
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.05.18 Lizbona, Portugalia (dzień 1)
Zaskoczenie, zaskoczenie, i zaskoczenie po raz trzeci…..tylko czy można być zaskoczonym jak nie wie się co oczekiwać? Technologia przybliża świat, doświadczenie przybliża świat, podróże przybliżają je jeszcze bardziej. Aktualnie takie wyjazdy jak do Europy czy po Stanach już nie planujemy. Chcielibyśmy…. ale nie mamy zazwyczaj na to czasu. Tak więc nasze planowanie ogranicza się do hoteli, samochodów, lokalnych samolotów i tyle….. Reszta…. Resztę załatwia nasza mapa pod tytułem “bucket list” na którą regularnie wrzucamy punkty warte zobaczenia.
Ograniczone do minimum planowanie wakacji sprawia, że nie bardzo mamy wyrobioną opinię przed zobaczeniem miejsca. I wiecie co….to nawet dobrze. Lepiej jest jechać na pół spontanie, odkryć miasto we własnym tempie i zrzucać kalorie pokonując miliony schodów aby wspinać się na jakąś ulicę.
Tak właśnie wyglądał nasz wyjazd do Lizbony. Bilety kupione, hotele zarezerwowane i tyle…… resztę się zaplanuje później. Ale później nie ma czasu, a to się zrobi jutro i tak mija dzień po dniu i nawet nie oglądając się jest piątek 18:45 a ja uzmysławiam sobie, że chyba najwyższa pora wziąć metro z pracy na lotnisko. Szybki telefon do Darka, który wysłał już parę smsów w stylu, chłodzić szampana w sklepie, kiedy będziesz...aż w końcu….czy ja nie powinienem już jechać na lotnisko….
Tak powinniśmy. Szybko umówiliśmy się na Fulton Street, wsiedliśmy w linię A i z każdą stacją jak ubywało lokalnych a w wagonie zostawali tylko ludzie z walizkami docierało do nas, że gdzieś lecimy…
Szybka odprawa, bo przecież mamy TSA pre, bo ja znam terminal bo latam z niego co miesiąc do Washington, bo mamy mobile check-in i…..i wreszcie można zjeść kolację…..Steak na lotnisku, to się nie zdarza za często. Weszliśmy do Palms Steak house i....jak na NY ten stek to nie był WOW ale jak na lotnisko to był pyszny…ale w mieście raczej ominiemy Palms Steak, wybierając Ruth Chris czy Wolfgang.
Pyszne niestety nie można powiedzieć o moim winie i jedzeniu w samolocie…..po raz pierwszy w życiu lecieliśmy Deltą do Europy. Jedna z lepszych linii lotniczych w Stanach niestety nie popisała się w ogóle jeśli chodzi o loty transatlantyckie. Ja często piję tanie samolotowe białe wino (ale tylko w samolotach)….. ale jak zobaczyłam jak pani nalewa mi wino z plastikowej, półtoralitrowej butelki to się przeraziłam. Nadal nie oceniałam dopóki nie spróbowałam….a jak spróbowałam to się skrzywiłam, zawołałam stewardessę, powiedziałam, że wino jest okropne i zamówiłam piwo….. Delta….naprawdę potrafisz lepiej. Nie dość, że jedzenie i picie jest do kitu to jeszcze nie do końca posprzątaliście samolot i Darek znalazł przenośny głośnik Bosa, który ktoś z wcześniejszych pasażerów zostawił….masakra….do tego ciasne siedzenia, toalety nie sprzątane w czasie lotu...tak to jest jest jak się weźmie lokalny samolot i wypuści się go na międzykontynentalne trasy.
Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Portugalii i usłyszeliśmy Bonjour…. przynajmniej tak nam się wydawało. To w jakim kraju my naprawdę wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w Lizbonie, ale akcent portugalski jest tak zbliżony do Francuskiego, że dla laika, który nie zna żadnego z tych języków zaczyna to brzmieć trochę jak Francuski.
Lotnisko to zawsze bezpieczne miejsce, przygoda się zaczyna jak wyjdzie się przez bramki….my odważniaki postawiliśmy na metro - 6.50 EUR na osobę i mamy nielimitowane przejazdy metrem przez 24h. Metro nie duże ale efektywne….czyste, pewnie nadal szybsze niż taksówka stojąca w korkach, i tańsze. Pół godziny później byliśmy w hotelu. Tym razem nie Marriocie (za drogi był), ale w konkurencji, w Hotelu IBIS.
Było południe, ja starałam się zdobyć pokój wcześniej a Darek wybrał ławkę szyderców i siadł w barze przy piwie...miał rację, bo moje załatwianie pokoju i tak spełzło na niczym. No tak jak check-out jest o 12 pm to jak można się zameldować o tej samej porze. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść zobaczyć miasto i zjeść śniadanie. Skręciliśmy w prawo, potem znów w prawo i zgadnijcie co….i w prawo….i wylądowaliśmy na jajkach Benedykta.
Czas wrócić do pierwszego zdania….zaskoczenie. Jakie mamy pierwsze wrażenie o Lizbonie? Miasto nas zaskoczyło kilkoma rzeczami. Po pierwsze spodziewaliśmy się bezdomnych, syfu i śmieci na ulicy. Nic z tego nie spotkaliśmy przez parę godzin włóczenia się po mieście. Tak od czasu do czasu pojawiało się graffiti, ale to po części dodawało uroku. Ulice pełne graffiti do głównie ulice gdzie tramwaj wywoził ludzi na górę.
Kolejna rzecz która nas zaskoczyła to schody i góry. Nigdy nie spodziewałam się, że Lizbona jest tak pagórkowatym miastem. Wspinaliśmy się na wzgórze zamkowe - to oczywiste. Ale schody i górki są wszędzie. Idziesz ulicą a tu nagle schody na górę, potem na dół a na koniec znów na górę.
Najbardziej jednak zaskoczyła nas temperatura. Po dotarciu do hotelu doszliśmy do wniosku, że zostawimy bagaże, przebierzemy się i pójdziemy coś zjeść. Idąc z metra do hotelu tak się zgadzaliśmy, że pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy w krótkie spodenki i zostawiliśmy bluzy w hotelu. To był błąd. Lizbona pomimo, że ma palmy, jest bardzo na południe, i powinna być bardzo gorąca - jest bardzo wietrzna. Wiatr sprawia, że pomimo, że jest koniec maja to nadal warto mieć bluzę dresową. W słońcu jest ciepło ale w cieniu i jak zawieje to szukasz kurtki.
Prawie jak w San Francisco, nie? A w tym podobieństwie na pewno pomaga most…. No i oczywiście pagórki i ulice pod dużym kątem.
W Lizbonie jest parę miejsc wartych zobaczenia ale jak, każde europejskie miasto najlepiej się zgubić w jej uliczkach. Konieczne jednak jest odwiedzenie Castelo de San Jorge. Jest to zamek w Lizbonie a dokładnie jego mury. Fajnie jednak powspinać się po murach obronnych, popatrzeć na miasto z góry a przede wszystkim wypić piwo z pawiami.

Najstarsze pozostałości murów są nawet z 7 wieku przed nasza erą natomiast to co najbardziej się ostało jest datowane na XI wiek. Ruiny zamku ograniczały się do murów obronnych i paru zabudowań ale i jak na Europę przystało potrafili urozmaicić zwiedzanie na maksa. Przede wszystkim wygrały pawie które plątały się wszędzie ale które jednocześnie latały i przeskakiwały z dachu na ziemię aby potem przelecieć na drzewo.


Ostatnią rzeczą jaka nas zaskoczyła to ilość ludzi na ulicach….Pomimo, że jest sobota to chodząc po ulicach czuliśmy sie komfortowo. Poza ludźmi oferującymi nam cocaine, trawkę, czy inne narkotyki to nikt nas nie zaczepiał, można było spokojnie przejść i dopiero na Rossio Square zderzyliśmy się z tłumem. To był jednak przyjemny tłum...każdy tańczył, dobrze się bawił, niektórzy kupowali pamiątki a inni kupowali piwo.
Połaziliśmy trochę po mieście, przeszliśmy obok barów sprzedających 16 shoot’ow za 6 EUR...nieźle po tym musi się wymiotować….i skończyliśmy w kameralnej restauracji nad wodą. Barów w Lizbonie jest trochę ale nastawione one są na duże i tanie picie. Nie do końca nasze klimaty. Tak więc po kolacji wróciliśmy spacerkiem do hotelu gdzie w barze pisaliśmy bloga.
