
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.09.24 Paryż, Francja (dzień 3)
Fajnie odkrywa się miasto jak nie trzeba go zwiedzać. No bo ile razy trzeba w życiu wyjechać na wieżę Eiffel. Wg. mnie wystarczy tylko raz. Nadal podjechaliśmy pod wszystkie punkty turystyczne ale bardziej, żeby zobaczyć co się w okół nich zmieniło, porobić nowe zdjęcia i popatrzyć na wszystko nowym spojrzeniem.
Oczywiście nie można nie być w Paryżu i nie zobaczyć wieży. Tam więc też zaczęliśmy. Po Paryżu bardzo fajnie podróżuje się metrem więc wskoczyliśmy w pociąg i dojechaliśmy do przystanku Trocadéro. Stamtąd jest bardzo ładny widok na wieżę. Można też przejść rzekę i podejść pod wieżę, albo na nią wyjechać. Rozśmieszyli nas trochę ludzie, którzy w beretach i z balonikami robili sobie zdjęcia. Wygląda, że już standardowe selfie to przeżytek a zwykłe zdjęcia pozujące też są nie modne. Ja uważam, że jednak dobry fotograf zawsze kryje się za obiektywem więc zostanę przy moich zdjęciach widoków i architektury.
W Paryżu większość zabytków jest pomiędzy rzeką Sekwaną a polami Elizejskimi. Dlatego łatwo można przejść na nogach i nie trzeba za bardzo korzystać z komunikacji miejskiej. Polecam zawsze przejechanie się do najdalszego punktu a potem idąc przybliżać się do hotelu. Dlatego nasza droga zaczyna się od wieży Eiffel a kończy na Bastylii i naszym hotelu, który był przy Gare de Lyon. W Paryżu metro jest dość rozbudowane. Widać, że inwestują w nie bo część stacji jest w remoncie a inne są już piękne i udekorowane pod kątem dzielnicy w której się znajdują. Jako ciekawostka to w niektórych liniach już nie ma konduktora. Dzięki temu pociągi są na czas i mogą częściej jeździć.
Z wieży do Łuku Triumfalnego jest około 20 min na nogach. Pogoda nam dopisała więc spacerek był jak najbardziej wskazany. Łuk Triumfalny został wybudowany na pamiątkę ludzi, którzy zginęli w rewolucji Francuskiej i wojnach Napoleońskich. Jest tam też grób nieznanego żołnierza upamiętniający żołnierzy, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Ludzie najbardziej kojarzą łuk jako koniec Pól Elizejskich, oraz z rondem, które otacza łuk. Rondo jest duże i często na filmach amerykańskich się śmieją, że jak na nie wjedziesz to nie wiesz jak wyjechać. Na łuk można wyjść. Podobno jest stamtąd całkiem fajny widok na rondo, Paryż no i oczywiście wieżę. Pomimo, że ja tam nigdy nie byłam nie udało nam się wyjść. Kolejka za biletami była dość długa i stwierdziliśmy, że mamy lepsze rzeczy do robienia niż tracić w niej czas.
Niestety w dobie internetu turystyka zaczyna być przekleństwem miast. Z jeden strony turyści to chodzące portfele i zostawiają dużo pieniędzy w kraju / mieście. Z drugiej jednak strony podróżowanie teraz przypomina bardziej zaliczanie i ludzie chcą zobaczyć jak najwięcej przez co odwiedzają atrakcję za atrakcją. Niestety w dzisiejszych czasach trzeba bardziej planować wakacje. Rezerwować bilety na atrakcje turystyczne wcześniej, robić rezerwacje w restauracjach a hotele rezerwować odpowiednio wcześnie, żeby dostać dobrą cenę.
Zaraz obok łuku triumfalnego jest siedziba główna mojej firmy matki, czyli Publicis Groupe. Nawet nie sądziłam, że są oni tak sławni, że nawet restauracja na dole nazywa się Publicis Cafe, mają też Publicis Drogerię i Publicis Kino. W tym biurze nie znam jeszcze nikogo więc nie wchodziliśmy ale i tak fajnie było zobaczyć budynek z zewnątrz – jest dość ciekawy.
Od tego miejsca można się przejść Polami Elizejskimi, aż do Place de la Concorde. Jest to jednak ulica typowo handlowa ze sklepami z ciuchami i pamiątkami. Tak więc my weszliśmy w boczne uliczki i przespacerowaliśmy się bliżej rzeki. Tutaj znajdują się najbardziej ekskluzywne hotele. Właśnie teraz rozpoczyna się Fashion Week w Paryżu (25.09-03.10), więc widzieliśmy wiele czerwonych dywanów, limuzyn, ludzi pozujących i fotografów na każdym kroku.
My na szczęście na świecie mody się nie znamy więc nie robiło na nas wrażenia kto wychodził z auta. Robi za to na nas wrażenie architektura więc poszliśmy dalej w kierunku Placu Concorde. Jest to największy plac w Paryżu i zajmuje obszar 21.3 akrów. Plac ten jest po części architektonicznym arcydziełem. Patrząc z ogrodów Louvre na plac widać pomnik w formie szpikulca. Następnie w linii prostej jest łuk triumfalny, a za nim dzielnica biznesowa z kolejnym (tym razem nowoczesnym) łukiem. Z tego miejsca można wzrokiem objąć również wieżę Eiffel. Wszystko pięknie wygląda jak się opisuje – ale nie wygląda pięknie jak jest zachód słońca i słońce tak oślepia, że ciężko jest patrzeć a tym bardziej zrobić zdjęcie.
Troszkę już łaziliśmy więc przyszedł czas na przerwę. Nie ma większego znaczenia co piliśmy – jakieś winko i piwko, ale ma znaczenie co jedliśmy. Crème brûlée – jakoś do tej pory ten deser nie należał do moich ulubionych. Tak było dopóki nie spróbowałam wczoraj. Był przepyszny. Taki budyniowaty, lekki i idealnie słodki. Te amerykańskie niestety są za słodkie i jakoś nigdy mi nie podchodził. Chyba, rzeczywiście co kraj to obyczaj i w każdym kraju trzeba mieć ten swój ulubiony deser. W końcu nie ma jak Tiramisu we Włoszech, Sacher tort w Austrii, sernik (cheescake) w Stanach, czy piszinger w Polsce.
Paryż oczywiście słynie nie tylko z mody ale również ze sztuki. Jest tu wiele muzeów i kolekcja dzieł sztuki jest niesamowita. Mi osobiście najbardziej podoba się muzeum Orsay, Louvre oczywiście jest najsłynniejsze i ma dużo większą kolekcję ale jest strasznie z komercjalizowane. Tłumy ludzi chcą tam wejść, żeby sobie tylko zrobić zdjęcie z Mon Lisa. Jak wejdziesz do muzeum to już na dzień dobry masz strzałki, gdzie iść, żeby zobaczyć ten obraz. Ciekawe ile ludzi idzie zobaczyć coś więcej i naprawdę skorzysta z tego co to muzeum ma do zaoferowania.
Kolejnym punktem był Hotel de Ville – kiedyś najdroższy i najbardziej ekskluzywny hotel w Paryżu. To tutaj zatrzymywali się wszyscy ważni ludzie ze sceny politycznej i nie tylko. Aktualnie jest to budynek rządowy gdzie odbywają się gale albo inne spotkania biznesowe. Chyba nikogo ważnego nie ma aktualnie w mieście bo hotel wyglądał dość smutno i ciemno...za dnia wyglądał na bardziej uczęszczany.
Darek chciał mi pokazać Hotel de Ville więc ja mu się odwdzięczyłam Centrum Pompidou. On pokazał mi najładniejszy budynek w mieście a ja jemu najbrzydszy. Budowa Centrum Pompidou została zakończona w 1977 roku. Wiele Paryżanów nie lubi tego budynku i uważa, że jest on dość szkaradny. W nocy jak jest ładnie oświetlony to nawet nie wygląda najgorzej, natomiast w ciągu dnia nie prezentuje się najlepiej. W budynku znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej i największa biblioteka w mieście, ale też kino i oczywiście restauracja. Restauracja jest na samej górze i można zjeść kolację z super widokiem.
My jednak widok zamieniliśmy na smaczne jedzenie i poszliśmy do restauracji Pain. Vin. Fromage. Niestety nie mieliśmy rezerwacji więc musieliśmy swoje odstać. Jednak perspektywa dobrego Raclette motywowała mnie do podpierania ściany i czekania na moją kolej. Udało się – dokładnie po 22 minutach doczekaliśmy się na stolik. Restauracja jest dość mała ale chętnie tam pójdę znów.
Załoga super miła – już nie ma tej Francji którą znamy sprzed lat. Teraz każdy mówi po angielsku albo przynajmniej się stara. Angielski jest mile widziany a nie jak dawniej jak nie mówiłeś po Francusku to w ogóle się nie odzywaj. Chętnie mieszaliśmy angielski z grzecznościowymi słówkami po Francusku i nikt się nie oburzał a wręcz przeciwnie wszyscy się uśmiechali.
Jak sama nazwa mówi jest to serownia. Podają sery i wędliny a do tego fondue albo raclette. My osobiście wolimy raclette. Nie było to niestety tak fajne jak 2.5 roku temu w Les Tres Valles. Tym razem dostaliśmy typowe łopatki i palnik ale i tak ser był przepyszny i zajadaliśmy aż się uszy trzęsły. Darek też ocenił, że mają dobre ceny na wina i pomimo, że w restauracji to kosztują one podobnie jak u niego w sklepie. Super – tak więc kolacja z przepysznym winkiem przeleciała, aż nawet nie zorientowaliśmy się kiedy zostaliśmy sami w restauracji. Na koniec Pan (chyba właściciel) namówił nas na sernik i pożegnał symbolicznym Calvados – nie do końca był to soczek jabłkowy ale jak częstują to wypić trzeba.
Takim sposobem przeszliśmy cały brzeg Sekwany. Z restauracji do hotelu mieliśmy już tylko 20 minut więc ruszyliśmy przed siebie. Po drodze jeszcze udało nam się zobaczyć Bastylię – a raczej kolejne rondo z pomnikiem na środku. Zdjęcie musiało być – nie pytajcie się co to leci na zdjęciu. Do dziś nie wiem co za ufo udało mi się uchwycić.
2018.09.23 Paryż, Francja (dzień 2)
Niedziela – normalni ludzie idą na brunch, do kościoła, śpią do południa...my za to znów wskakujemy w pociąg. Każdy robi to co lubi. Za 2.5h z centrum Londynu powinniśmy się znaleźć w centrum Paryża. Muszę przyznać, że ciekawa opcja jak na niedzielne popołudnie.
My w Paryżu mamy zamiar spędzić trzy dni, więc nie do końca jest to tylko niedzielna przejażdżka, jednak widząc ludzi w pociągu doszłam do wniosku, że przy tak szybkim połączeniu można naprawdę wyskoczyć na kolację do znajomego albo na zakupy do Paryża, czy na dobre angielskie piwo.
Szybka kolej to jest przyszłość. Na krótkie odcinki, powiedzmy do 1,000 kilometrów wyprzedza samoloty, pod warunkiem, że jest dobrze zaplanowana i nie ma opóźnień. Podróżując po rozwiniętych krajach często używamy pociągi do przemieszczania się pomiędzy dużymi miastami. Tym razem też tak było. Londyn-Paryż bez przystanku w niecałe 3 godziny. Z centrum Londynu do centrum Paryża w 3 godziny nie ma szans żadnym samolotem. Cena za bilet jest porównywalna do samolotu, ale w pociągach masz większy komfort, więcej miejsca i mniejsze ograniczenia jeśli chodzi o bagaż i towary jakie się przewozi. Pociąg jest dosyć długi i posiada 18 wagonów. Z czego 16 przeznaczonych jest dla pasażerów, a dwa pozostałe to bar i restauracja. W miarę wygodne siedzenia, które niestety się nie rozkładają. Przynajmniej w klasie 2, w której jechaliśmy. Odległość między siedzeniami trochę większa niż w samolotach. Komfort jazdy był ok. Nie mam jakiś dużych zastrzeżeń. Jednak widać, że Europa w szybkiej kolei jest dalej trochę za Azją. Nie wspomnę tutaj o Ameryce, w której szybka kolej jak na razie nie istnieje. Prędkości są porównywalne, ale mimo, że jest to jeden z najszybszych pociągów w Europie to widać różnice jak się porówna do japońskich super-expresów. Podczas podróży 300km/h wyczuwało się nierówną trakcję kolei, a także zakręty nie były idealnie wyprofilowane. Piwo na moim stoliczku niestety się przesuwało i gdybym nie trzymał je ręką to pewnie by spadło wiele razy. Przyjechaliśmy do Paryża 11 minut opóźnieni. Jest to niedopuszczalne w japońskich Shinkansenach, w których wszystko działa co do sekundy. Jeździliśmy tam dwa tygodnie pociągami i ani raz nie zdarzyło się żadne opóźnienie. Pociągi Londyn-Paryż jeżdżą średnio co pół godziny. Dla przykładu Tokyo-Kyoto jeździ co dwie minuty i nie może tam być żadnego opóźnienia. W Japonii jak budowali kolej to od razu tory były planowane do dużych prędkości. Ten pociąg pewnie jedzie po torach na których kiedyś jechały składy 200 a nie jak teraz 300 na godzinę. Zakręty nie są wyprofilowane do takich szybkości i niestety pasażer to odczuwa. Każda nawet najmniejsza nierówność jest wyczuwalna. Coś jak turbulencje w samolotach. Porównuje to tylko do japońskich pociągów, ale są plany, że może za rok sprawdzimy chińskie, koreańskie i tajwańskie super-ekspresy. Wtedy napiszemy szersze sprawozdanie. Jak narzazie dobrze, że Europa coś w tym kierunku robi i turysta więcej czasu spędzi na zwiedzaniu niż na przemieszczaniu się. Jednak Europa, proszę się pospieszyć, bo Azja już testuje pociągi co „lecą” 500+ km/h. Lecą, a nie jeżdżą. Ona już nie mają kół, tylko magnesy.
A Ameryka? Cóż, Ameryka dalej śpi i uważa, że podróż samolotami, albo wielkimi, paliwożernymi samochodami to dalej przyszłość....!!! Szkoda, że tak myślicie. Bo o wiele bardziej bym się przejechał w dwie godziny do resortów narciarskich w Vermont niż stał w korkach 5-6 godzin i pokonał ten sam dystans. Już jeżdżą narciarskie pociągi z Londynu w Alpy od grudnia do kwietnia. Reklamują się, że będziesz w alpejskich kurortach szybciej, taniej i bezpieczniej. Pewnie z innych europejskich miast jest podobnie. Tak trzymać Europa! Dawno temu był projekt, że zbudują kolej w Stanach z lotniska w Denver w resorty narciarskie w Colorado. 10 lat później ten projekt wciąż jest (w fazie projektu), a ludzie dalej czekają, aż odśnieżą autostradę I-70. Albo gorzej, ludzie giną na tej drodze jadąc w śnieżycy na wymarzone zimowe wakacje. Widocznie amerykański rząd woli pieniądze przeznaczać na jakieś inne, na pewno „ważniejsze” projekty...
Widzę, że Darek rozpisał się o pociągach, natomiast ja wspomnę, że dla mnie największe doświadczenie to było być pod wodą przez około 40 km. W sumie to nie zdajesz sobie z tego sprawy bo tunel to tunel. Ale ciekawi mnie trochę jak przebiega akcja ratunkowa w takim tunelu. Jest to też chrapka dla terrorystów. Na szczęście każdy jest skanowany i sprawdzany na 10 stronę. I dobrze bo dzięki temu bezpiecznie dojechaliśmy do Paryża i nie musieliśmy się przekonywać jak wygląda ewakuacja w tunelu pod wodą. Może plan ewakuacyjny nie jest potrzebny bo szanse przeżycia są nikłe. Z lekkim opóźnieniem dotarliśmy do dworca Gare du Nord, czyli dworzec północny. Jak na północny dworzec to było tu bardzo południowo. Przez dobre parę minut zastanawialiśmy się czy myśmy dojechali do Paryża czy do Nairobi. Jednak było dość kolorowo na dworcu. I mam tu na myśli ubrania ludzi, którzy ubrani byli w dość tradycyjne stroje afrykańskie. Przed nami jednak było nie lada zadanie, musieliśmy się dostać na dworzec Gare de Lyon, koło tego dworca bowiem jest nasz hotel. Google przyszło nam z pomocą i podpowiedziało, że powinniśmy wziąć pociąg RER zamiast metra. Nie znając się na sieci komunikacji zaufaliśmy technologii. Na peron trafiliśmy ale jednak łatwo nie było, część pociągów odwołana, monitory pokazują co innego co minutę, informacje wyświetlają się przy złych peronach, czyli ogólnie zamotka na maksa a ludzi na peronie przybywa z każdą minutą. Jakoś udało nam się rozgryźć tą zagadką wzięliśmy pierwszy pociąg co przyjechał, przesiedliśmy się na inny i wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu – Citizen M.
Citizen M to sieć hoteli, w rękach prywatnego biznesmena a Amsterdamu. Są to w miarę nowe hotele i zdecydowanie wyróżniają się wyglądem. Nigdy w nich jeszcze nie spaliśmy więc w ramach badania konkurencji (żartuję – wygrała ciekawość) zdecydowaliśmy się tu zatrzymać.
