Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.12.30 - 2018.01.01 Lake Placid, NY
Rok 2017 dobiega końca. My mamy sylwestra za 8h a gdzieś na tej Ziemi trwa kolejne odliczanie. Nowa Zelandia, Japonia, Indie, Malezja, Indonezja…wszystkie te kraje już przywitały Nowy Rok. My nadal możemy chwilkę nacieszyć się starym rokiem. A jaki był? Jak dla nas super! Każdy rok przeżyty w zdrowiu i szczęściu jest wyjątkowy – bo czego chcieć więcej.
My dodatkowo dostaliśmy od losu dużo więcej. Tak więc udało nam się odwiedzić 6 nowych krajów (ja 7, ale siódmy to biznesowo). Zaliczyliśmy 5 nowych stref czasowych – to się nazywa postęp w realizacji planów. Niestety po mimo tylu wycieczek, nie udało nam się pobić ilości wpisów na blogu. W tym roku tylko 44 razy coś dla was napisaliśmy. Ale w końcu liczy się jakość a nie ilość, nie?
Na ten Nowy Rok życzymy Wam spełnienia wszystkich marzeń. Mam jakieś duże przeczucie, że następny rok będzie rokiem spełnionych marzeń. Tak więc do dzieła – spełniajcie. My już zaczęliśmy. Naszym marzeniem było wyrwać się z NY. Cały listopad i grudzień przepracowaliśmy w sklepie. Ja na chwilę wyrwałam się do Indii i na Florydę, ale to były stricto biznesowe wycieczki, więc nawet nie ma po nich śladu na blogu. Nie poddaliśmy się jednak i postanowiliśmy Nowy Rok przywitać w górkach. Lake Placid wydało nam się idealnym miasteczkiem na rozrabianie. Jest to miasteczko do którego mamy duży sentyment. Leży ono w przepięknych górach i zawsze wita nas niższymi temperaturami niż można przewidzieć.
Wyjechaliśmy dopiero w Sobotę w ciągu dnia. W piątek mieliśmy mały wstęp do Sylwestra z rodzinką i przyjaciółmi, więc w Sobotę nie zrywaliśmy się z samego rana. Za to pomału zebraliśmy się i pojechaliśmy w górki. Fajnie tak, jak nie trzeba się spieszyć. Choć raz mogliśmy zatrzymać się na fajną kolację a nie szybko, szybko połykać coś z McDonald'a. W Saratoga Springs znaleźliśmy fajny bar/restaurację na styl staro angielski. Bardzo przyjemne miejsce – polecamy Olde Bryan Inn. Na górze jest hotel a na dole restauracja. Widać, że dość popularna wśród lokalnych bo była pełna. A ludzie nie do końca wyglądali na turystów. Jedzonko bardzo nam smakowało i może uda nam się tam kiedyś znów zawitać.
Do Adirondack zajechaliśmy po zmierzchu. Na drogach było spokojnie, prawie w ogóle nie było aut, cisza spokój, w radio tylko jakaś nastrojowa muzyka grała, a na śniegu widać było ślady zwierzątek. Po Nowym York'u to miła odmiana – taka cisza i spokój. Zdziwiliśmy się tylko jak wjechaliśmy na główną ulicę Lake Placid. Masakra, tyle ludzi, samochodów to dawno tu nie widzieliśmy. Nie dziwne, że hotele były dość drogie a wyboru wcale nie było.
Lake Placid jest miasteczkiem olimpijskim. Jest to jedyne miasteczko na wschodnim wybrzeżu gdzie w jednym miejscu można trenować każdy sport zimowy. Jest tu cały kompleks olimpijski ze skoczniami, lodowiskami i oczywiście resort narciarski Whiteface. Tak więc idealne miejsce dla każdego – również dla nas. W ciągu dnia są nartki, spacerki po górkach a wieczorkiem można iść na dobrą kolację i przywitać Nowy Rok w barze z live music. Taki własnie był nasz plan na Sylwestra. A jak ktoś się wystraszy -20C mrozu to zawsze można iść na zakupy, kawkę i ciastko do miasta – to co ja wybrałam na pierwszy dzień.
Tak więc w niedzielę, ja buszowałam po miasteczku a Darek na nartkach:
“Od ostatnich nart minęło już prawie 4 miesiące, więc chyba normalne, że mi się już tęskniło za białym szaleństwem. Przez cały grudzień niestety nie znalazłem żadnego wolnego weekendu, żeby wyskoczyć w góry. Dopiero udało nam się pod koniec roku wykombinować parę dni wolnych i uciekliśmy z miasta do Lake Placid.
Wybraliśmy ten resort, między innymi dlatego, że od tego sezonu jest już on na moim sezonowym MAX pass. Coraz więcej resortów dołącza do tego pasu. Świetnie, bo to jest najlepszy wynalazek od czasów kiedy wymyślili śnieg. Ceny za bilet w resortach pobijają $100 za dzień, a rok temu ja płaciłem $36 za dniówkę!!!
Coraz więcej gór z zachodniego wybrzeża też już jest na MAX pass. Super. Narty są super, a narty prawie za darmo jeszcze lepsze.
Mimo, że wszędzie nas straszyli dużymi mrozami to i tak nie zważając na to wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na północ. Ludzie mieli rację, było zimno. W ciągu dnia na dole było -12F (-25C), a wyżej w górach -20 do -25F (około -30C). Do tego dochodził mocny, mroźny wiatr.
Na szczęście człowiek do tych arktycznych warunków potrafi się przygotować. Grubsze kalesony i skarpety, dodatkowa bluza, maska na twarz, piersiówka z czymś dobrym.... i parę jeszcze innych dodatków. Wszystko to sprawiało, że można było wsiąść na wyciąg i ruszyć w góry.
Na parkingu było dużo samochodów, ale na trasach ludzi nie było za wiele. Jak się później okazało część z nich po prostu spędziła większość czasu w barach. Oczywiście ja też jestem prawdziwym narciarzem i bary w miarę często odwiedzałem.
Wyznając zasadę, że nigdy nie jest za zimno na coś zimnego, więc IPA musiało być. Barman fajnie powiedział, że dzisiaj ma dodatkową funkcję i sprawdza narcirarzom twarze, czy nie mają jakiś białych odmrożeniowych plam. Mi powiedział, że nic nie widzi, więc mogę dalej jeździć.
W Lake Placid były dwie Olimpiady Zimowe. Pierwsza w 1932, a druga w 1980. Dużo nazw tras narciarskich, a także wiele pozostałości po olimpiadach to przypomina. Fajnie tak się jeździ po trasach po których kiedyś jeździli najlepsi. W czasach kiedy nie było internetu i TV prawie nikt nie miał, to nie było tak łatwo oglądać wyczyny olimpijczyków. Trzeba było po prostu tu przyjechać.
Trasy były dobrze przygotowane. Lokalni górale mówili, że dawno nie pamiętają takiej zimy w Święta. Dużo śniegu i niskie temperatury. Śnieg się w ogóle nie topił, a ciągle nowy sypał. Prawie w ogóle nie było dodatnich temperatur, więc lodu na trasach też nie było.
Jak mi się robiło zimno, to albo wracałem do barmana do baru, albo wybierałem trudniejsze trasy i już wszystko wracało do normy. Ludzi było coraz to mniej, więc bez żadnych kolejek (nawet do gondoli) wyjeździłem się na maksa. Nie mogłem całej energii spalić w górach, bo dzisiaj jest sylwester, a wiem, że Lake Placid ma parę ciekawych miejsc, które z Ilonką zamierzamy odwiedzić i trochę razem z lokalnymi porozrabiać.”
Po spędzeniu paru godzin na mrozie Darek wrócił do hotelu się zagrzać. Dobrze, że ogrzewanie działało na maksa i można było nawet Saune zrobić w tym małym pokoiku. Po zagrzaniu się, i zregenerowaniu sił, ruszyliśmy na miasto. Nie mieliśmy konkretnego planu. Wiedzieliśmy, że na głównej ulicy jest parę barów i restauracji.
Na kolację wybraliśmy restaurację Great Adirondack Steak and Seafood, nawet udało nam się dostać stolik w miarę szybko. Jakby się nie udało to byśmy zaczęli chodzić od jednego miejsca do drugiego. Na szczęście mieliśmy farta. Niestety nie można powiedzieć o tym samym jeśli chodzi o jedzenie. To znaczy kolacja była bardzo dobra z przepysznym winkiem z Kalifornii (Frog's Leap), ale co tylko Darek chciał jako swój pierwszy wybór to już niestety było wyprzedane. Mieliśmy wielką ochotę spróbować skrzydełka z kaczki na przystawkę. Muszę przyznać, że chyba nigdy nie jadłam sławnych „chicken wings” w wykonaniu z kaczki. Na szczęście nasz kelner okazał się bardzo fajny i gdzieś w kuchni udało mu się załatwić ostatnie skrzydełko. O całej porcji można było zapomnieć ale to jedno nam przyniósł na deser. Bardzo nam smakowało – dużo lepsze od kurczakowej wersji.
Po kolacji poszliśmy dalej główną ulicą. Tak dotarliśmy do baru Zig-Zag. To też był nasz pierwszy wybór. Reklamowali się, że mają live music i do tego nie byli daleko od hotelu. Jak weszliśmy tam koło 22 to zostaliśmy już do 1 rano. Nie chciało nam się zmieniać baru. Mieliśmy dobrą miejscówkę z widokiem na scenę i na wejście. Można było się pośmiać z ludzi. Zawsze ktoś ciekawy się przewinął. Tak więc staliśmy sobie w tej naszej „loży szyderców”, słuchaliśmy muzyki i spędzaliśmy bardzo miło czas.
Wybiła północ a z nią szampan (na koszt baru), balony, confetti i cała reszta atrakcji. Każdy krzyczał Happy New Year i życzył innym jak najlepiej. Nie ważne, że byliśmy w grupie obcych ludzi – najważniejsze, że w ten dzień każdy jest miły dla innych – tak powinno być zawsze.
To już nie czasy, że w Sylwestra imprezuje się do rana. Koło 1 zebraliśmy się zpowrotem do hotelu. Temperatura oczywiście była jeszcze niższa więc prawie biegliśmy do hotelu, czasem tylko robiąc przerwę na łyk z piersiówki, żeby się troszkę zagrzać.
W Nowy Rok pospaliśmy troszkę dłużej, ale oczywiście pamiętaliśmy, że górki czekają więc ruszyliśmy w kierunku Whiteface. Darek nie tracąc czasu zapiął buty, nartki i ruszył w kierunku wyciągów. Ja pochodziłam po okolicy, ale nie szłam w góry. Aby chodzić po trasach narciarskich musiałabym zapłacić $25 a i tak długo na tym mrozie bym nie wytrzymała. Tak więc po krótkim spacerku skończyłam na kanapie w lodge z dobrą książką. Baza Whiteface chyba dopiero co była wyremontowana. Wszystko jest takie ładne, nowe i przemyślane. Chyba najlepszy lodge jaki jest na wschodnim wybrzeżu z tych resortów do których my jeździmy.
Darek szalał na nartkach ale tak jak i wczoraj czasem go zimno przeganiało i spotykał się ze mną w środku. Po paru godzinkach przyszedł czas powrotu do domku. Z Lake Placid mieliśmy ok. 5h jazdy więc po szybkim lunchu wskoczyliśmy do naszego autka i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szczęśliwego Nowego Roku!!!!
2017.10.20-22 Mt. Colvin i Blake, Adirondacks, NY
Oj jak chciało nam się hiku. Potrzebowaliśmy wypadu w góry na maksa. Ostatnio zarówno ja jak i Darek za dużo pracujemy i znajdujemy więcej wymówek niż powodów, żeby wyrwać się z miasta. Na szczęście obiecaliśmy sobie, mojej koleżance z pracy i naszemu nowemu samochodzikowi, że nie ważne co w Sobotę 21 października jedziemy zdobyć jakieś szczyty z 46 w Adirondack.
Udało nam się wyruszyć już w piątek. O 21:30, spakowani i gotowi na przygodę wsiedliśmy do autka i wyruszyliśmy w kierunku Loon Lake. Tam mieliśmy wynajęty domek (a raczej jego część) na dwie noce. Chcieliśmy nocować w Lake Placid ale ceny nas wystraszyły. Sama nie rozumiałam, czemu nawet zwykłe 3 gwiazdkowe hotele są po $350 gdzie powinny być po $100. Dopiero rano jak jechaliśmy na szlak poznałam odpowiedź – liście. W ten weekend w górach był chyba peak jesieni i wszystkie drzewa wyglądały przepięknie.
Droga do Loon Lake minęła nam spokojnie i w miarę szybko, bez korków. Po północy zajechaliśmy na miejsce, rozpakowaliśmy się i od razu poszliśmy spać. Dni są już krótsze więc, jak chcieliśmy pokonać większość szlaku za dnia musieliśmy wcześnie zacząć. Pobudka przewidziana była na 6:30 rano (zabójcza godzina jak na Sobotę, nie?). Ale czego się nie robi z miłości do gór.
Szybkie śniadanie i znów byliśmy w samochodzie. Tym razem planowaliśmy uderzyć na Colvin i Blake. Szczyty leżą obok siebie więc raczej nie ma innego wyjścia – trzeba zrobić oba na raz. Na Blake i tak najkrótsza trasa jest przez Colvin więc nawet jakbyśmy tego nie zrobili to byśmy musieli wrócić tu znów. Tak więc nie ma wyjścia – trzeba zawiązać sznurówki i ruszyć w górę.
Hike zaczyna się z parkingu w Saint Huberts, przy Ausable Road. Droga ta prowadzi do prywatnego klubu Ausable Club. Jest to prestiżowy klub w Adirondack, położony w samym sercu gór. Niestety, zwykły śmiertelnik raczej nie może być członkiem tego klubu, musi zaparkować przy drodze Ausable Road i drodze nr. 73 i maszerować do szlaku jakieś 15 - 20 minut. My właśnie tak zrobiliśmy i po przejściu terenu klub o 8:22 rano wpisaliśmy się do książki, że rozpoczynamy hike. Oszuści z klubu mają nie tylko plus mieszkania bardzo blisko ale mogą podjechać jeszcze dalej. Przez dolinę prowadzi droga Lake Road. Dochodzi ona, aż do Jeziora Lower Ausable. Do drogi schodzi bardzo dużo szlaków i w zależności od tego jaki szczyt masz w planie zaliczyć to idziesz dłużej lub krócej drogą. Chyba, że jesteś członkiem klubu to drogę pokonujesz samochodem – oszuści!
Nam przejście drogą do początku naszego szlaku zajęło ok. 1h. O 9:30 zaczęliśmy się wspinać na szczyt Colvin. Z miejsca gdzie Lake Road łączy się ze szlakiem Gill Brook (naszym szlakiem) do pokonania mieliśmy jakieś 2300 ft i 3.6 mil. Spotkany po drodze górołaz powiedział nam, że powinno nam to zająć około 3.5h. Nam nawet udało się zrobić to w 3h.
Szlak na początku szedł łagodnie w górę. Nadrabialiśmy wysokości ale nie było ani technicznie ani bardzo stromo. Tylko czasem nas szlak rozśmieszał. Dwa razy na szlaku pojawiły się tabliczki kierujące na szlak Łatwy albo Widokowy. Za pierwszym razem spędziliśmy ok. 5 minut dyskutując, który wybrać – stwierdziliśmy, że w planie mamy dwa szczyty więc wybraliśmy łatwy. Jak się okazało (po kolejnych 5 minutach) rozgałęzienie się kończyło. Ta widokowa część nie była warta naszych sił. Widokowy szlak szedł bliżej strumyka a co za tym idzie bardziej po skałach. Natomiast, widoków tam specjalnych nie było.
Ostatnie 1000 ft było stromo do góry. Podejście rozpoczyna się dokładnie na rozgałęzieniu szlaków Nippletop i Colvin. Od tego skrzyżowania jest 1000/1 co oznacza 1000 ft na 1 milę. Oznacza to, że będzie pod górkę. I tak też było. Wspinaliśmy się po skałkach, często drzewka stawały się naszymi przyjaciółmi i pomagały nam się wyspinać.
Najgorszy odcinek chyba mieliśmy przed samym szczytem. Tu się trochę na kombinowaliśmy ale dzielnie pokonaliśmy. No i Yupii – szczyt zdobyty (Colvin – 4080 ft) i to w 3h a nie jak przechodzień mówił 3.5h. Ucieszyliśmy się, że mamy dobry czas, zwłaszcza, że kondycyjnie jesteśmy raczej w tyle bo się trochę ostatnio obijamy.
Przerwa była zdecydowanie mile widziana. Posiedzieliśmy w słoneczku jakieś 30 minut. Pooglądaliśmy widoki i zregenerowaliśmy siły na dalszą drogę. Jak już wspomniałam na początku szczyt Blake trzeba zrobić przechodząc przez Colvin. Dlatego skoro już tu byliśmy nie było innej opcji jak uderzyć na Blake.
Oczywiście trzeba trochę zejść na dół a potem znów zacząć wspinaczkę. Słyszeliśmy opinie, że między Colvinem a Blake jest trochę stromo ale gdzie w Adirondack nie jest. Niestety ludzie mieli rację. Szlak na dół (jak i potem do góry) do łatwych nie należał. Jeszcze bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z drzewkami, których pnie i korzenie pomagały nam się wspinać. Początkowo myśleliśmy, że zejście i wyjście na Blake zajmie nam 1h.
Niestety teren nie okazał się łatwy i zejście zajęło nam około 40 minut a potem wyjście (ok 500 ft) kolejne 50 min. Tak więc byliśmy do tyłu 30 minut. No trudno – najważniejsze, że szczyt do kolekcji zaliczony.
Szczyt Blake ma tylko „3980 ft” ale jest na sławnej liście 46er. Pierwotnie lista ta składała się tylko ze szczytów powyżej 4tys ft. I każdy kto zaliczy wszystkie te szczyty jest w grupie 46er. Dawniej jednak mieli mniej dokładne sposoby pomiaru w terenie i wg. pierwotnych pomiarów szczyt Blake miał powyżej 4tys. Przy dokładniejszych pomiarach wyszło, że parę szczytów (pierwotnie powyżej 4tys) jest teraz poniżej 4tys. Lista jednak nie została zmieniona. Tak jak została stworzona lata tamu tak się nie zmienia. I nawet te szczyty, które są poniżej 4tys są nadal wymagane do zdobycia.
Sam szczyt nie jest oznaczony, ma zero widoków (tylko las dookoła) i można go poznać tylko po tabliczce na lewo Colvin and prawo Pinnacle. Są tam też większe skały tak, że można usiąść zjeść parę orzeszków i popić Gatorade.
Na jesień dni są krótsze więc pomimo, że była dopiero 2:40 ruszyliśmy w dół z powrotem na szczyt Colvin. Niestety nie da się tu zrobić, żadnego okrążenia i trzeba wracać tą samą trasą co się wyszło.
Wiedzieliśmy już czego się spodziewać, choć w całe nie znaczy to, że łatwiej było nam schodzić. Parę potężnych skał, które pokonywaliśmy na czworaka, na tyłku albo każdą inną dostępną techniką. Na szczęście dzięki temu szybko ubywało wysokości i znów dotarliśmy do dolinki między szczytami.
A potem znów do góry, po drabinkach, po skałkach, albo po błocie – w Adirondack można wszystko znaleźć. Szczyt Colvin jest wyższy tak więc do pokonania mieliśmy 600 ft w górę i 0.8 mili. Tak samo jak Colvin -> Blake zajęło nam 1.5h tak samo w drugą stronę. O 16 godzinie powinniśmy schodzić na dół z Colvin, żeby za widoku dojść do drogi. Drogą już można iść po ciemku bo jest szeroko i dobra nawierzchnia. Skusił nas jednak pusty szczyt. Nasze zmęczenie też się dawało we znaki. Tak więc zdecydowaliśmy się na przerwę. W sumie to za dużo przerw nie mieliśmy i troszkę byliśmy głodni. Pogoda była idealna.