Oczywiście Polaków w Lizbonie jest dużo….nas zawsze, wszędzie można spotkać. Ale wygrały Polki w hotelu na recepcji. Darek czekał na mnie przy barze i usłyszał komentarz: “Popatrz jaki biedny, tak sobie sam siedzi i jeszcze dwa piwa zamawia…” LOL, jak to zawsze trzeba uważać bo nie wiadomo gdzie jest inny Polak i zrozumie co się mówi…
Jak już Darek przestał być biedny i do niego dołączyłam to dowiedzieliśmy się dlaczego tak mało ludzi było na ulicach. Okazało się, że dziś był wielki mecz i Lizbona grała w piłkę nożną i wygrali puchar. Nie jesteśmy pewni czego puchar ale najważniejsze, że całe miasto się cieszyło, były sztuczne ognie, koncert, muzyka, krzyki i impreza. Niestety pseudo kibice też byli ale to widzieliśmy tylko w TV. Na szczęście my nie byliśmy w tym tłumie i tylko z baru hotelowego przez okna obserwowaliśmy jak kibice wracali do domu. I tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Portugalii. Udany dzień ... pełen nowych widoków i kolejnych zdjęć. Przygoda, przygoda....wakacje oficjalnie rozpoczęte!
2019.04.27-28 Killington, VT
Wszystko co dobre niestety się kończy. Nawet zima która trwa pół roku też się kiedyś kończy. Kończy się kwiecień a wraz z nim sezon narciarski na półkuli północnej. Chcąc wykorzystać sezon na maksa wybraliśmy się na wiosenne narty do Killington.
Killington, jako jedyny resort narciarski na wschodzie jest jeszcze czynny. Lepiej, planują mieć go otwartego do końca Maja albo nawet do Czerwca. Oczywiście zależy to od pogody.
Czy im się opłaca tak długo mieć czynne? Z finansowego punktu widzenia to nie wiem, ale dla nas, narciarzy na pewno tak. W zimę i na wiosnę robią potężną ilość śniegu na paru trasach która topnieje aż do lata.
Tradycyjnie z miasta wyjechaliśmy wcześnie rano, po drodze odwiedziliśmy francuską piekarnie i koło 10 rano zajechaliśmy pod hotel w Killington. Przebraliśmy się i już prosto z hotelu ruszyliśmy na nogach w górki.
Na pierwszy dzień nie planowaliśmy nartek. Zimowy hike bardzo nam chodził po głowach. Dawno razem w zimie nigdzie nie szliśmy. Postanowiliśmy wyjść trasami na jedną z gór w Killington, na Ramshead a potem trawersem dojść do głównej bazy (K1) gdzie miała być impreza. Dzisiaj w Killington organizują triatlon (narty, rower, bieganie) więc ilość ludzi powinna być duża.
Pojechali z nami znajomi, więc było wesoło. Najbardziej chyba przy zakładaniu sprzętu. Część w rakach, część w rakietach ruszyliśmy pod górę. Na dole po kałużach i po błocie, a później po śniegu.


Im wyżej tym go było więcej. W połowie góry śniegu już było tyle, że cieszyliśmy się, z zabranych ze sobą śnieżnych rakiet. Szliśmy niebieską trasą, więc nie było za stromo. Łatwo, spacerkiem po 45 minutach wyszliśmy na szczyt gdzie na krzesełku, przy piwku można było odpocząć i podziwiać widoki.
Na górze zima w pełni. Przypominało to bardziej Marzec niż koniec Kwietnia.
Po przerwie dalej trasami ruszyliśmy w dół w kierunku głównej bazy. Killington dostał chyba duży zastrzyk gotówki, widać było nowe wyciągi, tunele narciarskie, nowe trasy. W tym sezonie nie byłem w Killington, więc dla mnie było to wszystko zupełnie nowe. Ale nie jest źle, mam już nowy bilet sezonowy, Ikon pass, na którym jest Killington, wiec w następnym sezonie wszystko to sprawdzę.
K1 jest główną bazą w Killington w której odbywa się większość imprez. Tak i tym razem było. Muzyka grała na żywo, piwo się lało, a na zewnątrz na zmianę przeplatało się słońce z lekkimi opadami śniegu.
K1 też ma iść do rozbiórki. Widzieliśmy już szkice nowej bazy, fajna będzie. Ciekawe czy zdążą na następny sezon. To wszystko zależy pewnie jak bogatego mają sponsora, albo kto ich kupił. Myślę, że w Listopadzie na otwarcie sezonu zdam relacje.
Około godziny 18 bar zaczęli zamykać, więc i ludzie się zebrali a my wraz z nimi. Wpierw poszliśmy na kolacje a na koniec w hotelowym barze tradycyjnie rozegraliśmy partyjkę Ryzyka.
W niedzielę znowu nie miałem wiosennych nart. Miało być słońce, ale jak to w górach bywa pogoda się zmieniła i czasami sypał śnieg. Ludzi nawet było trochę jak na koniec Kwietnia. Mieli czynny jeden wyciąg i 11 tras. Na szczęście był to duży ekspresowy wyciąg i kolejek nie było.
Niestety nie było krótkich spodenek, słonecznych okularów ani kapelusza. -2C i opady śniegu. Bardziej to przypominało zimę niż wiosnę.
Zjechałem parę razy. Część tras była ubijana a część nie. Później to już na wszystkich zrobiły się ogromne, miękkie muldy. Prawie jak na wiosnę.
Tyle było śniegu, że nawet jeszcze w lasach można było się pobawić. Oczywiście musiałem to wykorzystać i parę odwiedziłem.
Ja się bawiłem na nartach, a w tym czasie Ilonka też ćwiczyła i zdobywała góry. Na jednym szczycie udało nam się spotkać i wspólnie odpocząć.
Fajnych ludzi można spotkać na wyciągu o tej porze roku. Już raczej nie ma „niedzielnych” narciarzy, sami zaawansowani i spragnieni białego szaleństwa narciarze. Mimo, że Maj za parę dni, a dużo z nich dalej planuje narty w tym sezonie. Z jednym nawet umówiłem się na narty na 4 Lipca. Tak, narty w Lipcu....!!!! Zgadnijcie gdzie? Nie półkula południowa, nie Grenlandia. Stany i nie jest to Alaska.
Pojeździłem gdzieś do godziny 14, zjechałem do bazy, odpocząłem i ruszyliśmy w drogę powrotną do NYC.
Znajomi po raz pierwszy byli w stanie Vermont więc powrót nie był taki prosty.
Odwiedziliśmy parę ciekawych i oryginalnych miejsc w VT. Na start poleciały ich słynne kryte mosty, a potem głęboki kanion Quechee.
Na pożegnanie z tym pięknym stanem odwiedziliśmy dobrze nam już znany browar Whetstone Station
Jest on położony na południu VT na granicy z NH. Mówiąc dokładnie, granica przebiega przez środek baru.
Robią tam swoje piwo, które jest naprawdę pyszne i idealnie pasowało do żeberek które jak to kelner określił „mięsko samo odchodzi od kości.”
Teraz pewnie będzie przerwa od nartek na jakieś dwa miesiące. Maj i Czerwiec są dobrymi miesiącami na hiki, mam nadzieję, że na parę się wybierzemy.
Za trzy tygodnie mamy wakacje w Europie także pewnie będziemy częściej coś pisać.
Do usłyszenia.
2019.04.07 Washington DC & Philadelphia, PA
Washington DC jest miastem w Stanach, w którym byłam najwięcej razy. Oczywiście nie licząc Nowego Jorku. Można powiedzieć, że zaczynam poznawać stolicę jak własną kieszeń. Jednak po tym pobycie, gdzie mogłam troszkę na spokojnie przyjrzeć się miastu wyrobiłam sobie opinię.
Po pierwsze to nie jest to typowa stolica. Większość z nas na słowo stolica ma przed oczami Warszawę, z dużą ilością biurowców i drogich restauracji. To dostaniecie w NY. Inni pomyślą, że Washington DC to tylko białe budowle (z Białym Domem na czele) i pełno pomników. Tu będą mieć troszkę racji. Ale Washington to też miasto pełne restauracji, barów, parków, przyjemnej bryzy z nad oceanu i wysokiej temperatury z południa. Zdecydowanie kwiecień jest najlepszym miesiącem, żeby odwiedzić DC. Jest już ciepło ale nie za gorąco. Nam dodatkowo się poszczęściło i zamiast deszczu mieliśmy piękny słoneczny dzień.
