką znajdują się po zapachu i odgłosach. Jeśli jednak człowiek dotknie takiego maleństwa to matka już nie weźmie go z powrotem bo będzie twierdzić, że to nie jej.
Po fokach przyszedł czas na ptaki. Mieliśmy zobaczyć tu fregaty (frigatebird) czyli po prostu ptaki z czerwonymi worami. Często pojawiają się one w folderach o Galapagos więc mieliśmy nadzieję kiedyś je zobaczyć. Jak przystało na prawdziwego mieszczucha jak zobaczyłam pierwszego to poleciała sesja zdjęć no bo przecież ucieknie… tylko że 20 minut później doszłam do wniosku, że ile można bo były wszędzie. Ogólnie ptaków na tej wyspie była masa i wszystkie rodzaje siedziały razem.
Pierwszą fregatę zobaczyliśmy w locie. Akurat słuchaliśmy o uchatkach i Darek krzyknął strzelaj, strzelaj… oczywiście aparatem bo ja nie zamierzam strzelać z niczego innego do zwierząt.
Jakie pierwsze skojarzenia? Śmieszny, po co mu ten czerwony worek… no i wow, ale ma skrzydła. Fregaty mogą mieć rozpiętość skrzydeł nawet do 2.3m (7.5 ft) podobno jest to ptak z największym stosunkiem skrzydeł do wielkości korpusu. Rzeczywiście, ptak nie jest za duży ale skrzydła ma rozłożyste.
Skrzydła i czerwony worek w podgardle używają w sezonie lęgowym. Czerwony worek mają samce i pokazem siły zwracają uwagę samic. Tak więc wykonują swój godowy pokaz który sprowadza się do wydawania dźwięków, napompowywania balonu jak najbardziej się da i trzepotania skrzydłami. Kto ma większy balon i bardziej naprężony ten wygrywa. A napompować balon nie jest łatwo. Podobno trwa to ok. 20 minut.
I tutaj właśnie zmieniliśmy zdanie o ptakach. Znaczy się zmienialiśmy je pomału przez cały pobyt ale tutaj stwierdziliśmy, że moglibyśmy je tak obserwować godzinami. Bo one potrafią robić ten swój pokaz godowy dniami…a może nawet i tygodniami. Gustawo jednak szybko zwrócił naszą uwagę na coś innego… na czerwononogiego głuptaka który jest biały.
No ładny… ale co w tym dziwnego. Ano to, że normalnie czerwononogie są brązowe. Natomiast ze względu na ocieplenie klimatu przeszły ewolucję bo w białym upierzeniu jest im chłodniej. Podobno jest to nowy rodzaj który dopiero pojawił się jakieś parę lat temu. Dla porównania poniżej macie zdjęcie typowego czerwononogiego głuptoka.
A skąd nazwa głuptak? Ptaki te nazywają się booby. Nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa bobo które oznacza klaun, głuptas, nieporadny człowiek. Ptaki te bowiem są świetnymi lotnikami ale jeśli chodzi o starty, lądowania i poruszanie się po ziemi to troszkę takie ciapowate są.
Po wyspie nie mogliśmy za dużo chodzić. Jest wyznaczona ścieżka gdzie można chodzić i gdzie nie ma obaw, że się niechcący stanie na jakieś gniazdo i zabije małe ptaszki. Dlatego po obejściu całej wyspy część załogi wskoczyła do wody zobaczyć co tam słychać a ja wybrałam dalsze pstrykanie.
Każda wycieczka zazwyczaj trawa koło 2h. Tak więc po spędzeniu trochę czasu na plaży wróciliśmy na statek. Dzisiejszy dzień był pełen atrakcji. Nie tylko ptaki i inne zwierzęta dostarczały nam atrakcji ale też załoga. Dziś na lunch zamiast tradycyjnego siadajcie i jedźcie najpierw uczestniczyliśmy w przygotowaniu ceviche.