Nikt by nie pomyślał, że to jest koniec października. Dla porównania, 4 lata temu (w ten sam weekend) w tym samym miejscu była taka pogoda:
Po zregenerowaniu energii ruszyliśmy w dół. Wiedzieliśmy, że pierwsze 1000 ft w dół jest najbardziej techniczne. Potem trasa już w miarę idzie gładko więc nawet jak będziemy musieli ubrać latarki to nadal będzie OK.
Ostrożnie, ale w miarę szybko pokonaliśmy trasę do rozgałęzienia z Nippletop (1000 ft.). Potem też nadrobiliśmy na łatwiejszym terenie. Ja zakładałam, że zejście do drogi nam zajmie ok. 2h. I tak też się stało. Doszliśmy tam tylko o 7 a nie o 6. Godzinę zgubiliśmy między szczytami Colvin i Blake.
Zachód słońca było o 6 godzinie więc lampki jak najbardziej się przydały. To co jednak pokonywaliśmy po ciemku było bardzo łatwe i w miarę szybko dotarliśmy do drogi. A drogą to już się prawie biegło. Na ostatkach sił co prawda ale się biegło – przecież w domku czekała na nas karkówka.
Nie byliśmy jednak ostatni. Idąc drogą widzieliśmy co jakiś czas poruszające się punkciki świetlne w lesie. Potem te punkciki schodziły na tą samą drogę, którą myśmy szli. Dni w jesieni powinny być dłuższe. Chyba jestem za wycofaniem zmiany czasu bo po zmianie to już w ogóle będzie ciemno w połowie dnia. Piękny dzień, zakończyliśmy piękną gwiaździstą nocą. Pogoda nam dopisała, warunki na szlaku też, kondycja też (zawsze oczywiście może być lepsza). Piękny hike na zakończenie sezonu letniego.
Pomimo zmęczenia posiedzieliśmy jeszcze trochę w kuchni wspominając dzień i zajadając pyszną karkówkę z grilla. No i popijając Baijiu. Baijiu jest to popularny i tradycyjny trunek z Chin. Koleżanka, która z nami pojechała jest z Chin więc stwierdziła, że jak będzie polska kolacja to musi być międzynarodowo i alkohol będzie z jej kraju. Pomimo, że jest on dość mocny (52% / 104 proof) to nie pali w gardło jak wódka. Ma ciekawy ale dobry smak – ja bym go porównała do Sake. Dla mnie to była taka mocniejsza wersja Sake.
W niedzielę obudziliśmy się z zakwasami w każdym mięśniu. No i dobrze – to się nazywa nie zmarnowany weekend. Po śniadaniu podjechaliśmy na Loon Lake. Skoro nasz domek miał widok na to jezioro to grzechem byłoby nie podjechać na część publicznie dostępną. Oczywiście wokół jeziora jest mnóstwo domów, bogaczy którzy nie muszą pracować codziennie w biurze. Większa część jeziora jest jednak prywatna i nie można pospacerować ani nic takiego. Tak więc postanowiliśmy pojechać nad inne jezioro. Dobrze nam już znane jezioro Pelton. Tam już mamy swoją ulubioną miejscówkę na grilla. Nie ma to jak dobre jedzonko w takim miejscu, na świeżym powietrzu.
Weekend zdecydowanie cudowny. Zwłaszcza pogoda zaskoczyła nas bardzo pozytywnie bo było jak na początku września a nie jak koniec października. Hike był wypas – długi (12h, 14 mil i 4tys wysokości). Darek też miał okazję wreszcie lepiej poznać swój samochodzik. Teraz samochodzik to jeden wielki komputer więc zanim wszystko ogarniemy minie trochę czasu ale i tak sobie chwalimy. Mało pali, wygodny, bagażnik ma większy niż nas poprzedni a do tego ze wszystkimi zabezpieczeniami, automatyczną zmianą świateł i innymi buzerami – jazda nim na dłuższe dystanse to sama przyjemność. Póki co autko musi zostać w garażu bo my za tydzień wsiadamy...ale w samolot. A co to oznacza? Kolejna przygoda!
2017.07.29-30 Slide Mountain, Catskill, NY
Nasz ostatni kemping w tym roku...tak dobrze widzicie. Jest dopiero koniec lipca, środek lata, wszyscy spędzają weekendy poza miastem a my właśnie zamykamy sezon kempingowy. Jeśli dobrze nas śledzicie to zauważyliście już pewnie, że w tym roku nie byliśmy jeszcze nigdzie na nartach...no więc w zimie jeździliśmy po ciepłych krajach, w lecie zamykamy sezon kempingowy wcześniej aby ochłodzić się w Ameryce Południowej – no i oczywiście opalić. Bo nie ma nic lepszego niż narciarska opalenizna.
Po 4 latach znów postanowiliśmy zrobić hike w Catskill. Jakoś od 2013 roku nie jeździliśmy do Catskill. Zasada była prosta. Na zwykły weekend jedziemy do Adirondack, na długi weekend w Białe Góry. Oczywiście, zarówno Białe Góry jak i Adirondacks są większe i ciekawsze więc wybór wydaje się oczywisty. Nie chcieliśmy jechać dwa razy w miesiącu do Adirondack więc przeprosiliśmy się z Catskill i wybraliśmy jeden z dłuższych szlaków.
W piątek po pracy szybko pojechaliśmy do hotelu w Poughkeepsie – byliście kiedyś tam? My też nie, ale byliśmy w szoku. Niby małe, zwykłe miasteczko gdzieś w upstate New York (północnej części stanu NY) a jednak nie takie zwykłe. Przejeżdżaliśmy przez nie koło 11 w nocy a na ulicach było nadal pełno ludzi, pod kręgielnią na parkingu był tłum samochodów a jak podjeżdżaliśmy pod nasz hotel to zaskoczyło nas kino samochodowe. Wszystko tam mają a życie toczy się prawie jak w NY.
My niestety na kino nie mieliśmy czasu – a szkoda bo nigdy nie byłam w kinie samochodowym. Nie tracąc czasu poszliśmy spać, żeby na drugi dzień wstać o 5 rano i wyruszyć w drogę. Z hotelu do kempingu mieliśmy ok. 1h jazdy. Trzeba było jednak jeszcze skombinować drzewo u lokalnego drwala i zarejestrować się na kempingu. Nie ma łatwo ale ponieważ trasa którą wybraliśmy zaczyna się i kończy na kempingu to chcieliśmy mieć już wszystko przygotowane. Aby po hiku tylko otworzyć sobie piwko i spokojnie usiąść na krzesełku.
Hike wyliczyliśmy na 11h. Mieliśmy zdobyć 3 szczyty w tym najwyższy Slide i wrócić okrężną drogą na pole namiotowe. Szczyt Slide można zrobić bardzo łatwo z parkingu ale wtedy raczej nie zdobędzie się dwóch pozostałych szczytów. Trenować jednak trzeba, na łatwiznę iść nie można więc ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w górę.
Trasa nie rozpieszczała. Nadal była łatwiejsza niż w Adirondack ale były momenty gdzie stawaliśmy przed skałami i zastanawialiśmy się co dalej.
Pierwszy szczyt Wittenberg zdobyliśmy dość łatwo. Nawet nie robiliśmy na nim przerwy, tylko od razu uderzyliśmy na drugi szczyt Cornell. Z drugiego szczytu zobaczyliśmy nasze przeznaczenie Slide. Piętrzył się nad nami – ale jak to się mówi cel jest zawsze bliżej niż myślisz. Tak więc zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Nadrobiliśmy spalone kalorie i ruszyliśmy dalej w drogę.
Tu już sprawa wyglądała troszkę gorzej. Widać, że mało ludzi zapuszcza się w te rejony. Większość ludzi na Slide wychodzi z parkingu (który my później miniemy) albo robi tylko pierwsze dwa szczyty. Ogólnie to co my robimy jest zalecane na dwa dni.
Tak więc najpierw musieliśmy zejść do dolinki (ok. 1000 ft / 300 metrów) aby potem znów się zacząć wspinać. Odcinek od dolinki prowadził statecznie do góry i w niektórych miejscach musieliśmy pomyśleć jak najlepiej będzie się wyspinać na górę.
Trasa widać, że jest mało uczęszczana bo jest dość zarośnięta. W każdym razie wspinamy się do góry, pokonujemy kolejne przeszkody, wyspinaliśmy się nawet „schodami do nieba” (dziękujemy wolontariuszom którzy je naprawiają) i tak sobie idziemy....aż nagle widzę, że ludzie spuszczają plecaki na linie. No to nieźle. Jak już jest tak źle, że ludzie używają linę do podania na dół plecaka to musi być niezła jazda.
Jazda była – ale chyba z tymi ludźmi. Odcinek nie był łatwy ale przy zaufaniu swoim butom, podstawom zasad tarcia i małym samozaparciem pokonaliśmy tą skałę w mgnieniu oka. Szlak rzeczywiście dostał miano ciekawego. Jak się później okazało, kiedyś już go zrobiliśmy ale zapomnieliśmy.
Udało się – osiągnęliśmy szczyt Slide w całkiem dobrym czasie. Pogoda była idealna, piękne słoneczko, bezchmurne niebo i do tego mieliśmy czas na dłuższą przerwę – żyć nie umierać!
Posiedzieliśmy na szczycie dłuższą chwilkę obserwując ludzi którzy wyszli z kierunku którym my planowaliśmy schodzić. Patrzyliśmy tylko na ich buty czy są bardzo wybłocone – ale jak zobaczyliśmy bandę dzieci, w czystych bucikach to wiedzieliśmy, że nie będzie źle. I tak też było – trasa na dół była mega łatwa. Wyjście na Slide z tej strony to bułka z masłem. Podobno kiedyś ta droga była przeznaczona na samochody i może dlatego była w miarę szeroka i nawet nie taka stroma.
Tak więc szybko zlecieliśmy na parking. Niestety to nie był nasz parking. Do naszego autka mieliśmy jeszcze 4 mile (6.5 km). Tak więc znów ruszyliśmy w drogę – dosłownie i w przenośni – do pokonania mieliśmy kawałek drogą asfaltową, potem Darek znalazł skrót więc przeszliśmy przez czyjąś posesję, i już myśleliśmy, że to koniec, że teraz to tylko z górki na pagórki. W górach zawsze oczekuj najważniejszego. Po zejściu całkiem sporego kawałka w dół naszym oczom okazały się kolejne schody do nieba – tym razem nie wiedzieliśmy czy płakać czy się śmiać. Wiedzieliśmy, że musimy się tam wydrapać aby potem już naprawdę zlecieć na dół na kemping.
W między czasie spotkalismy innego turyste. Troszkę sobie uszkodził kolano i szedł dość wolno ale na szczęście poratowaliśmy go lekiem przeciwbólowym i dostał kopa. Kiedy my marzyliśmy o zimnym piwku na kempingu, pysznym hamburgerze domowej roboty, on mówił, że najchętniej by zjadł frytki z serem i wypił milk shake (koktajl mleczny) – ehhh ci amerykanie.
Na kemping dotarliśmy koło 7 wieczorem. Szybciej niż przewidywaliśmy, cali i zdrowi z uśmiechami na twarzach. Drzewa mieliśmy na całą noc a do tego na naszym polu zostały jeszcze dwa duże pniaki. Po kolacji spalenie jednego z tych pniaków stało się moją misją. Poległam jednak. Cała noc nie wystarczyła na spalenie pniaka i szybciej my polegliśmy na naszych karimatach niż pień przemienił się w popiół.
Rano pospaliśmy troszkę dłużej. Po raz pierwszy nigdzie nam się nie spieszyło. Z kempingu też nas nawet nie wyrzucali więc spokojnie pospaliśmy, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasz mały domek. No ale co dalej? Pogoda jest za piękna, żeby tak po prostu wrócić do NY.
Zdecydowaliśmy się odwiedzić Hunter. Jest to resort narciarski, dość popularny wśród Nowojorczyków. W zimie są tam tłumy i kolejki do wyciągów, natomiast w lecie resort ten jest słynny głównie z najdłuższego zip-line w całej Ameryce. My zip-line sobie odpuściliśmy. Darek już kiedyś go zrobił a ja robiłam inny w Polsce. Posiedzieliśmy więc na tarasie przy piwku narzekając jak to amerykanie nie potrafią mieć takiego fajnego klimatu jak ma Europa. Szukając czegoś Europejskiego dotarliśmy do dobrze na znanej restauracji Last Chance – restauracji która ma ponad 300 gatunków piwa w tym dobrze wszystkim znany Żywiec.
Fajnie było zjeść lunch na świeżym powietrzu. Pogoda była idealna i chciałoby się odpoczywać dalej ale niestety czekała nas droga do domku w korkach. Bo przecież każdy skądś wraca – jak nie z gór to z plaży. Tak więc po obfitym lunchu ruszyliśmy w drogę.
2017.07.15 Iroquois Mountain, Adirondack, NY
Od ostatniego wpisu na naszym blogu minęło już prawie dwa miesiące. Wcale to nie oznacza, że na początek lata nie mieliśmy żadnych ciekawych planów. W połowie czerwca byliśmy na kempingu w górach Catskills, ale ze względu na całonocne ogniskowanie nie zrobiliśmy żadnego ciekawego hiku. Na początku lipca mieliśmy lecieć na parę dni do stanu Oregon.
W planie miało być zwiedzanie tego pięknego stanu w połączeniu z odwiedzeniem paru winiarni w Willamette Valley. Niestety ze względu na potężne burze jakie wtedy przechodziły przez wiele stanów większość samolotów lecących na zachód musiała być odwołana. Nasz też niestety zostały odwołany. Także długi weekend w lipcu spędziliśmy w Nowym Jorku oglądając sztuczne ognie. Już nie pamiętam kiedy je ostatni raz oglądałem na żywo.
W końcu przyszedł wolny weekend i można było wyskoczyć za miasto. Dawno już nie robiliśmy długiego i trudnego hiku (ostatni raz to był wulkan Merapi w Indonezji), więc było oczywiste, że nasze plany weekendowe będą z tym związane. Chodzenie po górach jest jak narkotyk, jak raz już zaczniesz to już nie zrezygnujesz. My oczywiście nie planujemy rezygnować z naszego "nałogu" i wybraliśmy szczyt Iroquois w Adirondack. Tak, dokładnie, te same rejony gdzie rok temu misiu nas zaatakował.
Z Iroquois niestety nie mamy miłych wspomnień. Już dwa razy próbowaliśmy go zdobyć. Dwa razy bez stanięcia na szczycie. Raz pogoda nie była po naszej stronie (długo idziesz niezalesioną granią, gdzie podczas silnego wiatru i burzy nie jest to dobry pomysł), a drugi raz mieliśmy późny start i nie chcieliśmy w nocy szwendać się po wtedy jeszcze nam nieznanych terenach.
O 7:30 rano wjechaliśmy na już dosyć pełny parking nad jeziorem Heart. Tym razem pogoda też nie była po naszej stronie, kropił lekki deszczyk. W informacji dowiedzieliśmy się, że szlaki są śliskie i pełne błota, a po południu mogą występować burze. Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody, tylko człowiek jest za mało przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy w góry.
Mimo, że pogoda nie była najlepsza to byliśmy w szoku ile ludzi w ten dzień poszło w góry. Parking rano był już prawie pełny, a jak się potem dowiedzieliśmy, to po nas w góry wybrało się jeszcze ponad 80 grup. Na szczęście z Heart Lake rozpoczyna się wiele tras i szybko każdy szedł w swoją stronę i szlaki stawały się puste.
Pierwsze 3.7 km szliśmy łatwym, szerokim szlakiem aż dotarliśmy do Marcy Dam. Tutaj znajduje się dużo dzikich pól namiotowych, jezioro, a także kolejne rozgałęzienia szlaków.
Gdzie dużo namiotów i ludzi to i też niedźwiadki przychodzą na kolacje. "Niestety" nie spotkaliśmy żadnego, ale ostrzeżeń było wiele, zwłaszcza dotyczyły chowania jedzenia do specjalnych misio-odpornych kontenerów na noc.
My wybraliśmy szlak nad kolejne jezioro, Avalanche Lake i ruszyliśmy dalej
Tutaj szlak dalej był łatwy, ale znacznie węższy. Było więcej dużych kamieni, a także błoto i kałuże. Wciąż nie było stromo, więc w miarę szybko pokonaliśmy 2,5 km i dotarliśmy nad jezioro, gdzie spotkaliśmy trochę ludzi, z którymi wspólnie ponarzekaliśmy na pogodę. Może nie była najgorsza (mogło przecież ostro lać), ale też nie była perfekt. Często bywały przelotne deszcze, po których z drzew cały czas kropiło.
Nagle stawało się coraz to jaśniej, a po paru minutach wyszło słońce. Dobrze, że tak się stało, bo od tego miejsca szlak nie rozpieszczał.
Wpierw szedł wzdłuż jeziora po rumowisku skalnym, gdzie na każdym kroku były zainstalowane drabinki żeby te olbrzymie głazy pokonać. Przynajmniej już wiemy dlaczego to jezioro ma nazwę lawinowe.
Czasami szlak szedł nad samym jeziorem, a że poziom wody był wysoki po ostatnich opadach, to często musieliśmy skakać po skałach żeby nie wpaść do wody.
Po niecałej godzinie przeszliśmy jezioro i dotarliśmy do kolejnego rozgałęzienia. Tutaj znajduje się parę dzikich pól namiotowych i kolejny szlak na najwyższą górę w stanie NY, Mt. Marcy. Marcy mamy już zaliczony, więc odbiliśmy w prawo na Iroquois. Jak się okazało, był to najtrudniejszy odcinek na naszym dzisiejszym hiku.
Oczywiście znowu wyszły chmury i zaczął padać deszcz. Na szczęście nie na długo, ale wystarczyło, żeby nas znowu zmoczyć. Mieliśmy do pokonania 600 metrów w pionie na odcinku 2.7 km, czyli zapowiadało się stromo do góry. I było. Na początku po korzeniach, błocie i kamieniach. Trochę było ślisko, zwłaszcza, że deszczyk dalej sobie ładnie padał.
Po niecałym kilometrze doszliśmy do strumyka, który oczywiście trzeba było przejść. Ilonka za bardzo nie lubi strumyków, ale i tak bylismy mokrzy wiec woda nie robila na niej wrazenia. Potem była ciekawsza jazda. Szlak szedł centralnie strumykiem przez ponad kilometr i stromo do góry.
Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale nie aż tak. Żeby wspinać się po wodospadach do góry, gdzie cały czas się leje woda (dużo wody, bo ciągle leje). Dobrze, że znowu na chwile wyszło słońce to nas trochę ogrzewało.
Pamiętam, że parę lat temu szliśmy tym szlakiem z mama Ilonki. Szliśmy w drugim kierunku i było znacznie mniej wody, ale i tak było super trudno. Wielki szacun i podziw dla mamusi za wytrzymałość i odwagę.
Po jakieś kolejnej godzinie rozciągania się i wyszukiwania trasy w strumyku doszliśmy do płaściejszej części, a także nasz potok nagle zniknął. Chyba minęliśmy jego źródło, chociaż wciąż słyszeliśmy jak jeszcze płynie pod skałami. Niestety byliśmy już na granicy lasów i nasz szlak był zarośnięty niską kosodrzewiną.
Oczywiście znowu zaczęło padać i przeciskanie się przez wąską kosówkę sprawiało trochę trudu. Gdzieś około 2 po południu wyszliśmy na przełęcz pomiędzy Iroquois a Algonquin.
Wiatr, chmury i deszcz. Tak zostaliśmy przywitani na przełęczy. Uwielbiamy Adirondack. Szlak w prawo idzie na Algonquin i dalej do samochodu. To jednak później, najpierw musimy zaliczyć szczyt który już dwa razy nam się nie udało. Idziemy na Iroquois. Czyli skręciliśmy w drugim kierunku i zaczęliśmy się wspinać.
Czasami po stromych skałach, czasami wąsko przez kosówkę. Mieliśmy do pokonania lekko ponad kilometr. Nawet spotkaliśmy trochę ludzi idących w przeciwnym kierunku z którymi ciężko się było wymijać. Były tak gęste chmury, że wpierw było słychać że ktoś/coś idzie, a dopiero potem wyłaniała się postać. Na szczęście za każdym razem był to człowiek, a nie niedźwiadek.