Tak więc ranek (a raczej wczesne przed południe) rozpoczęliśmy od spacerku do restauracji gdzie miało być najlepsze w mieście śniadanie. A skoro jest najlepsze to oczywiście o stoliku można zapomnieć - ehhh - ciągle zapominam, że trzeba robić rezerwacje. Ale jak można robić rezerwację na śniadanie. Jak człowiek może przewidzieć o której wstanie na wakacjach po nocnym łazikowaniu.
Udało nam się szybko znaleźć inna restaurację. Open Table pokazał nam od razu gdzie można zarezerwować stolik na 4 osoby więc wcisnęliśmy przycisk rezerwuj, potem pokieruj i już po 10 minutach byliśmy pod inna knajpą. Tutaj mały szok. Okazało się, że restauracja jest w jakimś wypasionym hotelu. Trochę nasze sportowe ubrania nie pasowały do wystroju ale co tam, w końcu my turyści. Weszliśmy do knajpy a tam puściutko. Niby nie najlepszy znak, ale ryzyk fizyk i było stoliczku nakryj się. Poleciały jajka Benedykta (albo w koszulkach jak kto woli), kawa i owoce.
Nawet kawy nie dokończyliśmy jak knajpa zapełniła się do końca. Nagle jakoś tak dużo ludzi się zjawiło. Nie dziwota bo śniadanie było dobre i wcale nie takie drogie na jakie wyglądało.Po śniadaniu i krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że Washington ładny jest ale czemu w drodze powrotnej nie podjechać na Philly Cheese Steak. I takim oto sposobem w GPS został wpisany kierunek Philadelphia.
Wyjazd z miasta nie był ciekawy - niestety, w Washington, Baltimore i innych okolicznych miastach wszyscy mają samochody więc korki są niemiłosierne. Już chyba w NY nie można narzekać na korki tak jak na południu. Zawsze jak jeździmy na północ to korków raczej nie ma, a na południe to tylko raz na 5 lat więc zapominamy i znów popełniamy błąd i zamiast pociągiem, jedziemy autem. Ale daliśmy radę. Po około 3h dojechaliśmy do Philadelphia.
Pierwszy przystanek to schody - nie byle jakie schody bo schody Rockiego! W sławetnym filmie Rocky, Sylvester Stallone biegał po schodach muzeum sztuki pare razy dziennie. My też wybiegliśmy - a raczej wyszliśmy aby popatrzeć na Philly z góry.
Muszę przyznać, że rozrosła się ta Philadelphia w górę. Ostatni raz byliśmy w Philadelphia 4 lata temu i wydawało mi się, że wieżowców za dużo to tam nie mieli. Nadal można je policzyć na palcach dwóch rąk ale jakoś tak nowocześniej się zrobiło.
Być w Philadelphia i nie zjeść Philly Cheese Steak to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi. Nie długo trzeba było namawiać wycieczkę, żebyśmy poszli spróbować o co tyle szumu. Wybraliśmy bar-restaurację, która miała dobre opinie. Nie szukaliśmy “która restauracja ma najlepsze Philly Cheese Steak”. Stwierdziliśmy, że jak restauracja dobra to i lokalnego przysmaku nie powinna zepsuć. No i wyszło im - było przepyszne!
Bardzo pozytywne zaskoczenie. Nie jest to kanapka z nawaloną cebulą. Połączenie steak’a, cebuli i sera daje fajne połączanie i smakuje wyśmienicie. Zaczynało się już ściemniać więc wskoczyliśmy w subaru i ruszyliśmy w kierunku domku. Niestety jutro znów do pracy - ale takie krótkie wakacje są jak najbardziej wskazane od czasu do czasu. Aż trudno uwierzyć, że tyle nowego zobaczyliśmy w niecałe 48h.
2019.04.06 Washington DC
Zachciało mi się kwiatków.... Koniec marca i początek kwietnia to okres kiedy zakwita wiśnia. Wszyscy na pewno słyszeli, że Japonia to kraj kwitnącej wiśni. Niestety do Japonii mamy kawałek ale Japonia przyjechała do nas.
W 1912 roku Stany Zjednoczone otrzymały od Japonii w ramach przyjaźni między narodowej. Dokładnie 14 lutego, 3020 drzew wiśni, w 12 odmianach zostało wysłanych z Yokohama do Seattle. Następnie zostały one przetransportowane do Washington DC. Ceremonia zasadzania drzew odbyła się 27 marca i dwa drzewa, które zostały wtedy zasadzone nadal zdrowo rosną nad Tidal Basin.
W Washington DC byliśmy tylko raz, więc trzeba było powtórzyć wycieczkę. Z Nowego Jorku do stolicy można zajechać samochodem w 4 godziny. I tak też zrobiliśmy. W pewien piękny wiosenny dzień wskoczyliśmy w nasze subaru, zabraliśmy znajomych i cała wycieczka ruszyła na południe. Im dalej na południe tym cieplej się robiło więc jak dojechaliśmy do Moxy to już okulary przeciwsłoneczne i krótkie rękawki były obowiązkowe.
Hotele Moxy są dość hipsterskie. Darkowi najbardziej się podoba proces zameldowania. Przebiega on przy barze i na dzień dobry dostaje się drinka albo piwo. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy zniżkę na pokój i darmowe piwa na dzień dobry to zastanawiamy się jak im się to opłaca. Ale w sumie to nasz pobyt po kosztach jest pewnie opłacany przez tych co płacą $450 za noc.
W Washington wszystko co warte zobaczenia jest w okolicy National Mall. Zwiedzanie zaczęliśmy od odwiedzenia Pana Trump’a. Biały dom podobno można zwiedzać ale my nie ogarnęliśmy wszystkich zasad jak się dostać do środka. Tak więc się ograniczyliśmy się do oglądania domu przez płot. To co nas rozwaliło to protesty. To, że ludzie protestują pod Białym Domem to nic dziwnego ale ale, że emigranci z Iraku protestują bo chcą, żeby rząd amerykański pomógł im przy powodzi to trochę już przesada. Dlaczego Amerykańskie podatki ściągnięte od biednych ludzi mają iść na pomoc całego świata....bez przesady. Ameryką to nie chodzący portfel gdzie każdy kto zapłacze dostanie kasę. Poza tym Trump i tak nie ma pojęcia, o co krzyczą ludzie pod jego domem.
Po rezydencji prezydenta przyszedł w końcu czas na kwiatki. Oczywiście pół Stanów się zjechało na oglądanie drzew tak, że tłumy były nieuniknione. Ale i tak muszę przyznać, było lepiej niż myślałam. Po spacerku wokół wody, postanowiliśmy iść w kierunku Waterfront. Już wcześniej od kumpla słyszałam, że jest to spoko dzielnica pełna restauracji i barów. Nie spodziewałam się jednak, że to jest cały deptak, zaraz nad wodą gdzie bar jest na barze.....niestety tam każdy kończył zwiedzanie i tu było więcej ludzi niż przy drzewach. Nawet po głupie piwo była kolejka. Poza tym wszyscy czekali na sztuczne ognie. Nam zaczął doskwierać głód więc olaliśmy fajerwerki (i tak najładniejsze są w NY na 4th of July) i pojechaliśmy na drugą stronę miasta do meksykańskiej knajpki El Centro. Tak się rzuciliśmy na jedzenie, że poleciało caviche z krewetek, kałamarnice, kurczaki i inne przysmaki. Oczywiście wszystko super ostre i z dużą ilością awokado. Ale wszystko przepyszne.
Pojedzeni ruszyliśmy w miasto zbadać lokalne bary. Parę miejsc poleconych mi przez lokalnego kolegę naniosłam na mapę. W pierwszym jednak jak zwykle natrafiliśmy na ochronę, która powiedziała - tylko z rezerwacją - zaczęło nas to niepokoić ale poszliśmy dalej i wylądowaliśmy w beer garden. Ogólnie w Washington, poza rzeką, bary są troszkę pochowane. To znaczy się znajdzie się ulica gdzie jest większe natężenie barów i restauracji ale ogólnie to jest fajne miejsce, potem parę bloków nie ma nic i znów coś się wyłania. Nie najgorszy pomysł bo przynajmniej można się przejść z miejsa do miejsca i zaciągnąć świeżego powietrza.