Ceviche to tradycyjna potrawa w Ameryce Południowej. Każdy kraj robi ją troszkę inaczej, niektórzy bardziej jak zupę inni bardziej w stałej konsystencji. Najważniejsze jest, że podstawą jest ryba (a co by mogło być innego), bardzo dużo kolendry (cilantro) i oczywiście soku z limonki. Nasz kucharz miał rybę wcześniej przygotowaną i zamarynowaną bo musi ona odstać parę godzin. Przy nas dokończył dzieła czyli wszystko wymieszał, doprawił a wszystko zwieńczył tańcem zwycięstwa… no dobra tylko salsą. Jak się okazało nasz kucharz nie tylko świetnie gotuje ale też bardzo dobrze tańczy.
Wyszło przepysznie. Oczywiście znów tuńczyk który pomału nam się nudzi ale przyprawy zrobiły swoje i zjedliśmy ze smakiem. Po lunchu przewodnik wyciągnął wszystkie zabawki wodne i zabrał część ekipy popływać. Nie wszyscy się zdecydowali bo ocean dziś jest dość burzliwy. Chyba mają nie najlepsze wspomnienia z rannego snorkeling’u. Ci co się zdecydowali mogli popływać na kajakach, paddleboard albo zostać na pontonie i podziwiać żółwiki… bo parę się do nich przyplątało.
My też mieliśmy żółwika. I dobrze, że zostaliśmy na statku bo z wysokości lepiej się robi zdjęcia w wodzie. Tak więc jak po powrocie opowiadali o żółwikach ja też się miałam czym pochwalić… one tu są wszędzie. Tego naprawdę się nie spodziewałam przylatując na Galapagos. Wiedziałam, że będą ale chyba nie aż na taką skalę.
A co później… no już chyba wiecie. Kolejna wycieczka, jeszcze więcej ptaków i jeszcze więcej informacji o tym niezwykłym miejscu. Wyspa Genovesa ma kształt pół księżyca. Strome klify, nie za dużo plaż i jak każda inna wyspa w tym archipelagu jest ze skał wulkanicznych. Ale nie od razu do nas dotarło, że tak naprawdę to jest cześć krateru wulkanu.
Proste, był sobie wulkan, wybuchł parę razy, krater się zwalił, powstała kaldera, którą zalała woda i nagle powstała mała wyspa. Taki prosty zabieg który trwał miliony lat. Tak więc popołudniu podpłynęliśmy pod jedno miejsce gdzie można wyjść na ląd i po skalistych schodach weszliśmy na szczyt tej kaldery.
Na górze oczywiście była masa ptaków ale my skupiliśmy się na szukaniu sowy. Sowa w dzień? Tak. Jak pisałam w którymś wcześniejszym wpisie sowa na Galapagos poluje za dnia. Tutaj nie ma mysz czy innych nocnych zwierzątek którymi normalnie się pożywia. Musiała więc przejść ewolucję i nauczyć się polować na małe ptaszki które opuszczają swoje gniazda w dzień. Jej taktyka jest prosta, przyczaja się i w momencie jak ptaszek wylatuje to go chwyta w locie i po sprawie.
Na pewno nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Nic w przyrodzie nie jest proste. Np. ten jej kamuflaż. Jak to jest możliwe, że zwierzę tak łatwo wtapia się w otoczenie. My musimy kupować stroje moro a zwierzęta potrafią od razu urodzić się z upierzeniem jakie pozwoli im jak najdłużej i najskuteczniej przetrwać.
Podobno nie jest łatwo spotkać sowę a myśmy widzieli pięć. Czy to było pięć unikatowych czy parę się przemieszczało z miejsca w miejsce to trudno powiedzieć. Ale jak tylko zrozumieliśmy czego szukamy i co trzeba wypatrywać to sowy były dość często. Nie tak często jak Nazca Boobies czyli kolejny rodzaj głuptaków.
Jedna para szczególnie nas zainteresowała. Męski osobnik chodził po okolicy i szukał patyczków które później przynosił swojej wybrance aby ona budowała gniazdo. Tak właśnie zakochana para głuptaków budowała sobie gniazdo. Normalnie jak na filmie w National Geographic.
Pomyślicie, że to już koniec wrażeń? Nie do końca. Uprzedzałam, że dzień bogaty w wrażenia zarówno ze strony zwierząt jak i załogi. Jak wróciliśmy po wycieczce na pokład to zaskoczyło nas, że nie ma Diany. Nie ma chłodnej herbatki czy jakiegoś ciacha. Troszkę zawiedzeni zaczęliśmy iść w kierunku naszych kajut kiedy zaczęto nas wołać na górny pokład. Dziś impreza na górze.