Każdy mówił, że szlak jest ciekawy, ale niestety przez deszcz i chmury nic nie widać.
Dobrze, że mamy GPS to wiedzieliśmy gdzie jest szczyt. Żeby dojść do Iroquois, to wcześniej trzeba przejść przez trzy fałszywe szczyty, z których w tych warunkach każdy wygląda jak ten główny. O 2:30 GPS nam powiedział, że stanęliśmy na właściwym szczycie. Zdobyliśmy Iroquois (1,476 m)
Mimo, że widoczność była słaba, zimno, deszczowo, to uczucie było niesamowite. W końcu udało nam się go zdobyć. Jest to już 24 szczyt z 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jeszcze tylko 22 i staniemy się członkami elitarnego klubu 46er.
O przerwie na posiłek na szczycie za bardzo nie było mowy, więc tym samym szlakiem wróciliśmy na przełęcz. Z Iroquois nie ma innego szlaku, idzie i wraca się tym samym.
Na przełęczy nawet już tak nie wiało, więc można było sobie usiąść i coś przekąsić. Dzięki zimnie i deszczu nasze piwko nawet się bardzo nie zagrzało i nas idealnie orzeźwiło. Parę innych osób wpadło na ten sam pomysł i nawet w większym gronie można było ponarzekać na pogodę.
Nagle słyszymy krzyki, głośne ludzkie odgłosy wiwatujące na punkcie czegoś. Oczywiście nic nie widać w tych chmurach. Może po 15 sekundach zrozumieliśmy dlaczego ludzie się cieszą. Wiatr przepędził chmury i wyszło słońce, a wraz z nim piękne widoki.
Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze jeden szczyt do zaliczenia, Algonquin (drugi co do wysokości w Adirondack, 1,559 m), więc za długo nie mogliśmy się rozkoszować widokami. Ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy pod górę. Do szczytu mieliśmy zaledwie 700 metrów. Szło się łatwo, sucho i z pięknymi widokami.
Szlak prowadzi niezalesioną, skalistą granią, więc przez cały czas podziwialiśmy przepiękne góry Adirondack. Szczyt szybko osiągnęliśmy. W związku z tym, że przerwę mieliśmy nie dawno, to na szczycie za długo nie zabawiliśmy. Troszkę po nim pochodziliśmy robiąc zdjęcia i rozkoszując się widokami.
Zejście ze szczytu nie należało do łatwych. Może nie było aż tak trudne jak wyjście z drugiej strony, ale czasami sprawiało trochę trudności.
Zwłaszcza niezliczona ilość potężnych głazów, korzeni skutecznie spowalniała nam schodzenie. Szlaki zaczynały się łączyć, ludzi zaczęło przybywać, teren stawał się coraz to płaszczy. Z każdym krokiem byliśmy bliże samochodu, bliżej odpoczynku.
Około 7:30 wieczorem wypisaliśmy się ze szlaku i zakończyliśmy ten trudny, ale jakże wspaniały hike.
Tak siedząc sobie koło samochodu, popijając zimne piwko, witając się ciągle to z nowymi ludźmi wracającymi z gór wspominaliśmy dzisiejszy dzień. Pogoda nie była idealna, szlak był długi i ciężki, ale co najważniejsze zdobyliśmy Iroquois. Zostało nam jeszcze "tylko" 22 szczyty i będziemy w klubie najlepszych.
W sumie to dzisiaj przeszliśmy 21 km i wspięliśmy się ponad 1,200 metrów. Dobry wynik jak na takie warunki.
Niedaleko trasy jest camping gdzie nasi znajomi już od paru dni odpoczywali. Zajechaliśmy do nich i sami się dziwiliśmy, że mieliśmy jeszcze dużo energii na wspólne biwakowanie.
Idealne zakończenie dnia. Z przyjaciółmi przy ognisku, dyskusjach i pysznym jedzeniu z grilla.
Rano bardzo nam się nie chciało wstawać i wychodzić z namiotu. Zakwasy czuliśmy prawie na całym ciele. Długo zajęło nam wygrzebywanie się z namiotu i jego składanie.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do Peekskill Brewery, fajnego browaru w miasteczku Peekskill. Jakaś godzinka samochodem albo pociągiem z Nowego Jorku. Bardzo lubimy i polecamy ten browar. Dobre jedzenie i świeże piwko, czego trzeba więcej po takim intensywnym weekendzie.
2016.07.17-18 Spotkanie z niedźwiedziem, Adirondack Mountains, NY
Uffff..... Co to był za dzień. Dużo się wydarzyło, myślę, że każdy z naszej trójki będzie to pamiętał do końca życia.
Ale od początku.... Śniadanie w schronisku John Brook w Adirondack jest serwowane o 7:30. Niestety ludzie już od 6 rano nie śpią, krzątają się, pakują swoje plecaki, chodzą do ubikacji. Powoduje to hałas przy którym ciężko jest dalej spać. Około 7 rano większość górołazów jest już na tarasie z kubkiem kawy lub herbaty w ręce.
Każdy opowiada o swoich planach na dzisiejszy dzień, sprawdza pogodę, cieszy się z pięknego dnia i nie może się doczekać, hiku który się niebawem zacznie.
My na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy duży i trudny hike. Planujemy zdobyć kolejne dwa szczyty z naszej listy i mieć na koncie już 25 zaliczonych czterotysięczników. Chcemy wyjść na Saddleback (4,515 stóp) i Basin (4,826 stóp). Ogólny dystans to 9.5 mili i 3,000 stóp do góry. Dobrze, że mieszkamy w schronisku, a nie idziemy z parkingu, bo wtedy dystans się wydłuża do przynajmniej 15 mil (zależy gdzie się uda zaparkować samochód) i wysokość dochodzi do 4,000 stóp. Wczoraj jak siedzieliśmy na tarasie to widzieliśmy ludzi którzy stamtąd wracali. Cali w błocie i z głowy ich się dymiło jak z kominów. 10 mil to może nie jest to dużo, ale szlak jest trudny i techniczny. Zwłaszcza pomiędzy szczytami, gdzie idzie się granią i trzeba bardzo uważać gdzie postawić stopę.
O 7:30 rano dzwonek nas wezwał do środka na śniadanie. Każdy z nas jadł ile mógł, bo wiedział, że dzisiaj spali parę tysięcy kalorii. Dostaliśmy też lunch na drogę w postaci kanapki i orzeszków.
Zaraz po śniadaniu gospodarz schroniska odczytał nam najnowsze informacje o pogodzie i stanie szlaków. Powiedział, że dalej jest trochę błota, będzie ciepło i słonecznie i że raczej nie będzie padać. Powiedział też żeby mieć krem od słońca i dużo wody. Wszystko to zapakowaliśmy do plecaków wraz z pyszną kanapeczką od nich i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy segment szlaku szedł wzdłuż strumyka i bardzo lekko podnosił się do góry. Było jeszcze rano, a więc temperatura nie była za wysoka, wilgotność powietrza niska, ogólnie świetnie nam się szło. Po drodze mijaliśmy parę namiotów, albo były już opuszczone, albo ludzie się właśnie wybierali w góry. Po jakiejś godzinie i półtorej mili doszliśmy nad wodospad Bushnell.
W tym miejscu dogoniliśmy Kanadyjczyków. To jest ta grupa z którą wczoraj wieczorem w schronisku fajnie nam się rozmawiało. Oni szli na inną górę, na Mt Marcy. Pierwsze trzy mile nasze szlaki się pokrywały, a potem zaraz po Slant Rock się rozgałęziały. Do wodospadu trzeba było zejść stromo w dół spory kawałek. Wiedząc, że poziom wody jest bardzo niski to zrezygnowaliśmy z oglądania wodospadu, zamieniliśmy z nimi parę zdań i ruszyliśmy dalej.
Przeszliśmy strumyk i pomału północnym zboczem zaczęliśmy wznosić się do góry. Mieliśmy dużo czasu, szliśmy wolniej, gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia i nawet nie zauważyliśmy jak zleciała kolejna godzina, przeszliśmy kolejny strumyk, i doszliśmy do Slant Rock. Tam ściągnęliśmy plecaki i usiedliśmy na chwilę żeby odpocząć. Myślę, że siedzieliśmy 7-8 minut. Już wstawaliśmy, mieliśmy ubrać plecaki i iść dalej, aż tu nagle wydarzyło się coś, co pokrzyżowało nam dalszy hike i pewnie zostanie w naszej pamięci na całe życie. Dwa do trzech metrów za mną usłyszałem głośny ryk zwierzęcy. Natychmiast się obróciłem i zobaczyłem w krzakach czarnego niedźwiedzia który przeskakuje kamień i leci w moim kierunku. Instynktownie odskoczyłem na bok a zwierzę podleciało do mojego plecaka.
Pierwsza i najważniejsza zasada, to w takiej sytuacji nie wolno uciekać, bo wtedy włączy się w niedźwiedziu instynkt polowania i prawdopodobnie poleci za tobą. Zwierze to biegnie 50km na godzinę, więc na 100% dogoni człowieka i będzie chciało pokazać kto jest ważniejszy i silniejszy. Wycofaliśmy się kilkanaście metrów w tył. Była tam też czteroosobowa grupa i oczywiście uczyniła to samo.
Niedźwiedź dorwał się do mojego plecaka i zaczął go rozrywać w poszukiwaniu jedzenia. Myślę, że kanapka z tuńczykiem tak mu pachniała, że nawet się nie bał człowieka i smacznie sobie ją zajadał. Dogoniła nas grupa Kanadyjczyków, więc było nas z 15 osób. Krzyczeliśmy, gwizdaliśmy, podnosiliśmy ręce do góry, biliśmy kijami, nic nie pomagało. Po zjedzeniu kanapki i czekolady z mojego plecaka zabrał się za plecak Damiana i zrobił to samo. Niedźwiedzie z reguły boją się człowieka i blisko do niego nie podejdą, chyba, że je zaskoczysz. Tutaj o zaskoczeniu nie było mowy. Myśmy stali długo w jednym miejscu i na pewno byśmy go słyszeli jak by się skradał. W lesie słychać wiewiórkę jak idzie po liściach, a co dopiero kilkuset funtowego zwierzaka. On musiał cały czas tam być i wybrać odpowiedni moment na zaatakowanie.
Po jakiś paru minutach, przewodnik tej dużej grupy powiedział, że oni obchodzą misia strumykiem i idą dalej w góry. Tak też zrobili i zostawili nas samym z głodnym misiem, który to właśnie się "częstował" Damiana lunchem. Staliśmy tak kolejne 10 minut i za bardzo nie wiedzieliśmy co robić. Z jednej strony to najlepiej by było opuścić to miejsce i iść dalej. Z drugiej strony to fajnie by było odzyskać plecaki. Mamy tam wszystkie dokumenty, klucze od samochodu, drogi sprzęt, a poza tym, to dalej chcemy iść na hike. Tak staliśmy kolejne parę minut zanim niedźwiedź się dobrze nie najadł, obwąchał cały teren i pomału zaczął odchodzić. On dokładnie wiedział, że tam jesteśmy. One mają niesamowity węch, kilkadziesiąt razy lepszy niż psy tropicielskie, kilkaset razy lepszy niż człowiek. Potrafią nas wyczuć z odległości 10 mil. Pamięć też mają świetną. On będzie pamiętał przez wiele lat, że tu było jedzenie i będzie często wracał sprawdzić czy nie ma jakiś nowych, świeżych kanapeczek. Jak ktoś będzie szedł tym szlakiem to proponuje nie odpoczywać w okolicach Slant Rock. Pół godziny przed, albo pół godziny po tej skale zróbcie sobie odpoczynek. Obok jest mały camping, gdzie wiadomo, jak są ludzie to i jest jedzenie. Później się dowiedzieliśmy, że on już dzisiaj wstąpił do nich na śniadanie. Zaskoczył ich, także nie zdążyli zamknąć pojemnika w którym było jedzenie. Obowiązkiem każdego idącego do lasu na dłużej niż dzień jest posiadanie takiego pojemnika. Jest on duży i okrągły, więc niedźwiedź nie da rady go ugryźć. Misiu się dorwał do niego i zjadł im całe jedzenie, które było w niezamkniętym pojemniku. Na szczęście była to niedziela i w schronisku było parę miejsc wolnych, więc poszkodowani dostali wyżywienie i nocleg.
Obserwowaliśmy misia bacznie, aż się oddalił na kilkadziesiąt metrów i wróciliśmy po plecaki. Zapakowaliśmy do nich nasze porozrzucane rzeczy i oddaliliśmy się jakieś 100 metrów. Niestety niedźwiedź dokładnie splądrował nasze plecaki, zaglądnął wszędzie. Zjadł kanapki, czekoladę i poprzegryzał nasze pojemniki na wodę. Bez jedzenia, a zwłaszcza bez wody w ten upalny, letni dzień dalszy hike by był szaleństwem. Zwłaszcza, że większość hiku była jeszcze przed nami i to na niezalesionych graniach w słońcu. Ze łzami w oczach, ale szczęśliwi, że nam się nic nie stało podjęliśmy decyzje o powrocie. Nawet jak byśmy spotkali kogoś kto łazi po lesie dniami (a jest ich tu dużo), i ma filtr do wody, to my nawet nie mamy gdzie ją wlać. Głupi misiu.....
Około 13 dotarliśmy z powrotem do schroniska. Załoga jak usłyszała o naszej przygodzie, to powiedziała, że to pierwszy taki przypadek w tym sezonie i szybko zadzwonili po park rangera. Zrobili nam też kanapki, z tuńczykiem oczywiście.
W ciągu 15 minut ranger się zjawił i zaczął nas dokładnie wypytywać o całe zdarzenie. Porobił zdjęcia naszych plecaków, oglądnął nasze zdjęcia, wziął namiary, powiedział, że zachowaliśmy się prawidłowo i zaczął nam trochę opowiadać o niedźwiedziach. Na naszych zdjęciach zauważył białe odznaczenie na jednym z uszów misia. Powiedział, że to oznacza, że zwierze już kiedyś był niegrzeczne i za bardzo się zbliżało do ludzi. Widocznie przestał się ich bać, a to może być bardzo niebezpieczne. Będą teraz do niego strzelać z gumowych kul, żeby do misia dotarło, że człowiek oznacza ból. Jak to nie pomoże i dalej nie będzie się bał ludzi to jego drugie ucho dostanie takie same oznaczenie. Co to oznacza? To oznacza, że jak jesienią będzie sezon polowań, to myśliwi mogą go zastrzelić. Szkoda misia, ale niestety misiu nie może myśleć, że cały las jest jego.
Już trochę ochłonęliśmy po tym wszystkim, więc poszliśmy nad rzekę się zrelaksować i umyć.
Wróciliśmy do schroniska, usiedliśmy na tarasie i odpoczywaliśmy. Ludzie zaczęli z gór pomału schodzić i tu się zaczęły opowieści. Nie wiem jak to działa, jak nie ma serwisu na telefony, ale każdy wiedział o ataku niedźwiedzia. Ludzie w górach mają niesamowity dar komunikowania się. Im później ludzie wracali, tym ciekawsze słyszeliśmy opowieści. Pod koniec to już chodziły opowiadania, że misiu skoczył na mnie jak ja miałem ubrany plecak. Zerwał mi go z pleców i walczył ze mną o jedzenie. Nice..... ale jestem sławny, nie? Ciekawe, czy jak by tak naprawdę było to bym dalej tu siedział na tarasie. Ach ta ludzka wyobraźnia....
O 18:30 dzwonek wygonił wszystkich z tarasu i każdy udał się do jadalni na kolację. Wczoraj z nami przy stole siedział 70 letni pan, a dzisiaj go nie ma. On należał do tej dużej grupy z Kanady. Widziałem go dzisiaj rano na szlaku jak z nimi szedł na Mt. Marcy. Zapytałem się ich przewodnika co się z nim stało, a on mi odpowiedział, że on idzie wolniej i że za chwilę tu powinien być. Ponoć wcześniej mu przewodnik powiedział, że on idzie za wolno i nie zdąży wyjść na szczyt i wrócić na kolację. Wiadomo, pan nie chciał żeby wszyscy nie jedli kolacji, więc powiedział, że on sobie da radę i żeby się nim nie martwić.
Po kolacji siedzieliśmy trochę na tarasie, trochę w środku. Fajnie się siedziało, gadało, piło piwko, wino.... Dalej ludzie wracali z gór, większość szła dalej w kierunku parkingu, ale niestety nikt nie widział Ricka. Rick, to jest ten siedemdziesiąt-letni pan, który gdzieś tam jest w lesie. Zrobiło się już ciemno. Gospodarze postanowili poinformować park rangera o sytuacji. Ranger w ciągu pół godziny zjawił się w schronisku i wysłuchał opowieści o zaginionym mężczyźnie. Powiedział, że idzie na poszukiwania Ricka. Ja z Damianem zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu. Pójdziemy innymi trasami, wtedy zwiększymy szanse na jego znalezienie, powiedzieliśmy. Niestety ranger odrzucił naszą ofertę tłumacząc się brakiem dodatkowych radiów, a także tym, że teraz szukamy jednego człowieka, a za chwilę może być trzech.
Około 21 ranger wyszedł szlakiem do góry w poszukiwaniu Ricka. Około 22 doszedł do wodospadów Bushnell. Niestety tam napotkał naszego niedźwiedzia, który mu powiedział: "to jest mój las i spadaj stąd". Próbował go obejść, ale zwierzę zachowywało się i wydawało dźwięki jak by za chwilę miało atakować. Skontaktował się ze swoimi przełożonymi i zapytał się co ma robić. Tamci mu kazali wrócić i powiedzieli, że ponowią poszukiwania jutro z samego rana. Było już po 23 jak ranger wrócił i powiedział, że niestety nie udało się go znaleźć.
Wrócę jutro rano z posiłkami i zaczniemy poszukiwania od początku, powiedział.
Siedzieliśmy w świetlicy gdzieś do północy, ale niestety nie było żadnych śladów Ricka. Wyszliśmy na zewnątrz. Księżyc świecił w pełni, strumyk szeleścił po kamieniach w oddali, było już zimno i bardzo ciemno. Gdzieś tam, w tych głębokich, mrocznych lasach jest człowiek. Człowiek, który kocha góry ponad wszystko, który ryzykuje wiele żeby podążać za swoją pasją i szczęściem.
Miejmy nadzieję, że jego zamiłowanie do gór, go nie zabiło, że jutro rano przy śniadaniu będziemy się wszyscy śmiali jak on nam ze szczegółami będzie opowiadał przeżycia z ostatniej nocy.
Parę minut po północy udaliśmy się do łóżek. Na początku ciężko było zasnąć, wiedząc, że gdzieś tam jest człowiek który może potrzebuje pomocy, a my jesteśmy bezradni, bezsilni. Niestety nasz dzień też nie należał do łatwych i wyczerpani po paru minutach zasnęliśmy.
Około 1:30 rano ktoś wchodzi do pokoju. Natychmiast się przebudziliśmy. Było ciemno, więc nie wiedzieliśmy kto to jest. Ilonka zadała pytanie: Rick, to ty? Mężczyzna cichym i zmęczonym głosem powiedział tak, to ja.
Dobrze cię widzieć Rick, powiedziała Ilonka.
Dobrze być widzianym, powiedział Rick. Idę spać, jestem bardzo zmęczony. Jutro rano sobie pogadamy. Muszę wszystko się dowiedzieć o waszym misiu, dodał.
Rick musiał być zmęczony, musiał mieć ciężki i długi dzień, bo dosłownie jak się tylko położył to w pokoju zaczęło się roznosić jego donośne chrapanie.
Rano, jeszcze przed 7, wszyscy z kawą w ręce wyszli na taras, żeby posłuchać Ricka opowieści.