Beer garden niestety zamykali wcześniej bo już o północy, więc poszliśmy w kierunku hotelu - nic ciekawego nas nie wciągnęło a sami też byliśmy już dość padnięci więc szybko wskoczyliśmy do łóżeczek. Jutro kolejny dzień i kolejne przygody.
2019.03.24 Vermont, USA
Dawno nic nie pisaliśmy, ale to wcale nie oznacza, że się obijamy i nigdzie nie jeździmy. Po Styczniowym białym szaleństwie w Utah w sumie nie było żadnych większych wypadów. Mieliśmy kilka paro-dniowych narciarskich weekendów w VT, ale je już parę razy opisywaliśmy i nie chcieliśmy się powtarzać.
W tym roku zima dopisała. Wiadomo, zdarzały się deszcze w górach, ale na szczęście w małych ilościach. Większość opadów była w postaci śniegu co dawało nawet dosyć dobre warunki narciarskie jak na wschodnie wybrzeże.
Oczywiście zachód znowu wygrał i ich opady były rekordowe. Do tego stopnia, że niektóre resorty nie mogły uruchomić wyciągów krzesełkowych po były zasypane. Takie „problemy” to można mieć, nie? Resorty w Colorado, Utah czy Kalifornii planują być otwarte nawet do Lipca. Hmmm.... ciekawe czy zgadniecie co planujemy na 4 Lipca?
W tym roku mam sezonowy bilet Epic. Dużo resortów z zachodniego wybrzeża jest na nim (dlatego byliśmy w Park City), a także parę u nas, na wschodzie. Z ciekawszych można wymienić Okemo i Stowe. Okemo jest nam dobrze znane, często tam jeździmy. Jest w miarę blisko NYC i ma nawet ok tereny jak na południowy Vermont.
Niestety bliskość wielkich metropolii powoduje, że jest tam dużo ludzi w fajne weekendy. Czasami kolejki do głównych wyciągów osiągają 10-15 minut stania. Za długo...!!!
Stowe to zupełnie inna bajka. Dawno tam nie byliśmy i w sumie to nie wiem dlaczego. Resort znajduje się w północnej części VT, więc podróż samochodem wydłuża się do 5.5h. Ale jest warto.
Stowe znajduje się w rejonie najwyższej góry w stanie VT, góra Mansfield, 4395 stóp (1340m). Posiada ciekawe i zróżnicowane tereny, znacznie większe opady śniegu niż południowe VT (do tej pory spadło już tam 295 cali śniegu (7.5 metra)) i wspaniałe lasy.
Jedyne co nie ogarnęli to parkingi. W weekendy trzeba się nieźle naszukać żeby coś naleźć. Pewnie jest to spowodowane brakiem miejsca. Stowe leży w wąskiej dolinie między dużymi górami i za bardzo nie ma gdzie ich budować. Ale jak się wsiądzie na pierwszy wyciąg to szybko się zapomina o problemach z parkingiem, bo oczom ukazują się wspaniałe góry.
W Stowe byliśmy 3 dni. Z chęcią bym tam dłużej zabawił, ale wystarczyło żeby poznać resort. Po tych 3 dniach mogę stwierdzić, że należy on do czołówki resortów na wschodnim wybrzeżu. Spokojnie można go porównać do Killington czy Sunday River. Sugarloaf dalej prowadzi, ale tylko wtedy jak jest dużo śniegu i wszystko jest otwarte, inaczej nie ma sensu tak daleko jechać.
Stowe jest takie trochę dzikie i surowe. Tak jak by czas zatrzymał się w miejscu parę lat temu. Dużo wyciągów jest starych i wolnych, mało ubijają tras, schroniska są z lat 80...
Ma to swój urok. Zwłaszcza jak coraz więcej resortów musi być idealnych, wszystko musi się świecić, a trasy ubijane jak stół. Jednak najlepszą zaletą i plusem Stowe są lasy. Chyba jedne z lepszych na wschodzie. Ludzie specjalnie tam przyjeżdżają specjalnie tylko dla tych terenów.
Zjechaliśmy paroma. Muszę przyznać, że ludzie mieli rację. Są imponujące. Zwłaszcza jeden obszar pod szczytem Mansfield. Żeby tam się dostać to trzeba wyjechać gondolą i potem trawersując cały czas na lewo aż do momentu gdzie już jest fajnie żeby zjechać w dół. Polecam, ale ostrzegam, że nie jest łatwo. Wąsko i stromo.
Pod koniec Marca byliśmy znowu w Okemo. Pojechała nas duża grupa, więc było wesoło. Udało nam się z pogodą. Mieliśmy 3 różne jej rodzaje. W sobotę była zima z dużymi wiatrami. W niedzielę była wiosna i miękki śnieg. Natomiast w nocy z niedzieli na poniedziałek przyszedł mróz i wszystko zamarzło co spowodowało wielkie oblodzenia na początku dnia. Potem wszystko puściło i było znowu super.
Kupiliśmy już nowe bilety na następny sezon i niestety Okemo już na nich nie jest, więc musieliśmy się z nim godnie pożegnać i zjechać większością ciekawych tras.
W tym roku mam sezonowy bilet Epic. Na następny rok kupiłem sezony bilet Ikon. Ma lepsze resorty na wschodzie. Takie jak Sugarloaf, Killington, Sunday River.... i też wiele na zachodzie. Musiałem kupić do 15 Kwietnia żeby mieć super cenę. Jak się jedzie nawet tylko 3 razy w sezonie to już się opłaci. Wielu moich znajomych na tym wyjeździe też zakupiło ten bilet. Oj będzie się działo. Niseko w Japonii i Valle Nevado w Chile też na nim jest.
Siedząc wieczorami w domku zasypanym śniegiem nie mieliśmy co robić tylko bilety kupować....
W ten weekend były też mojego taty urodziny, więc oczywiście pojechał z nami i przez 3 dni nie dawał nam spokoju tylko cały czas "kazał" nam jeździć z góry na dół, bez odpoczynku oczywiście!
Planujemy jeszcze przynajmniej raz pojechać na narty w tym sezonie. Zima jest dobra, więc resorty będą długo czynne. Końcem Kwietnia w Killington dalej powinno być jeszcze trochę śniegu i dużo wiosennej zabawy. Pewnie będzie się dużo działo, więc zostawię to na osobny wpis.
2019.01.07-08 - Park City, UT (dzień 7 & 8)
Ostatni dzień cały jeździliśmy w Park City. Przez ostatnie dni dużo czasu spędzaliśmy w Canyons, więc najwyższa pora pozwiedzać swój resort. Nawet jak byśmy chcieli dostać się do Canyons, to sprawa była utrudniona. W wyższych partiach gór był silny wiatr, więc gondola łącząca Park City z Canyons była zamknięta. Nie pokrzyżowało nam to planów, bo i tak nie chcieliśmy tam jechać.
Śnieg dalej sypał. Czasami mocniej, czasami słabiej. Tyle go nasypało, że chyba każdy lokalny wygrzebał swoje puchowe narty i ruszył w góry. Było to na maksa widać, zwłaszcza w wyższych partiach gór.
My do lokalnych nie należymy, ale już tu tydzień jeździmy i wiemy gdzie są fajne rejony. Dalej to już wystarczy jechać za miejscowymi i oni już cię wyprowadzą w ciekawe tereny.
Dzisiaj większość czasu spędziliśmy w rejonach szczytu Jupiter. Było tu tyle śniegu i tyle terenów do zwiedzania, że aż dnia brakło. W sumie to spadło 60 centymetrów. Bajka, nie?
Teraz dopiero można było wyróżnić dobrego narciarza od bardzo dobrego. Widać było ludzi, którym ten śnieg nie sprawiał żadnego problemu. Latali po nim jak ci, których czasami ogląda się na internecie. My do nich jeszcze nie należymy, ale dawaliśmy radę. Nie było najgorzej. Trzeba przecież trenować żeby zostać mistrzem.
Tereny narciarskie w rejonie góry Jupiter są tak ogromne, że każdy zjazd mieliśmy inny. Każdy z niespodziankami.
To jakieś urwisko, to jakiś gęsty las, to jakaś płaska polana po której się super ciężko szło. Ogólnie wesoło i ciekawie. Każdy napotkany narciarz był szczęśliwy i mówił, że dzisiaj ma najlepszy dzień w tym sezonie.