Najpierw Diana nauczyła nas nowego drinka. Bardzo podobny do słynnego Darka cydru jabłkowego (przepis). Główna różnica, że tutaj zamiast cydru z jabłek idzie sok z maracuja. No tak, jabłek to tu za dużo nie rośnie ale maracuja jest bardzo popularna. Była opcja z dolewką rumu albo bez… ten rum się przydał bo potem kazali nam robić z siebie guptoki.
Na górny pokład wpadła załoga przebrana za piratów, najpierw zaatakowali nas plastikowymi mieczami a potem zaczęli z nami tańczyć. Na koniec jednak dali nam zadanie. Ponieważ tego dnia przekraczamy równik dwa razy (aktualnie znajdujemy się na północnej półkuli) to dostaliśmy od kapitana dyplomy na pamiątkę. Żeby jednak uzyskać taki dyplom trzeba było wylosować nazwę zwierzątka, pokazać go wszystkim a reszta musiała zgadnąć jakie zwierzę pokazujemy. Dobrze, że były to tylko zwierzęta z Galapagos to mieliśmy trochę zawężoną listę. Nam w udziale przypadła iguana, pingwin i głuptak niebieskonogi. Idealne dopasowanie, nie ma co!
Uff… śmiechu co nie miara. Kolacja tez była wystrzałowa. Samo danie główne to makaron i kawałek mięsa rosołowego. Ale przystawka… niby zwykły ziemniak ale polany wódką, żeby się zapaliło i przypiekło. Bardzo ciekawe i smaczne.
Ta wódka nam się przydała. Podobno dziś w nocy będzie bardziej bujać niż zeszłej. Dziś znów płyniemy w nocy bo wracamy w kierunku lotniska i głównych wysp. Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Skoro znów mamy pokonać dość otwarte przestrzenie na ocenie wszyscy nastawili nas na mocne bujanie. Kazali pochować wszystkie rzeczy do szuflad, żeby nie spadały w nocy. Szklanki i inne naczynia najlepiej trzymać na podłodze. Jadalnię też dość mocno wysprzątali. Muszę przyznać, że troszkę nas tym wystraszyli. Dlatego stwierdziliśmy, że wcale nie spieszy nam się do kajuty i posiedzimy na tyłach łódki przy świeżym powietrzu.
Wczesna pobudka, długi dzień pełen wrażeń jednak wszystkich pokonał i plany siedzenia do środka nocy jakoś nam nie wyszły. Wzięliśmy aviomarin i poszliśmy do łóżka… bo rzucało nas od barierki do barierki. Ciężko było przejść dwa kroki bez trzymania się. Zapowiada się “ciekawa” noc.
2023.05.25 Galapagos, EC (dzień 8)
Pierwsza noc na łódce za nami. To był pierwszy raz kiedy spaliśmy na statku, zarówno dla mnie jak i dla Darka. Jak się spało? Dziwnie. Mieliśmy tak średnio przespaną noc. Po pierwsze delikatnie bujało a po drugie słychać było trochę silniki. Tej nocy nie płynęliśmy ale nadal silniki pracowały bo jednak prąd jest na statku potrzebny nawet w nocy. No tak bez klimatyzacji ciężko by było wytrzymać w tej małej kajucie. Myślę jednak, że trzeba wspomnieć, że pierwsza noc w nowym miejscu nigdy nie jest fajna więc jeszcze nie mamy ochoty wysiadać.
Dzień zaczęliśmy od śniadania. 7:45 podano do stołu. Był bufet więc każdy znalazł coś dla siebie, jajka, pancakes, jakieś kiełbaski, owoce, jogurty... Proste ale dobre!
Po śniadaniu przyszła pora na pierwszą wycieczkę. Zapakowali nas na pontony zwane (panga) i wywieźli na moczary. Na porannej wycieczce nie będziemy wychodzić z pontonu. Na Galapagos często występują namorzyny (lasy mangrowe). Występują one w strefie zwrotnikowej na granicy lądu i wody. Co ciekawe drzewa te potrafią rosnąć w słonej wodzie. Pierwsza reakcja jest ale fajne drzewka ale potem jak zaczniesz słuchać przewodnika i dokształcać się to mówisz wow…ale przyroda jest sprytna.