Wyszedł na szczyt Marcy. Schodząc w dół pomylił trasy i poszedł zupełnie w innym kierunku. Był tak pewny tego, że idzie dobrze, że nawet nie sprawdzał z mapą. Dopiero jak doszedł do Marcy Dam to skojarzył, że coś chyba jest nie tak. Wtedy zorientował się, że niestety do schroniska ma jeszcze wiele mil w innym kierunku. Robiło się już ciemno. Rick jest ponoć jakimś byłym wojskowym z Kanady i ma przeszkolenie jak przetrwać w lasach. Miał do tego cały sprzęt w plecaku. Nawet przechodził koło campingów i ludzie oferowali mu schronienie na noc. Odmówił, bo wiedział, że jak przed wschodem nie dotrze do schroniska to zaczną się niepotrzebne poszukiwania. Niestety w tych lasach nie ma serwisu na telefony, więc musiał iść. Bał się niedźwiedzi. Zwłaszcza jak wiedział co misiu zrobił z nami. Szedł i głośno śpiewał. Śmiał się sam do siebie, że nawet zna tyle piosenek i śpiew tak świetnie mu wychodził. Szedł szybko, ale nie za szybko, żeby nie wzbudzić podejrzeń u niedźwiedzi. Nie widział ich, ale czuł, że one go obserwują. Wiedział, że te zwierzaki w nocy są bardzo aktywne i musi być bardzo głośny żeby ich nie zaskoczyć. Odetchnął z ulgą jak zobaczył światła schroniska. Ponoć siedział z pół godziny na tarasie zanim wszedł do środka. Chciał odpocząć, odetchnąć, nacieszyć się tą pełnią księżyca, którą wcześniej nie miał czasu oglądać.
Po śniadaniu, spakowaliśmy duże plecaki i po pożegnaniu się z załogą zaczęliśmy się zbierać do schodzenia w dół do miasteczka. Rick się dowiedział, że chcieliśmy iść go w nocy szukać i w geście podziękowania zaprosił nas do Kanady. Mieszka gdzieś w rejonach Ottawy. Mówił, że możemy przyjechać, mieszkać u niego i na pewno pójdziemy na jakieś piwo i hiki. Miło z jego strony. W Ottawie jeszcze nie byliśmy, więc jak zawitamy w tamte rejony to na pewno go odwiedziny.
Dużo ludzi też dzisiaj opuszczało schronisko. Część szła tak jak my, prosto na dół na parking, a część jeszcze chciała jakąś górkę po drodze zaliczyć. Myśmy niestety musieli się spieszyć, bo o 12 Ilonka miała ważne spotkanie w pracy na które chciała się wdzwonić, a tutaj nigdzie nie ma serwisu na telefony. Inni ludzie wybrali Big Slide, to co myśmy robili dwa dni temu. Trochę mieli ciężko, bo nie dość, że tam jest stromo do góry, to na dodatek padał deszcz, co po śliskich skałach utrudnia wspinaczkę, zwłaszcza z ciężkim bazowym plecakiem.
Niedaleko schroniska znowu spotkaliśmy niedźwiedzia. Tym razem zupełnie się go nie baliśmy. Przecież już mamy doświadczenie jak się zachować, po drugie miałem przygotowany spray na misie, a po trzecie, to ten niedźwiadek w ogóle się nie ruszał.
Po 1.5h dotarliśmy na parking Garden. Tutaj by nasz hike się zakończył, gdyby dwa dni temu udało nam się tu znaleźć miejsce. Niestety nasz samochód stoi w miasteczku Keene Valley, do którego musieliśmy jeszcze zejść 1.5 mili. Teraz już było super łatwo, po asfalcie. Zajęło nam to może 0.5h i naszym oczom ukazał się nasz samochód, który grzecznie na nas czekał. W całym Keene Valley nie ma serwisu na telefony. Musieliśmy podjechać do pobliskiego miasteczka Lake Placid, gdzie w lokalnym browarze mieli zimne piwo i wi-fi. To co oboje potrzebowaliśmy. Ilonka do pracy, a ja do spisywania tego wszystkiego co wydarzyło się przez cały weekend, a było tego trochę.
Niestety nie zdobyliśmy tych dwóch ostatnich szczytów. Mamy niedosyt hików po tym weekendzie. Oczywiście planujemy tu wrócić, ale nie w lato, za gorąco. Jesień w górach jest piękna. Chłodniej, mniej komarów.... a niedźwiedzie? Są, one zawsze będą, to jest ich dom. Miejmy tylko nadzieję, że park rangers wykonają swoją pracę i nauczą te zwierzaki, że hiker to nie jest zły człowiek. On im krzywdy nie chce zrobić, a wręcz przeciwnie, będzie się starał im pomagać jak tylko one mu na to pozwolą i nie będą przeszkadzały w realizowaniu naszych marzeń.
Ps. Właśnie firma Osprey (ta od której mam plecak) odpowiedziała na mój email. Napisali mi, że się cieszą, że mi się nic nie stało i żebym im wysłał mój plecak. Postarają się go naprawić, a jak się nie uda, to mi wyślą nowy. Oczywiście wszystko za darmo. To się nazywa serwis. Kocham Osprey.....!
2016.07.16 Big Slide, Adirondack Mountains, NY
Wyjazd do schroniska w Adirondack planowaliśmy już parę miesięcy temu, pewnie na jakiś nartach, albo zimowych hikach. Niestety w Stanach chodzenie po górach z możliwością zamieszkania w schroniskach było mało popularne i nie praktykowane. Może dlatego, że tutaj możesz rozbijać namiot prawie wszędzie w parkach i nie ma z tym większego problemu.
Noclegi w schroniskach stają się popularniejsze, więcej ludzi zaczyna to robić, ale niestety schronisk nie przybywa.
Jest ich naprawdę mało. W całych Adirondack są może 2 (dwa). A park jest tak duży, że kilkadziesiąt by się spokojnie zmieściło i dalej by były rzadziej rozlokowane niż w europejskich górach. W których jest ich dużo, są większe, nowocześniejsze, lepszy serwis (dobre winka), prysznice....
Dlatego żeby dostać łóżko w lato, w weekend, to miesiącami wcześniej musieliśmy to załatwiać. Dwa lata temu spędziliśmy 4 dni w Białych górach w stanie New Hampshire. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, przepiękna wycieczka. Tak nam się to spodobało, że już odwiedziliśmy chatki górskie w Europie i Afryce. Teraz znowu pomysł padł na Stany. Tym razem stan New York, Adirondack park.
W tym parku byliśmy już wiele razy, lubimy tam jeździć. Chcemy zrobić wszystkie szczyty powyżej 4,000 stóp. Mamy już na koncie 22. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to dorzucimy trzy kolejne górki: Big Slide, Basin i Saddleback.
W tych górach dużo jest prywatnych terenów, to oznacza że w niektórych miejscach są problemy z parkingiem. Dlatego też wyjechaliśmy z miasta już w piątek wieczorem i po trzech godzinach dojechaliśmy do Albany gdzie wzięliśmy hotel. O piątej rano opuściliśmy hotel i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na parkingu o nazwie Garden. Niestety było już za późno. Parking był pełny na maksa. Nic nam innego nie pozostało, jak zostawić kolegę z plecakami i zjechać samochodem na dół i gdzieś w miasteczku zaparkować. Z powrotem udało nam się złapać autobus który podwiózł nas na parking. Ubraliśmy ciężkie, bazowe plecaki i ruszyliśmy doznać nowej przygody.
Plan na dzisiejszy dzień był następujący: Dojść do schroniska John Brook's Lodge (3.5 mili), wyładować ciężkie rzeczy z plecaka i zrobić jakiś fajny hike. Parking opuściliśmy o 8:30 i łatwą trasą, lekko do góry, wzdłuż strumyka udaliśmy się w kierunku schroniska. Było jeszcze rano, więc temperatura nie była za wysoka. To dobrze, bo niesienie ciężkich plecaków w upale nie należy do przyjemności.
Około 10 rano i podniesieniu się 800 stóp naszym oczom ukazał się budynek schroniska. Nie jest ono duże, maksymalnie mieści 28 osób i 3 członków załogi. Zarejestrowaliśmy się, wybraliśmy nasze łóżka, odciążyliśmy plecaki i wyruszyliśmy na hike.
Wybraliśmy hike na Big Slide. Dwie mile z hakiem w każdą stronę i jakieś 2,000 stóp do góry. Żeby nie wracać tą samą trasą postanowiliśmy zrobić kółeczko i zrobić jeszcze jeden szczyt, Yard. Tym sposobem hike się wydłużył do ponad 6 mil. Ładna pogoda, lekkie plecaki, motywacja.... damy radę. W schronisku obsługa nam powiedziała w którym kierunku powinniśmy iść żeby było łatwiej.
Powiedzieli nam, że do góry będzie stromo i trudno, ale potem będzie łatwiej i płaściej. Rzeczywiście mieli rację. Prawie od samego schroniska trasa zaczęła się ostro wspinać do góry. Może nie było gorąco, ale duża wilgotność powietrza i insekty skutecznie nam utrudniały hike. Chodzenie po górach w lato nie należy do łatwych. Dodatkowym utrudnieniem było wielokrotne przekraczanie strumyka. Ja myślę, że na wiosnę, jak śniegi topnieją wyżej w górach to ten szlak chyba jest niedostępny.
W okolicach 4,000 stóp las się znacznie przerzedził, a lekki wiaterek zaczął ochładzać nasze spocone ciała. Szlak stał się bardziej stromy i były miejsca gdzie ręce też zaczęły pracować.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy szczyt Big Slide, 4240 stóp wysokości. Jak to w lato na popularnych szczytach, ludzi było dużo. Znaleźliśmy miejsce na skale, położyliśmy się, podziwialiśmy widoki i odpoczywaliśmy tak chyba z godzinę.
Większość ludzi wracała tym samym szlakiem, ale myśmy oczywiście wybrali inną, dłuższą trasę, żeby się nie powtarzać. W schronisku nam powiedzieli, że ta część będzie mniej uczęszczana, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Trasa była bardzo zarośnięta i często musieliśmy się przedzierać przez chaszcze.
Oczywiście prawie nikt tędy nie szedł. Na całej długości spotkaliśmy może dwie osoby. Ogólnie trasa nie była stroma, ale były ostre spady, które czasami wymagały użycia głowy i rąk przed zejściem w dół.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do połączenia szlaków. Weszliśmy na jeden z główniejszych szlaków w Adirondack, który idzie od Adironack Loj (drugie schronisko) do John Brook’s Lodge, gdzie mieszkamy. Tu już było szeroko i łatwo, więc prawie zbiegając przez pół godziny, dotarliśmy do naszego schroniska.
Tak jak wcześniej pisałem, schronisko nie jest duże (28 osób), część ludzi już się relaksowała na werandzie, a część była dalej w górach. Niestety w amerykańskich schroniskach nie można kupić piwa ani winka. My wiedząc o tym, wynieśliśmy na naszych plecach potrzebne nam rzeczy do pełnego relaksu. Oczywiście tam nie ma lodówki na schładzanie piwa, ale obok schroniska przepływa lodowaty, górski strumyk, który idealnie spełnił swoje zadanie i już po paru minutach mogliśmy sobie usiąść na słynnych drewnianych Adirondack fotelach.
Tak sobie siedzieliśmy, popijaliśmy piwko i witaliśmy się z coraz to nowymi przybyszami. Niektórzy przychodzili prosto z parkingu, niektórzy z gór, jeszcze inni szli dalej rozbijać się gdzieś w lesie, ale na chwilę się zatrzymywali żeby odpocząć i zamienić parę zdań.
Około 17 większość ludzi już była w schronisku (a raczej na jego tarasie). Panowie z piwkami w puszkach, panie z winkami w kartonach, jeszcze inni z góralskimi herbatkami. Każdy z uśmiechem na ustach opowiadał wrażenia z dzisiejszego dnia. Była tam duża grupa hikerów z Kanady, którzy dosyć często przyjeżdżają w te rejony odpocząć i pochodzić po górkach. Z nimi większość czasu przesiedliśmy i prze-gaworzyliśmy o hikach i oczywiście o różnicach między Stanami a Kanadą.
Około 18 zaczęło coś ładnie pachnieć. Jak się później okazało to gospodarze schroniska zaczęli przygotowywać nam kolacje. Kurczak z grilla w bbq sosie tak ładnie pachniał, że chyba wszystkie niedźwiedzie z okolicy poczuły ten zapach.
Nie wiem czy jedzenia było takie dobre, czy my byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni, ale wszystko zostało zjedzone. Po kolacji oczywiście jeszcze posiedzieliśmy i dalej „naprawialiśmy” świat z Kanadyjczykami. Dużo z tych ludzi chce zdobyć wszystkie 46 szczytów. Niektórzy są dopiero na początku, niektórzy tak jam my mają już trochę zaliczone (my po dzisiejszym dniu mamy dokładnie połowę, 23), a niektórzy już prawie kończą. Wszystkich łączy jedno, miłość do gór i otwartość na nowe przygody i znajomości. Około 22 załoga zaczęła gasić światła. W sumie to dobrze, bo jutro czeka nas duży i trudny dzień. Dobranoc, śniadanie o 7:30....
2016.04.30 Mt. Colden - Adirondacks, NY
Adirondack Park, nasz ulubiony na wschodnim wybrzeżu. Czy wy wiecie, że ten park jest tak duży jak Dolina Śmierci, Grand Canyon, Glacier i Yosemite razem wzięte, i ma powierzchnię ponad 6 mln akrów. Góry te oddalone są od Nowego Jorku, jakieś 4h samochodem. Nie zniechęca nas to jednak aby być częstym gościem. Nie jesteśmy jedynymi, którzy uwielbiają ten park. Dużo ludzi z północno-wschodnich stanów i Kanady przyjeżdża tam odpocząć. Trudno się temu dziwić...piękne góry, jeziora, potężne, bezludne obszary a także tysiące mil ciekawych szlaków.
Na ten weekend wybraliśmy kolejny szczyt z listy 46-ciu najwyższych szczytów w tym parku. Tym razem padło na Mt. Colden, jedenasty co do wysokości szczyt. Z NY wyjechaliśmy w Sobotę nad ranem, więc na hike wyruszyliśmy dopiero parę minut przed 10. Parking na ten szlak jest w miejscu gdzie schodzi się wiele innych szlaków na bardzo popularne szczyty. W związku z tym poza parkingiem jest tam również punkt informacyjny, zajazd i kemping na którym oczywiście będziemy spać. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu kemping był prawie pełny. Mimo, że w nocy temperatury spadają poniżej zera to zapalonych górołazów nie brakuje. Wzięliśmy jedno z dwóch ostatnich miejsc, przywitaliśmy się z królikiem i wyruszyliśmy na hike.
Na szczyt prowadzą dwie trasy, krótsza-łatwiejsza i dłuższa-ciekawsza (trudniejsza). Myśmy je oczywiście połączyli i stworzyliśmy dosyć długi 13 milowy hike. Na rozgrzewkę zdecydowaliśmy się wyjść łatwiejszą trasą a zejść trudniejszą.
Pierwsze dwie mile szybko zleciały dobrze nam znaną trasą nad zaporę Marcy. Znad tamy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt (to ten ośnieżony po lewej stronie).
Nie tracąc czasu na przerwy ruszyliśmy nowym nieznanym nam szlakiem prosto do góry. Po kolejnej mili dotarliśmy do rozgałęzienia szlaków skąd jeden idzie na górę a drugim zejdziemy. Od tego miejsca trasa zaczynała stromiej iść do góry a co za tym idzie, śniegu przybywało.
Aby nie ślizgać się jak niedźwiedź na lodowisku ubraliśmy raczki i poszliśmy dalej szukać niedźwiedzia. Misia nie udało nam się spotkać natomiast spotkaliśmy wiele zarośniętych ludzi, po których widać, że spędzają więcej niż jeden dzień w tych górach.
Około 12:30 dotarliśmy do Arnold lake (wys. 3700 ft n.p.m.) tu można było sobie zrobić przerwę, posilić się czekoladką, zamienić parę zdań z innymi hikerami i przygotować się na zaatakowanie szczytu.
Początek drogi od jeziora na szczyt idzie południowym zboczem, więc na szczęście śniegu prawie nie było. Szlak nie był techniczny ale widać, że nie należy on do bardzo uczęszczanych bo był wąski i troszkę zarośnięty. Po około godzinie wyszliśmy na “fake” szczyt, który dużo ludzi zwłaszcza przy złej pogodzie i ograniczonej widoczności bierze za właściwy. W takiej pięknej słonecznej pogodzie jaką mamy dziś mogliśmy zobaczyć prawdziwy szczyt Mt. Colden. Widać było nasz szlak, który wspinał się północnym zboczem a co za tym idzie cały był w śniegu i lodzie.
Od szczytu dzieliła nas mała dolinka, którą pokonaliśmy dość szybko i już po kolejnych 30 min. zdobyliśmy szczyt.
Szczyt ten jest dość płaski i ma wiele skał, miejsc widokowych. Warto więc spędzić na nim co najmniej pół godziny i nacieszyć się przepiękną panoramą. Szczyt Colden znajduje się pomiędzy dwoma najwyższymi górami w Adirondack, Marcy i Algonquin. Na górze spędziliśmy ponad pół godziny, odpoczywając posilając się batonikami energetycznymi i planując kolejne hiki.
Byśmy pewnie posiedzieli dłużej ale ludzie, którzy wychodzili od drugiej strony (tej którą my planujemy schodzić) mówili, że tam jest stromo....bardzo stromo. My już dobrze znamy Adirondack, mamy nadzieję, że wy też już po naszych wpisach, więc jak mówią, że jest bardzo stromo to znaczy, że jest prawie pionowo.
Pierwsze parę minut nie były takie złe. Można było skakać po suchych skałach, w słoneczku, z pięknymi widokami. Było stromo ale nie ślisko.
Natomiast jak weszliśmy w kosodrzewinę a później w las, zaczęły się drabinki, lód, śnieg, korzenie i śliskie skały po których płynęła woda....i co jeszcze natura potrafi wymyślać. Było ciekawie, a wiedzieliśmy, że nawet jak dojdziemy do jeziora to dalej będziemy musieli się rozciągać.
Różnica wzniesień między szczytem a jeziorem Colden jest ponad 2 tysiące stóp, a zejście zajęło nam prawie 2h.. Trasa była mega techniczna.
Stworzyliśmy nowe określenie na tego typu trasy....k....jaki tu burdel. Na trasie były powywracane drzewa, woda z topniejącego śniegu i lodu lała się gdzie popadnie, śliskie błoto mieszało się z oblodzonymi skałami a ostre pousychane gałęzie wbijały nam się w ręce. Kochamy Adirondack...czasami tylko troszkę mniej.
Udało się, dotarliśmy do jeziora Colden, a zaraz później do jeziora Avalanche. Krótka przerwa i przed nami trasa zwana potocznie „Misery Trail”.
Tą trasę już znaliśmy, bo kiedyś wziąłem tam moją teściową. Nie dlatego, że jej nie kocham ale dlatego, że wtedy tej trasy nie znałem. Ona jakoś nie do końca w to uwierzyła i myślała, że chciałem ją wykończyć. (Pozdrowienia dla Iwonki).
Trasa ta biegnie zachodnim brzegiem jeziora po wielkich rumowiskach skalnych gdzie drabinki i inne ułatwienia są na szczęście często umocowane. Niestety czasem tych ułatwień brakuje i trzeba się mocno zastanowić jak pokonać te ogromne głazy skalne.
I tak nam zleciało kolejne ponad pół godziny. Przed nami kolejny odcinek – przełęcz Avalanche, ok. 300 ft. do góry. Potem ostatnie 4 mile to już z górki na pazurki. W miarę łatwa trasa z którą łączyły się szlaki z innych szczytów. Co za tym idzie coraz tłoczniej robiło się na szlaku. Ludzie szli z różnej wielkości plecakami, ale to co nas wszystkich łączyło to ubłocone nie tylko spodnie i buty, ale cała reszta, uśmiech na twarzy i ogólne zadowolenie z dobrze zakończonego dnia. Każdy się cieszył, że pogoda dopisała i że zdobył zamierzony szczyt.
Po 10h w górach zrobiliśmy kółeczko i czując wszystkie mięśnie, zadowoleni usiedliśmy na ławce na naszym polu namiotowym. Uśmiech nam nie schodził całą noc, nawet fakt, że musieliśmy rozbijać wszystko po ciemku nie zepsuł nam nastroju.