Narciarz spala dużo kalorii, a narciarz jeżdżący po puchu dwa razy więcej. Po południu byliśmy już tak głodni, że musieliśmy wyjechać z raju i zjechać troszkę niżej na posiłek.
Po południu wyszła duża mgła i powrót w wyższe partie gór mijał się z celem. Było za niebezpiecznie, można pobłądzić. Zostaliśmy w niższych partiach gdzie w sumie też było fajnie. Może nie tak jak na górze, ale nogi już potrzebowały odpoczynku.
Góry pożegnały nas ciekawymi chmurami przeplatającymi się przez ten rejon.
Dzień zakończyliśmy w naszym mieszkaniu. Dzisiaj już nikt nie miał siły na włóczenie się po miasteczku. Oczywiście nie próżnowaliśmy tylko zdobywaliśmy świat w grze planszowej Ryzyko.
Do tego stopnia nas ta gra wciągnęła, że nawet na lotnisku podczas posiłku musiała polecieć jedna rozgrywka.
Niestety znowu wakacje dobiegły końca. Kolejny resort narciarski odkryty i poznany. Co o nim myślimy? Myślimy pozytywnie. Sam Park City jest trochę mały jak na tygodniowe wakacje narciarskie. Dobrze, że się połączył z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Tereny narciarskie są zróżnicowane. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Mieliśmy też szczęście do pogody i spadło wiele śniegu. Miasteczko też jest ok. Nie jest to może Vail czy Whistler, ale jest o wiele lepsze od Snowbird czy Killington.
Z lotniska w Salt Lake City w ciągu 30-40 minut możesz być na stoku, super, nie?
Dopiero jest początek sezonu, kto wie co on przyniesie. Miejmy nadzieję, że dużo wyjazdów z dużą ilością śniegu.
2019.01.06 - Park City, UT (dzień 6)
W Utah przez pierwsze trzy dni miałem piękną, słoneczną pogodę. Każdy powie, ale masz szczęście z tą pogodą. Nie do końca się z tym zgodzę. Oczywiście każdy lubi jak jest ciepło, bezwietrznie i słonecznie. Ale każdy narciarz potrzebuje śniegu, dużo śniegu. Im więcej tym lepiej.
Wczoraj, czwarty dzień był cały pochmurny, ale bez opadów. Wszyscy na wyciągach rozmawiali o następnych dniach. W nocy ma przyjść potężna śnieżyca. Mają być rekordowe opady śniegu w tym sezonie.
Po nartach poszliśmy do baru i siedząc przy piwku obserwowaliśmy co się dzieje na zewnątrz. Gdzieś o 10 wieczorem zaczęło sypać. Były to jednak, małe prawie niezauważalne opady śniegu.
Idąc do domu praktycznie nic nie sypało. Zastanawialiśmy się gdzie ta śnieżyca. Dopiero następnego dnia rano jak się obudziliśmy to wszystko się wyjaśniło. Śnieg przyszedł w nocy i ma jeszcze sypać do następnego dnia.
Długo się nie zastanawiając wzięliśmy narty i ruszyliśmy w góry.
Pierwszą część dnia chcieliśmy jeździć w puchu w Canyons. Był to świetny wybór, śniegu tam było znacznie więcej.
Śnieg sypał cały czas i coraz to więcej. Wyjechaliśmy w wyższe rejony resortu i jeszcze było go więcej. Z nieba leciały duże białe śnieżki i bezszelestnie osiadały na coraz to rosnącej warstwie tego białego skarbu.
Oboje nie mamy wiele doświadczenia z jeżdżeniem w takim puchu. Niestety u nas, na wschodnim wybrzeżu takie dni się nie zdarzają. Ale jak na niedoświadczonych narciarzy w takich warunkach to i tak nam nieźle szło. Wjeżdżaliśmy wszędzie gdzie się dało.
Ludzi było trochę. Na szczęście wszystkie wyciągi i trasy były otwarte, więc ani nie było kolejek do wyciągów, ani tłumów na stokach.
Większość ludzi wyszukiwała lasów i polanek żeby zanurzać się w puchu. Czasami przez parę minut nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy nikogo. Świetne uczucie.
Niestety ani nasze narty, anie nasze nogi, ani nasza kondycja nie pozwalała spędzać nam całego dnia w raju. Czasami wyjeżdżaliśmy na trasy żeby odpocząć.
Nie do końca był to odpoczynek, bo tam też sypało i z każdą godziną śniegu przybywało. Oczywiście żaden ratrak nie ubijał puchu, więc na trasach robiły się ogromne muldy. Czyli został nam odpoczynek tylko na wyciągach.
Tak nam się dobrze jeździło, że oczywiście „zapomnieliśmy” o lunchu, a także o powrocie do Park City. Dosłownie prawie przez zamknięciem gondoli udało nam się tam wrócić. A tu niespodzianka, tutaj też ostro sypało i dalej sypie.
Zjechaliśmy jeszcze dwa razy i na „szczęście” wybiła 16 i zamknęli wyciągi. W końcu spokojnie mogliśmy zjechać do miasteczka gdzie Ilonka już trzymała dla nas stolik w destylarni High West.
High West jest to ciekawa destylarnia, która ma unikatowe Whisky. Często miesza różnego rodzaju trunki tworząc coś pysznego. Mam ich wiele rodzajów u mnie w sklepie. Niektóre są bardzo limitowane i ciężko jest je dostać. Tutaj listę mieli bogatą, więc oczywiście musieliśmy ich trochę popróbować.
Trochę nas zeszło to testowanie, ale nie za długo, bo jutro jest kolejny dzień. Trudny i ciężki dzień, bo dalej w górach śnieg ostro sypie.
2019.01.05 - Park City, UT (dzień 5)
Ten wyjazd totalnie nie jest w moim stylu. Niestety nie dostałam wolnego bo mój szef już miał zaplanowany wyjazd. Na szczęście w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak praca z domu i nie zawahałam się tego użyć. Tak wiec plusy i minusy…. jestem w górkach a urlop mi nie ucieka…..tylko jak może uciekać urlop który jest unlimited….hmmm….
Tak wiec pogodziłam się już z faktem, że w górki pójdę tylko w sobotę i niedziele. Pocieszeniem za to jest fakt, ze 2h różnicy czasu pozwala mi dołączyć na apres ski. Akurat mój koniec 8h zmiany przypada na Darka koniec 8h jazdy na nartach - grunt to się dobrze dograć w małżeństwie.
Niestety znalezienie dobrego apres ski graniczy z cudem. Stan Utah słynie z dużej populacji Mormonów. Oni jako bardzo wierzący ludzie ograniczają wszelkiego rodzaju używki. Niektóre przepisy maja bardzo chore. Np. w barze lane piwo może mieć tylko 4% alkoholu. Pomimo, że widzisz, że dostępne są znane marki jak Heineken, Blue Moon to nie możesz się pomylić bo one są rozwodnione i specjalnie wyprodukowane na potrzeby tego stanu.
Ja tam nie twierdzę, że piwo musi być mocne. Tak naprawdę wolę piwa w okolicy 5%, ale problem jest w smaku. Żeby piwo spełniło wymagania procentowe to musi być rozcieńczone a co za tym idzie traci smak. Kolejna rzecz która jest bardzo myląca to zakupy w sklepie. Idziesz do supermarketu, kupujesz chleb, jajka i nagle widzisz cale lodówki z piwem. Pierwszy odruch - spoko kupujemy. Jak się zapomnisz ze jesteś w Utah to masz przekichane. W sklepach jest pełno piwa. Ale niestety wszystko jest z obniżonym alkoholem. Chyba każdy z nas popełnił błąd i kupił kiedyś skrzynkę piwa nie patrząc na procenty i zapominając, że ten stan jest smieszny. Jeśli piwo jest takie złe to po co w ogóle sprzedają je w supermarketach. Mogliby sprzedawać tylko w sklepach monopolowych i nikt by się nie mylił. A tu jakieś podstępy nam robią.
Kolejny smieszny przepis to ze w barze nie możesz zamówić alkoholu jak nie zamawiasz jedzenia. Teraz się to trochę zmienia i coraz bardziej luzują ten przepis ale to tez było dość chore. Podobno możesz mieć miejscówkę tylko z alkoholem nikt niepełnoletni tam nie możne wejść. Biorąc pod uwagę, że Park City jest bardzo rodzinnym resortem to barów tu nie ma za dużo.