Hotel jest zautomatyzowany. Check-in robisz sobie sam przy komputerze, w pokoju światła, żaluzje i cała reszta jest sterowana komputerowo. Możesz sobie robić światła jak w dyskotece albo puścić romantyczne czerwone światło. No tak romantycznie musi być bo przecież jesteśmy w Paryżu – choć - “We don't do that shit anymore” - ale o tym później. Pokój jest mały ale bardzo fajnie urządzony – coś na połączenie nowoczesności i kapsułowych hoteli z Japonii. Nie wiele większy, niż hotel w Singapurze ale za to bardzo ustawny. Pokój jednak wygrał ze względu na widok. Jakby na to nie patrzyć to wieżę Eiffla widać z naszego okna a do tego Sekwanę i Katedrę Notre-Dame.
Widok z okna nam nie wystarczył więc ruszyliśmy w miasto. Był już wieczór więc za bardzo nie chcieliśmy chodzić. Nadal chcieliśmy coś zobaczyć ale przede wszystkim zjeść dobrą kolację. Po moim ostatnim pobycie w Paryżu mam sentyment do restauracji Le Chat Noir, koło placu Pigale i Moulin Rouge. Jest to też niedaleko katedry Sacre Coeur więc przeszliśmy koło katedry, a potem na dół do restauracji.
Ładne zdjęcie, nie? No właśnie – mam nową zabawkę, nowy obiektyw. Obiektyw typu Tilt & Shift pomaga nie tylko uchwycić na zdjęciu cały budynek to jeszcze sprawia, że ściany są prostsze niż w przypadku zwykłych aparatów. Cały weekend będę testować ten obiektyw ale pierwsze wrażenie zrobił na mnie duże i już się z nim zaprzyjaźniłam.
Katedra Sacre Coeur położona jest na wzgórzu i trzeba się na nie wspiąć ale za to w nagrodę dostaje się niesamowity widok na miasto, oczywiście ze sterczącą wierzą. W środku katedra jest przepiękna choć tym razem nie wchodziliśmy do środka. Oboje z Darkiem Paryż znamy dość dobrze – przynajmniej jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Tak więc tym razem chcemy pochodzić, porobić zdjęcia popularnych zabytków ale raczej nie tracić czasu, żeby na nie wyjechać czy wejść do środka. Tak więc zamiast wchodzić do środka, małymi uliczkami dzielnicy Montmartre zeszliśmy na dół na bulwar Clichy.
Po drodze chcieliśmy zobaczyć Wall of love – ścianę na której wypisane są wyznania miłosne w każdym języku. Nie jest to jakaś atrakcja turystyczna ale skoro już jesteśmy w mieście miłości i przechodzimy koło niej to chcieliśmy zdjęcie pstryknąć. Jednak jak to się mówi “We don't do this shit anymore.” I jest w tym dużo prawdy. Paryż to już nie jest romantyczne miejsce, które znamy z filmów. Więcej tu Sex-Shopów niż romantycznych kawiarni, a turyści przeplatają się z imigrantami którzy sprzedają migające wierze Eiffla na każdym rogu. Nie jest to Paryż który Darek pamięta sprzed 18 lat czy ja sprzed 7 lat. Jednak dla dużego miasta 10 lat robi straszną różnice. Miasta takie jak Paryż, Londyn czy Nowy Jork, które lata świetności miały w latach 60-80 nie potrafią wytrzymać napływu ludzi i różnych kultur, często budynki czy metro są stare i potrzebują remontu na który przeważnie miasto nie ma pieniędzy. Teraz na topie są miasta jak Amsterdam, Kopenhaga, nie wspominając o krajach Azjatyckich.
Boulevard de Clichy pomiędzy stacją Pigalle i Blanche to przede wszystkim Sex Shops, Moulin Rouge, no i moja ulubiona restauracja Le Chat Noir (czarny kot). Jak w tym otoczeniu znalazła się taka fajna restauracja? W XIX wieku dzielnica Montmart była dzielnicą bohemii Paryża. To tutaj spędzali większą część czasu malarze i artyści. Pierwsza lokalizacja Le Chat Noir była przy Boulevard de Rochechourart i została otwarta w roku 1881. Było to jeden z pierwszych kabaretów i nocnych klubów. Kabaret był przenoszony kilka razy i jego ostatnia lokalizacja jest przy Boulevard de Clichy, gdzie lokal przekształcony jest w restaurację, z muzyką na żywo. To dla tego pianina i tej muzyki wróciłam ponownie w to miejsce.
Również w tym miejscu (na Clichy) w roku 1889 powstał inny słynny kabaret Moulin Rouge. Słynny budynek spłonął w 1915 roku ale już w 6 lat po pożarze został odbudowany i działa do dziś. Kiedyś słynny kabaret teraz jest tylko pułapką dla turystów. Podobno dużo mu brakuje do dawnej świetności i jakości występów. Dziś to tylko droga rozrywka dla nie wtajemniczonych turystów. Wiem – osobiście tam nigdy nie byliśmy więc zdania nie powinnam mieć ale jednak to słyszałam bardzo dużo negatywnych opinii więc postanawiam zastanowić się dwa razy.
Na nas przyszedł czas. Chcieliśmy zdążyć do domu przed zamknięciem metra. Nie jesteśmy pewni o której zamykają metro w Paryżu ale wiedzieliśmy, że po północy może być problem z dostaniem się do hotelu komunikacją publiczną. Tak, że wskoczyliśmy w jedno metro, potem drugie a potem trzecie....tak trzy linie metra musieliśmy wziąć ale wszystko zgrało się w czasie i już po 20 minutkach byliśmy z powrotem w pokoju.
W Paryżu są dwa rodzaje pociągów, którymi można się poruszać po mieście. Jedne to podstawowe metro, drugie to RER. RER to bardziej podmiejskie pociągi, które mają miej przystanków w mieście ale za to jadą dalej poza centrum. Metro jak to metro. Kupując bilet za 1.90 EUR można poruszać się oboma pociągami. Najpierw braliśmy RER bo tak nam podpowiadało Google – no tak mniej przystanków czyli szybciej można się dostać z A do B. Natomiast wracaliśmy już Metrem. Wydaje nam się bardzo na czas, czystsze niż RER i bezpieczniejsze. Tak więc zamiast słuchać Google czasem warto załadować mapę metra na telefon i samemu wymyślić jak wrócić do domu. Google robi z nas głupich ludzi, którzy nie potrafią podjąć decyzji jak jakiś pociąg jest odwołany.
2018.09.21-22 Londyn, Anglia (dzień 1)
Po 7 latach w Stanach staliśmy się „cliché” i na moje urodziny polecieliśmy do Paryża. No tak, jest to na maksa modne i wiele ludzi zrobiłoby wszystko za urodziny w Paryżu. Dla nas jest to jednak znów zrządzenie losu czyli cen biletów. Mieliśmy lecieć do Portugalii ale trafiły się bilety do Francji w dobrej cenie to znów skorzystaliśmy. Będąc w Paryżu i nie odwiedzić naszych przyjaciół w Londynie byłoby grzechem więc i Londyn załapał się na listę.
Takim oto sposobem jest piątek a ja na pytania w pracy „jakie plany na weekend?” odpowiadam „Londyn i Paryż”. W nowej firmie jeszcze nie przywykli do moich weekendowych wypadów do Europy.
Po raz pierwszy lecieliśmy liniami amerykańskimi do Europy. Wybór padł na Delta. Zdecydowanym plusem jest TSA Pre. TSA Pre to program, który pozwala ci przejść szybciej przez bramki. Jest to płatny program i muszą cię prześwietlić na dziesiątą stronę. My mamy TSA Pre i od opuszczenia taksówki do napicia się piwa w barze przy bramce, zeszło nam 15 minut z zegarkiem w ręce. Tak to można podróżować. Same linie, serwis i samolot były OK ale szału nie było. Na szczęście nie był to też mały i ciasny Aeroflot. Zobaczymy jak będzie w drodze powrotnej.
Będąc w Londynie chcieliśmy coś zobaczyć. Ponieważ, ważne punkty Londynu mamy już zaliczone (to był mój 6 raz w tym mieście), to chcieliśmy się przejść trochę po mieście i po SOHO, odwiedzić Neal's Yards i odwiedzić prawdziwy angielski bar.
Z lotniska Heathrow do centrum Londynu jeździ fajny pociąg. W 15 minut możesz już być w centrum. Pomimo, że bardzo lubię ten pociąg to tym razem zdecydowaliśmy się na metro. Fajnie, że metro w Londynie dojeżdża na lotnisko. Jest to szybsza opcja i wcale nie dłuższa jeśli musisz się dostać do stacji Covent Garden. Dzielnica Neal's Yard słynie z małych knajpek, wąskich uliczek i kolorowych domków.
Zanim jednak ruszymy w miasto chcieliśmy naładować akumulatory a do tego potrzebowaliśmy dobrej kawy. W Anglii brunch nie jest tak popularny jak w Stanach. To znaczy jest określenie branch'u ale ludzie jeszcze nie traktują to jako jedyną atrakcję na sobotę czy niedziele. Restauracje które są otwarte w weekend rano są raczej małe a ludzie zamawiają częściej kawę niż sławetną mimosę czy Bloody Mary.
Po dobrej dawce kofeiny ruszyliśmy na spacer. Neal's Yard rozczarował nas wielkością. Spodziewałam się całej dzielnicy a zobaczyłam nic innego jak skrzyżowanie dwóch ulic. Domki rzeczywiście są urodziwe, zadbane, kolorowe ale poza podejściem i zrobieniem tam zdjęcia nie bardzo można tam spędzić więcej czasu. Na szczęście w okolicy też jest miło więc spacerek mieliśmy fajny.
Niestety pogoda była typowo angielska i padał deszcz. Przeszliśmy się kawałek, porobiliśmy troszkę zdjęć i wg. starego dobrego powiedzenia poszliśmy do baru – w końcu była typowa barowa pogoda. Pomimo, że była dopiero 2 po południu to bary były już pełne. Zauważyliśmy jednak, że większość ludzi wchodziła tam na jednego drinka, jedno piwo albo jedna coca-colę i szła dalej. Tak, zdarzały się przypadki, że weszła para i obie osoby zamówiły coca-colę. Zdziwiło nas to trochę, że wolą pójść do baru niż jakiejś kawiarni ale przecież bary są nie odłączą kulturą anglików.
Przyszedł jednak czas, żeby jechać odwiedzić naszych przyjaciół. Wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy do Deadwood czyli Brentwood. Spędzenie wieczoru z przyjaciółmi było jak zwykle bardzo miłe. A rano w niedzielę udało nam się nawet zjeść angielskie śniadanie czyli jajka, bekon, no oczywiście fasolka. Siedziałoby się dłużej ale na nas czekał kolejny pociąg – tym razem pociąg do Paryża.
2018.09.08 Velika Planina, Słowenia & Wiedeń, Austria (dzień 8)
Dzisiejszy dzień niestety już jest naszym ostatnim dniem na wakacjach. Szkoda, że ten czas tak szybko leci.
Słowenia jest małym krajem, ale jak różnorodnym. Obudziliśmy się nad gorącym Adriatykiem, a w planach mamy jeszcze wyjechać w wysokie, zimne góry. Wszystko w tym samym, małym kraju.
Dzisiaj rano nigdzie nam się nie spieszyło. Po późnym śniadaniu, trochę leniuchowaliśmy, nadrabialiśmy zaległości z blogiem i sprawdzaliśmy temperaturę wody w Adriatyku. Ciepła jest, nagrzana przez całe lato.
Nie chciało nam się wyjeżdżać też dlatego, że prawie cały dzień spędzimy w samochodzie. Musimy dojechać do Wiednia, z którego jutro rano wylatujemy do domu. Wiedeń jest oddalony od Piran (miasteczka, gdzie dzisiaj spaliśmy) o 500km. Nie jest to dużo czasu jak na Europejskie autostrady, ale oczywiście nie wszędzie są szybkie drogi i też chcemy coś po drodze zobaczyć.
Chyba najwyższa pora wspomnieć coś o samochodzie. Jak robiłem rezerwacje to się dowiedziałem, że do Słowenii nie wpuszczają wszystkich samochodów, można wjechać tylko tańszymi modelami. Nawet VW-genem mogę już nie wjechać. Wziąłem Ople Astra lub coś podobnego.
W Wiedniu na lotnisku zapytałem się czy jakimiś lepszymi samochodami mogę wjechać do Słowenii. Miła pani mi powiedziała, że tak, tylko musiała mi wbić specjalną pieczątkę do kontraktu. Wypożyczalnia Sixt w Europie ma chyba podpisany jakiś kontrakt z BMW bo w ofercie mają wiele tych samochodów. Wybraliśmy BMW 4M coupe.
Zawsze jak gdzieś jedziemy to wypożyczamy w Sixt. Jestem już ich złotym członkiem i mam dobre przywileje. Takie jak niższe ceny, pierwszeństwo w wyborze samochodu.... Teraz też dostałem 50% off na to sportowe cacko i wyjechaliśmy z garażu. Na początku trochę sceptycznie podszedłem do samochodu. Jakieś takie małe, nisko się siedzi, ciężko się wysiada. Ale po paru dniach zabawy, zwłaszcza na górskich, krętych drogach, zmieniłem zdanie.
Jak ten samochód trzymał się drogi to bajka. Po alpejskich, krętych drogach prowadziło się go idealnie. Siedzenia mają funkcje bocznego dociskania na zakrętach, co sprawiało, że byłem do niego przyklejony. Silnik też niczego sobie. Pod górę dawał o sobie znać. Ogólnie mówiąc, fajna zabawka.
Mam wrażenie, że po Europie coraz szybciej się jeździ. Co jestem i jadę autostradą to samochody jadą coraz to szybciej. Jest limit 130km/h, ale chyba go już nikt nie przestrzega. 140 czy 150 to standard. Często leciałem lewym pasem w kolumnie 160+ i to wydawało się takie normalne. Przynajmniej setki kilometrów na autostradach szybko mijały. Oczywiście BMW lubi takie prędkości i prowadziło się go bez zastrzeżeń, a także nie czuło się tej szybkości. Hamulce też ma świetne. Czasami jak było ostre hamowanie, to samochód idealnie sobie z tym radził.
Szkoda, że w Stanach nie można tak szybko jeździć, bo bym już dawno Subaru zamienił na BMW.
Dobra, wystarczy już o samochodzie.
Po jakiś dwóch godzinach od wybrzeża dojechaliśmy do Velika Planina. Jest to wielka polana wysoko w górach, na której w lato pasie się dużo zwierzyny hodowlanej. Znajdują się tam małe chatki (około 60) w których kiedyś mieszkali pastuchy. Teraz są one wynajmowane dla turystów. Oczywiście jak dojechaliśmy to zaczęło padać. Na początku kropić, a potem już ostro lać. No nic, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wsiedliśmy do pierwszej kolejki linowej. W parę minut wyjechaliśmy prawie kilometr do góry na wysokość ponad 1400 metrów, gdzie już dobrze padało.
Z tego miejsca można przejść się na krótki, albo na dłuższy spacer. Deszcz padał, więc za bardzo nie chciało nam się chodzić po tej mokrej trawie, więc wybraliśmy łatwiejszą opcję. Wyciąg krzesełkowy. Nie wiem czy był to najlepszy pomysł, bo siedzieliśmy na tych krzesełkach przez ponad 10 minut. Wyglądaliśmy jak zmoknięte kury na grzędzie. Nic nie mogliśmy zrobić, tylko siedzieć i moknąć. Dobrze, że chociaż mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, to trochę nas ratowały. A zwłaszcza kamery i aparaty.
Wyjechaliśmy na górę. Trochę mniej padało, ale znowu chmury się pojawiły. No nic, wysiedliśmy z krzesełek i rozpoczęliśmy spacer. Byliśmy na 1650 metrach, więc było przyjemnie chłodno.
Wielka ta polana. Widać wiele wyciągów narciarskich. W zimie musi tu być pełno ludzi. Znajduje się na niej wiele małych domków. Większość wygląda na zadbane. Pewnie ludzie tutaj przyjeżdżają na weekendy albo i na dłużej. Odpoczywają sobie w chłodzie i ciszy.
My niestety nie mamy tygodnia, więc zjechaliśmy kolejką w dół, gdzie też już ostro lało. Wsiedliśmy do suchego autka i udaliśmy się do Wiednia.
Po drodze jeszcze mieliśmy granicę do pokonania i już byliśmy w Austrii. Jak jechaliśmy do Słowenii to nikt nas nie kontrolował. Natomiast wjeżdżając do „zachodniej” Europy nie było już tak prosto.
Przed granicą stali celnicy z lornetkami i obserwowali każdy nadjeżdżający samochód. Ciekawe ilu ich jeszcze było pochowanych wcześniej po krzakach. Następnie musiałeś bardzo zwolnić i przejeżdżać koło kolejnych ludzi, którzy bacznie się przyglądali każdemu samochodu. Nam tylko machnęli ręką na przywitanie i pozwolili jechać dalej. Natomiast nie wszyscy mieli takie szczęście i widzieliśmy trochę samochodów stojących na poboczach.