Namorzyny potrafią rosnąć i czerpać słoną wodę. W większości gatunków korzenie są odpowiedzialne za filtrowanie słonej wody. Co ciekawe korzenie też często wystają trochę ponad wodę aby czerpać tlen. Nie mają łatwo te drzewka. Nie dość, że wodę mają słoną to jeszcze mało w niej tlenu to jeszcze temperatura powoduje, że liście szybko wysychają. Ale również z liśćmi natura sobie poradziła i zrobiła je troszkę nawoskowane aby woda nie uciekała za szybko… i co? Sprytna jest ta natura, nie?
Ok, wiemy już że lasy mangrowe mają przekichane… w takim razie czy są komuś potrzebne? O tak, są niezbędne! Mangrowce dają dużą ochronę dla zwierząt i pożywienie. Ze względu na zagęszczenie są idealnym miejscem na składanie jaj i chronią potomstwo przed dużymi falami. W ich plątaninie korzeni jest też dużo składników odżywczych, tak więc są uwielbiane przez ryby, żółwie, flamingi itp.
Zanim jednak wpłynęliśmy w zakamarki namorzyn to najpierw zobaczyliśmy głuptaki niebieskonogie. Było ich trochę, wszystkie siedziały na skałach… na obsranych skałach. Bo jak każde ptaki srają one gdzie popadnie.
Jest ich tu multum. Siedziały na skałach i obserwowały ocean. Głuptaki jak i inne ptaki często pożywiają się rybami z wody. Mają niesamowity wzrok i precyzję. My się śmiejemy, że to pociski bo jak ładują w wodę to jeden za drugim. Potem siedząc na łódce dużo ich obserwowaliśmy i byliśmy w szoku jak ładują....normalne bombardowanie.
Wpłynęliśmy głębiej w mangrowce i poczuliśmy się jak w przedszkolu. Jak pisałam wcześniej tereny te są idealne do składania jajek i pierwszych kroków potomstwa. Były tu małe rekiny i nawet widzieliśmy jednego z rodziny młotowatych (hammerhead shark). Szkoda tylko, że młotek za szybko przepłynął i aparat nie zdążył tego zarejestrować. Udało się za to zrobić sesję płaszczkom.
Nasz przewodnik bardzo dużo opowiadał nam o tym jak turystyka jest potrzebna Galapagos. Inne kraje też powinny zrozumieć, że lepiej dla świata, ludzkości i nich własnych jest zarabiać na turystyce ale takiej co nie niszczy srodowiska a turyści zabierają ze sobą tylko wspomniania, przeżycia i zdjęcia.
Czego Gustawo (nasz przewodnik) nie pochwala (zresztą my też) to zabijanie zwierząt dla sportu albo dla delikatesów. Czasem na świecie są takie specjały za które ludzie dużo zapłacą ale nigdy nie zastanowią się jak bardzo ta potrawa negatywnie wpływa na ekosystem.
Jednym z takich specjałów kulinarnych jest zupa z płetwy rekina. Aby ją ugotować potrzebna jest oczywiście płetwa rekina. Zupa ta jest bardzo droga i zamawianie jej albo serwowanie na uroczystościach jak wesela jest oznaką statusu. Jest ona bardzo popularna w Chinach i Tajwanie. Niestety nie wiele ludzi wie, że do jej przyrządzenia odcina się płetwę rekina a potem tak rannego rekina wrzuca się do oceanu, żeby zginął. Mass media twierdzą, że płetwy odrastają i nie ma w tym nic złego. Jakby to było takie proste to na pewno zupa była by o wiele tańsza i legalna we wszystkich krajach. W dużej ilości krajów zupa ta jest zabroniona a jej przyrządzanie czy nawet posiadanie płetw rekina jest karalne więzieniem. Niestety Chińczycy nadal robią duże połowy rekinów, ucinają tylko potrzebną część i wyrzucają rannego rekina z powrotem do wody. Taki rekin nie ma szans przeżyć i umiera w męczarniach. Tylko po to żeby ktoś mógł zjeść zupę która smakuje jak rosół.