Nie do końca obczailiśmy przepisy dotyczące muzyki na żywo ale coś dziwnego tam się też dzieje. Wczoraj poszliśmy do baru Legends, fajna miejscówka i obiecywali muzykę na żywo przez 2h. Nie dość, że gostek zaczął grać 30 min później, to skończył 30 min wcześniej a jeszcze w między czasie zrobił sobie przerwę na 20 min. Jak już udało mu się grać to grał i śpiewał tak cicho ze myśleliśmy, że to jakieś radio gra w tle.
Dziś się nie poddając daliśmy szansę kolejnej miejscówce. Tym razem w Canyons Village. Do Canyons można dojechać na nartach albo autobusem. Oczywiście można tak jak my połączyć środki transportu i w jedna stronę na nartkach a jak już zamkną wyciągi to autobusem. Na nogach jednak byłby kawałek.
Umbrella bar - tu już było tak normalnie. Dostali bardzo dużego plusa za ognisko (no dobra brakowało ognia) ale za to miałeś piwko, muzykę, siedziało się na zewnątrz a wokół ogniska były ogrzewacze więc nawet nie czuło się ze jest środek zimy.
Pieski też były…aż tyle fajnych rzeczy było to jakoś im wybaczyliśmy ten drobny szczegół jakim jest ogień w ognisku. Trzeba przyznać, że to była miejscówka. Prawie jak w Europie… pamiętajcie "prawie robi dużą różnicę". Niestety koło szóstej chłopaki się zebrały więc i my wskoczyliśmy do Cabrioleta (nazwa gondoli która jedzie nad miasteczkiem) i zjechaliśmy na dół łapać autobus. Sobota ma swoje prawa… tak więc po małym odpoczynku ruszyliśmy do miasta - brzmi nieźle nie?
I nawet nie było złe. Dzień wcześniej nastraszyliśmy kumpla, że tu jest masakra, że te ich przepisy jakoś nie sprzyjają tworzeniu fajnych knajpek. I wszystko to drogie sklepy butikowe albo jeszcze droższe restauracje. Trzeba jednak walczyć do końca. I takim sposobem wylądowaliśmy w No Name Saloon. No i kolejny raz zdziwko…
Takiej atmosfery to się na pewno nie spodziewaliśmy. Mieliśmy miejscówkę w loży szyderców na maksa. Wygodne siedzonka z uchwytami na piwo, a wszystko zaraz przy kominku. Dużo lokalnych tu przychodziło… nawet takich w wieku 70 lat... każdy wspominał jak było na nartach więc i Darek się rozmarzył i zaczął opowiadać gdzie to szaleli… a szaleli dużo.
Wczoraj wieczorem dotarł do mnie kolega i od dzisiaj jeździliśmy razem. Ja już przez trzy dni tu jeździłem i w miarę poznałem ten resort, więc dzisiaj pobawiłem się w przewodnika i pokazałem mu ciekawsze rejony.
Pierwsze parę zjazdów było w Park City i około 11 rano udaliśmy się do gondoli, która nas przerzuciła do Canyons. Chcieliśmy się dostać na szczyt Ninety-Nine 90. Po drodze oczywiście zjeżdżając fajnymi trasami albo oglądać widoki z wyciągów.
A było co oglądać. W Canyons zbudowali osiedle domów luksusowych. Nazywa się The Colony i ciągnie się aż pod szczyty.
Każdy dom to villa z wieloma sypialniami, potężnym pokojem gościnnym i innymi wypasami. Oczywiście wszystkie domy są zaraz przy trasach narciarskich.
My takich domów „nie potrzebujemy” więc pojechaliśmy dalej i dalej... aż w końcu dotarliśmy na szczyt gdzie można było odpocząć.
Tutaj nam trochę zeszło, ale Ilonka już kusiła muzyką na żywo więc szybko do niej dołączyliśmy."
Jak chłopaki doszły do opowiadania jakiego dobrego hamburgera jedli na lunch to aż, trochę zgłodniałam więc ruszyliśmy odkrywać miasto dalej. Nie wiem czy to dobry węch Damiana czy po prostu szczęście, ale znów trafiliśmy do fajnego miejsca. Podreptaliśmy do The Spur Bar & Grill. Nie powiem, że mieliśmy wiele wyboru jak chcieliśmy coś zjeść bo już większość miejsc zamykali ale trafiliśmy super.
No i ja też doczekałam się swojego hamburgery z wagu beef….tu jest to bardzo popularne….w sumie to ciekawe czemu. Ale nie bedziemy tracic czasu na rozkminianie tylko na delektowanie sie….bo hamburgery naprawde sa dobre i maja cos w sobie.
Wiecie, że czasem warto iść do toalety…. pomyślicie no wiadomo ale czemu o tym piszą na blogu. Bo właśnie dzięki temu, że poszliśmy do jednej, to odkryliśmy w barze drugą salę… a tam się już działo. Chyba całe Park City przyszło na imprezę. Pierwsza sala to dość spokojna, cicho, muzyka z radio i ogólnie nie za tłoczno. Druga sala natomiast to muzyka na żywo, laski w miniówkach, banie z nart i ogólnie impreza na całego. My tam trochę nie pasowaliśmy ale nie wiele nam to przeszkadzało, żeby posłuchać dobrej muzyki. Bo zespół grał klasycznie.
Zmęczenie po całym dniu przygód nas dopadło więc zdecydowaliśmy wracać... wyszliśmy na zewnątrz a tu magia….stał się cud i zaczęło padać. Śnieg sypał równiutko pokrywając każdy milimetr ziemi…zasnęliśmy więc z uśmiechami na twarzach marząc o świeżym puszku jutro w górach...to będzie kolejny cudowny dzień!
2019.01.03-04 - Park City & Canyons (dzień 3 & 4)
Kolejny dzień na nartach. Wczoraj cały dzień spędziłem w Park City, więc dzisiaj najwyższa pora odwiedzić Canyons, które jest znacznie większe.
Szybko dwoma wyciągami dojechałem do gondoli Quicksilver, która przerzuca narciarzy między resortami. Gondolę tą otwarli dopiero dwa lata temu. Wcześniej narciarz jak się chciał przemieszczać między resortami to musiał autobusami się tułać. Na szczęście te czasy już minęły i w ciągu 10 minut znalazłem się w innym resorcie.
Canyons resort jest bardzo szeroki, potrzebujesz dobry plan jak chcesz dojechać do końca i wrócić do Park City. Gondolę między resortami zamykają o 15:30. Oczywiście ja nie chciałem tylko zaliczyć resortu, chciałem też go poznać i pojechać w ciekawe miejsca. Jak nie zdążę to zawsze są autobusy. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że Canyons jest lepszy niż Park City. Też mówili, że Canyons uratował Park City, dokładając mu znacznie więcej terenów narciarskich.
Z gondoli zjechałem do pierwszego wyciągu, potem drugiego, trzeciego..... i tak zacząłem poznawać resort. Wydawało mi się, że jest znacznie mniej ludzi niż w Park City. Może dlatego, że jest to bardziej rozłożyste i ludzie się rozjeżdżają po wszystkich zakamarkach.
W końcu dojechałem do słynnego wyciągu Ninety-Nine 90. Nazwa pewnie pochodzi od szczytu na jaki on wyjeżdża. Szczyt ma wysokość 9,990 stóp i jest on najwyższy w Canyons. Pogoda była idealna, więc widoki też były cudowne.
Ze szczytu jest tylko jeden rodzaj tras, wszystkie podwójne diamenty, więc nie było za wielkiego zastanawiania się którą trasą mam jechać.
Zjechałem na dół i tak fajnie było, że znowu wsiadłem na ten sam wyciąg i wyjechałem na górę. Wtedy zobaczyłem, że wyżej są ślady ludzi i można wyjść na sam szczyt i zjechać na drugą stronę.
Niewiele się zastanawiając, odpiąłem narty, rozpiąłem buty, ściągnąłem kurtkę i ruszyłem do góry. Od razu było ciepło. Spacer w słońcu, w południe, stromo do góry po śniegu na 3,000 metrów wymagał trochę wysiłku. Po 12-15 minut zdobyłem szczyt.
Warto było. Bezwietrzna, słoneczna pogoda i te cudowne widoki. Postałem chwile, odpocząłem i zacząłem się zastanawiać jak tu zjechać. Mogłem wrócić do resortu, albo jechać dalej w ciekawsze tereny.