W czasach zwiększonej nielegalnej emigracji i wzmożonego ruchu uchodźców takie obrazki niestety będą pojawiały się częściej. Biali ludzie w fajnym samochodzie na austriackich numerach bezproblemowo przejechali granicę. Niektórzy nie mieli tego szczęścia i byli sprawdzani na każdą stronę.
Z granicy do Wiednia jest 250 kilometrów. Udało nam się to pokonać w szybkim czasie i wczesnym wieczorem wjechaliśmy do podziemnego parkingu pod naszym hotelem.
Jest to nasza ostatnia noc, więc trzeba było godnie pożegnać się z Europą. Będąc w Wiedniu obowiązkowo trzeba zjeść ich klasyczny Wiener schnitzel. Ilonka znalazła na internecie jedną z lepszych knajp, która serwuje ten przysmak. Było to blisko naszego hotelu, więc udaliśmy się tam na piechotę.
Podeszliśmy pod restaurację i zaczęliśmy się śmiać. Kolejka do stolika ciągła się aż na zewnątrz. Prawie na długość całego bloku. Musielibyśmy stać przynajmniej godzinę żeby usiąść i zjeść. My należymy do poważnych ludzi i nie będziemy się aż tak wygłupiać. Chyba ludzie zaczynają za bardzo ufać i być uzależnieni od internetu. Przestają mieć swoje zdanie albo opinię.
Prześlijmy się ulicami Wiednia i znaleźliśmy inną restauracje, Briechenbeisel. Bardzo ją polecam. Była pełna, ale nie aż tak żeby czekać na stolik. Jedzenie pyszne, pewnie smaczniejsze niż w tej masówce jaką niedawno widzieliśmy. Wiener schnitzel był wielki i idealnie zrobiony. Butelka lokalnego, czerwonego wina Blaufränkisch idealnie do niego pasowała.
Zapewne już wiecie, że lubimy się szwendać po europejskich miastach nocą, więc i tym razem po kolacji poszliśmy na spacer. Za bardzo byliśmy najedzeni i zmęczeni żeby odwiedzać bary, także spacerkiem dotarliśmy do hotelu.
Nie do końca w prostej linii do hotelu. Musiałem odwiedzić cukiernię z najsłynniejszym wiedeńskim tortem czekoladowym. Mowa tu oczywiście o Sacher. Jednak nie zjadłem go na miejscu i wziąłem kawałek do hotelu. Kotlet dalej zajmował cały żołądek. Później, już na spokojnie z dobrym, japońskim whiskey go zjadłem. Dobry był, ale strasznie ciężki. Chyba czekolada w Austrii jest za darmo.
Na tym kończą się nasze przygody z Austrią i Słowenią. Tydzień w tych dwóch krajach wypełniliśmy po brzegi. Było dużo gór, miast, jedzenia, przemieszczania się i nawet Adriatyk się załapał. W Austrii byliśmy już parę razy, natomiast Słowenię dowiedzieliśmy po raz pierwszy. Ciekawy kraj, różnorodny i dalej nie jest drogi jak zachodnia Europa. Polecamy.....
Na końcu oczywiście Austria musiała mnie pożegnać i pan policjant w drodze na lotnisko powiedział nam Guten Morgen.
Rano jadąc samochodem z hotelu chciałem załapać się na zmieniające się światło przy skręcie w lewo. Prawie zdążyłem. Trochę to szybko zrobiłem i zostałem zatrzymany. Skończyło się bez mandatu, ale dmuchać musiałem. Chyba ogromny kotlet wsiąknął cały wczorajszy alkohol bo nic nie wyszło. Ahh ta nasza kochana Europa.
2018.09.07 Postojna jasknia & Piran, Słowenia (dzień 7)
Jeśli na bieżąco czytacie nasze przygody ze Słowenii to mam nadzieję, że zauważyliście już, że jak na mały kraj to w Słowenii wszędzie jest daleko ale za to ma wszystko. Dzisiaj Darek znów miał do pokonania ponad 200 km ale za to autostradami a nie jakimiś krętymi dróżkami. Planowaliśmy pojechać do miasteczka Piran nad Adriatykiem ale ja nie byłabym sobą jakbym czegoś po drodze jeszcze nie wsadziła.
I takim oto sposobem wylądowaliśmy w jaskini Postojna (Postojna Jama). Coś tam o niej czytaliśmy, że warto odwiedzić, że największa, i ogólnie, że spoko. Wiedzieliśmy, że warto ją odwiedzić. Jednak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze wyobrażenie.
Oczywiście polaków multum - po czasach komuny widać jak społeczeństwo się wyrwało i chce podróżować. Ogólnie w Słowenii spotkaliśmy bardzo dużo turystów z Polski i czasem nawet się zastanawialiśmy skąd oni się tu wzięli - ale wtedy pojawiało się auto z polską rejestracją i wszystko znów było jasne.
Polacy pomimo, że interesujący naród to jaskinia jest bardziej interesująca więc wrócę do tematu. Jaskinia Postojna pomimo swojego ogromu nie zdobyła podium największej jaskini na świecie. Ale to nic - dla nas i tak była największa bo była największa w jakiej w życiu byliśmy.
Podobno najdłuższą jaskinią jest jaskinia Mammoth w Kentucky. Mieliśmy ją odwiedzić przy okazji jak byliśmy w Kentucky ale wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to jest największa jaskinia na świecie - przynajmniej wśród tych odkrytych. Jaskinia Postojna zrobiła na nas wrażenie swoim ogromem ale też infrastrukturą, pięknem i oświetleniem.
W głąb jaskini jedzie się pociągiem. Sama przejażdżka pociągiem jest niesamowita. Pociąg to tak naprawę platforma z ławeczkami poruszająca się po torach. Wszystko jest otwarte i zalecane jest żeby nie machać rękami czy nie wystawiać statywów i innych przedmiotów poza ramy pociągu. Z początku pomyślałam, że przesadzają ale zmieniłam zdanie przy pierwszym uniku jaki zrobiłam przed skałą.
W Stanach taki pociąg by na pewno nie przeszedł. Na pewno by się znalazł jakiś idiota co chce wykorzystać system. Wstałby, dostałby w głowę skałą a potem skarżył jaskinię. Na szczęście jesteśmy w Europie i tu ludzie po prostu się schylali jak przejeżdżaliśmy blisko skał. Musze przyznać, że już sama kolejka była dla mnie niezłą atrakcją.
Po około 20 minutach jazdy wysiedliśmy w centrum jaskini. Stąd zwiedzanie jest już na nogach. Jaskinia jest bardzo dobrze przygotowana. Jest super oświetlona i ma chodniki. Jest to komercja - przy takiej ilości ludzi musieli zrobić wszystko bezpieczne i w miarę oświetlone. Podobno prąd do jaskini dociągnęli już w 1884 roku.
Troszkę zmarzliśmy w jaskini i cieszyliśmy się, że znów możemy wyjść na ciepłe powietrze.Oczywiście wraca się też kolejką więc mogliśmy jeszcze raz poczuć się jak małe dzieci cieszące się przejażdżką ciufcią.
Po jaskini przyszedł czas na winiarnię. Słowenia pomału wchodzi na rynek z winami. Nie wiele jednak ludzi wie, że Słowenia udział w produkcji wina ma bardzo duży. Przejeżdżając przez Słowenię zauważyliśmy, że wycina się tam bardzo dużo drzew. Ilości są tak wielkie, że zaczyna to być niepokojące. Mam nadzieję, że są na tyle mądrzy, że nie wytną wszystkiego od razu tylko jakoś sensownie to zaplanują. W każdym razie tartaki widuje się często a do tego drzewo na samochodach dostawczych, drzewo składowane na polach, jednym słowem drzewo wszędzie.
Zaczął nas interesować temat wycinki drzew i się okazało, że Włochy i po części też Francja wykupują straszne ilości drzewa z Słowenii aby produkować beczki na wino. Takim oto sposobem Słowenia choć dopiero zaczyna się rozwijać w winach ma swój udział w produkcji win z Włoch czy Francji.
Niedaleko jaskiń jest Vipava Valley. Dolina słynąca z produkcji wina. Będąc więc tak blisko wodopoju, oczywistym było, że podjedziemy pod winiarnię. Wcześniej zidentyfikowaliśmy winiarnię która wygląda na w miarę rozwiniętą i winiarnię oferującą testowanie wina. Niestety jak podjechaliśmy pod winiarnię to zobaczyliśmy tylko jakiś domek i ludzi w gumiakach. Jednak w europie posiadanie winiarni to jak być farmerem. Trzeba zakładać gumiaki codziennie rano i gnać na pole.
Naszym ostatnim przystankiem na tej wycieczce było miasteczko Piran. Koniec wycieczki wykorzystaliśmy na odpoczynek i pojechaliśmy do miasteczka Piran położonego nad samym wybrzeżu - idealne miejsce, na świętowanie mamy urodzin.
Hotel Barbara trafił nam się super bo z wyjściem na plażę, leżaki itp. Natomiast do miasteczka trzeba było podejść. Nie jest to dużo - może z 15 minut. Idzie się nad samą wodą wzdłuż starych murów obronnych więc jest przyjemnie. Do miasteczka Piran nie można wjechać samochodem więc dlatego trzeba drałować na nogach.
Fajnie to wygląda w nocy jak idą ścieżką ludzie i tylko widać ich latarki. No i kolejny przypadek gdzie w stanach by na 100% skarżyli / zabronili. W Europie natomiast jest większa wolność na zasadzie - chcesz skoczyć do wody to skakał. Jednego idiotę mniej będzie.
Samo miasteczko Pran jest bardzo małe i kameralne. Na rynku gra muzyka, dzieci latają w kółko, a dorośli w kawiarnianych ogródkach relaksują się przy drinku czy piwku. W miasteczku nie bardzo jest co zwiedzać. Piran jest jednym z tych miasteczek gdzie po prostu fajnie być, fajnie się przespacerować i fajnie odpocząć.
Dzień zakończyliśmy kolacją. Restauracja która była naszym pierwszym typem nie miała wolnych stolików więc się zdecydowaliśmy na “Pirat” i chyba nawet lepiej na tym wyszliśmy. Kelner był przemiły i polecił nam dwie ryby smarzone w całości. Ale jak to przynieśli podane….brytfanka to tak spokojnie była na pół dużego stołu. Bardzo nam smakowało...tak, że dobry wybór. Może nie zawsze trzeba wybierać najlepsze restauracje wg. Tripadvisora. Czasem trzeba zaryzykować i mieć nadzieję, że kucharz i kelner mają dobry dzień.
Po kolacji wróciliśmy grzecznie do hotelu ale nie zakończyliśmy na tym nocy. Skoro mamusia ma urodziny to szampan musi być. A w takiej scenerii to już koniecznie. Tak więc zabraliśmy butelkę szampana, poszliśmy na leżaki i przy szumie fal wspominaliśmy jakie to mieliśmy fajne wakacje. Jutro będziemy wracać do Wiednia a potem do domku. Pomimo, że wracamy to jednak nie koniec przygód. Jutro też jest fajny dzień….
2018.09.06 Triglvski Park Narodowy, Słowenia (dzień 6)
Po całym dniu chodzenia po górkach przyszedł czas na cały dzień siedzenia za kółkiem. Wczoraj Darek zdobył Triglav - pomyślicie no i super....ale nie zdacie sobie sprawy, że wspinaczka ta była na granicy limitu pomiędzy jednym a dwu-dniowym trekkingiem. Darek jest najlepszy i zrobił to w jeden dzień. Nie było łatwo...na pewno. Ja z mamą wczoraj wyszłyśmy mu na przeciw i doszłyśmy do przełęczy. Widoki były piękne ale się nie zmęczyłyśmy za bardzo...
Zmęczeni czy nie zmęczeni, zwiedzać trzeba dalej. Tak więc dziś zaplanowaliśmy dzień mniej wspinaczkowy a bardziej samochodowy. W planie mieliśmy zrobić przełęcz Vrsic. Podobno droga z Kranjska Gora do Bovec jest najładniejszą trasą samochodową w Parku.
Słowenia podobno jest małym krajem. Tak, każdy myśli kto jedzie tam po raz pierwszy. Jak na mały kraj to 250 km, które planowaliśmy dziś pokonać to wcale nie mało. Tyle dokładnie zajęło nam okrążenie całego parku. Nasz hotel i szlaki na Triglav znajdują się po wschodniej stronie parku. Natomiast przełęcz Vrsic znajduje się po zachodniej. Tak więc wskoczyliśmy w autko i ruszyliśmy objechać park dookoła.
Jak już wspomniałam, przełęcz rozpoczyna się w Kranjska Gora. Miasteczko to jest resortem narciarskim ale również w lecie przyciąga tłumy turystów spragnionych relaksu, spokoju i świeżego powietrza. W miasteczku jest jezioro - no tak w Triglavskim Parku Narodowym jeziora i wodospady są co parę kilometrów. Często. jezioro jest nie odłącznym elementem miasteczka.
Jezioro Jasna jest sztucznym jeziorem (a właściwie dwoma jeziorami), ale nadal wypełnionym czystą turkusową wodą. Wiem, że się powtarzamy ale w Słowenii niesamowicie zaskoczyła nas czystość i kolor wody.
Jak to bywa z przełęczami, droga na nią była kręta, wąska ale pełna widoków. Pięknie było podziwiać góry wyłaniające się za każdym zakrętem. Ze względu na wąską drogę, nie było dużo punktów widokowych ale nadal parę przystanków można zrobić. Jednym z takich przystanków była Cerkiew Rosyjska. Cerkiew ta jest z 1917 i wybudowana ona została na pamiątkę rosyjskich więźniów wojennych, których zginęli podczas lawiny. Przełęcz Vrsic i rosyjska cerkiew powstały na skutek pierwszej wojny światowej. Krajańska Góra była strategicznym punktem, kiedy to w 1915 roku Włosi wypowiedzieli wojnę Austriakom. Wówczas, rozkazano wybudowanie przełęczy Vrsic. Do budowy zaciągnięto rosyjskich więźniów wojennych. W 1916 roku większość jeńców zginęła w lawinie a ci co przeżyli wybudowali cerkiew aby uczcić pamięć swoich rodaków.
Niestety cerkiew jest zamknięta więc długo tam nie byliśmy i pognaliśmy w drogę za harleyowcami. To co nas zaskoczyło na drodze to ilość ludzi na motorach Była ich masa. Po takich drogach na motorze to można poszaleć. My czasem mieliśmy problemy na zakrętach bo droga do szerokich nie należała. Natomiast motory śmigały jeden po drugim.
Jak dotarliśmy na szczyt przełęczy to przywitało nas stado motocyklistów i stado baranów. Barany chodziły, pasły się na pobliskich łąkach ale też darły się i krzyczały na ludzi, żeby dostać jakieś jedzenie. Z karmieniem zwierząt trzeba uważać, bo da się im palec to wezmą całą rękę. Tak więc my tylko pogłaskaliśmy i je olaliśmy.
Z tego miejsca to już tylko prosto na dół, aż do miasteczka Bovec. To tutaj właśnie kończy się przełęcz. Miasteczko wielkością przypomina Kranjską Górę. Ludzie tu bardziej jednak uprawiają sporty wodne niż narciarstwo. W Bovec bowiem są najlepsze spływy kajakowe czy pontonowe. My na spływ nie poszliśmy, ale za to znaleźliśmy knajpkę z największymi hamburgerami w mieście. Po takim hamburgerze to nawet kolacji nie muszę jeść.
Miasteczko Bovec leży niedaleko doliny rzeki Soca. Odłamem rzeki Soca jest rzeka Lepena. Warto zboczyć z drogi i przejechać się kawałek doliną Lepena albo jeszcze lepiej zrobić mały spacerek do Wodnego Gaju (Vodni Gaj). Wodny Gaj jest miejscem w lesie gdzie przeplatają się wodospady, rzeki i jeziora. Spacer do niego zajmuje około 10-15 minut w jedną stronę. Na szczęście miejsce to nie jest jeszcze popularne to i można się nacieszyć spokojem.
Niedaleko miasteczka Bovec jest wodospad Boka. Podobno największy wodospad w Słowenii. My jednak nie mieliśmy szczęścia. Widać, że pomimo, iż pada od paru dni to woda wyschła zarówno w korycie rzeki jak i w samym wodospadzie. W wodospadzie jeszcze coś tam płynęło ale do rzeki już nie docierało. Wodospad musi być piękny jak topnieją śniegi w górach....no nic może następnym razem przyjedziemy tu na wiosnę.
Natomiast parę kilometrów dalej jest przepiękna turkusowa rzeka przepływająca pod mostem Napoleona. I co to Instagram robi z ludźmi. Nie dotarlibyśmy tu gdyby nie zdjęcie, które zobaczyłam na Instagramie. Tak mi się spodobał kolor wody w połączeniu ze skałami, że stwierdziłam, że też sobie chcę pstryknąć takie zdjęcie. Na most można też trafić przejazdem jak się pojedzie nad wodospad Kozjak.