Nagrodą za pokonane mile, zdobycie 22 szczytu z naszej listy 46 szczytów w Adirondack, była przepyszna kolacja z winkiem i oczywiście ognisko.
2016.03.26-27 Phelps - Adirondacks, NY
Tego hiku nam się bardzo chciało i bardzo potrzebowaliśmy. To, że kochamy góry to żadna nowość ale jakoś tak się złożyło, że od trzech miesięcy nie byliśmy na prawdziwym, dużym hiku. Najwyższy czas aby wywiać z głowy głupie myśli. Dlatego wiedzieliśmy, że hike nie jest opcją a koniecznością. Nie można przecież nie iść na duży hike przez 3 miesiące...sami nie rozumiemy jak mogliśmy do tego dopuścić. Tak więc pojechaliśmy do Adirondack, bo te góry zawsze mają dla nas jakieś niespodzianki. Ciekawe co przygotowały tym razem.
Zima nie jest najlepsza w tym roku więc nie spodziewaliśmy się wiele śniegu na szlakach. Będąc jednak przezornym postanowiliśmy wybrać średnio długi szlak i poszliśmy na szczyt Phelps.
Szczyt Phelps ma 4160 ft. i prowadzi na niego szlak długości 4.5 mili w każdą stronę. Szlak ten po części pokrywa się ze szlakiem na Mt. Marcy (najwyższy szczyt w stanie NY). Dopiero po ok. 3 milach szlak na Phelps odbija w lewo i wtedy zaczyna się prawdziwa wspinaczka.
Hike ten jak już wspomniałam, należy do średnio trudnych więc nie spieszyliśmy się, aż tak bardzo z wyjściem i postanowiliśmy naładować kalorie i zjeść śniadanko w lokalnej knajpce w Lake Placid.
I tak po wypiciu kawki i zjedzeniu bagla wyruszyliśmy w górki. Byliśmy w szoku jak dużo ludzi poszło dziś w góry. Pogoda zapowiadała się super, ale ilość aut na parkingu i tak nas zaskoczyła. Jednak to co naprawdę wywołało wrażenie na Darku to ilość ludzi z dużymi plecakami. Wielkość plecaków zdecydowanie świadczyła, że nie planują wrócić na noc do cywilizacji. Później spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy do plecaków mieli przymocowane narty. Podobno zjeżdżali ze szczytu Marcy....hmmm...oni muszą kochać narciarstwo.
Pierwsze dwie mile do Marcy Dam to po części spacerek w lesie. Teren miejscami idzie do góry, czasem w dół ale nie ma wielkich różnic wysokości a trasa w ogóle nie jest techniczna. Szliśmy jednak po zamarzniętym błocie więc raczki były przydatne...wiedzieliśmy też, że w ciągu dnia to wszystko się roztopi i droga powrotna będzie w dużym błocie.
Ale póki co szybko pokonaliśmy pierwsze dwie mile i już po godzinie byliśmy przyz tamie Marcy. Piękne słoneczko, piękne góry i dużo ludzi wylegujących się w słoneczku albo maszerujących dalej.
Kolejną milę zaczęliśmy się stopniowo podnosić. Nadal nachylenie nie było duże ale coraz więcej na trasie było wystających kamieni. Ten odcinek szedł północno-wschodnim zboczem więc dużo częściej pojawiały się płaty lodu. Tylko miejscami gdzie słoneczko dochodziło było błotko.
I takim sposobem doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Od rozgałęzienia do szczytu została nam tylko mila ale musieliśmy się podnieść prawie 1500 ft. Czyli tu już będzie ostro do góry. I nie rozczarowaliśmy się. Szlak na pewno nas nie rozpieszczał i prowadził prosto do góry. Im wyżej tym więcej lodu pojawiało się na naszym szlaku. Pomimo, że po bokach, po lasach nie było już śniegu to na szlaku były lodowce. Pewnie ludzie chodząc w zimie ubili śnieg i teraz on się trudniej topi. Momentami żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą raków ale jakoś przy pomocy raczków i drzew pospinaliśmy się na górę.
Śmialiśmy się nawet, że czujemy się jakbyśmy chodzili po lodowcach. Z tą małą różnicą, że tu nie ma szczelin lodowcowych a my nie mamy sprzętu na lodowce. Tak to jest....nigdy nie wolno przeceniać Adirondack. Jak już wspominałam te góry zawsze mają jakąś niespodziankę przygotowaną. Tym razem były to oblodzone, prawie pionowe skały przed którymi stajesz i myślisz....hmmm.....co teraz. Ten moment hiku jest najlepszy. Po pierwsze musisz troszeczkę pomyśleć, jak to zrobić. Po drugie masz idealne rozciąganie. A po trzecie jak to zrobisz to mówisz...”muszę się za to napić” i sięgasz po rurkę do wody.
Każda wspinaczka kończy się nagrodą. Sam hike i droga jest „nagrodą” ale jak stajesz na szczycie i widzisz ten przepiękny widok to wiesz, że jesteś we właściwym miejscu, że właśnie tu należysz i to jest twoje miejsce. My mieliśmy szczęście i pogoda nam idealnie dopisała. Przepiękny słoneczny dzień. Tak więc widok był niesamowity i spędziliśmy prawie godzinę na szczycie tak po prostu siedząc i relaksując się.
Phelps należy do czterdziestu sześciu najwyższych szczytów w Adirondack. Jest on naszym dwudziestym pierwszym szczytem. Jeszcze dwie górki i będziemy w połowie ich zdobywania! Ubywa, ubywa... Jak zdobędziemy wszystkie czterdzieści sześć, to będziemy należeć do elitarnego klubu 46-er. Nie jest łatwo wszystkie zdobyć, zwłaszcza, że na niektóre musisz wyjść zimą, a na niektóre nie ma szlaków i musisz dobrze mieć opanowaną nawigację.
Po ilości samochodów na parkingu wiedzieliśmy, że będzie dużo ludzi w górach ale szczerze nie spodziewałam się, że tak dużo wybierze szczyt Phelps. Większość ludzi uderza na Marcy bo kto nie chciałby zdobyć najwyższy szczyt w stanie Nowy Jork. A tu zdziwienie. Na naszej trasie spokojnie spotkaliśmy 25 ludzi. Pewnie, każdy pomyślał, że marnować taki dzień na siedzenie w domu to grzech.
Przyszedł w końcu czas powrotu. Po oblodzonych skałach chyba lepiej wychodzić do góry niż schodzić, ale jakoś daliśmy radę. Drzewka były naszymi najlepszymi przyjaciółmi, one sobie chyba nie zdają sprawy ile razy w życiu nam pomogły.
Po lodzie przyszedł czas na błotko....no bo tam gdzie słońce było wystarczająco mocne aby pokonać lód to powstało błoto. Najpierw staraliśmy się je omijać ale było to raczej nie realne i się poddaliśmy. Na szczęście nie udało nam się tym razem zakwalifikować do konkursu kto będzie miał bardziej brudny tyłek bo oboje dzielnie się trzymaliśmy i żadne z nas nie wpadło do błotka.....a byłoby wesoło bo błotko było zacne.
Tak więc w wybłoconych butach i nogawkach spodni po około 7h hiku dotarliśmy szczęśliwie do mazdy. Podobno idąc na parodniowy hike pytanie czy będziesz mieć odciski nie istnieje. Jest to tak oczywiste, że będziesz mieć, że właściwe pytanie brzmi: ile odcisków będziesz mieć. Po dzisiejszym hiku zrobiliśmy kolejne udoskonalenie tego pytania.....nie ważne ile ale ważne ile w jednym miejscu? Moje buciki miały dziś trochę humorzasty dzień i podarowały mi 3 odciski w jednym miejscu (jeden na drugim). Chyba przy takim obrocie spraw tenis który na jutro planowaliśmy odwołamy.
Wieczorkiem w hoteliku przepyszna kolacyjka (jagnięcina), winko no i padzioch....jakoś tak szybko nas zmogło do spania, że zaraz po kolacji poszliśmy do łóżka. Nie ma to jak długi spacerek na świeżym powietrzu.
W niedzielę planowaliśmy zagrać w tenisa ale zmieniliśmy plany i po pysznym śniadanku poszliśmy na spacerek wzdłuż rzeki Ausable. Śniadanie tradycyjnie zjedliśmy w Breakfast Club. Najlepsze miejsce na śniadanie w Lake Placid. Mają tam przepyszne jajka w stylu Benedykta.
Po takim obżarstwie poszliśmy na spacerek spalić trochę kalorii. Przy drodze 86 jest niepozorny parking „Flume Trail”, który jak się okazało oferuje dużo szlaków spacerowych. Można się przejść godzinkę wzdłuż rzeki albo wybrać trudniejsze szlaki i spędzić w lesie godziny wspinając się do góry.
Zdecydowanie fajna opcja na drugi, lżejszy dzień.
I tak spędziliśmy Wielką Niedzielę. Siedząc na kamieniu, podziwiając płynącą rzekę i piękne widoki. Wygrzewając się w słoneczku odpoczywaliśmy i planowaliśmy przyjechać tu znów za miesiąc, tym razem pewnie już pod namiot. Jednak Adirondack i Białe góry to zdecydowanie nasze ulubione lokalne górki. Mamy nadzieję, że wszyscy mieliście Wesołe, Pogodne i Słoneczne Święta bo tego Wam życzyliśmy z całego serca.
2015.11.14 Giant - Adirondacks, NY
Oficjalnie sezon zimowy hików został rozpoczęty. Rozpoczęliśmy go hikiem na Giant, 4627 ft. Jest to dwunasty co do wysokości szczyt w stanie Nowy Jork.
Na Giant można wyjść paroma szlakami. Myśmy wybrali najkrótszy (Giant Ridge), ale za to najbardziej stromy, 3 mile – 3000 ft. do góry. Nie są to może powalające liczby ale biorąc pod uwagę, że większość trasy była oblodzona to szlak był dość trudny.
Tylko 4h samochodem i w okolicach 10 rano byliśmy już w Adirondack a o 10:30 rozpoczęliśmy podejście do góry.
Pomimo, że na dole nie było śniegu to i tak zapakowaliśmy raczki do plecaków i po stromym liściastym zboczu zaczęliśmy się wspinać.
Na parkingu było dużo samochodów więc wiedzieliśmy, że na trasie będzie dużo ludzi więc szlak powinien być przetarty. I tak też było. Po około godzinie czyli 1000 ft wyżej zaczął pojawiać się śnieg i oblodzone kamienie. Opłacało się nieść raczki bo stały się koniecznością. Nie mam pazurów jak niedźwiedź.
Mijając parę grup, rozmawiając z górołazami, minęła kolejna godzina jak i wysokość zmieniła się o kolejne 1000 ft. Tu już była prawie zima, więcej śniegu na drzewach i ziemi, no i oczywiście więcej lodu.
Często trasa szła niezalesionymi graniami, dzięki czemu widoki były powalające ale i wiatr dokuczał coraz bardziej. Giant leży w Adirondack High Peaks (wysokie szczyty) ale jest troszkę z boku więc po drodze mogliśmy podziwiać panoramę i najwyższe szczyty tego regionu.
10-15 minut przed szczytem nachylenie trasy było tak duże i w dodatku oblodzone, że nawet raczki miały problemy z utrzymaniem się. Na szczęście w najtrudniejszym odcinku, ktoś dla ułatwienia zamontował linę, która ułatwiła nam wyjście.
Po 3,5h osiągnęliśmy szczyt na którym niestety nie mogliśmy mieć przerwy na lunch bo był silny, mocny wiatr. Do tego widoczność była zerowa, ze względu na chmury.
Zaraz pod szczytem zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i ruszyliśmy w dół w kierunku parkingu.
Po wyjściu z chmur widzieliśmy góry pięknie oświetlone przez zachodzące słońce.
Zdziwiliśmy się, że po drodze minęliśmy parę osób które pomimo, że było ok. 3 popołudniu oni szli dopiero na górę. Schodzenie po tym lodzie po ciemku chyba nie jest łatwe a na pewno nie jest bezpieczne.
Nam też się nie udało zejść za dnia i ostatnie 15 minut pokonaliśmy z lampkami na czołach. Ale jak to Ilonka mówi, dobry hike albo zaczyna albo kończy się z lampkami. A bardzo dobry hike zaczyna i kończy się z lampkami.
Był to bardzo fajny, krótki hike. Szczególnie polecamy go latem gdzie jest łatwiej a widoczność jest dużo lepsza. Dopełnieniem hiku jak zwykle jest pyszna kolacja. Tym razem w restauracji milion gwiazdkowej nad jeziorem Chapel serwowano przepyszne hamburgery.
2015.08.07-09 Macomb East & South Dix, Hough, Adirondacks, NY
4:33 rano, budzik już od 3 minut nieustannie dzwoni w namiocie. Bardzo nam się nie chce wychodzić z ciepłych śpiworów, zwłaszcza, że na zewnątrz jest tylko 9C. Gdyby nie to, że camping Sharp Bridge znajduje się w przepięknym parku Adirondack to pewnie byśmy dłużej pospali.
Wczesna pobudka jest wymagana żeby zrobić to co mamy zaplanowane. W planie mamy przejść całe pasmo Dix. 5 szczytów, 17.5 mili i 5000 stóp do góry i na dół.
Dużo szlaków w tym rejonie zaczyna się nad jeziorem Elk.
Jest tam mały parking na 20-25 samochodów. W weekendy w lato żeby mieć miejsce na parkingu trzeba być wcześnie rano, bo inaczej musisz parkować 3 mile wcześniej nad innym jeziorem, Clear Pond. To niestety wydłuża hike o 6 mil (3 mile w każdą stronę), i zrobienie tego co mamy zrobić staje się raczej niemożliwe.
Na parkingu byliśmy o 6:45. Niestety było już za późno żeby się załapać na wolne miejsce. Jak się później dowiedzieliśmy, ludzie przyjeżdżają dzień wcześniej, parkują, idą parę mil z namiotami i dopiero dalej w lasach się rozbijają. Następnego dnia mają już mniej mil do zrobienia. Następnym razem my też tak zrobimy. Nie potrzebny jest żaden permit ani rezerwacja.
Nad jeziorem Elk jest też prywatny ośrodek wypoczynkowy. Poszliśmy się zapytać czy możemy zaparkować tutaj samochód i oczywiście coś za to zapłacić. Bardzo niemiła starsza pani już w drzwiach z bardzo nieszczęśliwą miną powiedziała, że na każde nasze pytanie prawdopodobnie powie nie. Oczywiście na parking powiedziała NIE. Niech spada na drzewo.
Ja z Ilonka i plecakami zostaliśmy na parkingu przy trasie i zaczęliśmy analizować hike, a siostra zjechała samochodem na dół na parking przy Clear Pond. Powiedziała, że potrzebuje dobrą rozgrzewkę przed hikiem i się przebiegnie do góry te 3 mile. Rozgrzewka się do końca nie udała, bo akurat jechał jakiś samochód do góry i ją podrzucił. Tutaj chciałem podziękować dobremu kierowcy....
Niestety zamiast wyjść o 6:45 rano, wyszliśmy o 8:00. Miejmy nadzieję, że to opóźnienie nie pokrzyżuje nam planów.
Pierwsze dwie mile szło się szeroką, oznakowaną, dobrze przygotowaną trasą. Po niecałej godzinie doszliśmy do strumyka Slide, gdzie zaczynał się nasz prawdziwy hike.
Oznakowany szlak prowadzi tylko na jeden szczyt, Dix Mountain (który zrobiliśmy rok temu). Na resztę szczytów nie ma wytyczonych szlaków, są tylko ścieżki wydeptane przez lokalnych i oznakowane kopczykami z kamieni. Ścieżki te nie są przygotowane dla dużej masy turystów. Nie mają żadnych zabezpieczeń, oznaczeń i często też trzeba się przedzierać przez gęste chaszcze. Zakupiliśmy nową topograficzną mapę tego rejonu, gdzie te wydeptane ścieżki są już zaznaczone, a także na internecie pościągaliśmy dokładniejsze satelitarne mapy, które załadowaliśmy na GPS i telefony. Tak uzbrojeni ruszyliśmy na jedną z najmniej uczęszczanych części Adirondack, Dix Wilderness...!!!
Pierwszy szczyt Macomb 4405 stóp wysokości.
Początek był łatwy. Ścieżka szła do góry wzdłuż wyschniętego strumyka. Dobrze, że wcześniej wyczytałem, że ten rejon jest bardzo suchy i że trzeba dużo wody ze sobą wziąć, bo w lato wszystkie strumyki mogą być wyschnięte i o wodę może być ciężko. Mieliśmy do pokonania 2200 stóp na odcinku niecałych dwóch mil. Początek nie był stromy, więc zaczęło nas to martwić, że końcówka będzie ostra do góry. Poziomice na mapie tylko to potwierdzały.
Po pół godzinki "spacerku" zobaczyliśmy dlaczego ten szlak nie jest dopuszczony dla dużej masy turystów. Trasa zaczęła iść bardzo stromo do góry przez 800 stóp z nachyleniem 40-45 stopni.
Szło się do góry po skałach albo po rumowiskach skalnych i trzeba było uważać żeby nie spowodować lawinki skalnej, bo ludzie idący pod nami mieliby problem.
Rumowisko skalne skończyło się lasem gdzieś 500 stóp w pionie do szczytu. Las był bardzo stromy z dużą ilością skał i głazów, gdzie napęd na 4 często był wymagany. Powspinaliśmy się troszkę i w końcu naszym oczom ukazał się pierwszy szczyt,, Macomb.
Na szczycie już było parę osób którzy odpoczywając posilali się i podziwiali widoki. Poszliśmy w ich ślady. Krótka przerwa była nam potrzebna. Pogoda była świetna, nie za gorąco, brak wilgotności, słoneczko przebijało się przez chmurki i lekki wiaterek ochładzał nasze spocone ciała.
Trail mix, energetyczny napój, trochę czekolady i do roboty. Jeszcze dużo przed nami. Następny cel to South Dix, 4060 stóp. Nawet łatwe, leśne, kilkuset stopowe zejście do dolinki między szczytami i już byliśmy na 3760. Do szczytu South Dix mieliśmy tylko 300 stóp do góry. Tutaj jednak już było ciekawie. Lasu nie było, natomiast znowu pojawiły się skały, które towarzyszyły nam już prawie do samego szczytu.
Szczyt South Dix niestety jest zalesiony, więc nawet nie robiliśmy żadnej przerwy tylko dalej kontynuowaliśmy nasz hike do kolejnego szczytu, East Dix, 4006 stóp, który jest oddalony o jedną milę. Szlak prowadzi zalesioną granią, lekko obniżając się do dolinki. Czasami natrafiały nam się większe spadki, albo potężne korzenie drzew, które spowalniały nasze tempo.
Dolinkę osiągnęliśmy na wysokości 3700 stóp. Tutaj teren się zmienił i trasa zaczęła ostro piąć się do góry, żeby po 300 stopach osiągnąć szczyt East Dix.
Było już koło 1:30 po południu, głód zaczynał nam doskwierać, więc postanowiliśmy tutaj zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść lunch z przepięknym widokiem na cały rejon Dix.
Przyjemnie było sobie ściągnąć buty, wyłożyć się na skałach i przekąsić bułkę z dobrą, polską konserwą.
Na szczycie spotkaliśmy parę, która ma taki sam zamiar jak my przejść wszystkie szczyty. Oni mieli ułatwione zadanie, bo spali w lesie i ich cała trasa miała tylko 12 mil, a nie tak jak nasza 17. Po krótkiej rozmowie z nimi udaliśmy się dalej w naszą wycieczkę, tym razem w kierunku szczytu numer 4, Hough, 4409 stóp.
Żeby tam się dostać musieliśmy wrócić na South Dix, skręcić na północ i zejść do dolinki na wysokość 3900. Widać było, że tutaj już mniej ludzi chodzi, bo często musieliśmy się przedzierać przez gęste, ostre krzewy, które zostawiały piękne ślady na naszych rękach i nogach. Czasami nawet spotkaliśmy krzaczki huckleberry.