Świetna pogoda, niskie zagrożenie lawinowe i dobra widoczność nakłoniły mnie żebym wyjechał z resortu i pobawił się na otwartych terenach.
Dobrze, że tu pojechałem, było jak w bajce. Może nie było za wiele puchu, ale i tak było miękko i bez lodu. Gdzieś pod koniec usiadłem sobie w śniegu, otworzyłem piwko i podziwiałem widoki przez parę minut.
Chciało by się pojechać jeszcze raz, ale niestety czasu nie było. Przede mną jeszcze wiele zjazdów o wybiła już godzina 13.
Znowu musiałem wziąć parę wyciągów żeby dojechać do samego końca Canyons.
No może prawie do końca. Na samym końcu jest fajna ściana, która niestety też wymagała „spacerku” do góry. Wyglądała zachęcająco, a zwłaszcza zjazd z niej.
Niestety była już późna godzina i bałem się, że nie zdążę na gondole do Park City. Wrócę tu za parę dni.
Nawet nie było czasu nigdzie żadnego lunchu zjeść, tylko szybko trzeba było wracać do domu. Parę wyciągów i parę zjazdów i już byłem przy gondoli która mnie przerzuciła do mojej wioski.
Było już prawie koło 16, ale jeszcze załapałem się na ostatnio krzesełko na samą górę.
Teraz już spokojnie, pomału, po prawie pustych trasach zjechałem na dół gdzie już Ilonka czekała i znalazła fajną knajpkę na odpoczynek. W Utah jest nadal ciężko z après ski. Dalej mormońskie przepisy są mocne i ciężko jest cokolwiek zmienić. Ale o tym już Ilonka opisze w następnych wpisach.
Ja byłem tylko o śniadaniu a była już 17. Pierwsze co zrobiłem to rzuciłem się na mięso. Lunch i kolacja w jednym. Oszczędność czasu i kasy. W sumie nie było to byle jakie mięsko. Załapałem się na Wagyu Beef. Było pyszne. W sumie to byłem tak głodny, że nawet byle jaki kurczak by mi smakował. Ach ta dieta narciarska. Najlepsza ze wszystich diet....!!!
PIĄTEK, 4 STYCZEŃ.
Po wczorajszych wojażach po resortach dzisiaj postanowiłem sobie, że tylko będę jeździł w Park City. Spokojnie, delikatnie, bo nogi dalej bolały.
Po paru zjazdach nogi wróciły do normy i znowu zacząłem wyszukiwać ciekawszych terenów.
Wyciąg Jupiter idzie na najwyższą górę w Park City, którą jeszcze do końca nie poznałem. Trzeba się z nią lepiej zaprzyjaźnić.
W tym rejonie spędziłem dzisiaj większą część dnia. Czasami przez pomyłkę wjeżdżałem na zmuldzone trasy,
a czasami na stromsze odcinki.
Pogoda cały dzień była słoneczna, dobra widoczność, więc można było się bawić.
Nie sypało już parę dni i zaczynają pojawiać się czarne plamy. Jutro i w niedzielę ma spaść dużo śniegu. Miejmy nadzieję, że też będę miał okazje pobawić się w tym słynnym, lekkim, suchym puchu w Utah.
Dzisiaj wieczorem dolatuje mój kolega z NY, więc od jutra już będę miał partnera do wyszukiwania ciekawych tras.
2019.01.02 Park City (dzień 2)
Do Park City przyjechaliśmy na tydzień. Pierwszą noc "niestety" spaliśmy w Marriott hotel. Piszę niestety, bo hotel nie znajduje się przy trasach narciarskich i musiałem ich autobusem 10 minut dojeżdżać do centrum. Wiem, 10 minut to nic, ale dzień wcześniej musiałem zrobić na niego rezerwacje i podać dokładną godzinę który autobus chcę wziąć. Są limitowane miejsca i jak nie masz rezerwacji to nie pojedziesz. Ja nie wiem co będę robił dzisiaj wieczorem, a tym bardziej jutro rano. Jestem na wakacjach i chyba nie muszę aż tak tego ustalać, prawda?
Pozostałe 6 nocy śpimy w kwaterze przy samym resorcie i nie ma nic piękniejszego niż wyjście prawie przed domek, zapięcie nart i już się jest na wyciągu.
Dwa lata temu Park City połączył się z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Dzisiaj postanowiłem tylko jeździć w Park City, zwłaszcza, że mam nowe narty i za bardzo nie wiem jak będą się sprawować.
Park City, jak większość dużych resortów na zachodzie Stanów ma różne trudności tras narciarskich. Na początek z nowymi nartami nie wybierałem się w „ciekawe” rejony, raczej starałem się w dolnych partiach zobaczyć co one potrafią.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem i zacząłem pomału niebieską w dół zjeżdżać. Nowe, ostre nartki idealnie wcinały się w zmrożony śnieg, ale nic nie było takiego WOW. Dwie płyty tytanowe w każdej narcie powinny to jeszcze lepiej robić. Wiem, dużo o tym wcześniej czytałem, muszę się nauczyć na nich jeździć zanim je w pełni wykorzystam.
Pierwszą połowę dnia jeździłem na w miarę łatwych trasach ucząc się nowych nart. Dobrze, że byłem sam, bo pewnie by mnie każdy dobry narciarz okrzyczał za prędkości i wybór stoków.
Na lunch zjechałem do starej części miasteczka i na Main Street w Starym Mieście przy piwku i kanapce w końcu sobie odpocząłem.
Po lunchu nabrałem odwagi i ruszyłem dalej w góry. Wyciągiem Jupiter wyjechałem na ponad 10,000 stóp (3,000 metrów). Tutaj najłatwiejsza trasa to podwójny, czarny diament.
Powiem wam szczerze, że za bardzo nie wiedziałem jak zjechać. Oczywiście nie chciałem się ześlizgiwać, a nachylenie stoku było dobrze strome. Twarde narty nie chciały się między wielkimi muldami wyginać. Ogólnie to ja nie lubię muld, ale jakoś sobie na nich radzę. Dzisiaj miałem pewne trudności z pokonaniem tych ścian. Wiem, moje narty nie są na muldy. One są przystosowane do dużych prędkości na ubitych trasach.
Zjechałem gdzieś, wziąłem jakiś inny wyciąg i pojechałem do lasu. Lubię laski. Oczywiście tam też są muldy, ale o wiele mniejsze. I zawsze jest dreszczyk emocji jak się przejeżdża blisko drzew.
Oczywiście jeździłem do końca i około 16:15 zjechałem na sam dół.
Dzisiaj za bardzo nie było czasu na apès ski. Musieliśmy zrobić tygodniowe zakupy w supermarkecie i potem jeszcze odwiedzić główną ulicę w mieście.
Zakupy się udały, lodówka pełna, więc czas na odwiedziny głównej ulicy w mieście i na kolację.
I tu trochę się zawiedliśmy. Niestety Park City nie ma tak fajnego centrum jak Vail, Whistler czy Zermatt. Na start są samochody. Ja uważam, że centrum miasteczek powinno być wyłączone z ruchu kołowego, tylko piesi. Wtedy jest taki fajny klimacik. Ulice pełne ludzi, oświetlone choinki, stragany, muzyka na żywo, gorące wino.......
Tutaj tego nie było. Dużo ludzi przeciskających się na wąskich chodnikach i uważających jak wchodzisz na drogę żeby cię samochód nie przejechał. Nie spodobało nam się to, więc weszliśmy do restauracji na kolacje.
Udało nam się trafić na dobre jedzenie. Nie było z tym łatwo. Albo knajpy nic nie miały fajnego, albo były super drogie. Jesteśmy z Nowego Jorku, więc przyzwyczajaliśmy się do wysokich cen, ale tutaj czasami to już przeginali na maksa.
Nam się udało i wylądowaliśmy w Alpine Distilling. Jest to miejsce gdzie testujesz wiele rodzajów whiskey, ale też mają restauracje.
Tatar z tuńczyka i świnka były przepyszne.
Park City ma wiele autobusów które jeżdżą dość często i wszystkie są za darmo. Ale nie ma nic lepszego niż spacer po górskim miasteczku po obfitej kolacji. Także w 20 minut po wąskich, słabo odśnieżonych, nieoświetlonych chodnikach (niestety nie mamy zdjęć, było za ciemno) wróciliśmy do naszego mieszkanka. Może kiedyś Park City zmieni swój plan rozwoju i bardziej się nastawi na pieszych niż na samochody i komunikację publiczną.