Dla nas to był koniec przygód. Okrążając park można jeszcze odwiedzić wąwozy Pokljuka Gorge albo Vintgar Gorge. Można wyjechać kolejką na Vogel (co zrobiliśmy parę dni wcześniej). Oczywiście jest wiele innych miejsce które warto odwiedzić. Dla nas robiło się już późnawo, deszcz zaczął padać, więc wróciliśmy do hotelu prosto na pyszną kolację.
2018.09.05 Mt. Triglav, Triglavski Park Narodowy, Słowenia (dzień 5)
Triglav, jest to najwyższy szczyt w Słowenii. Był też najwyższym szczytem byłej Jugosławii. Jest symbolem słowiańskiego narodu. Każdy mieszkaniec tego kraju chce przynajmniej raz w życiu na niego się wspiąć.
Triglav leży w jedynym słoweńskim parku narodowym o tej samej nazwie. Park słynie z wysokich gór, niezliczonej ilości szlaków, wielu jezior a także z krystalicznej czystej wody.
Na naszej wycieczce aż 3 dni poświęciliśmy temu miejscu. Jeden cały dzień był dedykowany wyłącznie górze Triglav. Znawca tej góry powie, jak to jeden dzień? Przecież, żeby zdobyć szczyt potrzebujesz dwa dni. Zgadza się, 90% ludzi zdobywa ten szczyt w ciągu dwóch dni i śpi w jednym z wielu schronisk znajdujących się w pobliżu szlaków na szczyt. Ja niestety nie miałem dwóch dni, więc musiałem go zdobyć w ciągu jednego.
Żeby zwiększyć sobie szanse na zdobycie szczytu wynajęliśmy hotel przy początku szlaku. Mało tego, miałem dwa dni na atak na tą górę. Nie oznacza to, że mogłem iść dwa dni. Musiałem wybrać dzień w którym pogoda daje jak największe szanse zdobycia Triglav. W drugi dzień mieliśmy już inne plany. Tak się złożyło, że prognozy pogodowe na pierwszy dzień były obiecujące. W większości dnia miało być słońce, niski wiatr i burze dopiero po południu. Nie było innej możliwości jak szybko iść spać i wcześnie rano wyruszyć.
Miałem wyjść o 4:30 rano. Niestety nie udało się to do końca zrealizować. Nie, że zaspałem, albo coś takiego. Po prostu trochę się wystraszyłem. Obudziłem się o 4 i wyszedłem na balkon. Było zimno, może jakieś +5C. Ale to w niczym nie przeszkadzało, im zimniej tym w sumie lepiej się idzie. Zwłaszcza, jak muszę iść szybko. Natomiast co mnie wystraszyło to ciemność. W lesie było tak ciemno, że zupełnie nic nie było widać. Wiem, mam światło i mogę sobie drogę oświetlić, tylko, że ja nie wiem do końca która to jest moja droga. Po raz pierwszy jestem w Słowenii i nie znam ich oznaczeń. Oni też wszystkie szlaki malują na czerwono, więc pewnie ciężko po ciemku by było znaleźć mój, właściwy szlak.
Poszedłem spać. Wiedziałem, że o 6 się rozwidnia. Wstałem o 5:45 i o 6:15 zwarty i gotowy byłem na starcie.
Wystartowałem spod hotelu Center Pokljuka. Wysokość 1340 metrów. Oni tutaj zaniżają na maksa czas jaki jest potrzebny do przejścia danego odcinka. Wielu ludzi się na to skarżyło. Musiałbyś prawie biec żeby się w ich czasie wyrobić.
Na początku, szeroką, żwirową drogą lekko pod górę. Oczywiście za nim dobrze nie ruszyłem niespodzianka, deszczyk pada. Wiedząc, że wyżej w górach jest zimno i wiatr, więc nie mogłem przemoknąć. Ubrałem kurtkę przeciwdeszczową. Po kilkunastu minutach przestało padać. Obowiązkowa przerwa na kolejne przebranie się, żeby się nie spocić.
Po pół godziny szlak zszedł z drogi i zaczął ostro wspinać się pod górę. Dawno nie szedłem po mokrych, wapiennych skałach. Ale one są śliskie. Mam nadzieję, że wyżej wiatr i słońce wysuszą skały i będzie bardziej sucho.
Idąc tak szlakiem naprawdę poczułem się jak w Europie. Powodem tego była tablica na drzewie z napisem "Kwaśne mleko". Ścieżka prowadziła do chaty na polanie, na której pasło się wiele krów. Chyba tylko w Europie można doświadczyć takich klimatów.
Około 7:40 doszedłem do rozgałęzienia szlaków „Jezerce”, wysokość 1720m. Jak na razie fajnie się szło, chłodno, coraz to ładniejsze widoki i ludzi nie za dużo. Chociaż spotkałem trochę ludzi to i tak nie jest to co tu się dzieje w lato w weekendy. Ponoć idzie rzeka ludzi do schronisk. Szedłem z czterema Rosjanami i sobie przypominałem mój rosyjski. Ale ja go już mało umiem. Muszę sobie go trochę przypomnieć przed wyprawą na trans-syberyjską kolej. Rosjanie szli wolniej i musiałem ich zostawić. Pożegnali mnie fajnym zdaniem: „niech głowa będzie silniejsza niż nogi.”
Około 8:10 wyszedłem na pierwszą przełęcz, wysokość 1959m. Coraz to lepsze widoki. Z jednej strony wynurzały się niezalesione szczyty, a po drugiej stronie widać było jeszcze uśpione, zasłonięte chmurami doliny.
Z przełęczy do pierwszego schroniska Vodnikov Dom jest około 3km. Szlak w większości idzie lekko w dół i okrąża dużą górę, Tosc. Ten szczyt był moim awaryjnym szczytem, jak by na Triglav była zła pogoda, albo czas i kondycja nie pozwoliła na wspinaczkę na wielką górę.
Okrążając Tosc wyłaniały się coraz to wyższe szczyty, aż w końcu pojawił się Triglav. Był jeszcze lekko zaspany, schowany w chmurach. Ale do niego mam jeszcze spory kawałek i pewnie kilometr w pionie, pomyślałem. Trzeba przyspieszyć jak chcę zdążyć na kolacje.
Około 9 rano dotarłem do pierwszego schroniska, do Vodnikov Dom. Dobry czas miałem. Ludzie mówili, że muszę iść co najmniej 3 godziny. Zrobiłem ten odcinek w 2:40. Nie jest źle, są szanse na zdobycie Triglav. Czas nagli, ale nie da się iść o pustym żołądku. Zrobiłem sobie 20 minutowy odpoczynek i zjadłem dobre drugie śniadanie.
Następnym moim celem jest zdobycie drugiego schroniska, Dom Planika. Znajduje się 600 metrów wyżej i trzeba iść około 3 kilometry. Tutaj szlak idzie znacznie stromiej do góry i zaczynają pojawiać się liny zabezpieczające. Dalej nic trudnego, tylko błąd może już więcej kosztować.
Doszedłem do Konjsko Sedlo, 2020 metrów. Jak sama nazwa wskazuje jest to przełęcz, a na przełęczach często wieje. Super, przynajmniej wiatr skutecznie ochładzał spocone ciało.
W sumie, to dobrze, że trochę wiało, bo z tej przełęczy do schroniska jest prawie 400 metrów w pionie piargami po nasłonecznionym stoku.
Na takie długie, mozolne odcinki mam jeden sposób. Obieram sobie prędkość, taką nie za szybką, przy której nie muszę odpoczywać i pomału, noga za nogą idę w górę. Nie robię przerw i trasa szybko ubywa. Tym oto sposobem, bez większych przystanków, w ciągu godziny osiągnąłem wysokość 2400m na której znajduje się Dom Planika.
Jest to duże schronisko, mieszczące ponad 200 osób. Jak ma się więcej czasu to tutaj można nocować przed albo po zdobyciu Triglav. Zależy to w dużej mierze od pogody. Ja niestety nie mam go za wiele, więc kupiłem dodatkową wodę, posiliłem się energetycznym batonem i spojrzałem w górę na Triglav.
Góra dalej była schowana w chmurach. Wiatr nie był za silny i było jeszcze przed południem, więc prawdopodobieństwo wystąpienia burz było niskie. Żeby wyjść na Triglav to wpierw trzeba się wspiąć na Mały Triglav, potem z niego zejść, następnie przejść wąską granią między szczytami i wyjść na najwyższy szczyt.
Przewodnik nie jest wymagany i raczej go nie potrzebujesz. Szlak jest dobrze oznaczony i jak się wcześniej chodziłeś trasami Via Ferrata (Polska Orla Perć) to bez przewodnika spokojnie można iść. Są to góry wapienne i jest dużo luźnych kamieni, więc kask jest bardzo zalecany. Dużo ludzi miało też uprzęż i liny zabezpieczające, które podpinało się do już wcześniej zainstalowanych kabli. Posiadanie sprzętu to jedno, a umiejętne i logiczne jego używanie to drugie. Część ludzi miała wysokiej klasy sprzęt, ale jak widziałem jak go wykorzystują, to widać było, że idą po raz pierwszy. Niestety to strasznie spowalniało wspinaczkę, bo musiałem czekać jak taka osoba się zapnie albo odepnie od kabli.
Szlak jest dwukierunkowy i nawet trochę ludzi szło dzisiaj na Triglav. Mijanie się z nimi czasami sprawiało dodatkowe utrudnienia i kolejne spowalnianie.
Dobrze, że miałem rękawiczki. W nocy temperatura spada do 0C, a teraz było może 6-8C. Metalowe liny były bardzo zimne. Trzymanie się ich ponad godzinę bez rękawiczek nie należałoby do przyjemnych rzeczy. A trzymać się ich trzeba było kurczowo. Jedna nieuwaga i możesz za to zapłacić najwyższą cenę. Spadek z tej wysokości często kończył się tragicznie. Co jakiś czas są tabliczki znanych alpinistów, co właśnie w tym miejscu skończyli swoje życie.
Czasami szedłem w chmurach, a czasami w słońcu. Ludzie wracający ze szczytu mówili, że na szczycie często pojawia się słońce. Wyszedłem na Mały Triglav, dalej chmury. Zejście z niego nie było trudne, natomiast grań między nimi nie należała do łatwych.
Strome urwiska po obu stronach i lina do trzymania się pośrodku. Pomału do przodu, bacznie uważając gdzie się kładzie nogi i ubywało. Doszedłem do ściany skalnej Triglav. Jeszcze tylko około 100 metrów w pionie i już na szczycie.
Trochę ludzi schodziło ze szczytu, więc musiałem robić częste przerwy i ich przepuszczać. W sumie dobrze, bo mogłem sobie wyrównywać oddech na postojach.
Po około 20 minutach stanąłem na szczycie Triglav, 2864 metrów. Co za ulga, wreszcie mogę bezpiecznie usiąść na szczycie i odpocząć. Jest to cudowne uczucie jak po wielu godzinach ciężkiej i niebezpiecznej wspinaczki cel został osiągnięty.
Byłem w wielkim szoku jak na szczycie usłyszałem muzykę z akordeonu. Jakiś gostek wyniósł ze sobą instrument muzyczny i sobie na nim grał. Mało tego, niektórzy nawet tańczyli. Najbardziej spodobała mi się jedna para. Nie wiem skąd oni mieli tyle siły, ale wywijali ostro. Później z nimi chwilę rozmawiałem. Są z Niemiec, kochają góry i myślę, że mają między 60-70 lat. Szacun na maksa!!!
Na górze zrobiłem sobie dłuższą przerwę. Musiałem zjeść porządny posiłek, uzupełnić kalorie i odpocząć. Podziwiałem też piękne widoki. Chmury czasami gdzieś zanikały i moim oczom ukazywały się przepiękne Alpy Jurajskie. Przy muzyce z akordeonu czułem się jak w raju.
Niestety wiedziałem, że jestem dopiero w połowie dzisiejszej wspinaczki. Zejście jest trudniejsze niż wyjście.
Po posiłku i odpoczynku zabrałem się do roboty.
Ciężko się schodziło jak nie ma drabinek ani uchwytów na nogi. Trzeba było trzymać się lin i nogami szukać odpowiedniego miejsca na postawienie stopy. Nie było to jakieś super trudne, ale wymagało trochę czasu.
Po około 1.5 godziny dotarłem do schroniska Dom Planika. Była 15:30. Część ludzi zostaje tu na noc, część idzie do niższego schroniska. Mało kto schodzi na sam dół. Ja niestety nie miałem czasu spać w schroniskach, bo na jutro miałem już plany zwiedzania czegoś innego.
Ściągnąłem kask, rękawiczki, trochę spoconych ubrań, zakupiłem dodatkową wodę i ruszyłem w dół.
Ilonka mi napisała, że obiad w naszym hotelu wydają do 20:30. Jak się chcę załapać na gorący posiłek to muszę szybko iść w dół.
Posłuchałem rad mojej żony i prawie zbiegałem po piargach.
W przeciwieństwie do stromych skał, po piargach można szybko schodzić. Zajęło mi może 1.5h żebym zobaczył schronisko Dom Vodnikov.
Była 17 godzina, wiedziałem, że nie mam czasu, ale musiałem zrobić sobie przerwę na odpoczynek i posiłek. Do mojego hotelu jest jeszcze 8km i przełęcz po drodze. Musiałem mieć na to siłę. Człowiek średnio spala 2-3 tysięcy kalorii dziennie. Dzisiaj ja spaliłem 3x więcej, 6-8 tysięcy, więc jeść trzeba było.
Usiadłem na ławce, rozwiesiłem wszystkie mokre koszulki i coś zjadłem. Ludzi przybywało, muzyka grała, piwo się lało..... aż nie chciało się wychodzić stąd. Fajnie by było tak tu zostać i trochę „porozrabiać” z innymi górołazami. Może następnym razem będzie trochę więcej czasu.
Spakował wszystko do plecaka, opuściłem rozbawione towarzystwo i ruszyłem w dół. Nie do końca w dół. Pierwsze parę kilometrów miałem niestety iść do góry. Musiałem wyjść na przełęcz Studorski Preval.
Ciężko się podchodziło, ale szlaki były już prawie puste, więc nawet dobrze, jednostajnie się szło. Parę minut przed 19 wyszedłem na przełęcz. Prawie na zachód słońca.
Do hotelu miałem godzinę z hakiem. Schodziłem łatwym szlakiem, przez las na dół w totalnej ciszy. Czasami tylko jakaś krowa albo baran z pobliskich pastwisk wydały dźwięki.
Pod koniec było już zupełnie ciemno. Nie chciało mi się ściągać plecaka i szukać lampki, więc po ciemku dokończyłem ten długi hike.
Do hotelu wpadłem o 20:20. Na styk na kolacje. Ilonka trzymała już kelnera prawie za rękę, żeby nie uciekł i wziął ode mnie zamówienie. Parę piw dla ochłody i dziczyzna idealnie zaspokoiły głód i pragnienie.
Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem na tak długim i męczącym szlaku. 30km i 2020 metrów wspinaczki do góry i na dół. To tak jakby wyjść na Rysy z Morskiego Oka i wrócić, dwa razy. Trochę dużo tego, nie?
Dobrze, że miałem w miarę dobrą pogodę i wczesny start. Zwiększyło to moje szanse na zdobycie tego pięknego szczytu.
Jeśli ktoś się wybiera na Triglav, to proponuje spać w schronisku przynajmniej jedną noc. Przed czy po wspinaczce to oczywiście zależy od pogody i czasu. Proponuję po, chyba, że pogoda w pierwszy dzień nie jest idealna.
2018.09.04 Bled, Słowenia (dzień 4)
Cały wyjazd był zorganizowany głównie ze względu na Triglavski Park Narodowy. Nazwa parku wzięła się od najwyższego szczytu w tej części Alp. Tak Słowenia też ma Alpy. Nazywają się one Alpami Julijskimi. Pasmo to jest południową częścią Alp wapiennych. Rozciąga się ono przez Włochy aż do Słowenii. Najwyższym szczytem jest Triglav i znajduje się on po stronie Słoweńskiej.
Pierwszy dzień w parku spędziliśmy dość turystycznie. Ograniczyliśmy się do najbardziej turystycznych punktów, ale jednocześnie do najładniejszych. Pierwszym punktem na naszej mapie było Jezioro Bled znajdujące się obok miasteczka o tej samej nazwie. Oczywiście jest tam też zamek (zgadnijcie co....nazywa się Zamek Bled). Śmiechy, śmiechami ale miasteczko samo w sobie bardzo ładne. Widać, że ludzie przyjeżdżają tam wypocząć i zrelaksować się.
Z miasteczka można wziąć łódkę i przepłynąć na wyspę Bled. Na wyspie znajduje się klasztor. Sama wyspa jest bardzo mała i obejść można ją w 15 minut ale przepłynięcie jeziora łódką jest dość przyjemne. Co prawda Darkowi zajęło trochę czasu uwierzenie, że to naprawdę jest wyspa. Potwierdzamy, to jest wyspa. Może nie widać tego tak z lądu czy nawet płynąc ale widać z zamku, że na środku jeziora znajduje się wyspa.
Łódka jest dość klimatyczna. Trochę jak w Wenecji, mała drewniana łódeczka. Pan cały czas zawzięcie wiosłował i tylko powtarzał "laid back". Niestety nie można się nachylać, kręcić bo łódka jest mało stabilna. Ale ma to swój urok, przynajmniej można rozkoszować się ciszą a nie dźwiękiem silnika jak to bywa w łódkach motorowych.