Z dolinki do szczytu Hough było tylko 0.25 mili i 500 stóp do góry. Była ostra jazda. Bardzo ostro do góry po stromych zalesionych zboczach, albo techniczne, prawie pionowe odcinki po skałach, gdzie się dwa razy trzeba było zastanowić jak to pokonać.
W końcu stanęliśmy na szczycie Hough, 4409. Przepiękne widoki.
Widać było prawie cały nasz hike na piąty szczyt, najwyższy na naszej wyprawie, Dix, 4857 stóp. Wow, to aż tak daleko, pomyślałem......
Była już 4 po południu, obliczyliśmy, żeby zrobić do końca hike potrzebne nam jeszcze jest 5 godzin + 1 godzina na dostanie się do samochodu. Czyli przewidywany powrót do samochodu na 10 wieczór. Trochę późno, zwłaszcza, że jeszcze musimy jechać godzinę na camping, zjeść dobrą kolację z grilla i troszkę odpocząć przy ognisku. Na szczycie spotkaliśmy tą parę z poprzedniego szczytu, oni powiedzieli, że idą dalej, ale im zostało tylko 3 godziny, bo ich namiot jest niedaleko w lesie nad strumykiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że zawracamy i robimy to wszystko następnym razem z namiotem.
Do pokonania i tak nam jeszcze zostało parę mil i w sumie nam to zajęło 3 godziny. Schodziliśmy ścieżką koło Lillian Brook, która jak wszystkie ścieżki w tym rejonie, nie rozpieszczała.
Początek był bardzo stromy, dopiero po jakieś mili teren stał się łatwiejszy i można było nadrobić stracony czas.
Po kolejnej mili dotarliśmy do jedynego szlaku w tym rejonie i nim szliśmy przez kolejne 3 mile, aż do parkingu nad jeziorem Elk.
Po drodze widać było dużo namiotów, ludzi którzy podzielili ten hike na 2 dni, a nie chcieli go zrobić w jeden dzień. W jeden dzień jest to do zrobienia, ale musi się wyjść o 6 rano, a nie o 8 jak my. Wszystko zawalił brak parkingu. Teraz tylko został nam dojazd na camping, po drodze zakup drzewa u lokalnego drwala. W Adirondack mają świetną cenę za drzewo. To wszystko kosztowało nas $12.
Nie chciało by mi się za te pieniądze po nocy chodzić po lesie i zbierać drzewo. Lepiej usiąść przy ognisku w wygodnym stołku i odpoczywać.
Kolacja była obfita. Wpierw był bigos sheriffa. Przepyszny...!!!! Dziękujemy....
A na główną część kolacji były oczywiście steaki z sałatką, z ziemniaczkami z ogniska i świetnym winkiem Favia z Napa Valley.
Następnego dnia nigdzie nam się nie spieszyło, więc dopiero wyjechaliśmy późnym popołudniem. Podoba mi się ten kemping, bo można siedzieć w niedzielę do późna i nikt cię nie wygania, albo każe płacić za kolejny dzień.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad Lake George, żeby zjeść jakąś rybkę na lunch.
Byliśmy w Boardwalk Restaurant & Marina. Fajnie położona knajpka z przeciętnym jedzeniem. Nastawiona na masową produkcję. Da się zjeść, ale nic specjalnego.
Z Lake George zostało tylko 4 godzinki i już byliśmy w NY.
Świetny weekend ze wspaniałym hikiem. Uwielbiam Adirondack, ciekawe góry, mało ludzi, dużo szlaków i lokalnych ścieżek. W Adirondack jest elitarny klub, nazywa się ADK 46ers. Członkiem może być każdy, kto wyszedł na 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Po tym hiku zaliczonych mamy już 19, zostało "tylko" 27. Ubywa, ubywa.......
W Październiku planujemy kolejny wyjazd w ten rejon to pewnie jeden albo dwa zdobędziemy.
2015.07.17-19 Finger Lakes, NY
Amerykanom nie wiele wyszło w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę dni wolnych, ale wyszły in Summer Fridays. Idea pracy tylko pól dnia w piątki w okresie letnim staje się coraz bardziej popularna. Niektóre firmy dają swoim pracownikom każdy piątek wolny, a niektóre tylko 1-2 razy w miesiącu. Amerykanie jako jedna z niewielu gospodarek na świecie nie ma obowiązku dawać swoim pracownikom żadnych dni wolnych. Wszystko włącznie z macierzyńskim to jest tylko i wyłącznie dobra wola pracodawcy. Chciałam tu jeszcze dodać że Amerykanie nie biorą wiele dni wolnych i pomimo, że czasem mają 20 dni płatnych wakacji zużywają 10-15 w ciągu roku. Summer Friday jest chyba jednak bardziej popularny, widać to po korkach jakie są w każdy letni weekend. Mamy wrażenie, że coraz więcej ludzi opuszcza miasto latem.
Tak wiec po ok. 2h jazdy w korkach i przejechaniu tylko 40 mil wreszcie mogliśmy cieszyć się z Summer Friday, z jazdy i czekającej nas przygody z Finger Lakes. Ten weekend planowaliśmy spędzić z naszymi przyjaciółmi, którzy bardzo lubią winka, więc naturalnym wyborem okazał się rejon Finger Lakes, który bardzo nam się spodobał (byliśmy tu niecałe dwa miesiące temu)
Watkins Glen, miasteczko do którego jechaliśmy znajduje się ok. 4.5h od Nowego Jorku (250 mil). Nam droga oczywiście zajęła dyzo więcej. Masa ludzi wyjeżdżających na weekendy, tanie ceny paliwa na pewno nie pomagają w zmniejszeniu korków, ale dlaczego Amerykanie puszczają większość autostrad przez miasta to już nie wiemy. Większość transportu na wschodnim wybrzeżu z północy na południe używa autostrady 95, która oczywiście przechodzi przez miasto Nowy Jork. Tak jakby nie można było zrobić jakiejś obwodnicy żeby odciążyć to i tak już przepełnione miasto. Ostatnio jeździliśmy po Hiszpanii, która gospodarczo jest za Stanami ale żeby wjechać z autostrady do miasta trzeba jechać kawałek od zjazdu. Co sprawia, że tiry jeżdżą dalej od miasta i nie robią się duże korki na autostradach.
W końcu dotarliśmy na kemping Watkins Glen. Jest to chyba największy na jakim do tej pory byliśmy, ma 305 pól na namioty. Położony w samym środku parku stanowego Watkins Glen. Nam kemping się bardzo spodobał. Czyściutkie toalety, ładnie położy, dla chętnych pełno placów zabaw jak i duży basen. Gdyby nie komary to wszystko byłoby idealnie.
Nasi kochani przyjaciele przywitali nas na kempingu przepyszną kolacją. Serwowali Pork Chops, Kansas Cut a'la Beatka (przepyszna wieprzowinka).
A potem to jak zwykle polaków długie dyskusje przy ognisku....i do spania w nowym namiocie. Jak już wiecie ze wcześniejszych wpisów, jesteśmy na etapie kupowania namiotu. Tym razem do testowania wzięliśmy namiot firmy REI Half Dome Plus. Jest to dwu osobowy namiot, troszkę dłuższy niż normalny, więc można w nim trzymać plecaki itp.
Rano w sobotę obudziła nas burza....nie była to byle jaka burza. Grzmiało już od 6 rano, więc za długo nie pospaliśmy, a kiedy apogeum dotarło nad nasze głowy kolo 8 rano, to aż czuliśmy jak ziemia się trzęsie po każdym grzmocie. Oczywiście z nieba spadały hektolitry wody. Nasz nowy namiocik miał niezłą próbę i zdał egzamin. Jak wreszcie burza przeszła i wszyscy powychodziliśmy z namiotów to jednoznacznie z Darkiem stwierdziliśmy, że namiot zostaje. Przechodząc przez kemping widzieliśmy, że nie wszyscy mieli szczęście i wiele osób cały poranek spędziła na suszeniu wszystkiego co było w namiotach.
My mając fajne namioty i rozłożoną plandekę nad stołem mogliśmy zająć się przygotowywaniem śniadanka. Tym razem wybór padł na pastę z łososia:
Pasta z wędzonego łososia i koperku
8 oz. (225 g) kremowego sera białego (np. Philadelphia)
2 łyżki stołowe posiekanego koperku
2 łyżki stołowe świeżego soku z cytryny
1 łyżka stołowa mleka lub śmietany
1 łyżeczka kaparów (capers)
4 oz. (120 g) wędzonego łososia drobno pokrojonego
dodatkowo parę plastrów łososia do dekoracji
czerwona cebula, łodygi koperki, kapary do przybrania
1. Do miski włóż ser biały, koperek, sok z cytryny, mleko lub śmietanę, kapary i drobno pokrojonego łososia. Ze wszystkiego zrób jednolitą pastę przy wykorzystaniu blendera. Pastę można przechowywać w lodówce do dwóch dni.
2. Bagietkę pokrój na cienkie kanapeczki i podgrzej na grillu lub zrób tosty. Gorące kromeczki posmaruj pastą i przypraw do smaku plastrami łososia, cebulką, koperkiem i kaparami.
Smacznego!!
Po śniadanku nie można się było długo obijać i trzeba było ruszyć na spacerek do kanionu.
Kemping na którym byliśmy jest położony w parku stanowym Watkins Glen, który ma przepiękny kanion powstały 12 tys. lat temu, w okresie kiedy lodowiec się cofał. Jest to dosyć młody kanion i oczywiście nie można go porównywać do klasyki jak Grand Kanion ale jest zdecydowanie warty zobaczenia. Miejsce to jest dosyć popularne i ładnie przygotowane dla pieszych. Chodzi się trasą po dnie wąwozu mijając 19 wodospadów a czasem nawet przechodząc za wodospadem.
Niestety popularność i łatwość dostępu sprawiły że były tam setki ludzi. Nawet ku mojemu zaskoczeniu spotkałam tam kolegę z pracy. Świat jest mały.....
Trasa ma ok. 4 mil ale nie jest techniczna....czasem tylko schody do góry (jest ich 830) mogą być meczące jak się nie ma kondycji i idzie się w upale 35 C.
My pokonaliśmy trasę z przyjemnością, pstrykając wiele zdjęć i podziwiając wodospady.
Widać było, że poziom wody podniósł się po porannej burzy.
Po spacerku wróciliśmy na pole namiotowe i upał zaczął nas dobijać, komary też.... Dzieciaki postanowiły ochłodzić się w basenie a rodzice przy zimnym winku rose. Jak nie byłam nigdy zwolenniczka różowych win tak teraz pijąc rożne wina zaliczam je do trzech kategorii. Pierwsza to oczywiście czerwone wina do jedzenia, jak Cabernet czy Pinot Noir. Druga to winka do sushi jak i po prostu do zrelaksowania się wieczorkiem...tu wygrywa Chardonnay. No i ostatnia kategoria która zaczęła się "tworzyć" po pewnym hiku w Adirondack to wina różowe, które są lekkie, pije się je dość zimne i fajnie ochładzają. Dziś padło na 2014 Saint Roch les Vignes, Rose. Lekkie, orzeźwiające, fajne wybalansowane między owocami a minerałami. O smaku malin, truskawek i białych brzoskwiń. Winko pochodzi ze stolicy win różowych, czyli z Prowansji, Francja.
Odpoczynek jednak nie trwał długo bo trzeba było się wziąć do roboty i nazbierać drzewa w końcu musimy mieć największe ognisko.
Obowiązkowa gra w Blokus - dzieciaki zaczynają nas ogrywać i trzeba nieźle wysilać mózg żeby nie przegrać. I akurat się zaczęło ochładzać na tyle aby pomyśleć o kolacji. Tym razem wymyśliliśmy jagnięcina marynowana w sosie z granatów podawana z sałatką z ogórków i rzodkiewki w kremie Fraiche. Jak to bywa z fancy przepisami przygotowanie zajęło nam prawie 2h. Ale za to jak smakowało.....hmmm.....palce lizać.
No i udało się... ognisko było największe. Było tak duże jak Darek.
A skoro mieliśmy tak dużo drzewa to posiedzieliśmy chyba do 2 w nocy rozprawiając o komarach które same wprosiły się na nasza imprezę i tylko nas denerwowały. Czy wiecie, ze komary zabijają największą ilość ludzi ze wszystkich stworzeń. Liczba sięga ponad 1 mln ludzi rocznie. Główną przyczyną jest oczywiście malaria. Gryzie tylko komarzyca, bo potrzebuje krwi żeby mogła znieść jajeczka. Wypija 3x więcej krwi niż waży i odlatuje w rejony wody aby znieść 300 jajeczek ten cykl powtarza się co jakieś 3-4 dni. Komarzyca żyje do 2 miesięcy, a komar tylko do 10 dni. Czyli następnym razem zabijając komarzyce na swoim ciele pomyśl że zabiłeś 300 a może i więcej komarów.....krwawa masakra.
Chłopakom tak chodziła jagnięcinka po głowie, że w środku nocy stwierdzili że ja odgrzeją..... w ognisku. Ciekawy pomysł i dość dobry....nawet aż tak bardzo się nie spaliła.
Tym razem nie burza nas obudziła tylko słońce. Nie ma to jak rozstawić sobie namiot w słońcu. Namiot szybko się nagrzał i ciężko było w nim wytrzymać i musieliśmy wstawać. Aż tak bardzo jednak na to nie nie narzekaliśmy bo dużo pracy było przed nami. Śniadanko, pakowanie i obowiązkowa wycieczka po winiarniach.
Wchodząc do pierwszej winiarni Miles natrafiliśmy na ciężką decyzję.....okazało się, że poza winami maja tam też piwka. Hmmm.....w taki upal piwko wydaje się lepszym pomysłem. Spróbowaliśmy trzech piwek ale jak to bywa na testowaniu były to bardzo małe dwa łyki na każde piwko. Smak jednak nam został i zamiast pojechać do winiarni pojechaliśmy do browaru Climbing Bines Craft Ale Co.
Piwka mieli ciekawe ale niestety jedyne miejsce do siedzenia było na zewnątrz. Fajnie bo widoki przepiękne....ale raczej nie polecane przy 35C i dużej wilgotności.
Następnym naszym przystankiem (dość krótkim) była już nam dobrze znana winiarnia Red Tail Ridge. Strasznie zasmakował mi ostatnio od nich Riesling, ale niestety już go wyprzedali....widać ze wiem co dobre.
Wreszcie przyszedł czas na najlepszą winiarnię w tym rejonie (przynajmniej z tych, które znamy) Dr. Frank. Winiarnia ta ma winka na wyższym poziomie. Jak to Darek powiedział, takie o których trzeba trochę pomyśleć i można podyskutować o ich smakach. Samo położenie winiarni jest przepiękne i zdecydowanie warto tam wracać.
Nie mieliśmy już za bardzo czasu ani siły na więcej winiarni natomiast lunch wydawał się dobrym pomysłem. Pojechaliśmy zjeść do winiarni Bully Hills. Tu już nie testowaliśmy winka, natomiast jedzonko polecamy, zwłaszcza mięsko, które sami wędzą. Do lunchu wzięliśmy sobie Cabernet Franc, ich produkcji, które piloci wypili...biedni kierowcy tylko spróbowali parę łyków i kupili sobie po butelce do domku.
Słyszałam o tym pomyśle, ale po raz pierwszy spotkałam się z nim w życiu. Non-tipping policy. Podobno niektóre restauracje w Stanach podnoszą stawkę podstawową swoim pracownikom a przez to klient nie ma obowiązku dawania napiwku. Sama idea mi się podoba, bo napiwki czasem dochodzą do 20% (absurd), a pracownicy nie maja zagwarantowanej płacy przy słabym ruchu. Niestety wraz z tym jakość usług powinna zostać nadal na wysokim poziomie. Kelnerka była mila ale niestety pomieszała troszkę nasze zamówienie. Ogólnie i tak jestem za pomysłem mniejsze napiwki, wyższa pensja dla pracowników.....tylko czy amerykanie się przestawią, czy skończy się na tym, że pracownicy mają większe płace, klienci droższe jedzenie a napiwek i tak każdy zostawia w wysokości 15%.
I tak zakończyliśmy kolejny cudowny weekend....do następnego razu....za tydzień Bermudy.....hmmm.....będzie na pewno ciekawie i.....różowo.
2015.05.31 Finger Lakes, NY (dzień 2)
Jak już wspominałam Finger Lakes to nie tylko wina i winiarnie ale przede wszystkim wspaniałe jeziora, trasy na hike itp. Tak więc na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Watkins Glen State Park. Jest to jeden z najładniejszych, jak nie najładniejszy park w tym rejonie. Przepływa przez niego strumyk, który na krótkim odcinku ma aż 19 wodospadów. Park ma parę ciekawych tras na spacery, zarówno brzegami jak i w samym wąwozie.
Tak więc po leniwym niedzielnym śniadanku, spakowaniu aut ruszyliśmy do parku....i tu nie miła niespodzianka. Zaczęło padać. Niestety nawet nie zapowiadało się, że przestanie. W takiej pogodzie chodzenie po wąwozie to bardziej męczarnia niż przyjemność więc postanowiliśmy „przeczekać” deszcz w jednej z wielu winiarni. Z drugiej strony, i tak mamy zamiar tu wrócić i pozwiedzać lokalne browary, których też jest bardzo dużo więc miejmy nadzieję, że wtedy pogoda dopisze i zrobimy ten hike. Jako pierwszą winiarnię wybraliśmy Lakewood.
Rodzina Stamp (właściciele Lakewood) zaczęła sadzić krzewy winorośli od ponad pół wieku. Na początku tylko sprzedawali winogrona, dopiero od 1988 zaczęli produkować swoje wina. Rozpoczęli tylko z paroma rodzajami, aktualnie mają ponad 20 rodzajów szczepów.
Jak to bywa w winiarniach, głównym punktem jest testowanie win. Oczywiście polewają Ci tylko tyle, że można wypłukać usta ale przecież na tym polega cała zabawa. Nie można wypić za dużo bo wtedy każde wino zaczyna smakować i za bardzo się nie będzie wyczuwało różnicy. Za testowanie trzeba było zapłacić $2 za osobę, które były odliczane po zakupie butelki wina. Miłe i dobry marketing dla producentów. Nam szczególnie przypadł do gustu Riesling 3-ciej Generacji. Jak nam Pani opowiedziała jest to specjalne wino, które stworzyły wspólnymi siłami wszystkie 3 pokolenia właścicieli winiarni. Ich celem było stworzenie jak najbardziej wytrawnego Rieslinga. Muszę przyznać, że bardzo dobrze im to wyszło. Ja gustuję w Rieslingach głównie z Niemiec. Do tej pory bardzo ciężko było mi znaleźć Rieslinga z Finger Lakes, który uznałam za WOW. Wygląda na to, że znalazłam swój idealnie wybalansowany Riesling.
Tak więc po małych zakupach ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejną winiarnią na naszej liście była Glenora. Dość fajnie położona winiarnia, która posiada też hotel i restaurację. Dziś nie było pogody, żeby pochodzić po okolicy ale na pewno musi tam być cudownie w słoneczne dni.
Tutaj testowanie jest troszkę droższe ($3) ale za to uwiedli nas serami. Do każdego winka był podawany ser który idealnie wypełniał smak. Tym razem skończyliśmy na zakupach serów. Winkami nas nie powalili, aż tak bardzo za to sery mieli wyśmienite. Szczególnie zasmakował nam Twilight Cheddar, Wasabi Cheddar i w ramach eksperymentów wzieliśmy jeszcze czosnkowy cheddar. Może pomyślicie, że ser wasabi do wina totalnie nie pasuje. Ale jak go podali z winem Yellow Cab (mix czerwonych szczepów), to nie tylko kupiliśmy ser ale też i winko.
Obie winiarnie były dobre, ale to jednak nie było to. Zaczęliśmy więc bardziej szukać i pojechaliśmy do Red Tail Ridge. Miejsce to poleciła nam szefowa Darka. Winiarnia jest bardzo młoda, nawet nie ma 10 lat. Jest prowadzona przez małżeństwo, którym znudziło się życie w miastach. W 2004 roku kupili ziemię w tym rejonie i zaczęli się bawić w farmerów.