Na szczęście Galapagos ma prawo wprowadzać ograniczenia wg. własnego uznania. Niestety władza Galapagos sięga tylko 200 mil morskich. Reszta to wody międzynarodowe na których ich jurysdykcja się kończy. Jedyne co mogą zrobić to zabronić Chińczykom odwiedzać Galapagos. Połowy ryb są ok jeśli są kontrolowane. Masowe zabijanie rekinów w brutalny sposób wpływa negatywnie na łańcuch pokarmowy. Natura jest stworzona jak idealny mechanizm i każde zachwianie ma drastyczne rezultaty dla ludzi i wszystkiego co nas otacza. Wiadomo, rządy są skorumpowane i czasem nie pomagają tak jak powinni. Dlatego ochrona Galapagos jest w rękach ludzi którzy się tu urodzili i mogą oni ukarać narody, które za bardzo niszczą naszą przyrodę.
Oceany są ważne a tak bardzo nie doceniane. Podobno oceny dostarczają nam więcej tlenu niż Amazonia czy Syberia (płuca świata). Powiecie… ale przecież przed chwilą pisałaś, że namorzyny mają problem z tlenem w wodzie. Zgadza się… stężenie tlenu w wodzie jest bardzo niskie, myślę, że koło 1%. Natomiast są tam algi. Potrafią one jak i rośliny naziemne po przez fotosyntezę wyprodukować tlen. I podobno to jest największe źródło tlenu. Dlatego dbajmy o oceany… nie tylko ze względu na żółwie ale też ze względu na nas samych. Niestety człowiek robi dobrą robotę zanieczyszczając oceany albo łowiąc za dużo ryb tego samego gatunku. Na wszystko jest czas i miejsce i każdy organizm ma swoje miejsce na ziemi i swoje zadanie do wykonania. Ale wszystko powinno być monitorowane. Nielegalne rybołówstwo jest jednym z zagrożeń Galapagos. Bo wytępienie jednego gatunku sprawia, że cały łańcuch pokarmowy jest zachwiany i ta idealna maszyna jaką jest życie na ziemi zaczyna szwankować. Oczywiście o śmieciach i plastiku chyba nikomu nie trzeba mówić.
Muszę przyznać, że pocieszałam się jak przewodnik dziękował nam że podróżujemy i że tam przyjechaliśmy. Turystyka w dzisiejszych czasach może być różnie odbierana. Mówi się o tym jak częste latanie niszczy klimat, jak wprowadzenie człowieka do dziewiczych terenów niszczy przyrodę itp. Prawda jest taka, że wszystko można robić ale z głową i pod swego rodzaju nadzorem. Dlatego kraje powinny zachęcać do turystyki, oglądanie zwierząt z przewodnikami w ich naturalnym otoczeniu czy kontrolowanie ile ludzi może wjechać danego dnia w dane miejsce to tylko małe kroki do tego aby kraje miały dochód bez wydobywania nadmiernie surowców czy niszczenia ekosystemu w inny sposób.
Na Galapagos wstęp kosztuje $100. Ktoś powie, trochę dużo. Ale z drugiej strony do Disney Land bilet kosztuje $180 na dzień. A na Galapagos jednak jest więcej atrakcji. Tutaj jest najlepsze zoo jakie możesz sobie wyobrazić. A jak w swoim planie uwzględnisz szybką łódkę (speed boat) między wyspami to roller-coaster jak nic gwarantowany. Ale tak serio… czy $100 to dużo wiedząc, że pieniądze te są wydane w dobrym celu a nie na wybudowanie kolejnego biurowca z marmuru? Jak dla mnie warto…
Po około godzinie wróciliśmy na łódkę. Nasze dni maja podobny rozkład dnia. Około 7 rano śniadanie, potem jakaś wycieczka, lunch, znów wycieczka i kolacja. W międzyczasie mamy trochę czasu dla siebie i możemy sobie posiedzieć na tarasie albo ochłodzić się w jadalni.
Popołudniowa wycieczka była dla mnie najfajniejsza i najbardziej wyczekiwana. Pojechaliśmy zobaczyć duże żółwie.