Po łódce i wyspie przyszedł czas na zamek. Muszę przyznać, że zapłacenie 11 EUR, żeby zrobić sławetne zdjęcie jeziora Bled z wyspą po środku, to trochę przesada. No tak widok jest ładny ale czy warto płacić aż 11 EUR, żeby zrobić jedno zdjęcie....chyba jednak nie warto. Niby w cenie biletu jest też zwiedzanie zamku. Zwiedzanie ciężko nazwać zwiedzaniem bo nie mają za wiele sal otwartych a wystawy są dość ubogie. Ale wiem, że nawet jak napiszę, że nie warto tam iść to i tak pójdziecie - bo jest to miejsce, które każdy chce odwiedzić i się przekonać na własne oczy.
Tik-tak, tik-tak...czas na parkomacie tykał i musieliśmy wracać na parking odebrać auto. Parkingi w okolicach jeziora Bled i Bohinj są płatne i zawsze warto mieć jakieś drobne monet pod ręką. W Bled miasteczku można spędzić więcej czasu, iść do jakiejś fajnej knajpki, usiąść nad jeziorem i podziwiać widoki, albo kaczki - co kto lubi. Ogólnie miasteczko ma wiele do zaoferowania. Często jednak w przewodnikach piszą, że jezioro Bohinj jest ładniejsze - dlatego zamiast leniuchować w Bled wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy wyrobić sobie własną opinię.
Jezioro Bohinj jest inne - nie można powiedzieć gorsze czy lepsze. Jezioro Bled przez swoje położenie blisko miasta jest bardziej komercyjne. Jest urozmaicone przez wyspę i zamek. Natomiast, jezioro Bohinj jest otoczone górami, jest bardziej rekreacyjne a mniej komercyjne. Dużo ludzi wypożycza tu kajaki, łódki i sobie pływa.
Nad jeziorem Bohinj położona jest również Cerkiew. Ładnie komponuje się w zdjęcia ale do środka nie wchodziliśmy. Po pierwsze chcą opłatę za wejście do kościoła, a po drugie wygląda na dość małą w środku więc pewnie nie warto. My woleliśmy się skupić na podziwianiu widoków.
Jak mowa o widokach to warto wyjechać kolejką na szczyt Vogel. A dokładnie pod szczyt. Kolejka linowa jest nie daleko jeziora i można wyjechać na 1535 m n.p.m. W zimie jest to resort narciarski. Naliczyliśmy nawet z pięć wyciągów. Trasy narciarskie nie są najgorsze choć wiadomo, że jeszcze im daleko do Francuskich, Szwajcarskich czy Austriackich resortów. W lecie natomiast można wyjechać przejść się na szczyt Vogel, czy wybrać inne równie ciekawe trasy.
Pogoda i czas sprawiły, że hiku nie robiliśmy ale troszkę pochodziliśmy po okolicy. Jutro Darek uderza na Triglav więc chcemy zajechać w miarę wcześnie do hotelu. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę powrotną postanowiliśmy odwiedzić wodospad Savica. Podobno bardzo ładny wodospad - nie zaprzeczę, podobał nam się. Rozwaliło nas tylko, że trzeba za niego płacić. Ja rozumiem zapłacić za parking czy ogólnie wejście do Parku Narodowego. Ale, żeby ogrodzili jeden wodospad i sobie pobierali za to opłatę? Masakra - poczułam się przez chwilę jak w Maroku. Nie dość, że na dzień dobry pan chce od ciebie opłatę za parking to po 15 min, na środku szlaku jest sklep z pamiątkami i bramka gdzie musisz zapłacić, żeby iść dalej.
Wodospad jest ładny. To trzeba przyznać. Ciekawie woda wypływa ze skał. Wygląda jakby ona się gromadziła we wnętrzu skał i nagle wypływa. Oczywiście woda jest super czysta. W Słowenii woda w strumykach, rzekach a nawet i jeziorach jest bardzo czysta. Często widać dno a w miejscach gdzie jest głębiej woda przybiera charakterystyczny szafirowy kolor. Park Narodowy Triglav jest jednym z najbardziej nawodnionych rejonów Słowenii i Europy. Spada tu średnio 3000 mm/m opadów.
No i myśleliśmy, że na tym skończą się przygody. Nie ma jednak łatwo. Jak się okazało do hotelu mieliśmy tylko 28 km....ale Google skalkulowało to na 51 min. Szybko dowiedzieliśmy się, dlaczego takie proporcje. Droga była bardzo wąska i kręta. Miejscami Darek składał lusterka, żeby się wyminąć z innym autem. Dobrze, że nie wypożyczyliśmy jakiegoś dużego SUV tylko ograniczyliśmy się do BMW 4M Coupe. Do małych to on też nie należy ale zawsze jest to mniejsze niż Van czy SUV. Najlepszy kierowca i najlepsze autko dali radę i po godzinie dotarliśmy do hotelu. Hotel Center Pokljuka, znajduje się przy samym szlaku na Triglav. Mam nadzieję, że Darkowi jutro dopisze pogoda i uda mu się zdobyć szczyt.
2018.09.03 Hallstatt, AT & Lublana, SL (dzień 3)
Pojechaliśmy do Słowenii a tu tylko Austrię zwiedzamy. No tak jakoś do Słowenii nie udało nam się zajechać w pierwszy i drugi dzień. Za to w trzeci już tam dotarliśmy. Zwiedzanie Słowenii rozpoczęliśmy od Lublany ale zanim przekroczyliśmy granicę hotel na śniadanie zafundował nam przedsmak Słowenii i podał nam miód. Ale nie byle jaki miód - cały plaster miodu.
Miód był dobry i do Słowenii chcieliśmy zajechać jak najszybciej ale po drodze nie mogliśmy nie odwiedzić Hallstatt.
Hallstatt jest jednym z najbardziej fotografowanych miasteczek w Austrii. Jest małe, położone nad jeziorem i otoczone górami. Brzmi pięknie nie... no i jest piękne. Z Salzburga do Hallstatt jest około 1.5 h jazdy samochodem. Niestety (albo i na szczęście) nie prowadzi tam autostrada więc trzeba przejechać przez małe wioski i miasteczka. Ładne, zadbane domki, zielone polanki z pasącymi się krówkami i barankami a to wszystko otoczone górami. Aż miło się przejeżdża i łatwo zapomnieć o krętej drodze.
Wjazd do Hallsttat, zaskoczył mnie na maksa. Nie sądziłam, że to miasteczko jest aż tak przygotowane na dużą ilość turystów. Wjazd do miasta jest przez tunel, wjeżdżasz i po 10 minutach wyjeżdżasz w centrum miasta, pierwsze co widzisz to drogowskazy na parkingi z adnotacją ile jest tam miejsc wolnych. Parkujesz (oczywiście płacisz) i idziesz zwiedzać miasteczko na piechotę. Super rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie jakby w tak małym miasteczku ludzie kręcili samochodami, szukali miejsc i kręcili się tam i z powrotem.
Jakoś na tym wyjeździe pogoda nam nie dopisuje i przestaje padać jak tylko opuszczamy dane miejsce. W Hallstatt pomimo, że było dość pochmurnie to pogoda się utrzymała i zaczęło padać dopiero jak wracaliśmy. Samo przejście miasteczka zajmuje dość niewiele czasu, robienie zdjęć w tym miasteczku zajmuje troszkę więcej. Te góry, jezioro, architektura małego miasteczka ma w sobie coś co przyciąga wzrok i chce się pstrykać zdjęcie za zdjęciem.
Z ciekawostek to Hallstatt jest uznany za światowe dziedzictwo kulturowe (World Heritage). Jest on bardzo znany z produkcji soli a kopalnia soli znajdująca się w środku góry jest nadal czynna i wydobywana jest sól. Przy ładnej pogodzie polecam przejechanie się na górę na taras widokowy. Niestety jedyne widoki jakie my mieliśmy to chmury więc sobie odpuściliśmy.
Hallstatt oczywiście, żyje dzięki turystyce. Jest tu dużo restauracji i oczywiście sklepów z pamiątkami. Polecam jednak wcześniej sprawdzić opinie na internecie bo niektóre restauracje mają piękny widok ale beznadziejne jedzenie a inne dokładnie na odwrót. My poszliśmy do Gasthof Zauner i nie żałujemy. Zamówiliśmy sobie talerz ryb i dostaliśmy 3 ryby (każda inna), wszystkie z tego jeziora.
Deszcz nas przegonił i wskoczyliśmy szybko do autka i pognaliśmy w kierunku granicy. Następny przystanek miała być Lublana, stolica Słowenii. Zanim przekroczyliśmy granicę to zajechaliśmy na stację benzynową. Muszę o niej wspomnieć bo nas trochę rozśmieszyła, trochę zdenerwowała. Po pierwsze to nie można płacić kartą kredytową od razu przy dystrybutorze. Przez to robią się kolejki bo ludzie tankują odjeżdżają a potem dopiero idą zapłacić, do toalety czy kupić sobie kawę. Po drugie to benzyna jest 0.50 EUR droższa niż w miastach. No tak mogą to zdzierają. No a po trzecie to toaleta jest płatna. Tak więc pośmialiśmy się z nich trochę i ruszyliśmy w drogę. Dobrze, że przynajmniej winiety sprzedają na Słowenię to przynajmniej nie musieliśmy się zatrzymywać przy granicy. Oczywiście granicy nie ma ale pomimo winiety trzeba zapłacić za tunel ok. 12 EUR, więc bramki i tak są.
Udało się - dojechaliśmy do Słowenii. A tu trochę jak w Polsce. Podobny język, podobne napisy, podobne drogi. Jakoś tak swojsko się poczuliśmy.
Lublana nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Po "martwym" Salzburgu spodziewaliśmy się kolejnego cichego miasta. Lublana jednak jest miastem studenckim co widać po ilości młodych ludzi na ulicach i w knajpkach. Nasz hotel był w centrum więc odstawiliśmy samochód i ruszyliśmy w miasto zwiedzać.
Podobno najpiękniejszy punkt w mieście to Most Smoków (Dragon's Bridge). No most jest ładny ale dużo bardziej podobał nam się Potrójny Most (Tripple Bridge). Zdjęcie chyba do końca tego nie przedstawia ale są to tak na prawdę trzy mosty, które są połączone. Most jest ciekawy ze względu na trzy odnogi ale też ze względu na wykończenie i architekturę.
Zamek zdecydowanie przoduje jeśli chodzi o zabytki. Pierwszy plus dostał za godziny otwarcia. W sezonie letnim zamek otwarty jest nawet do jedenastej wieczorem. Po drugie na dziedziniec można wejść za darmo i dopiero jak się chce zaglądać na wystawy czy w inne zakamarki to trzeba płacić. My wybraliśmy opcję bezpłatną a i tak dużo zobaczyliśmy. Najważniejsze jest jednak, że zamek jest warty wspinania się na niego.
Fajnie połączyli stare mury zamkowe z nowoczesną architekturą. Wszystko ładnie wpasowali przez co nie naruszyli estetyki a zamek stał się bardziej funkcjonalny i można tam robić większe imprezy, iść do restauracji czy po prostu podziwiać widok na miasto.
Spędziliśmy tam ładne parę godzin i zeszliśmy drogą "Ulica na Grad" na "Gornji trg". Stamtąd idąc wzdłuż rzeki można zagubić się w uliczkach i podziwiać różne architektoniczne cuda, odwiedzić kafejki albo...spotkać bobry. To chyba była największa niespodzianka wieczoru. Chodząc tak po mieście dotarliśmy do Most Cobblera. Ja się bawię, pstrykam zdjęcia a tu nagle Darek mówi "patrz...tam jest jakieś zwierzę". Szkoda, że nie miałam aparatu z dobrym zoomem i, że było dość ciemno ale wypatrzyliśmy 3 bobry które sobie budowały tamę na rzece w centrum miasta. Niespotykany widok - przyznacie. Prawie jak zebry w Kalifornii.
Lublana pomimo, że jest stolicą jest bardzo urokliwym miastem a jego stara część jest dość mała i można spędzić miły wieczór chodząc po centrum.
2018.09.02 Salzburg, Austria (dzień 2)
Wyjechała na taśmie walizka...nie byle jaka walizka, najlepsza walizka...a za walizką pojawił się Darek, co prawda już nie na taśmie. Ale o co chodzi z tą walizką? W sumie to o nic. Kupiliśmy nową, inną, bardziej szpanerską i zastanawialiśmy się czy przeżyje lot. Dała radę. Darek, też dał radę i dzień później (w niedzielę) do nas dołączył.
Odebraliśmy go z lotniska, wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę. Nie ma litości na wakacjach i odpoczynek to niestety komfort. Z Wiednia chcieliśmy się przenieść do innego miasta, żeby jak najwięcej zobaczyć. Wybór padł na Salzburg. Po pierwsze słyszeliśmy, że ładne miasteczko a poza tym w miarę blisko od Wiednia (około 3h samochodem).
Salzburg znany jest głównie jako miejsce urodzenia Mozarta. To cudowne dziecko zaczęło komponować już w wieku 5 lat. Bardzo wcześnie zdobył sławę i występował na dworach. W późniejszych latach przeprowadził się do Wiednia. Nadal jednak to właśnie w Salzburgu można odwiedzić dwa dedykowane Mozartowi muzea. Jedna znajduje się w domu urodzenia Mozarta a drugie w miejscu gdzie później zamieszkiwał.
My muzea sobie odpuściliśmy, po części ze względu na inne priorytety, a po drugie opinie na Tripadvisor były takie sobie. Tak więc, po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy zwiedzać miasto dalej. Obeszliśmy starówkę wzdłuż i w szerz. Miasto zdecydowanie ładne, choć bardzo negatywnie zaskoczył nas fakt, że wszystko jest pozamykane. Ja rozumiem, że w niedzielę nie każdy chce sprzedawać ciuchy, ale przynajmniej bary i restauracje powinny być otwarte.
Przeszliśmy przez Pałac Mirabell - a dokładniej jego ogrody. Ogrody są piękne i duże. Pałacu nie można za bardzo zwiedzać. Są w nim koncerty, które można posłuchać parę dni w tygodniu ale zwiedzania za bardzo nie oferują.
Salzburg jest miastem otoczonym skałami. Ni stąd ni zowąd wyrastają do góry potężne skały. Po jednej stronie rzeki na skałach tych jest opactwo Kapucynów, a po drugiej zamek. Do klasztoru, trzeba wyjść na nogach ale warto bo roztacza się stamtąd piękny widok na zamek i stare miasto.
Na zamek, można wyjechać kolejką. Kosztuje ona 12 EUR, i jeździ w sezonie letnim do 20 godziny. Ostatni zjazd na dół jest o 21. W cenie biletu jest wejście do muzeum zamku, wystawy lalek teatralnych i wieży widokowej. Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się wieża, choć muzea też były dość ciekawe.
Po zamku można chodzić i naprawdę warto spędzić tam godzinę albo i dłużej. Zamek pełen jest zakamarków i przejść a i tak pewnie jest to minimalna część tego co naprawdę ten zamek w sobie kryje. Do tego widok z zamku jest bardzo ładny i można podziwiać nie tylko zabudowę Salzburga ale też pobliskie górki.
Na zamek można wyjechać kolejką lub wybrać wersję bardziej budżetową, czyli wyjść na nogach. Wtedy nie zwiedza się muzeów ale i tak jak już wspominałam warto się przejść murami obronnymi.
Po zamku zjechaliśmy na stare miasto i spacerując zaglądaliśmy w każdy zakamarek. W Salzburgu jest bardzo dużo małych uliczek który łączą się pasażami. Większość biznesów to jednak sklepy które były w niedzielę zamknięte. Może i dobrze bo jakby tu było więcej ludzi to uliczki straciłyby swój urok.




To co przykuło naszą uwagę to szyldy sklepów. Wiadomo, każdy chce się reklamować w jakiś tam sposób. Żeby jednak nie zrobić z Salzburga drugiego Time Square to nadal sklepy muszą się dopasować do zabytkowej architektury. I takim oto sposobem, każdy szyld jest wykonany na starą modę.
Salzburg ma bardzo fajne te uliczki i naprawdę miło się po nich spaceruje. Zwłaszcza jak jakiś uliczny grajek umila spacer muzyką. Przyszedł jednak czas na kolację i tu pojawił się problem. Tak naprawdę spacerując po starym mieście znaleźliśmy tylko dwie restauracje które mogliśmy rozważyć na kolację. Reszta albo dziwnie wyglądała albo była to kuchnia indyjska, czy azjatycka.
Nasz wybór padł na Goldene Kugel, ale dziwi mnie, że nie ma ulicznych kafejek, gdzie można się napić kawy i słuchać szumu miasta. Knajpa, którą wybraliśmy słynie z wieprzowiny. Na dzień dobry dostajesz obrazek świni i sobie wybierasz części, które masz ochotę spróbować. Pomysł super, podanie jedzenia też w nie najgorszym stylu...tylko samo jedzenie jakieś takie sobie.