Było to drugie miejsce gdzie znalazłam Riesling, który podbił moje serce (albo podniebienie). Finger Lakes bardzo słynie z Rislinga. Ma do tego idealny, trochę zimnawy klimat. Niestety jednak większość ich win jest słodkawa a te wytrawne są zbyt cytrynowe. Na szczęście od czasu do czasu można spotkać idealny, wytrawny Risling.
Kolejny przystanek to winiarnia Dr. Konstantin Frank, założona w 1962 roku. Winiarnia położona na stoku z którego rozpościera się piękny widok na jezioro Keuka. Bardzo spodobało nam się otoczenie winiarni, piękny widok, taras na którym w pogodne dni odbywa się testowanie win oraz bardzo uprzejma obsługa.
Obsługiwał nas Pan, którego rodzina pochodzi z Krakowa, jakiś tam pra-pra dziadek. Tak więc po polsku nic nie mówił ale nazywał się Kruk. Dodatkowo zaplusowali, że nie musieliśmy nic płacić, a do tego przy zakupie wina dostaliśmy zniżkę 25% dla osób z branży.
Ostatnim punktem naszej wycieczki była winiarnia Heron Hill. Też ładnie położona na zboczu góry z przepięknym widokiem na jezioro z pomieszczenia do testowania. Wine Magazine wybrał to pomieszczenie, jako jedno z 10 najlepszych w Stanach. Testowanie kosztuje $5 od osoby, ale dla ludzi z branży było za darmo. Miło z ich strony.
Po testowaniu win Dr. Frank, te już nie powalały nas tak bardzo. Wina z Dr. Frank są poważniejsze i długo ich smak zostaje w ustach. Znaleźliśmy jednak coś dla siebie i wzięliśmy po butelce Chardonnay i Cabernet Franc.
Pomimo, że pogoda nam nie dopisała i nie udało nam się zrealizować naszego pierwotnego planu to dzień był udany i odkryliśmy nowy świat win, który jest tak blisko Nowego Jorku. Zostaje jeszcze świat serków i piw ale to przy następnej okazji. Ale przecież Nowy Jork to tylko mały region na całej kuli ziemskiej.....czeka nas przecież Kalifornia, Bawaria, Szkocja, Szwajcaria, Francja i wiele innych regionów z pysznym jedzonkiem, winami i innymi przysmakami. Póki co będziemy kontynuować odkrywanie naszego podwórka i za tydzień wyruszamy poznawać mikro-browary w Pensylwanii (Philadelphia).
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w Luna Mazze Grille w małym miasteczku Hammondsport, oczywiście z winkiem z winiarni Dr. Konstantin Frank.
2015.05.30 Finger Lakes, NY (dzień 1)
Finger Lakes jest to rejon w zachodnio-centralnej części stanu Nowego Jorku. Swoją nazwę wziął od układu jedynastu jezior, które swoim wyglądem przypominają palca ręki. Jeziora są długie i wąskie skierowane w jednym kierunku. Jeziora Cayuga i Seneca są największymi jeziorami z tego rejonu jak i jedne z najgłębszych w Stanach Zjednoczonych. Ich dna są poniżej poziomu morza. Oba osiągają długość prawie 64 km (40 mil) i nie osiągają więcej niż 5.6 km (3.5 mil) szerokości. Cayuga jest najdłuższa, kiedy Seneca jest największa i najgłębsza 188 m (618 ft). Jeziora zaczęły się formować ponad dwa miliony lat temu przez lodowiec, który kilkakrotnie tutaj dochodził. Lodowiec miał ponad 3 km grubości. Jak topniał to powstawały gigantyczne rzeki, które płynęly z północy na południe, formując dna aktualnych jezior. Ostatni lodowiec doszedł tutaj 20,000 lat temu i pchał tyle ziemi, że „zbudował” moreny na południowych brzegach dzisiejszych jezior. 10,000 lat temu jak lodowiec stopniał, to woda już nie miała jak odpływać i została uwięziona tworząc jeziora.
Finger Lakes jest też największym i najbardziej znanym rejonem winiarni we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Region posiada ponad 200 winiarni. Sławę i sprzyjające warunki region ten zawdzięcza głównie jeziorom i ziemi jaką tutaj zostawił lodowiec. Strome zbocza wokół jezior pomagają w nawadnianiu ziemi deszczem a jednocześnie szybkim wysuszaniu przez napływ suchego lądowego powietrza. Czyli jedne z lepszych warunków do produkcji wina. Ze względu na swój klimat region ten słynie głównie z Cabernet Franc, Cabernet Sauvignon, Pinot Noir i Lemberger. Z białych się wyróżniają Riesling, Chardonnay, i Gewurztraminer. Jest też wiele win z lokalnie uprawianych szczepów jak Niagara czy experymentowanych połączeń szczepów europejskich i amerykańskich o nazwach trudnych do zapamiętania. Finger Lakes zdecydowanie najbardziej przyczynia się do produkcji wina w stanie Nowy Jork, dzięki czemu NY jest trzecim co do wielkości stanem produkującym wina, ustępując miejsca jedynie Kalifornii i Washington.
Jako przyszli właściciele sklepu z winami ciężko było ominąć ten rejon w naszej edukacji. Wiadomo ciężko porównać te wina do Kalifornijskich win z Napa ale przecież nie można się skupiać tylko na jednym rejonie i trzeba być otwartym na inne światy. Tak więc kiedy pojawił się pomysł wyjechania gdzieś niedaleko (400 km), gdzie można spędzić troszkę czasu na świeżym powietrzu Finger Lakes szybko wpadł nam do głowy. Hike w Watskin Glen Stste Park chętnie połączymy z odwiedzeniem jednej czy dwóch winiarni. Niestety mieliśmy szczęście i okazało się, że w ten weekend w miasteczku Watkins Glen jest festiwal wina.
Miasteczko Watkins Glen jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym brzegu jeziora Seneca. Wynajeliśmy tu domek używając airbnb. Domek bardzo fajny, czysty, wolno stojący i zadbany. Niestety nie można tego powiedzieć o wielu innych domkach w miasteczku. Jest pół na pół. Niektóre domki są zadbane i odremontowane, niestety z drugiej strony wiele domów się sypie, lub już w ogóle zostały opuszczone. A szkoda bo miasteczko ma duży potencjał. Bliskość parków stanowych, piękne jezioro, mnóstwo winiarni jak i ścieżki spacerowe przyciągają zapewne setki turystów. Są tutaj ścieżki na hiki od winiarni do winiarni, a także możliwość noclegów po drodze. Część właścicieli szybko przeksztłciła swoje domki w B&B i wynajmuje pokoje. Część niestety nie potrafi nawet posprzątać na podwórku.
Z Nowego Jorku wyjechaliśmy w piątek po pracy i dojechaliśmy dopiero na północ. Szybka kolacja w stylu hiszpańskim i wszyscy zmęczeni podróżą padli do spania. Skoro niedawno wróciliśmy z Hiszpani to nie mogło się obyć bez przysmaków tamtejszej kuchni. Jako największy specjał przywieźliśmy szynkę Iberyjską Bellota i parę serków. Jednak się rozczarowaliśmy. Szynka hermetycznie pakowana nawet w najmniejszym stopniu nie może być porównywalna ze świeżą, którą jedliśmy w Hiszpanii. Była dobra, nie mówimy, że nie, ale świeża szyneczka, krojona przy tobie to jak to się mówi „niebo w gębie”.
Dziś natomiast główny plan to festiwal wina.
Festiwal sam w sobie miał swoje plusy i minusy. Może my „rozpieszczeni” Nowojorczycy nie potrafimy już docenic mało miasteczkowego klimatu a może za bardzo wzieliśmy to profesjonalnie. Cały festiwal był w parku i na szczęście było kilka namiotów. Pogoda dopisała choć od czasu do czasu padały ulewne deszcze (nie długo – ok. 5 min) ale za to przynosiły fajne ochłodzenie.
Na festiwal przyszło około 30 winiarni i w sumie polewali 200 rodzajów wina. Były większe lepiej znane jak Lakewood – i mniejsze totalnie nam nie znane. Niektóre nam się spodobały i nawet zakupiliśmy ich wina. Ja gustuję w białych winach więc próbowałam głównie Resling Dry albo Chardonay. Niestety nie znalazłam, żadnego winka które spacjalnie przypadło mi do głowy. Nie mówię, że były nie dobre. Większość mi smakowała ale każde wino z tego rejonu cechuje się dużą mineralowatością co nie do końca jest cechą, którą lubię w winie. Darek za to preferuje czerwone wina i tu bardzo zasmakowały mu europejskie szczepy głównie z Bordeaux jak i Pinot Noir. Wina te charakteryzują się pełnią smaku, dobrze wybalansowane z dużą ilością minerałów.
Pochodziliśmy, popróbowaliśmy winek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zmęczeni piciem winka – ciężko to nawet nazwać piciem. Na testowaniu zazwyczaj polewają ci bardzo mało a do tego co gorsze wina wylewaliśmy aby mieć siłę na testowanie innych. Tak więc wracając do domku wstąpiliśmy do baru na małe piwko aby się ochłodzić. Wybraliśmy bar Rooster Fish, w którym produkują swoje własne piwa.
Finger Lakes słynie nie tylko z win ale też z browarów. Podobno ma bardzo dużo micro-browarów. To które próbowaliśmy było dobre ale wygląda, że na piwną wycieczkę trzeba zaplanować inny weekend. Wracając jeszcze do festiwalu zdziwił mnie brak lokalnych wyrobów. Myśmy mieli bilety food & wine i spodziewałam się popróbować troszkę lokalnych serków i innych specjałów. Niestety poza humussem i makaronem z serem nie mieli dużego wyboru. Widać, że festiwal traktowany jest jako największa atrakacja miasteczka. Przyszło dużo ludzi, niektórzy nawet poprzynosili sobie kocyki, stołeczki i własne jedzenie. Nie dziwię im się. Bardzo fajny sposób na spędzenie soboty czy niedzieli. Cały festiwal umilała muzyka na żywo, winiarnie polewały wino a gdzie nie gdzie można było jeszcze coś przegryźć.
Ale to nic w domku czeka nas pyszna kolacyjka. Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po irlandzku z grila, wieprzowina w marynacie czosnkowo-cytrynowej oraz oczywiście do tego szpinak z Peter Lugera. No to czas zabrać się za szykowanie kolacji i dalszą część relaksu.
Oczywiście kolacja była przepyszna a jagnięcina wyszła najlepsza jaką do tej pory jadłam.
2015.05.10 Harriman State Park, NY
Co Nowojorczyk powinien zrobić z wolną niedzielą? Najlepiej ją spędzić poza miastem. Od poniedziałku do piątku spacerujemy po jego betonowych "łąkach", więc w weekend najlepiej jest zobaczyć prawdziwą łąkę.
Nie mieliśmy dwóch dni wolnych, dlatego pojechaliśmy dosyć blisko. 45 mil na północ od miasta, godzinka drogi. Harriman State Park.
(Punkt w którym znajduje się parking - Elk Pen, Southfields, NY 10975).
W Harriman State Park byliśmy już parę razy, ale nigdy nam się jeszcze nie udało dojechać do jego północnej części w której znajduje się potężna ilość szlaków.
Do tego wyjazdu "namówił" nas wpis na blogu jaki znaleźliśmy w sieci.
Tu jest jego adres: http://hikethehudsonvalley.com/harriman-state-park-lemon-squeezer-to-lichen-trail/
Bardzo dobrze opisane szlaki, dokładnie i z humorem. Park posiada dużą ilość jezior i stawów.
Ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć szlaków, które są dobrze oznaczone. Jest ich tam tak potężna ilość, że bez dobrej mapy nie polecam się zapuszczać głęboko.
Przechodzi też przez niego Appalachian Trail, więc przy odrobinie szczęścia można spotkać hikerów, którzy już idą parę miesięcy. Ma też parę technicznych odcinków.
Szlaki przechodzą przez wiele szczytów z których można podziwiać wspaniałe widoki.
a także odpocząć i się posilić.
Myśmy zrobili 7.8 mili i różnica wzniesień wyniosła 1800 stóp. Myślę, że dobrze jak na park, który znajduje się tak blisko NY. W okolicach parkingu można było znaleźć łąkę na której kiełbaska smakowała znacznie lepiej niż ze straganów ulicznych w wielkim jabłku......
2015.04.25-26 Algonquin - Adirondacks, NY
"Darek: Kochanie, słyszałem, że w górach spadł śnieg, to co jedziemy pod namiot?
Ilona: Jasne przecież już jest koniec kwietnia, najwyższa pora rozpocząć sezon kempingowy."
I tym o to sposobem w sobotę nad ranem jedziemy w góry. Wyjeżdżając z Nowego Jorku o 4 rano temperatura była 4C. Czy my napewno dziś chemy jechać na kemping?
Pierwszy śnieg zobaczyliśmy dopiero w Adirondack w oklicy Lake Placid. Pół godziny później dojechaliśmy nad jezioro Heart, nad którym planujemy rozbić namiot. Było -2C i pokrywa śniegu około 3-5 cm. Czy to nie są wymarzone warunki na kemping? Zawsze chciałem na tym kempingu mieszkać bo jest idealnie położony koło głównych szlaków górskich. Niestety nigdy nie było miejsca jak chciałem robić rezerwacje. Kemping ten jest otwarty cały rok ale chcąc mieć miejsce na lato trzeba robić rezerwację pół roku wcześniej. Dla ludzi, którzy nie lubią namiotów można też wynająć domki nad samym jeziorem.
Nie tracąc czasu, nie rozbijając namiotu poszliśmy w góry. Zanim jednak wyszliśmy musieliśmy niestety wypożyczyć rakiety. Prawo stanu NY nakazuje posiadanie rakiet lub nart jeśli idzie się w góry w warunkach zimowych. Jest to bardzo chory przepis bo o wiele bezpieczniej i łatwiej chodzi się w rakach niż w rakietach. Wiadomo jak spadnie metr świeżego śniegu to rakiety bardziej się przydają bo nie robisz głębokich dziur na trasach. Wiedzieliśmy, że wyżej w górach jest więcej śniegu i lodu ale przecież duża ilość ludzi już to dawno ubiła. Przepisy przepisami, prawo prawem, lżejsi o $40, ciężsi o parę kilogramów z przypiętymi rakietami do plecaków i założonymi rakami na nogach ruszyliśmy zdobywać szczyty. Naszym celem było zdobycie pięciotysięcznika Algonquin, 5114 ft., który znajduje się 3000 ft. nad nami.
Na trasie spotkaliśmy wiele ludzi, którzy tak jak my mieli założone raki lub raczki na buty a oczywiście rakiety przyczepione do plecaków. Pomimo tego nie brakowało nie rozważnych ludzi, którzy nie mieli tego ani tego. I potem widzieliśmy jak zjeżdżali na tyłku na dół.
Na początku szlak na Marcy (najwyższy szczyt stanu NY, który zdobyliśmy rok temu) i nasz szlak szły razem. Po mili szlak na Algonquin odbija w prawo i dalej lekko wznosi się do góry. Po około dwóch milach doszliśmy do pięknego lodospadu nad, którym zrobiliśmy sobie małą przerwę.
I od tego miejsca zaczęła się jazda, dwie mile i około dwóch tysięcy stóp do góry. W miarę podnoszenia się do góry, ilość śniegu znacznie zaczęła przybywać . Ale duża ilość ludzi ubiła szlak więc nie było problemu z jego znajdywaniem. Trasa była dość wąska i ubita więc raki były rewelacyjnym wyborem. Nie wyobrażam sobie jak można iść po tej wąskiej i stromej trasie w rakietach.
Na wysokości 3800 ft. spotkaliśmy dużą grupę ludzi, którzy siedzieli w „kuchni”. Siedzili na rozgałęzieniu szlaków i uzupełniali energię przed zaatakowaniem szczytu Wright, 4587 ft. Długo jednak z nimi nie rozmawialiśmy bo nasz szlak szedł na Algonquin. Szlak nadal nas nie rozpieszczał i nadal ostro szedł w górę. Spotkaliśmy paru ludzi, którzy już wracali ze szczytu mówiąc, że wyżej jest ciężko. Jest duży wiatr i są chmury, ale wydeptany szlak jest nadal widoczny.
Troszkę powyżej 4000 ft. las się kończył i musieliśmy ubrać GORE-TEXy, które skutecznie chroniły nas przed silnym, mroźnym wiatrem. Mieliśmy troszkę więcej szczęścia niż nasi poprzednicy bo chmury się pomału rozchodziły i szczyt zaczął się pojawiać.
Walczyliśmy dobre pół godziny w zimowych warunkach i w końcu udało nam się zdobyć szczyt Algonquin.
Zimowa aura nie pozwoliła nam na długie przesiadywanie na szczycie i po paru zdjęciach zbiegliśmy w dół, gdzie w zaciszu drzew mogliśmy odpocząć i uzupełnić kalorie. O wiele łatwiej schodzi się zimą z gór w rakach niż w lecie nawet po suchych kamieniach. Dlatego prawie zbiegając pokonaliśmy 2000 ft w dół. I tu wielkie zdziwienie – wiosna. Śniegu prawie nie było. Zastanawialiśmy się jak to się stało, jak cały dzień byliśmy w minusowych temperaturach. Na dole musiało być znacznie cieplej i mocniejsze słoneczko.
Schodząc na dół mijaliśmy trochę ludzi, którzy w godzinach popołudniowych szli dopiero w góry. Po wielkości ich plecaków widać było, że oni dziś nie wracają. Ci to dopiero są cool...spanie wysoko w górach zimową porą – szacun!!! Na trasie słyszeliśmy też dużo francuskiej mowy co oznacza, że dużo ludzi przyjechało z Kanadyjskiej prowincji Quebec. Kanada ma piękne góry ale tylko na zachodzie. Wschód jest bardzo płaski więc często Kanadyjczycy przyjeżdżają do Adirondack albo w Białe Góry (NH) i tak mają znacznie bliżej niż my z Nowego Jorku.
Około piątej dotarliśmy na nasz kemping i po szybkim rozłożeniu namiotu wzięliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po raz pierwszy rozbijałem namiot na śniegu i muszę przyznać, że o wiele łatwiej wbija się śledzie niż w suchą glebę.
Mamy nowe dobre śpiwory więc miejmy nadzieję, że dobrze spełnią swoje zadanie i w nocy nie zmarzniemy. Namiot rozbity, ognisko rozpalone – czas na kolacje.
Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po Irlandzku.
Przepis na jagnięcinę w ziołach i mięcie (4 - 6 osób)
Składniki:
2 żebra jagnięciny
30g roztopionego masła
2 łyżki stołowe musztardy
4 łyżki stołowe oleju z oliwy
200g bułki tartej
2 gałązki rozmarynu
2 gałązki mięty
1 wiązka natki pietruszki
1 - 2 ząbków czosnku
skórka z jednej cytryny
Przygotowanie:
Mięso umyć i odkroić trochę tłuszczu, posolić i popieprzyć po obu stronach. Zmieszać roztopione masło z musztardą i rozsmarować po mięsistej części jagnięciny. Poszatkować wszystkie zioła, czosnek i skórkę z cytryny a następnie zmieszać z bułką tartą i oliwą. Obtoczyć mięso w przygotowanej miksturze. I odłożyć do lodówki aby się zamarynowało. Najlepiej marynować całą noc aby smak przeszedł przez całe mięso. Piec najlepiej na grillu, na średnim lub wyższym ogniu przez około 20-30 minut w zależności jak bardzo wypieczone mięso ma być. Ściągnąć z ognia, zawinąć we folię aluminiową na 5 do 7 minut i serwować.
Często jadamy jagnięcinę ale mieliśmy ochotę na spróbowanie nowej marynaty. Wyszło przepysznie i zdecydowanie polecamy powyższy przepis. Mięsko marynowało się przez 24h.
Zauważyliśmy plusy biwakowania zimą. Nie ma robactwa, komarów, muszek itp. Jedząc kolację, popijając herbatką dodatkowe mięsko nam nie wpadało na talerz ani też nas nic nie gryzło. Po kolacji musieliśmy dokładnie wysprzątać nasze pole namiotowe, ponieważ jest tam dużo niedźwiedzi. Śmieci musiliśmy wyrzucić do specjalnych koszy które były za ogrodzeniem pod prądem, żeby misie nie rozgrzebywały. Wreszcie przyszedł czas, żeby sobie usiąść, dołożyć dużo drzewa do ogniska, wypić parę dobrych, góralskich herbatek i powspominać cudowny dzień. Dobranoc, idziemy do ciepłych śpiworów........