Galapagos bez żółwi to jak Afryka bez lwa. Podobno na Galapagos jest co najmniej 12 gatunków żółwi lądowych. Najwięcej rodzajów jest na wyspie Isabela gdzie żyją one w części mało dostępnej, części górzystej (wulkanicznej). Jak robiliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra to czytałam na All Trails o tym szlaku to ktoś dał komentarz, że udało im się na trasie spotkać żółwia. My niestety takiego szczęścia nie mieliśmy.
Ze zwierzętami różnie bywa ale jak się jest dobrym przewodnikiem to zna się ich preferencje, zachowanie i wie się gdzie ich najwięcej występuje albo jak można je spotkać. Z żółwiami nie było problemu bo widać, że mają one swoje ulubione rejony na wyspie Santa Cruz. Tak więc znów pontonem podjechaliśmy na nasz “ulubiony” terminal promu (ten sam co na lotnisko się jedzie), tak samo wzięliśmy autobus i tak samo nie miał klimatyzacji. Jedyna różnica to że nie pojechaliśmy w kierunku lotniska tylko w kierunku Puerto Ayora. Do miasteczka nie dojechaliśmy bo po drodze skręciliśmy w tak zwane Highlands (wyżyny) i poszliśmy szukać żółwi.
Nie wiem ile kosztuje wstęp na ta farmę ale zdecydowanie ktoś robi na tym niezły biznes. Ma kawałek ziemi który akurat polubiły żółwie i tak sobie one chodzą a on zbiera kasę. Żółwie są na wolności i nie widać żadnego ogrodzenia więc nawet przy drodze widzieliśmy jednego.
Na farmie dano nam gumiaki i puszczono na łąkę. Z początku marudziliśmy ale potem chodząc po błocie i gównach żółwi stwierdziliśmy, że to nie głupi pomysł.
Oczywiście pierwszy żółw został najbardziej obfotografowany ale to też głównie przez Gustawo bo jak tylko stanęliśmy to zaczął nam opowiadać o żółwiach. Gostek ma niesamowitą wiedzę i widać, że Galapagos i wszystkie żyjątka to jego pasja. Dlatego on opowiadał przez jakieś 15 minut a ja zamiast robić notatki do bloga latałam z aparatem a Darek filmował.
Można powiedzieć, że żółwie stworzyły wyspy Galapagos. To dzięki nim i przerobie trawy gleba jest użyźniona. Żółwie jedzą około 80 funtów (36 kg) trawy dziennie. Weźcie pod uwagę, że trawa jest lekka. Czyli on tak naprawdę nic nie robi cały dzień tylko je.
Czasem wejdzie do wody się ochłodzić ale głównie spędza życie na jedzeniu trawy. No a żyją tak po setki lat… trochę nudne to życie.
Nasunęło się pytanie. To co było pierwsze. Trawa czy żółw? Żółwie przybyły na Galapagos a właściwie to przydryfowały około 2 mln lat temu z kontynentu Ameryki Południowej. Oczywiście jak wszystko na Galapagos przeszły swoją metamorfozę i zaadaptowały się do nowego środowiska. Ziema Galapagos był pokryta głównie lawą ale żółwie znajdowały trawę i inne rośliny w wodzie po czym przez jedzenie i trawienie użyźniały ziemię. Prawie jak krowy tylko mleka nie dają. Tak więc gdyby nie żółwie nie byłoby tak zielonych wysp i pewnie wiele zwierząt nie mogłoby się tu zaadaptować. Na pewno Galapagos nie byłoby tak kolorowe jak jest teraz.
Ja ogólnie do żółwi mam jakiś sentyment. Uspokajają mnie a w tej swojej brzydocie są kochane. Takie nie wymiarowe poczwarki z małymi główkami ale wyglądające, że cały czas myślą. A może one przez te setki lat po prostu doszły do perfekcji w olewaniu wszystkiego i robią tylko swoją pracę? No tak mając tak spokojne życie jak one można przeżyć 100 a nawet 200 lat.