Skoro nie ma knajpek na rynku, żeby napić się drinka w miłej atmosferze, to postanowiliśmy zaraz po kolacji wrócić do hotelu. W hotelu pan barman bardzo chciał z nami gadać - my jednak olaliśmy barmana i zaczęliśmy wspominać dzisiejszy dzień. Jutro kolejny dzień przygód.
2018.09.01 Wiedeń, Austria (dzień 1)
Praca w Amerykańskiej korporacji ma wiele plusów, ale jednym z najważniejszych są dodatkowe dni wolne przed długimi weekendami. Tak więc, cała Ameryka ma wolne w poniedziałek, a ja już mogę cieszyć się wakacjami w piątek. Pamiętacie Whistler i urodziny Darka Taty? Teraz przyszedł czas na kolejne urodziny - tym razem moja mama, wymarzyła sobie Słowenię.
Nie ma bezpośredniego samolotu do Słowenii, więc wymyśliliśmy, że skoro w Europie wszystko jest blisko siebie, to polecimy do Wiednia. Ja w piątek a Darek w sobotę.
Zawsze wystawiałam zdjęcia z samolotu nocą, teraz przyszedł czas na start za dnia....no tak...dawno do Europy nie leciałam w środku dnia. 17 godzina zdecydowanie nie jest dobrym czasem na start. Nie dość, że nie chce Ci się spać to lądujesz kolo 1 am - 2 am wg. czasu amerykańskiego i dopiero wtedy chce Ci się spać a tu trzeba zebrać w sobie energię i funkcjonować. Tak więc po 8 godzinach samolotem wylądowałam na dworcu kolejowym. Z lotniska na dworzec można dostać się wieloma sposobami. Można wziąć taksówkę (najprościej i najdrożej, ok. 40EUR), shuttle (najtańsze ale pewnie najbardziej skomplikowane), no i pociągiem. Z tym pociągiem to jest śmiesznie na maksa. Można wziąć CAT (City Airport Train) i zapłacić 16 EUR w jedną stronę. Można też wziąć pociąg RJ który docelowo leci do Insbrucka czy innego miejsca, ale przejeżdża przez dworzec i w 15 min jesteś na dworcu głównym i płacisz tylko niecałe 5 EUR.
A co pierwsze zobaczyłam jak wyszłam z dworca? Oczywiście bar z Żywcem. W Wiedniu jest duża ilość polaków. Wygląda, że większość ich zwiedza - zrozumiałe, ale też duża część ich pracuje w serwisie. Nadal Islandia wygrywa jeśli chodzi o ilość polaków pracujących w serwisie, ale Austria wygrywa pod względem ilości polaków, którzy ją zwiedzają.
W końcu udało mi się połączyć z mamą i po krótkim odświeżeniu się, i lunchu w hotelu poszłyśmy zwiedzać Wiedeń. Obie z mamą byłyśmy w Wiedniu już wcześniej, ale nigdy nie byłyśmy w pałacu Belvedere. Zresztą muzeum to wydawało się najlepszym pomysłem na deszczowy dzień.
Pałac Belveder oczywiście otoczony wspaniałymi ogrodami znajduje się prawie w centrum Wiednia. Aktualnie w jego wnętrzach znajduje się wystawa obrazów najsłynniejszego artysty austriackiego, Gustav Klimt. Pocałunek "The Kiss" jest jego najsłynniejszym dziełem. Złoty okres twórczości Klimta przypadł na 1898 - 1909. W ciągu tych lat stworzył on swoje największe dzieła, włączając słynny obraz Pocałunek.
Klimt często dodawał złote płatki do swoich obrazów przez co stawały się one elegantsze, bardziej unikatowe i po prostu piękne. Poza obrazami Klimta, w muzeum można podziwiać inne arcydzieła od Baroku po współczesną fotografię. W sumie to nigdy specjalnie nie byłam fanką sztuki z okresu baroku. Chyba do momentu jak zobaczyłam obraz, "Samson's Revenge", w wykonaniu J. G. Platzer.
Obraz datowany jest na rok 1730/1740....i teraz pomyślcie o tym....wcześniej dla mnie ten obraz był..."jest OK, nic specjalnego"....ale potem zobaczyłam datę. Podziwiam ludzi, którzy bez współczesnej technologii potrafią odtworzyć obraz tak idealnie, że wygląda jak zdjęcie a nawet lepiej...jak grafika komputerowa. Niech podniesie rękę kto w dzisiejszych czasach potrafi namalować coś takiego.
Po muzeum przyszedł czas na zwiedzanie starego miasta....lubię zwiedzać miasta po raz drugi. Tym razem nie muszę iść na Sacher Torte czy pod budynek opery...tym razem mogę iść spokojnie do mojej ulubionej Katedry St. Stephan, i wypić piwko na ulicy Graben słuchając ulicznego grajka.
Dzień niby krótki a jak długi - szybko padłyśmy bo jutro wcześnie rano trzeba odebrać Darka z lotniska i ruszyć w drogę w dalsze zwiedzanie.
2018.07.22 Basin & Saddleback, Adirondacks, NY (dzień 2)
W schronisku Johns Brook śniadanie jest podawane o 7:30 rano. Większość ludzi już o 6:30-45 nie śpi tylko przygotowuje się do aktywnego dnia w górach. Myśmy już też nie spali. Niestety nie obudził nas dźwięk gitary jak to często bywa w schroniskach w NH. Obudził nas inny, mniej przyjemny dźwięk. Były to odgłosy padającego deszczu na zewnątrz. Wyjrzeliśmy przez okno. Pogoda nie zapowiadała się najlepsza.
Nisko zawieszone chmury, wiatr i deszcz. Wiedząc, że pogoda jest częścią zabawy na którą nie mamy wpływu wzięliśmy po kubku kawy/herbaty i wyszliśmy na taras. Było tam już trochę ludzi, dołączyliśmy do nich i wdaliśmy się w dyskusje. Była niedziela, więc większość ludzi już wracała do domów. Szczęściarze tacy jak my, co nie muszą w poniedziałek iść do pracy miała zamiar atakować parę szczytów.
Plan na dzisiaj mamy ostry. Powtórzyć to, co nie udało nam się dwa lata temu i zdobyć Basin i Saddleback. Te dwa szczyty, a zwłaszcza odcinek między nimi uważany jest przez wielu, jako najtrudniejszy w Adirondack. Ze względu na nie najlepszą pogodę gospodarz schroniska odradzał nam tą wspinaczkę i rekomendował inne, łatwiejsze szczyty. Problem w tym, że wszystkie góry w tej okolicy mamy już zaliczone. Zostały tylko te dwa. Postanowiliśmy je zdobyć, ale zawrócić jak warunki będą niebezpieczne.
Po śniadaniu spakowaliśmy wszystko co potrzebujemy na cały dzień w górach i ruszyliśmy na 16-to kilometrową wspinaczkę. Nie musieliśmy brać okularów przeciwsłonecznych ani kremu na słońce, pogoda nad z tego wyręczyła.
Deszcz padał falami. Czasami był intensywny, a czasami tylko z drzew coś tam kropiło. Wiatru ani chmur na dole nie było, ale widzieliśmy, że w wyższych partiach nie jest ciekaie.
Pierwsze parę kilometrów szlak prowadził wzdłuż strumyka i lekko podnosił się do góry. Nie był trudny, ale trzeba było uważać na śliskie, mokre kamienie.
Po jakiejś godzinie zaczęliśmy wchodzić w las i bardziej podnosić się do góry. Kamienie zamieniły się w drewniane bale i korzenie. Na maksa przybyło też błota, chyba tutaj deszcz padał już przez długi czas. Ogólnie jak to Ilonka powiedziała jest to klasyczny adirondackowy bałagan.
Nasze tempo spadło, ale dalej nie rezygnowaliśmy z planu. Gdzieś po kolejnej godzinie doszliśmy do Slant Rock. Jest to miejsce gdzie dwa lata temu zostaliśmy zaatakowani przez niedźwiedzia. Wiedząc, że w okolicy jest prymitywny camping i pewnie misie tu się plątają w poszukiwaniu jedzenia nie robiliśmy żadnej przerwy. W miarę jak najszybciej chcieliśmy przejść to miejsce i zapuścić się dalej w lasy.
Pół godziny później chwilę odpoczęliśmy, bo od tego momentu rozpoczynała się prawdziwa zabawa.
Rozpoczęliśmy wspinanie się na pierwszy szczyt, na Basin. W pionie mieliśmy jakieś 800 metrów do pokonania. Wliczając parę dolinek po drodze to w sumie do góry mieliśmy jakiś kilometr.
Ze względu na bardzo śliskie kamienie i wzmagający się wiatr nasze tempo dalej spadało. Szliśmy powoli i ostrożnie. Uważnie stawiając każdy krok i pomagając sobie nawzajem.
Po jakimś czasie doszliśmy do rozgałęzienia.
Tutaj dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi. Oni szli w prawo na Haystack, my w lewo na Basin. Wszyscy lekko ponarzekaliśmy na pogodę, ale też doszliśmy do wniosku, że mogło być gorzej.
Do szczytu mieliśmy 1.3km. Pomału wychodziliśmy z lasu, wiatr coraz mocniej dawał nam się we znaki, ale na szczęście nie padało.
Końcówka wspinaczki przebiegała po samych skałach. Szkoda, że były chmury i mgła, bo ponoć widoki są wspaniałe. Na szczęście skały tutaj nie były za strome i w krótkim czasie osiągnęliśmy nasz pierwszy szczyt.
O przerwie i odpoczynku nawet nie było mowy. Zimno i duży wiatr. Szybkie pamiątkowe zdjęcie i dalej do roboty. Przed nami najtrudniejszy odcinek. Zejście z Basin i wspinaczka po skałach na Saddleback.
Wiatr wiał na maksa. Każdy z nas ostrożnie stawiał kroki żeby się nie poślizgnąć. O wiele trudniej się schodzi po mokrych skałach niż wychodzi. Dlatego też wybraliśmy trasę w tym kierunku, a nie odwrotnie. Czekała na nas ściana skał. Łatwiej jest ją pokonać do góry niż na dół.
W dolinie, w zaciszu drzew zrobiliśmy sobie mała przerwę na uzupełnienie kalorii. Wiedzieliśmy, że przed nami najtrudniejszy odcinek, wspinaczka na Saddleback od południowej strony. Po około 15 minutach łatwego spaceru przez las doszliśmy do skał przez które musieliśmy przejść.
W Adirondack mało jest robionych rzeczy żeby ułatwić chodzenie po tych górach. Czasami spotka się jakąś drabinkę, mostek, czy linę, ale w większości nie ma nic. Goła skała i trzeba wyszukiwać jakiś uchwytów. W niższych partiach, gdzie występuje roślinność często używamy korzeni drzew do spuszczania się albo podciągania w górę. Tutaj nic nie było. Piękna, wypolerowana skała.
Wiadomo, nie jest to jakieś super trudne, ale trzeba uważać jak i gdzie stawia się nogi. Źle postawiony but może się ześlizgnąć i o wypadek nie trudno. Na szczęście przestało lać i wiatr zaczął nam pomagać. Wysuszył skały i dzięki temu przyczepność się znacznie poprawiła.
Pomału, używając wszystkich kończyn wyspindraliśmy się na szczyt. Jak zwykle ze szczytów na których nie ma drzew są ładne widoki, o które dzisiaj niestety było trudno. Jest to nasz 28 szczyt w tych górach. Jeszcze nam brakuje 18 do korony Adirondack.
Z Saddleback do schroniska jest 4 kilometry i jakieś 700 metrów w dół. Na początek jak zwykle było stromo i ślisko. O wiele trudniej schodzi się po mokrych skałach niż wychodzi do góry. Zwłaszcza jak deszcz wypłukiwał ziemię i wlewał ją na skały.
Jak to Ilonka mówiła, pomału ale do przodu. Z każdym krokiem bliżej schroniska. Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Pod koniec to już nawet czasami słońce widzieliśmy.
Na szczęście na stromych odcinkach zaczęły pojawiać się udogodnienia w postaci schodów, co znacznie przyspieszyło nam schodzenie w dół. Potem już była, idealnie prosta ścieżka aż do schroniska.
Na samym końcu, tuż przed schroniskiem wybudowali nam nowy mostek i nawet przez rzekę nie musieliśmy przechodzić. Co za udogodnienia. Aż trudno pomyśleć, że to dalej Adirondack.
Zeszliśmy na styk na kolacje, czyli o 18:30. Dzisiaj jest niedziela i o dziwo schronisko było puste. Oprócz nas były tylko dwie inne osoby. Dziwne to było, bo już od jutra jest pełne w 100 procentach.
Kolację mieliśmy w kameralnym towarzystwie, a potem był już relaks na tarasie.
Po zmierzchu wróciliśmy do świetlicy i wspominaliśmy nasz ciężki, ale cudowny dzionek. O 22 gaszą światła. Nie trzeba iść spać tylko trzeba mieć swoje oświetlenie. Całe schronisko należało do nas, jutro nie mieliśmy ciężkiego dnia, więc do łóżek nam się nie spieszyło.
Wyszliśmy na zewnątrz i przy jasnym księżycu i zimnym piwku planowaliśmy kolejne hiki w tych górach. Niestety większość zostało już dalekich szczytów. Szczyty, na które w jeden dzień ciężko dojść. Musi się spać w lasach w namiotach. Tam już nie ma schronisk. Trzeba się do tego dobrze przygotować, bo niedźwiedzi pełno. Misie raczej cię nie zjedzą, tylko twoje jedzenie. A to powoduje, że trzeba będzie wracać, bo chodzenie po górach na głodniaka nie należy do ciekawych.
Około północy wróciliśmy do schroniska i położyliśmy się spać po długim, pełnym wrażeń dniu.
Jutro mamy łatwy dzień. Zejście w dół do samochodu i powrót do domu.
2018.07.21 Adirondack State Park, NY (dzień 1)
Plan zdobycia dwóch trudnych szczytów w Adirondack, Saddleback i Basin Mountains mamy już od dłuższego czasu. Niestety, albo pogoda, albo zbyt duża ilość śniegu, albo późny start skutecznie przekreślają nam realizacje planu.
Dwa lata temu byliśmy już u podnóża tych gór. Niestety gospodarz tego rejonu, pan Misiu miał względem nas inne plany. Zjadł nam jedzenie, wypił wodę i wygonił z lasu. My się misia nie boimy i odwiedzamy go ponownie.
Saddleback i Basin Mountains znajdują się wysoko na liście 46-ciu najwyższych szczytów w Adirondack. My już od paru lat w miarę możliwości staramy się je wszystkie zaliczać i wpisać się do klubu 46-er. Ostatnio troszkę latamy po świecie i tempo zdobywania tych górek nam spadło. Ale i tak jak na nie teraz wyjdziemy to lista zwiększy się do 28 zaliczonych górek.
Wyjazd z NYC zaplanowaliśmy na sobotę rano. W pięć godzin powinniśmy dojechać do Parku Adirondack, potem w dwie godziny dojść do schroniska, Johns Brook i tam założyć obóz na dwa dni. Następnego dnia już ze znacznie lżejszymi plecakami zaatakować szczyty i zejść do tego samego schroniska. Kolejnego dnia wrócić do samochodu i pojechać do gorącego Nowego Jorku.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem i około pierwszej po południu dotarliśmy na parking. Z tym parkingiem to są jaja w Adirondack. Za bardzo nie ma gdzie zaparkować. Miejsca jest może na 25-30 samochodów i w weekendy szanse na znalezienie parkingu są minimalne.
Dla tych co miejsca na górze nie znajdą (pilnowane jest to przez strażnika) muszą zaparkować parę mil niżej na parkingu i zabrać się do autobusu co jeździ co godzinę w weekendy. Z tym nie ma problemu. Problem pojawia się w tygodniu jak autobus nie jeździ i po hiku trzeba jeszcze wiele kilometrów iść w dół na parking, a my przecież wracamy w poniedziałek.
Nie wiem jak to się stało, ale akurat ktoś zszedł z gór i zwolnił miejsce. Szczęśliwi na maksa zaparkowaliśmy, ubraliśmy ciężkie plecaki, wpisaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku schroniska.
Żeby tam dotrzeć trzeba łatwą, lekko pod górę trasą iść około 5km. Szliśmy spacerkiem. Ciężkie plecaki skutecznie zwalniały nasze tempo. W końcu ktoś musi wynieść te piwo na dwa wieczory.
Do wagi plecaka dołożyła się także woda. Parę litrów tego cudownego płynu każdy z nas niósł. W schronisku jest woda zdatna do picia, ale dodają do niej wiele chemikaliów żeby zabić wszystkie bakterie, więc smak nie jest za ciekawy. Lepiej wytachać swoją, czystą, świeżą i bez żadnych dodatków.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do Johns Brook Lodge, nasza miejscówka na dwie noce. Nazwa pochodzi od faceta o tym samym imieniu co wiele lat temu przecierał tutaj szlak na najwyższą górę w Adirondack, na szczyt Marcy.
Załoga schroniska przywitała nas i pokazała gdzie możemy się rozłożyć i które łóżka zająć.
Oczywiście jak się dowiedzieli, że my jesteśmy tymi słynnymi ludźmi co dwa lata temu misiu pogonił, to nie mieli dla nas dobrych wiadomości.