NIEDZIELA
Pomimo zimnej nocy (max -5C) udało nam się przespać całą noc i po 9h spania wstaliśmy gotowi na kolejny wspaniały dzień. Ponieważ niedługo jest nasza 5 rocznica, rozpoczęliśmy już świętowanie. Będąc w Lake Placid obowiązkowo trzeba odwiedzić Breakfast Club. My uwielbiamy to miejsce na śniadania a zwłaszcza ich łososiowe jajka po benedyktyńsku. Do miasteczka przyjechaliśmy o 11 rano więc mieliśmy godzinę czasu zanim oficjalnie w stanie Nowy Jork w niedzielę podają szampana czy inny alkohol. No a jak tu świętować tak ważną rocznicę bez szampana. Godzinę udało nam się zabić zakupami. Lake Placid posiada 4 outlety z bardzo dobrymi cenami i dużym wyborem. Dla nas wystarczająco dużo a nie musimy tracić czasu i nerwów w dużych centrach handlowych.
W końcu przyszedł czas na śniadanie. Mają tam duży wybór mimosy (nawet jest opcja za $500 z Don Perignon) a także wiele opcji Bloody Mary. Jak zwykle śniadanko było przepyszne i dało nam energie na górki.
W pobliży Lake Placid jest resort narciarki Whiteface, który już jest zamknięty na sezon, ale oczywiście nie było to dla nas żadnym problemem. Buty narciarskie zostały schowane do plecaka do którego przypiąłem narty, założyłem raki na buty górskie i ruszyliśmy w górę.
Na dole widać było już wiosnę, śnieg zamienił się już w błoto ale w miarę podchodzenia do góry, ilość śniegu przybywała. Po drodze spotkaliśmy paru narciarzy, którzy mówili, że im wyżej tym lepiej. Po wczorajszym hiku mieliśmy małe zakwasy więc postanowiliśmy dojść tylko do połowy.
Po zmianie obuwia i krótkiej przerwie, rozpocząłem jedyny w tym dniu zjazd na dół.
Ten zjazd bardzo różnił się od normalnych zjazdów. Jechałem bardzo powoli i bardzo często zakręcałem. Chciałem, żeby ten zjazd trwał jak najdłużej bo wiedziałem, że nie będzie następnego. Śnieg był ciężki i mokry. Przypominał mi zmielony cukier ale był na tyle śliski, że mimo że nie miałem żadnych specjalnych, wiosennych smarów, mogłem dalej fantastycznie się bawić. Pod koniec czasami musiałem ściągać narty, żeby przejść kawałek łąki albo błotka.
Niektórzy pewnie pomyślą, jaki to jest sens wychodzić do góry godzinę aby zjechać parę minut. Każda minuta dla mnie na nartach jest bezcenna a każdy dzień na nartach przedłuża tylko mój sezon który w tym roku już trwa pół roku i rozpoczął się dokładnie w Whiteface na początku listopada. Mam nadzieję, że dziś nie był to ostatni dzień narciarskiego sezonu.
A po drugie, jak to Ilonka powiedziała, tu nie chodzi tyle o narty co o hike w górę, a na dół można sobie ułatwić życie używając nart. Mój osobisty fotograf jednak nie lubi sobie ułatwiać życia i Ilonka nie tylko wyszła na górę aby mi zrobić zdjęcia ale zleciała na dół na nóżkach.
To by było na tyle jeśli chodzi o ten hikowo, kempingowo, narciarski weekend. Sezon hikowy nigdy nie zamykamy, sezon kempingowy został oficjalnie otwarty a sezon narciarski mamy nadzieję, że jeszcze się nie skończył.
2015.01.25 Bear Mountain, NY
Minęło już ponad dwa tygodnie od naszego powrotu z kanionów, więc najwyższa pora sprawdzić ile śniegu spadło w górach. Parę dni temu w Nowym Jorku spadło parę centymetrów, więc mamy nadzieję, że w górach jest go znacznie więcej. Ze względu na brak czasu, nie pojechaliśmy nigdzie daleko. Postanowiliśmy odwiedzić Góry Niedźwiedzie, które znajdują się zaledwie 80km (50mil) na północ od NY. W tych górach byliśmy już wiele razy, ale nigdy nie wyszliśmy na najwyższy ich szczyt, Góra Niedźwiedzia, 391 metrów (1284 feet). Nie jest to może wysoko, ale biorąc pod uwagę, że szlak zaczyna się prawie z nad samej rzeki Hudson, która jest tylko parę stóp nad poziomem oceanu, robi się nawet ciekawy spacerek.
Po zaparkowaniu samochodów na parkingu Bear Mountain Inn ruszyliśmy na hike. Jest parę tras, którymi można tą górkę zdobyć. Jedna z nich to Major Welch, którą właśnie wybraliśmy.
Jak się okazało w tych górkach spadło troszkę więcej śniegu niż w NY, więc raczki i nawet raki założyliśmy już od samego początku. Wpierw trasa wiodła łagodnie po zachodniej stronie jeziora Hessian. Po około 800 metrów (0.5 mili), szlak skręcił ostro w lewo i zaczął się wspinać na Górę Niedźwiedzią.
W miarę podnoszenia się do góry śniegu i lodu zaczęło przybywać. Chodzenie zimą po górach ma wiele zalet nad chodzeniem latem, jak przyjemne temperatury (nie za gorąco), brak robaków, mało ludzi......... Kolejną zaletą jest brak liści na drzewach, a co się z tym wiąże, widoki są ciekawsze, po prostu więcej widać. Tak i tutaj było, widok na rzekę Hudson, po której płynęły kry, most Bear Mtn, jak i wschodni brzeg z każdym krokiem były ładniejsze.
Trasa Mayor Welch nie należy do płaskich, przekonaliśmy się o tym gdzieś w połowie górki. Prowadzi po skałach, które były oblodzone, a na dodatek lód był przysypany już dosyć sporą warstwą śniegu. Tutaj przekonaliśmy się jaka jest różnica pomiędzy raczkami a rakami. Było nas 6 osób i tylko dwie miały raki, więc one nie miały żadnego problemu wspinać się po oblodzonych skałach. Natomiast ludzie z raczkami (spikes), ślizgali się jak na lodowisku. Parę kroków do przodu i zjazd na kolanach albo na tyłku w dół. Raki górą........!!!
Dzięki wspólnej pomocy po 2.5 godzinach udało nam się zdobyć górę. Na szczyt prowadzi droga asfaltowa, ale po pierwszych opadach śniegu droga jest zamykana aż do wiosny. Bliskość od NY i możliwość wyjazdu samochodem powoduje, że w lato na szczycie jest ludzi jak na Time Square. W zimie jest idealnie, może było parę innych grupek ludzi, którzy tak jak my musieli się tutaj jakość wdrapać.
Na szczycie spędziliśmy pół godziny, uzupełniając kalorie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Była dobra pogoda, bo w oddali można było zobaczyć wierzchołki manhattańskich drapaczy chmur.
Na drogę powrotną wybraliśmy łatwiejszy i o wiele bardziej uczęszczany szlak, Appalachian Trail (AT). Jest to szlak o długości 3500km (2180 mil), który rozpoczyna się w Georgia i idzie aż przez 14 stanów kończąc się w Maine. Robiliśmy już jego wiele odcinków, ale któregoś dnia mamy zamiar przejść cały ten szlak. Potrzebujemy 4-6 miesięcy.....(ktoś chętny?). Najniższy punkt na tym szlaku jest właśnie w Górach Niedźwiedzich, w miejscu w którym przekracza rzekę Hudson i wynosi 38 metrów (124 feet).
Tak jak się spodziewaliśmy, szlak był ładnie udeptany przez znacznie większą ilość ludzi, o wiele łatwiejszy i bez lodu, więc po około godzinie już znaleźliśmy się na parkingu gdzie były nasze samochody.
Bardzo fajny, krótki hike, znajdujący się blisko NY. Bardzo go polecamy. Godzinka samochodem i znajdujesz się w zupełnie innym miejscu. Jednak w lato, w ładne, pogodne weekendy, to miejsce jest oblegane przez nowojorczyków do tego stopnia, że nawet nie ma gdzie samochodu zaparkować. Dlatego w lecie proponujemy albo wyjechać z NY wcześnie rano, albo jechać w inne miejsca jak Hudson Highlands czy Harriman Park.
Wracając do NY dobrze jest przejechać mostem na wschodni brzeg rzeki Hudson i odwiedzić fajny browar w Peekskill. BP Brewery. Gdzie do pysznych hamburgerów podawane jest lokalne piwo, które jest przez nich na miejscu robione. Piwo jest świeże, unikatowe i wysokiej jakości. Jednym słowem, jest to piwo a nie masowa produkcja.....
Można nawet zamówić piwo na wynos, które jest nalewane do specjalnych baniaków (growler) i można je trzymać w domu w lodówce nawet do dwóch tygodni.
Podsumowanie dnia: 6,3 km (3.95 miles) i 376 m (1,234 ft.).
2014.12.21 Hudson Highlands, NY
Ostatni weekend przed wspaniałą wyprawą w świat kanionów do południowo-zachodnich Stanów. Chociaż kondycję na chodzenie po tych odludnych krainach mamy ponoć nie najgorszą, ale jak to mówią, każdy trening zbliża cię do perfekcji. Część znajomych pojechała na narty do Vermont, a my postanowiliśmy nie leniuchować tylko dalej trenować, a zwłaszcza, że przyjechała do nas mama Ilonki (wybiera się z nami w kaniony), która też chciała zrobić ostatni trening i sprawdzić sprzęt.
Na hike wybraliśmy Hudson Highlands. 60 mil na północ od NYC. Bardzo ładne skaliste górki położone nad samą rzeką Hudson. Blisko miasta i przepiękne widoki. Po godzinie dojechaliśmy na początek szlaku, Breakneck Point.
Jak wyjeżdżaliśmy z NY to było pochmurnie i parę stopni na plusie. Na miejscu przywitał nas lekko padający śnieg. Ale czego tu się spodziewać, przecież dzisiaj jest pierwszy dzień astronomicznej zimy. To nas oczywiście nie zraziło i dalej mamy plan wyjść na szczyt najtrudniejszą trasą, idzie ona dosyć stromo pod górę i w większości po skałach.
Po paru minutach wspinaczki, ślizganiu się po lodzie i mokrych skałach postanowiliśmy zawrócić. Było za mało śniegu i lodu, żeby ubrać raczki, a po drugie, za cztery dni lecimy w kaniony i ciężko by nam tam było chodzić ze skręconą kostką albo z rozbitym kolanem :(
Na szczęście w Hudson Highlands jest wiele tras i szybko zmieniliśmy plan na trasę z mniejszą ekspozycją. Wybraliśmy Brook Trail. Zaczyna się blisko naszego oryginalnego planu. Jest łagodniejsza, idzie lasem, a na prawie 1200 stóp wysokości łączy się i tak ze szlakiem Breakneck Ridge.
Po drodze można oglądać ruiny starych budowli, które były budowane na początku naszego wieku, a także wiele wodospadów na strumyku Breakneck.
Po dobrej godzinie (1,8 mili) doszliśmy na szczyt. Niestety widoczków nie było żadnych, chmury i mgła wszystko zasłaniały.
Oczywiście na szczycie była obowiązkowa przerwa na uzupełnienie kalorii i zagrzanie się grzańcem.
Ze szczytu prowadzi parę szlaków na dół, wybraliśmy czerwony, Breakneck Bypass. Idąc na dół, zajęci rozmowami, nawet nie zauważyliśmy kiedy zgubiliśmy szlak. W lato jest łatwiej, bo część szlaków jest malowana na skałach, natomiast zimą, pod małą pokrywą śnieżną łatwo można pobłądzić. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że już dawno żadnego pomalowanego drzewa na czerwono nie widzieliśmy. Uppssss...... GPS pokazał, że już idziemy "troszkę" poza szlakiem. Wracać się na górę? Hmmm..... nie, to trochę daleko do góry.
Poszliśmy więc na przełaj, w stronę szlaku. Po jakiejś pół godzinie znowu stanęliśmy na szlaku. Teraz już baczniej oglądając szlak doszliśmy do naszego samochodu.
Po drodze oczywiście udało mi się złamać kijek. Miałem już je parę lat, więc była już pora na nie. Bardzo dobre kije, Leki Carbon Makalu. Wychodząc na górę upadłem na jednego z nich i chyba musiałem go nadwyrężyć, bo schodząc na dół i dając duże obciążenie na nie, po prostu nie wytrzymał i pękł. Dobrze, że teraz, a nie za parę dni w kanionach, bo jeszcze zdążę kupić nowe przed wyjazdem.
Po 3,5 godzinach (4,5 mili) doszliśmy do naszego samochodu. Fajny, krótki spacerek w Niedzielę przed obiadem. Kondycja dobra, jesteśmy gotowi na wyprawę....!!!
Jako ciekawostkę jeszcze mogę dodać, że dokładnie w to miejsce przyjeżdża pociąg z Manhattanu. Niecała godzina jazdy a przenosisz się w zupełnie inny świat. Dalej podnosisz głowę do góry, ale już nie na manhattańskie wieżowce, ale na otaczające cię szczyty górskie.
Stacja Breakneck Ridge ma tylko parę metrów długości i tylko jedne drzwi z jednego wagonu się otwierają na tej stacji. Tak więc musisz się upewnić, że jesteś w dobrym miejscu w pociągu. Konduktor, który sprawdza bilety na pewno ciebie poinformuje i wskaże magiczne drzwi.
2014.11.15-16 Whiteface, Adirondacks, NY
Sobota....3 nad ranem....co robi większość Nowojorczyków? Na pewno nie to co my. Kiedy zamykają bary i oni wracają do ciepłych łóżeczek....my pakujemy samochód i ruszamy 300 mil na północ do zimnego Lake Placid w Adirondack. Uwielbiam wyjeżdżać w nocy z NY bo w ciągu 15 minut jesteśmy już na George Washington Bridge. Plan na najbliższe 48h mieści się w jednym słowie, Whiteface. W pierwszy dzień chcemy zdobyć szczyt szlakiem turystycznym, natomiast w drugi dzień trasami narciarskimi. Resort narciarki nie jest jeszcze otwarty ale podobno jest już wystarczająco dyzo śniegu na białe szaleństwo. Natki jada z nami. W końcu trzeba otworzyć sezon narciarski.
Po pięciu godzinach jazdy pustymi drogami przyjeżdżamy do Lake Placid, które przywitało nas niewielka warstwą śniegu.
Nasz hike rozpoczynamy z Connery Pound Rd. Do przejscia mamy 5.8 mili w kazda strone i musimy sie wspiac 3200 ft. Trafiliśmy na piękną słoneczną pogodę, temperatura -6C na dole.
Szlak rozpoczął się bardzo łagodnie na wysokości 1660ft. Pierwsze 2,5 mili szliśmy szeroką, leśną drogą, nie wiele wznosząc się do gory.
Przy jeziorze Lake Placid szlak ostro skręca w prawo ale dalej łagodnie podnosi się do góry.
Po pokonaniu kolejnej mili dochodzimy do szałasu (2100 ft.). Od teraz zacznie sie jazda. Mamy do pokonania 2 mile i 2800 ft. Po krótkiej przerwie i gorącej herbatce atakujemy Whiteface.
Leśna ścieżka z dużą ilością korzeni i kamieni, ale jeszcze bez dużego śniegu ani lodu wspięliśmy się kolejne 1000 ft.
Na wysokości 3200 ft byliśmy zmuszeni do zrobienia krótkiej przerwy i założenia raków. Od tego momentu szlak zaczął się wspinać ostro do gory po oblodzonych skalach.
Wraz z wysokością zaczęło tez przybywać śniegu. Trochę ponad 4000 ft las zaczął zamieniać się w kosodrzewinę. Na pewno dużym plusem były piękne widoki jakie ukazały się naszym oczom ale niestety las już nas nie chronił przed mocnym, mroźnym wiatrem.
Ostatnie 600 ft pokonywaliśmy prawie przez godzinę wspinając się po dużych oblodzonych głazach. Do tego nieustanny wiatr nie ułatwiał nam zadania.
Po 5,5h wspinaczki stanęliśmy na szczycie Whiteface. Widzieliśmy parę ludzi na szlaku ale na szczycie byliśmy jedyni.
Temperatura i wiatr nie pozwalał nam delektować się pięknymi widokami ze szczytu wiec po 15 minutach i zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć uciekliśmy troszkę w dół gdzie od zawietrznej strony zrobiliśmy sobie przerwę na uzupełnienie kalorii. Tu musze dodac ze termos, ktory dostalem od rodzicow na urodziny spelnil niesamowicie swoje zadanie. Herbata po 12h w tak niskich temperaturach dalej byla wrzaca. Jeszcze raz dziękuję Wam rodzice, uratowaliście nam życie.
W dol schodziliśmy dość szybko. Po pierwsze mieliśmy raki, które niesamowicie trzymały się na lodzie jak i śliskich mokrych skalach czy drewnianych kładkach nad strumykami. Po drugie chcieliśmy pokonać trudny odcinek jeszcze przy świetle dziennym. W okolicach 3000 ft musieliśmy już założyć lampki ale na szczęście mogliśmy tez ściągnąć raki.
Po 4h od szczytu doszliśmy do naszej cieplutkiej Mazduni. A po kolejnych 15 minutach byliśmy już w naszym motel Alpine Country Inn & Suite. Bardzo fajny, przytulny motelik. A dlatego, ze jesteśmy fajni właściciel dal nam apartament w cenie zwykłego pokoju. Resztkami sil odpaliliśmy naszego grilla i przygotowaliśmy przepyszne hamburgery, które idealnie komponowały się z winkiem Banschee, Pinot Noir 2012.
Bardzo szybko po kolacji padliśmy do łóżek.
Niedziela...dzień zaczął się bardzo ciężko...trzeba było wstać z łózka. Zakwasy daly nam sie we znaki. Jest to dowod ze troszke inne miesnie pracuja jak sie wspina w rakach. Najlepszym sposobem na rozchodzenie zakwasow jest hike. Tak wiec plan pozostaje bez zmian. Chcemy sie wspiac trasa narciarksa na Whiteface aby potem zjechac w dol.
Będąc w Lake Placid nie można nie zjeść śniadania w "The Breakfast Club". Maja wiele pysznych opcji ale dla nas wygrywaja jajka benedykta z lososiem. Pychota...
Po obfitym śniadaniu trzeba się wziąć do roboty. Z Lake Placid do Whiteface jest 9 mil. Podjeżdżając pod wyciągi ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy że gondola jest czynna i ludzie jeżdżą na nartach. To oznacza ze nasz plan wspinaczki legł w gruzach. Ja już w motelu przymierzałem raki do butów narciarskich a tu nic z tego. Skoro wyciągi są otwarte to obsługa zabrania wspinaczki w gore po trasach narciarskich. Tak wiec nie pozostało mi nic innego jak kupić bilet i rozpocząć sezon narciarski w połowie listopada. Bez kolejek w ciągu paru minut udało się wyjechać na szczyt.
Po zrobieniu paru zakrętów na nartach byłem wdzięczny ze otwarli wyciągi bo przy takich zakwasach nie doszedłbym tak wysoko albo by to trwało cały dzień. Warunki narciarskie jednak nie były dobre, dużo muld i lodu. Ale jak na początek sezonu nie można narzekać. Po trzech zjadach moje nogi powiedzialy "przerwa" wiec dolaczylem do Ilonki, ktora relaksowala sie przy piwku i ksiazce. Goose IPA dodal mi energii, ktora wystarczyla jeszcze na pare zjazdow.
Bylo to cudowne zakończenie weekendu, rozpoczynającego sezon narciarski. Teraz zostało już tylko 300 mil do Nowego Jorku gdzie na koszulce z 46 szczytami będziemy mogli odznaczyć kolejny zdobyty szczyt.