Gustawo dał nam czas i mogliśmy sobie sami pochodzić wśród żółwi. Oczywiście zdjęć było co nie miara. Obiekt nie uciekał sprzed obiektywu jak w przypadku ptaków, tele obiektyw w sumie był nie potrzebny bo były one na wyciągnięcie ręki a i też za wolne albo za leniwe żeby nas pogonić czy ugryź. Tak więc bezpiecznie się plątaliśmy wśród nich i podziwialiśmy jak ciągle jadły tą trawę.
Na koniec wycieczki poszliśmy do tunelu zrobionego z lawy. W sumie to nic ciekawego. Znaczy się sama idea, że płynęła tędy lawa i góra zastygła tworząc jaskinię a rzeka z lawą przebiła się na zewnątrz jest ciekawe. Na nas jednak nie zrobiło to wrażenia bo na wulkanie Sierra Negra widzieliśmy tyle lawy, wysłuchaliśmy tyle ciekawych historii, że to było dla nas jakieś takie małe. Może jakbyśmy poszli dalej a nie tylko weszli i wyszli to by zrobiło to na nas większe wrażenie. Ja tam jednak cieszyłam się, że mogłam spędzić więcej czasu z żółwiami niż w tej jaskini.
Dziś “zaparkowaliśmy” troszkę dalej. Ocean bliżej wyspy Santa Cruz jest dość płytki i dlatego musieliśmy naszym pontonem podpłynąć jakieś 20 minut. Nie było najgorzej bo płynęliśmy akurat jak zachodziło słońce więc mieliśmy piękne widoki na horyzont.
Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy ale ma to sens. Ponieważ Galapagos leży na równiku to dzień zawsze trwa tu 12h a słońce zawsze wstaje o 6 rano i zachodzi o 6 wieczór. Sam proces zachodu słońca jest dość szybki. Dlatego często wracając z wycieczek nawet się nie oglądnęliśmy a już było ciemno.
A na łódce standardowo. Przywitanie przez Dianę (barmankę) gorącą czekoladą, szybki prysznic i obiadek. Na obiad staraliśmy się wybierać kurczaki czy mięso bo ryb zaczynaliśmy pomału mieć dość. Na lądzie zawsze braliśmy rybę bo przecież z tego tu słyną. Na lunch dziś ryba… tak więc jak tylko pojawił się wybór to zgodnie wybraliśmy kurczaka. Krewetki, tuńczyk musza chwilę poczekać. Natomiast deser nas rozśmieszył…
Teoretycznie zwykłe lody czekoladowe z wiśniami… ale po wizycie w żółwiolandii mieliśmy tylko jedno skojarzenie. Ale trafili… ciekawe czy specjalnie.
Dziś po kolacji zaczęliśmy płynąć. Mamy do pokonania dość duży odcinek bo płyniemy z wybrzeży wyspy Santa Cruz na wyspę Genovesa (czerwona linia).
Niebieskim zaznaczyłam to co pokonaliśmy na własną rękę. Czyli lotnisko - Puerto Ayora - speed boat do Puerto Villamil - samolot z powrotem do Puerto Ayora. Zielonym (tam i z powrotem) zaznaczyłam co do tej pory zrobiliśmy statkiem. A teraz zacznie się prawdziwe pływanie. Dobrze, że jutro nie musimy wcześnie wstawać bo o 6 rano większość załogi idzie na snorkeling. My nie pływamy więc możemy się wyspać… tylko czy się wyśpimy. Przewidują, że będziemy płynąć około 6h a zaczęliśmy po kolacji więc pewnie do 2 rano nam zejdzie.
My zamiast iść do kajuty i próbować zasnąć na bujającym się statku stwierdziliśmy, że pójdziemy oglądać gwiazdy. I to była najlepsza decyzja. Dziś w nocy (koło północy) przekraczamy równik. Ale tak naprawdę już teraz jesteśmy bardzo blisko niego. Nasza szerokość to może -0.4. Tak bliska odległość do równika pozwoliła nam za jednym razem widzieć zarówno krzyż południa jak i wielki wóz. Niesamowite przeżycie popatrzeć w prawo i widzieć gwiazdozbiory południa, popatrzeć w lewo i widzieć północne. Nie potwierdziliśmy tylko jednego… w którą stronę woda w muszli się kręci na równiku…