Nie zabili tego misia. Strzelali do niego gumowymi kulami i niedźwiedź zaczął bać się ludzi i wyniósł się do innej doliny. Ponoć miesiąc temu był widziany nad jeziorem Colden, które znajduję się w sąsiadującej dolinie. Miejmy nadzieję, że tam jest mu dobrze i nie ma zamiaru nas jutro odwiedzić.
Usiedliśmy na tarasie, otworzyli piwko, gaworzyliśmy z innym górołazami i czekaliśmy na kolacje. Schronisko ma cudowny taras z przepięknym widokiem na otaczające go góry. W promieniach zachodzącego słońca widzieliśmy nasze szczyty które jutro mamy zamiar zdobyć.
W pobliżu przepływa strumyk, w którym, w lodowatej wodzie zmęczeni turyści zażywają kąpieli i schładzają piwa.
O 6:30 zawołali nas na kolację. Podali kurczaka z grilla. Nic specjalnego, ale jak na górskie warunki to jedzenie było ok.
Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że pogoda na jutro nie zapowiada się ciekawa. Dużo deszczu, nisko zawieszone chmury i mocny wiatr. Pogoda w górach szybko się zmienia, więc miejmy nadzieję, że się nie sprawdzi i rano obudzi nas cudowne słoneczko.
Jedna z osób pracująca w schronisku jest ornitologiem i po kolacji zaprezentowała nam godzinny program poświęcony lokalnym ptakom.
Ciekawie to prowadziła i z zainteresowaniem wschłuchiwaliśmy się w odgłosy ptaków.
Światła gaszą o 10 wieczorem, więc z głową pełną ptasiego śpiewu udaliśmy się do łóżek. Jutro duży i długi dzień nas czeka.
2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)
Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic.
Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.
Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.
W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.
Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.
Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.
Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.
Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.
Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…
Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.
Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.
2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)
Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!
Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.
Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.
Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.
Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.
Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.
Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.
Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów.
Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.
Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.
Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.
Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.
Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.
Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.
Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!
Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.
Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.
Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.
Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki.
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.
Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.
2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)
Park Narodowy Olympic, nigdy jakoś nie kojarzył nam się z wysokimi górkami. Bardziej myśleliśmy o nim jako o parku pełnym lasów. Dlatego nie był on wysoko na naszej liście. Wszystko się zmieniło po naszej ostatniej wizycie w Seattle, gdzie to z tarasu widokowego na Needle Tower zobaczyliśmy przepiękne pasmo górskie i zapytaliśmy się sami siebie co to za górki. Okazało się, że to przepiękny park Olympic.
Przepiękne góry i doliny mieliśmy możliwość podziwiać wczoraj. Dziś jednak przyszedł czas na przekonanie się jak to jest z tymi lasami. No więc lasy są i to przepiękne i deszczowe. Dolina rzeki Hoh jest podobno jednym z piękniejszych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej.
Dolina Hoh powstała wieki temu przez lodowce. Nadal dolina należy do najwyższej góry w tym rejonie - Góry Olympus. Do dziś na Olympus znajdują się lodowce. Tłumaczy to dlaczego rzeka Hoh jest bardzo czysta i ma specyficzny kolor niebieski, płyną w niej wody polodowcowe.
My jednak przyjechaliśmy tu podziwiać deszczowe lasy. Jest to jeden z największych lasów tego typu w Stanach. Lasy deszczowe powstają tylko w rejonach gdzie klimat jest bardzo wilgotny, gdzie zimy są dość słabe i mało mroźne, jest duża ilość opadów a co z tym idzie jest dużo mgieł. Taki klimat można właśnie znaleźć w dolinie Hoh.
Droga do Hoh z Port Angels zajmuje 2h ale przy ładnych widokach, nawet nie zorientowaliśmy się kiedy ten czas minął. Dojeżdżając do Parku przeraziła nas ilość samochodów, a co za tym idzie ludzi. Jak się potem okazało, bardzo dużo tych ludzi spała w górach.
W dolinie Hoh można zrobić trzy szlaki. Pierwszy Hall of Mosses Trail jest bardzo prosty i zajmuje ok. 1h. Nam chyba nawet tyle nie zajął pomimo, że co pięć minut stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie czy nagrać film.
Dobrze, że zrobiliśmy ten szlak rano bo nie chcę wiedzieć ile potem jest ludzi. Nie przeraźcie się jednak ilością ludzi. Ten szlak jest zbyt piękny, żeby go nie zrobić. Po szybkim rozruszaniu mięśni na szlaku Hall of Mosses Trail, przeszliśmy dalej na szlak Hoh Valley Trail.
Szlak ten idzie do kempingu a potem jeszcze dalej aż pod lodowiec Olympusa. Potem możesz iść dalej ale tam już nie ma szlaków więc wszystko w twoich rękach. My plan mieliśmy dojść do wodospadu, zrobić sobie przerwę i wrócić. Plan super i nawet udało nam się go wykonać.
Pełni energii z samego poranka ruszyliśmy w górę. Szlak nadal łatwy ale już lekko wspinał się do góry. Nadal lataliśmy z aparatami, kamerami i nagrywaliśmy przepiękne drzewa i mchy. Zwróćcie uwagę na mech jaki “kapie” z gałęzi drzew. Całe drzewa są tym pokryte. Jest on inny niż mech, który znamy z Polski ale nadal historia jego powstania jest taka sama - dużo wilgoci i ciepła.
I tak sobie podziwiamy ten piękny las aż tu nagle mam “facetime” z kolejnym zwierzakiem.
Dokładnie, tak dobrze widzicie. Nie kto inny jak sam niedźwiadek. Stał sobie przy szlaku i zajadał się jakimiś owocami leśnymi. Oczywiście jak go zobaczyłam to krzyknęłam i wycofałam się ale misiek miał mnie totalnie w nosie. Odskoczył tylko pięć centymetrów i dalej wcinał owoce. No wyglądało to słodko ale jednak dystans mój do misia nie był wystarczająco duży, żebym zapomniała o strachu i zaczęła pstrykać zdjęcia. Darek za to jako najlepszy strażnik parku wyciągnął kamerę i nagrywał. Ci co mnie znają to wiedzą, że miś nie należy do moich ulubionych zwierzątek. Dlatego myślę, że limit misiów na ten rok się wyczerpał. Dobrze, że ten był bardziej zainteresowany krzakami niż nami. Ze zwierzętami nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy i kiedy postanowią zainteresować się twoim plecakiem. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Adirondack, żadnego misia już nie zobaczymy.
My po krótkim dylemacie, co robimy z misiem, ruszyliśmy dalej. Około 0.9 mili od parkingu jest odgałęzienie i można się przejść nad rzekę. My to zrobiliśmy w drodze powrotnej. Tak naprawdę w tym miejscu można zakończyć spacerek. My jednak skuszeni wizją wodospadu podreptaliśmy dalej do przodu. Mijaliśmy kolejne grupy ludzi, którzy właśnie wracali do samochodów po paru nocach spędzonych w tym lesie...
Na trasie spotkać można wszystkich. I przygotowanych górołazów z dużymi plecakami, i rodziców z małymi dziećmi które dzielnie maszerują do przodu. No i oczywiście turystów w klapkach. Ale takie już jest życie - na każdym szlaku znajdą się Ci najmniej doświadczeni. Ilość ludzi zwiększała się z każdą minutą więc przyspieszyliśmy i dotarliśmy do wodospadu.
Wodospad troszkę nas rozczarował. Po wielkości rzeki spodziewaliśmy się, że wodospad będzie duży i piękny...był tylko ładny. Niestety wodospad nie był na głównej rzece tylko na jakimś dopływie. Tradycyjne zdjęcie jednak musi być i można zawracać. Tak też zrobiliśmy. Z powrotem to już prawie biegliśmy, rozglądając się tylko za misiem. Misia nie widzieliśmy i zwątpiliśmy, że nadal tam jest - przecież w tym czasie już pewnie zjadł wszystkie owoce z krzewów i poszedł dalej. My też chcieliśmy coś zjeść więc zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki i piwko nad rzeką.
Po lasach tropikalnych przyszedł czas na plaże. Tak dobrze czytacie - znów na plaże. Jak z zasady nie jesteśmy szaleni na punkcie plaż tak w tym roku spędzamy na nich trochę czasu. Fakt faktem, plaż piaszczystych w upalne dni nadal nie lubimy ale już takie dzikie, skaliste gdzie trzeba ubrać kurtkę bo wieje to już inna bajka. Park Olympic znajduje się w lądzie ale ma też część ziemi nad oceanem. Pomimo, że nadal jest to część parku to nikt tam nie sprawdza biletów i można wjechać za darmo. Większej różnicy nam to nie robi bo bilet wstępu do parku i tak kupuje się na 7 dni.
Ruby beach - była naszym pierwszym punktem widokowym. Niestety leży ona blisko lasów deszczowych, więc deszcz jest tam prawie zawsze. No w końcu sama nazwa tak mówi. Na szczęście deszcze są tu przelotne i nawet udało nam się największą ulewę przeczekać w aucie. Nadal ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy na dół. Plaża ma dwie unikatowe rzeczy. Kłody drewna wyrzucone na plaże i niezwykłe formacje skalne wystające z wody.
Naprawdę skały robią za atrakcję i każdy chce między nimi pochodzić. Na pewno jest to ciekawe urozmaicenie zwykłej piaskowej plaży. Skały są ogromne większe od mnie czy Darka..
Drugą rzeczą, często spotykaną na plażach są kłody drzew. Ocean wyrzuca uschnięte drzewa które wcześniej do oceanu zniosła rwąca rzeka z gór. Niesamowite jak dużo a przede wszystkim jak duże te drzewa są.
Plaża Rialto - nasz kolejny przystanek - jest kolejnym dowodem jaką siłę ma ocean. Tam drzew było jeszcze więcej. Niestety myśmy tylko widzieli duże fale ale niestety żadne drzewo przy nas nie zostało wyrzucone na brzeg. Ale efekt pracy który już widzieliśmy robił niesamowite wrażenie - tak, tak….znów byliśmy w szoku!
Niedaleko Rialto Beach są Plaża 1, Plaża 2, Plaża 3 - tych już nie nazywają tylko po prostu numerują. Może mają nadzieję, że dzięki temu turyści tam nie pojadą bo nawa ich nie przyciągnie….nazwa może nie ale ilość samochodów na parkingu daje do myślenia.
Zaparkowaliśmy przy plaży numer dwa i podążyliśmy za innymi. Było już dość późno - po 7 wieczorem ale my odważnie poszliśmy przed siebie. Tablica mówiła, że do plaży mamy 0.7 mili czyli 15 minut i powinniśmy dojść do plaży. Trasa na plażę wiedzie przez las. Troszkę do góry, żeby potem zejść stromo w dół. Wyszliśmy na plaże i zgadniejcie co…..zobaczyliśmy kłody drewna. Kłody blokowały wejście na plażę, ale to tylko takie pozory….warto przejść przez kłody żeby zobaczyć to co się dzieje na tej plaży…
A co się dzieje? Kemping - tam aż roiło się od namiotów. Sami widzieliśmy ludzi którzy dochodzili z plecakami i namiotami. Widać, że na tej plaży można normalnie biwakować a obudzić się w takim miejscu jest bezcenne…. Dziś co prawda troszkę padało więc może nie była to najlepsza noc na spędzenie pod gołym niebem ale widać, że ludziom to nie przeszkadzało i nadal postanowili posiedzieć do wschodu słońca, oczywiście przy ogniskach, w końcu drzewa trochę tam mają....to nic, że mokrego....oni dadzą radę.
My jednak doszliśmy do wniosku, że wolimy nasz ciepły domek Babi Jagi (jak to Darek nazywał) i zakończyliśmy dzień przy pizzy z piwkiem w domku. Jutro kolejny spacerek...ciekawe co tym razem Darek dla nas zaplanował.
2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)
Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej.
Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?
Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.
Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.
Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.
Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.
Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.
Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.
Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.
Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.
Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.
Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).
Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.
Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.
Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.
Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.
Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.
Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.
Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.
Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.
Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.
Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.
Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.
Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.
Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.
2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)
Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.
Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.
Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!!
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe.
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat.
Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....
Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.
Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.
Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.
Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek.
Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer.
Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki.
Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka.
Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry.
Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.
Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga.
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat.
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień.
Dobranoc.
2018.06.22-24 Nova Scotia, Canada (dzień 7-9)
Ostatnie trzy dni naszych wakacji w Nova Scotia to podróż i powrót do Nowego Jorku. Dlaczego aż trzy dni - no tak, odległości tu są masakryczne, a my zajechaliśmy na drugi koniec wyspy. Noc z czwartku na piątek spędziliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Park ciężko jest przejechać w jeden dzień dlatego myśmy najpierw spali na jednym końcu parku a potem na drugim.
Tym razem noc była zimna więc komarów za dużo nie było, misie ani łosie też nas nie odwiedziły więc można było się wyspać. Wiatry ani garnki sąsiadów też nas nie budziły więc można powiedzieć, że raj...ale...zawsze jest jakieś ale…
Tak się składa, że rezerwując pole namiotowe, przez przypadek (bo nie sądzę, że Darek zrobił to specjalnie) udało nam się wybrać miejsce zaraz koło placu zabaw. Jak wszyscy wiemy - dzieci spać nie lubią, no więc już o 7 rano dzieciaki goniły, bawiły się no i robiły raban. No nic, przynajmniej nauczyliśmy się nowych zabaw od rodziców, którzy tam się bawili ze swoimi pociechami. Może kiedyś się przydadzą…
Ja się chciałam pohuśtać ale niestety huśtawka była zajęta - i to wcale nie przez dziecko. To znaczy jedna była przez dziecko a druga przez jego rodzica. Zawiedziona odeszłam od huśtawki ale za to na pocieszenie Darek zabrał mnie nad rzekę. Prawie jak w Phoenicia, nie? Tylko, rzeka trochę większa, kemping ładniejszy i tutaj w rzece pływają łososie a nie ludzkie śmieci.
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Dziś mieliśmy do zrobienia kawał drogi. Z kempingu Cheticamp do Fredericton mieliśmy do pokonania około 645 km (400 mil), jak nic to jest 6.5h jazdy a do tego jeszcze przystanki na zdjęcia itp. Nadal jak coś było ładnego to się zatrzymywaliśmy. Jednym z takich fajnych miejsc była plaża Petit Etang Beach. Nawet udało nam się tam zobaczyć kojota po drodze. Niestety uciekł zanim wygrzebałam aparat. Nadal był on fajnym dopełnieniem listy zwierząt jakie widzieliśmy - tak więc był łoś (najważniejsze), kojot, zając, dużo ptaków, trochę wiewiórek i chipmunks, masa skrzeczących mew (pocisków jak je Darek nazywa), no i oczywiście tona komarów.
Plaża dość opuszczona ale nasze Subaru znów zaparkowało na samej plaży. Lokalny wyjechał co prawda jeszcze wyżej ale też oczywiście miał Subaru. Jak już pisałam we wcześniejszym blogu Subaru często się tu widuje - no może jest to efekt “niebieskiego samochodu” czyli znany wszystkim efekt, że jak coś masz to potem wszędzie widzisz głównie to. Jak masz albo chcesz mieć niebieski samochód to tak zwracasz uwagę na ten samochód, że wydaje Ci się, że jest wszędzie. Ale wracając do rzeczy - jak już jestem przy samochodach to podsumuję też drogi. W Nova Scotia są autostrady ale często jest to tylko 1 max 2 pasy. Odległości są masakryczne i to pewnie zniechęca wiele ludzi do podróżowania w ten zakątek świata. Nawet jak spędzasz dziennie 3-5h w samochodzie to i tak jest warto. Widoki, a przede wszystkim ta uspokajająca zieleń jest niesamowita. Od razu lepiej się prowadzi.
Bliżej lądu czyli w New Brunswick widzieliśmy też dużo wiatraków. No i dobrze - kraje powinny stawiać na odnawialne źródła energii. Nie widać co prawda tego ekologicznego podejścia do życia w jedzeniu. Jedzenie jest smaczne ale nic nie pobije Nowej Zelandii - po prostu się nie da. Przyprawami za to nas nie powalają. Do wszystkiego dodają syrop klonowy i jest tego trochę za dużo. Jakoś ryba na słodko to nie nasz przysmak.
Do Fredericton dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz kolejny spaliśmy w hotelu z sieci Marriott (ciekawe czemu, nie?), i po raz kolejny dostaliśmy upgrade. Hotel nas zaskoczył - ja wybrałam Fredericton z dwóch powodów. Po pierwsze jest dość blisko granicy a po drugie w miasteczku są korty tenisowe (już wiecie co będziemy robić jutro, nie?). Zaskoczyło nas jednak jak dużo ludzi tu jest, hotel jest trochę w stylu resortu. To znaczy ma baseny, dojście do rzeki, 3 restauracje, bar przy basenie itp. Zdziwiliśmy się, czy naprawdę Kanadyjczycy przyjeżdżają tu na wakacje? Hmmm….może. Na pewno jest to lepsze niż leniuchować w domu ale ja jakoś wolałabym bliżej lasu / gór albo oceanu - zwłaszcza, że za rogiem mają taką piękną Nova Scotia.
Po kolacji szybko padliśmy. Jutro mamy dzień lenia. Odpoczywamy, nie ruszamy samochodu i nabieramy energii na kolejne 10h jazdy do domu.
SOBOTA
Wreszcie mogliśmy się wyspać. Nic nas nie budziło, nic nas nie poganiało. Na śniadanie zaspaliśmy ale na mecz zdążyliśmy. Tak więc zeszliśmy na dół do baru, zamówiliśmy Bloody Mary i Aperol Spritz, i mieliśmy brunch jak się patrzy. W pierwszym rzędzie, zaraz przed telewizorem. Grała Korea z Meksykiem.
Po meczu zrobiliśmy sobie spacerek nad wodą, pracowaliśmy nad blogiem i nawet się nie zorientowaliśmy kiedy był drugi mecz, tym razem Niemcy ze Szwecja. Wróciliśmy do naszego ulubionego stolika i zaczęliśmy kibicować na nowo. Tym razem Niemcy pokazali co to znaczy być mistrzami. Ostatni gol jaki trafili z samego rogu, tak idealny, tak perfekcyjny….no szacun na maksa.
No nic, nie można tak cały dzień leniuchować. Trzeba się troszkę poruszać i zagrać w tenisa. To już drugi raz w tym roku...nieźle nam idzie. W NY raczej nie gramy bo w dzień jest bardzo gorąco a rano nikomu nie chce się wstawać. Za to jak podróżujemy to staramy się wyszukać jakieś korty w miarę możliwości. I znów udało mi się wygrać - tak muszę się pochwalić. Co prawda do prawdziwie dobrej gry nam nadal wiele brakuje ale już mamy takie podań między sobą, że mówimy “no, no...good job!”. Po meczu to już tylko kolacja, odpoczynek, blog i spanie… jutro czeka nas długa droga więc pasowałoby wyjechać w miarę wcześnie.
NIEDZIELA
Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku domu. Przed nami dokładnie tysiąc kilometrów (621 mil) czyli około 9.5h jazdy. Do granicy mieliśmy w miarę blisko. Po około godzinie jazdy przywitała nas służbistka która zadawała pytania czy w wozimy jedzenie. Nawet się nie uśmiechnęła, żadnego witamy w domu czy jak minęły twoje wakacje….niestety tacy pewnie muszą być ale szkoda, że nie ma już tego miłego “witamy w domu”. Dziś też był mecz - mecz o którym niestety lepiej zapomnieć, ale jednak mecz który chcieliśmy oglądać. Polska grała z Kolumbią. Niestety nas zespół w ogóle się nie popisał. Zostawili Lewandowskiego samego na środku boiska i myśleli, że on sam wygra mecz - to jest gra zespołowa, chyba nasz trener zapomniał o tym małym drobiazgu.
No trudno przegraliśmy z kretesem na własne życzenie naszego trenera. My mecz oglądaliśmy na jakiejś wiosce w New Hempshire. Mało kto się tutaj interesował piłką nożna więc znów mieliśmy stolik przed samym ekranem. Bar wcale taki mały nie był i ludzi też trochę przyszło, jednak amerykanie woleli siedzieć przy telewizorach z innymi meczami.
Zawiedzeni porażką szybko wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku domku...wszystko by było dobrze gdyby nie dopadły nas burze i ulewne deszcze ale mój najlepszy kierowca bezpiecznie nas doprowadził do domku i to się najbardziej liczy.
2018.06.21 Nova Scotia, Canada (dzień 6)
Podobno jesteśmy tu przed sezonem. I chyba by się zgadzało bo miejscami jest tak zimno, że żałuje, że nie mam kurtki zimowej. Z drugiej jednak strony jak jest zimno to nie ma komarów i innego robactwa. Wczoraj spaliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Strażnik parku za bardzo się tu nie czepiał ale i tak nie imprezowaliśmy bo byliśmy zmęczeni.
Tak więc jak Darek pisał we wczorajszym wpisie wskoczyliśmy do namiotów. Nie do końca w śpiworki bo noc zapowiadała się ciepła.
Nova Scotia ma piękne wybrzeża i każdy chce spać nad oceanem (tak jak my wczoraj) ale jak to bywa nad oceanem jest zimno. Jak tylko wjedzie się w ląd to jest cieplej. Spodziewaliśmy się też, że w lądzie, będąc otoczeni drzewami raczej nie będzie wietrznie. Ooo jak bardzo się pomyliliśmy. Jak tylko weszliśmy do namiotu to zaczął padać deszcz. A potem to już tylko była wichura i to taka że buty chowałam do namiotu, żeby nie odfrunęły w siną dal. Niestety nasi sąsiedzi nie byli tacy pomysłowi i zostawili na zewnątrz kuchenkę z garnkami. Około 2 w nocy obudziło mnie walenie garnków, skrzypiące drzewo i namiot który podnosił się za każdym podmuchem wiatru. Nasz kemping otoczony był drzewami ale niektóre z nich były już stare i skrzypiały, jak źle naoliwione drzwi. Ja na kempingach twardego snu nie mam więc jak do tego wszystkiego doszło Darka chrapanie, to już miałam spanie z głowy i tylko czekałam, aż jakaś patelnia sąsiadów walnie w nasz namiot albo w końcu złamie się to skrzypiące drzewo. Na szczęście nic z tego się nie stało i około 7 rano wiatr ucichł a my wyszliśmy z namiotu.
Przez 5 sekund było przyjemnie.... zawsze rano na kempingu jest przyjemnie. Niestety jak tylko zaczęliśmy się krzątać to przyleciały komary – masakra. Nie dość, że wczoraj nas pogryzły na maksa, właziły nam do buzi i nawet w brodę mnie ukąsiły, to dziś rano powtórka z rozrywki. I tak, masz wybór, albo zimno i bez komarów, albo wietrznie i też bez komarów, albo „przyjemnie” i z komarami...to ja już wybieram tą zimę. Jak kiedyś pojedziemy do Newfoundland albo na jakąś Alaskę to siatka na twarz, ubrania anty-komarowe i tona After Bite jest wskazana.
My jak typowe mieszczuchy wybraliśmy zamknięty samochód z AC i ruszyliśmy w drogę. Przyjemnie tak podziwiać widoki z zamkniętego pojazdu w którym w dodatku jest chłodno. Teraz pomyślicie pewnie, o czym ona bredzi. I racja....tak naprawdę, przyjemne jest to tylko na chwilkę, dlatego wyszliśmy się przejść na parę punktów widokowych. Punktów widokowych jest tam wiele, warto się zatrzymywać i wyskoczyć choćby pstryknąć zdjęcie albo przeczytać interesujące fakty o faunie i florze.
Na jednym z takich punktów widokowych miały być żółwie, orki i delfiny ale niestety jeszcze nie jest na nich pora. Z żółwiami to w ogóle jest smutna historia. W rejonie Nova Scotia można spotkać bardzo dużo Czarno Skórych Żółwi (Black Leather Turtles) ale niestety z każdym rokiem jest ich mniej. Żółwie składają jaja w ciepłych rejonach jak Ameryka Środkowa czy Afryka Zachodnia ale wracają na północ się pożywić. Tutaj jest bardzo dużo meduz, i one właśnie tym się żywią. Meduzy widzieliśmy parę lat temu będąc w Parku Narodowym Acadia.
Niestety żółwie są na wyginięciu, i kto jest temu winny – człowiek! Niestety bardzo łatwo jest pomylić plastikową siatkę z meduzą. Jak żółwik zje taką siatkę zamiast meduzy to od razu umiera. Przykre – ja żółwiki bardzo lubię więc mi jest ich mega szkoda. Czy wiesz, że czarnoskóre żółwie przetrwały dinozaury a zostaną zabite przez ludzką głupotę? Jednak człowiek to jest najgorsza z żyjących bestii. Jak chcesz pomóc oceanom to po pierwsze ich nie zaśmiecaj, a po drugie możesz wspomóc organizację 4ocean.com
Po plaży skalistej przyszedł czas na plażę piaszczystą. Ludzi opalających się było tu mało ale za to przyjechał autobus więc tłum ludzi był. Po raz kolejny przekonaliśmy się jacy ludzie są leniwi. To żadna nowość dla nas ale przykre, że ludzie lubią wysiąść z autobusu, zrobić zdjęcie i dalej w drogę. My podeszliśmy trochę dalej, weszliśmy w las, przeszliśmy się fajną trasą w lesie i wylądowaliśmy znów na plaży skalistej – ale z widokiem na piaskową.
W Parku Cape Breton jak w każdym parku narodowym masz mnóstwo szlaków. Od łatwych 5 minut po trudniejsze. Tutaj najtrudniejsze są nadal dość łatwe. Natomiast jeśli chodzi o inne parki to zazwyczaj nie wiele jest jak się już je opuści. Sprawa wygląda inaczej w Cape Breton. Tutaj jak zjedziesz do miasteczka a potem przejedziesz się drogą nad wybrzeżem to odkryjesz piękne miejsca, totalnie nie odwiedzane. I takim oto sposobem wylądowaliśmy na (zgadnij gdzie?) skalisto-piaskowej plaży.
A z plaży co widzieliśmy – widzieliśmy górki! Tak Nova Scotia ma piękne góry North Mountain i to nie w parku Cape Breton. Niestety szlaki są ale bardzo dziewicze. Może następnym razem poszwendamy się po tych górkach. Póki co pojechaliśmy drogą nad wybrzeżem dalej w kierunku Meat Cove.
Meat Cove jest wioską najbardziej wysunięta na północ w Nova Scotia. Może nie ma tutaj wiele do robienia, poza podziwianiem krajobrazów ale to właśnie tutaj na samym cypelku jest kemping. A do tego mają nawet bar.
I zgadnijcie co? Właśnie z tego miejsca piszę bloga. Pięknie tu, nie? Tak można siedzieć godzinami na tarasie. Podziwiać widoki i starać się je opisać – choć żadne słowa nie opiszą tego.
Zdecydowanie kemping ten wygrywa konkurs. Trochę tu wieje ale jak masz RV to sama przyjemność – no i ten widok. Oni jeszcze są zamknięci. To znaczy na kampingu można być ale restauracja jest jeszcze zamknięta na sezon. Za to właściciele już się krzątają i remontują, dobudowują kolejne domki, udoskonalają i tak bardzo przyjemny kemping.
Ogólnie w Nova Scotia widzimy dużo remontów, napraw drogowych i kempingi na których się zatrzymujemy wyglądają na w miarę nowe lub nowo wyremontowane. I dobrze. Nova Scotia jest jednym z biedniejszych rejonów Kanady i niestety 20% dzieci żyje nadal poniżej ubóstwa. Mam nadzieję, że turystyka szybko się tu podniesie i biedne dzieci będą mieć lepsze życie.
Póki co czas ruszać w drogę – dalej drogą Cabot Trail w kierunku następnego kempingu. A pod drodze pewnie jeszcze wiele ładnych rzeczy zobaczymy. Z Cobot Trail czyli drogi samochodowej można zobaczyć już wiele ładnych widoków. Polecamy zrobić ją przeciwnie do wskazówek zegara. Wtedy jedziesz zawsze po zewnętrznej i masz (zwłaszcza pasażer) ładne widoki na wyciągnięcie ręki (a raczej głowy przez okno).
Gór za dużych tam nie ma więc my skupiliśmy się na wybrzeżach. Czasem nawet woleliśmy nadrobić kilometry, żeby tylko pojechać nad oceanem. Podobno najładniejszy jest szlak Skyline. Byliśmy, zobaczyliśmy i polecamy. Szlak ten jest super przygotowany i nie jest trudny. Natomiast jak się wyjdzie na klif to widoki zapierają dech w piersiach.
Niestety aktualnie część trasy była zamknięta (z nieznanych nam powodów) i zrobiliśmy tylko połowę. Nawet przy krótszym spacerze doszliśmy do najlepszego punktu widokowego. Fajne zrobili tam platformy widokowe. Ludzie siedzieli na ławeczkach i starali się wypatrzyć łosie. Podobno w tym rejonie parku jest ich bardzo dużo i jeśli chcesz zobaczyć łosia to tylko tu. No więc ja założyłam największą lunetę (obiektyw), zajęliśmy ławeczkę, otworzyliśmy piwko i czekaliśmy...no i przyszedł – francuz który powiedział „La vie est belle”. Potem dodał jeszcze (już po angielsku), że czego chcieć więcej, mamy piękny widok, dobre piwko...dokładnie czego chcieć więcej.
My dalej wypatrywaliśmy łosia. Piwo się skończyło a łosia jak nie było tak nie było. Udało nam się tylko dostrzec ptaka ale to żaden wyczyn bo trochę ich lata po tych łąkach. Zdesperowani, trochę smutni postanowiliśmy wrócić. Wracaliśmy tą samą trasą co przyszliśmy a tu nagle zauważamy grupę ludzi i...łosia!
Jest! Stał i wcinał trawę. Miał w nosie wszystkich ludzi. Stał przy drodze i zajadał się trawą. Czemu akurat tu stał to nigdy się nie dowiemy ale narzekać nie będziemy bo fajnie pozował do zdjęć.
Dobrze, że miałam założony dobry obiektyw. Niby z iPhona też można zrobić zdjęcie ale nie ma to jak fajny aparacik z tele obiektywem. Tak więc jak robiłam zdjęcia łosiowi a Darek robił zdjęcia jelonkowi (czyli mi) i łosiowi.
Po sesji zdjęciowej poszliśmy dalej. Już niestety łosia nie spotkaliśmy tylko jakiegoś śmiesznego królika no i oczywiście naszego ulubionego Francuza, który powiedział „magnifique”! Dokłanie, nie ma lepszego określenia na ten park.
Zamieniliśmy jeszcze z nimi parę zdań. Oboje mieli tak koło 60-70 lat i przylecieli z Francji zwiedzać Kanadę. Pani mówiła tylko po Francusku a pan starał się tłumaczyć na angielski. No i fajnie, że tak sobie podróżują.
Po spacerku pojechaliśmy na kemping. Nowy kemping – nowe miejsce, i znów trzeba się rozkładać. Dobrze, że mamy już wprawę i idzie nam to dość szybko. Tak przy okazji – słyszeliśmy plotki, że podobno na kempingach w Kanadzie sprawdzają samochody czy nie wwozisz alkoholu – nie wiem jak jest w innych prowincjach ale w Nova Scotia nikt nam nic nie sprawdzał, nawet w parkach narodowych.
Zaczęliśmy się rozkładać, Darek poszedł po drzewo nad wodę a mnie odwiedził lokalny Pan z Connecticut. Jak może być lokalny z Connecticut jak jestem w Nova Scotia – no więc Pan sobie przyjeżdża, co najmniej raz do roku tutaj łowić łososia. Jak to powiedział – jeść go nie mogę więc go tylko łowię, pogłaskam po brzuszku i znów wypuszczam do wody.
W tym roku jednak jest mało ryb w rzekach. Podobno rybacy na forach zastanawiają się co jest przyczyną i dalej nie mogą znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Po paru minutach rozmowy przyszedł Darek i już temat zszedł na samochody. Pan też ma Subaru więc oficjalnie został kolegą. Powiedział tylko, że on swoim Subaru zrobił 400 tys mil. On ogólnie rocznie robi tak 25tys z plusem... Wow – my robimy ok. 10 tys rocznie ale gość nas szybko podsumował – no wiecie jak się jeździ do takich pięknych miejsc jak Nova Scotia to od razu licznik podskakuje. No tak, my głupi mamy takie ładne rejony za rogiem a dopiero pierwszy raz tu jesteśmy.
Fakt, faktem Subaru często się widuje tu na drogach. Widać, że jest to samochód wytrzymały i na lata. Widywaliśmy też często Volvo, BMW, Toyota, Jeep, RAM 1500 no i oczywiście RV. Widywaliśmy też dużo Kia ale to pewnie lokalni albo wypożyczalnie samochodów, którzy wybierają tańsze samochody. Z rejestracji natomiast konkurs wygrało Tennessee – jakim cudem to się tu doczołgało. Było też parę NY, NJ, MO, MT, ME, ale ogólnie to 90% rejestracji to Nova Scotia – pewnie wynajęte samochody ale jednak.
Pogadaliśmy troszkę z „lokalnym” i wróciliśmy do naszych zajęć. Robienie kolacji, przygotowywanie ogniska. I znów nas odwiedził lokalny...tym razem strażnik parku. Podobno na tym kempingu nie można palić drzewa znalezionego. My zawsze jak zbieramy to tylko gałęzie które już uschły i leżą na ziemi. Nigdy nie zrywamy czy niszczymy drzew które ładnie rosną. Mimo to nie mogliśmy spalić drzewa suchego. Podobno jest tam dużo robaków i jak się spala drzewo to one uciekają i przenoszą się na inne zdrowe drzewa. Pewnie jest w tym trochę prawdy. Tak więc nici z dużego ogniska. Spaliliśmy co mieliśmy i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Tak przy okazji to całkiem fajny patent na ognisko mają. Takie duże kotły z których drzewo nie wypada a i przykryć można jak się idzie spać, żeby było ciepło ale żeby nie pryskało i nie było zagrożenia pożarem. Patent został zaakceptowany przez głównego leśniczego Darusia! A grzać się trzeba było bo jak powiedział kolega - przymrozki idą w nocy. I prawda. Jak szliśmy spać było tylko 6C a myślę, że do 4 rano już na maksa było zimno.