2019.01.01 Park City (dzień 1)
Pierwszy styczeń i już pierwszy wpis na naszym blogu. Tak, to można Nowy Rok zaczynać.
Poprzedni rok można uznać za intensywny. Udało nam się zamieścić aż 61 artykułów z różnych wyjazdów. Brakło nam tylko jednego do pobicia rekordu z 2016. W sumie to w 2018 byliśmy więcej dni poza domem, ale już nie opisywaliśmy każdej lokalnej wycieczki. Nie chcieliśmy się powtarzać, chyba, że coś ciekawego, innego się wydarzyło.
Sylwestra niestety mieliśmy ciężkiego. W pracy było urwanie głowy, dopiero dosłownie parę minut przed północą udało nam się skończyć i wyskoczyć do lokalnego baru na noworocznego drinka. Jak to zwykle bywa, impreza się przeciągła i jak dotarliśmy do domu to się okazało, że już niewiele czasu zostało na spanie. Trzeba na lotnisko się zbierać.
Chyba dzisiaj, w Nowy Rok, nikomu nic się nie chciało robić i wszędzie obsługa była na spowolnionych obrotach. Nawet w barze długo się czekało na piwko. Chcieliśmy spać w samolocie, więc do śniadania nie było kawy tylko delikatna, meksykańska koronka.
A gdzie w ogóle lecimy? A na nartki do Utah postanowiliśmy sobie na tydzień wyskoczyć. Wiem, że to dopiero początek sezonu i jeszcze nie ma idealnych warunków, ale niestety przez następne parę miesięcy nie damy rady na dłużej nigdzie pojechać. Utah ma wiele plusów, jednym z nich jest ilość śniegu na początku zimy. Wysoko w górach jest szybko zimno i już od późnej jesieni deszcz zamienia się w śnieg. Także pod koniec roku jest go już nawet trochę. Jedziemy do Park City. Jak dzisiaj rano sprawdzałem to mieli wszystkie 41 wyciągów otwartych i 267 z 341 tras narciarskich. Nie jest źle jak na początek stycznia.
Całą podróż przespaliśmy i po prawie pięciu godzinach wylądowaliśmy w mroźnym Salt Lake City. Zdziwiliśmy się tak niską temperaturą, -10C. Ostatnio jak byliśmy tutaj w kwietniu to krótkie spodenki i koszulki się przydały, a nie jak dzisiaj kurtki narciarskie.
W Park City Uber testuje swój nowy serwis, UberSKI. Wystarczy, że masz jakieś duży samochód i bagażnik na narty a już możesz pracować dla Ubera.
Szybko w 40 minut dojechaliśmy do resortu Park City. Tak to rozumiem, nie potrzebujesz samochodu, kłopoty i koszty posiadania samochodu w resorcie narciarskim odpadają.
Dlaczego Park City? Jest parę powodów. Znajduje się w Utah, więc ma dużo śniegu na początku sezonu, dawno tu nie byliśmy i jest na moim sezonowym bilecie.
Park City połączył się z Canyons i powstał największy resort narciarski w Stanach. O 1.5 raza większy niż Vail w CO. Czyli jest gdzie jeździć przez tydzień.
Byliśmy zmęczeni, więc zrobiliśmy sobie tylko krótki spacer po miasteczku, zjedliśmy kolację w hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas duży i intensywny dzień.
2018.11.24 Quebec City, Canada (dzień 3)
Spodziewaliśmy się że Quebec City to małe miasteczko i pewnie w jeden dzień je obejdziemy. Spodziewaliśmy się też że pewnie jest tylko jedna ulica fotografowana na dziesiątą stronę. Na szczęście niesamowicie się zaskoczyliśmy. Do tego stopnia miasteczko nas pozytywnie zaskoczyło, że zrezygnowaliśmy z wycieczek poza miasto a w zamian postanowiliśmy spędzić więcej czasu w tym uroczym miasteczku i obejrzeć je za dnia.
Dzień w tej części świata pod koniec listopada jest dość krótki. Tak jak w Krakowie, nie? Kolejne podobieństwo. Szary dzień jednak nas nie zniechęcił. Rozpoczęliśmy dzień od kawy i zagrzani ruszyliśmy na miasto. Plan był aby się szwendać dopóki się nie zmarznie, potem przerwa na zagrzanie się i powtórka z rozrywki.
Quebec City został założony przez francuskiego odkrywcę Samuel de Champlain, w 1608. Od nazwiska Champlain pochodzi, też nazwa jeziora, które mijaliśmy po stronie amerykańskiej wczoraj. Champlain tworzył kolonie wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca tworząc rejon nazywany przez niego “le Canada”.
Strategiczna rola rzeki i nas przyciągnęła ciekawością i zeszliśmy w dół miasta w kierunku rzeki do dzielnicy zwanej stary Quebec. Rzeczywiście tu było więcej kamiennych domków, ulice wybrukowane kocimi łbami (trzeba było uważać żeby nie wybić sobie jedynek), a małe sklepiki i kafejki zapraszały swoim ciepłem.
Rzeka jak Wisła, no może trochę szersza, ale ogólnie kolejne podobieństwo zostało dodane do listy. Niestety w środku zimy relaksowanie się przy rzece nie należy do przyjemnych, więc szybko oddaliliśmy się i weszliśmy do ciepłej knajpki na zimne piwko.
W Quebec City oczywiście nie może zabraknąć ciepłego wina. W każdej kafejce czy barze można je dostać. Pomimo jednak, że na polu jest dość zimno to my i tak wybraliśmy piwo vs. grzane wino. Niestety, wino grzane trzeba umieć robić i nie wystarczy tylko podgrzać w garnku tanie wino. Wczoraj próbowaliśmy i szału nie było, dlatego dziś ograniczyliśmy się do znanych alkoholi.
Po krótkiej przerwie, znów wyszliśmy na ulice pochodzić i popstrykać zdjęcia. Troszkę cieszyłam się że ściemnia się dość wcześnie. Jednak miasteczka oświetlone świąteczną dekoracją maja swój urok. Fajnie było zobaczyć QC za dnia ale nocą, przy światełkach, dekoracjach i muzyce przydrożnych grajków naprawdę czuło się magię świąt.
Jak tylko wyjdzie się na górę to od razu widać Fairmont Hotel. jest on widoczny z każdego punktu w mieście. Jak tylko stać was żeby tam przenocować to na pewno warto. Ogólnie hotele Fairmont są super, niestety zdają sobie z tego sprawę i się cenią. Może kiedyś Marriott je kupi i będę znów mieć dobre ceny...
W Quebec do zwiedzania jest głównie Governon’s Mainsion i parę jakiś muzeów. Natomiast miasto jest bardzo przyjemne do spacerowania, bardzo wdzięczne dla fotografów i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nie oczekuj jednak, że jadąc tam będziesz mieć listę zabytków które trzeba odwiedzić. To nie jest aż tak duże miasto. Ja tam lubię się szwendać z aparatem i odkrywać co się dzieje za każdym rogiem. Tak, że ja byłam w siódmym niebie.
Lubię też odwiedzać lokalne sklepy z ciuchami. W Stanach jest masówka i większość ludzi ubiera się w tych samych sklepach. Dlatego jak zrobiliśmy sobie przerwę, to Darek poszedł do baru na piwo a ja do sklepu. Jakie było moje zdziwienie jak mnie wyrzucili z niego…
W Quebec mówi się po francusku. Jest to urokliwe i na pewno przyciąga to wielu turystów. Ludzie znają angielski, bo w końcu w Kanadzie angielski jest urzędowym językiem, natomiast, w serwisie ludzie po angielsku mówią tak sobie. Tak więc weszłam do sklepu, oglądam rzeczy, nawet coś wybrałam i chodzę dalej. Nagle jakaś pani do mnie podchodzi i mówi my jesteśmy zamknięci. Myślałam że tylko jedno stoisko i pytam się, czyli ta cała strefa jest zamknięta tak, a ona na to, kasy są zamknięte będziesz musiała zapłacić w obsłudze klienta. OK… no to dalej drążę temat i się pytam, ale rzeczy mogę wybrać. A ona no tak ale jesteśmy zamknięci... stwierdziłam, że dziwna obsługa, ale widocznie nie chcą zarobić. No wiec poszłam w inną stronę sklepu i kolejna pani ekspedientka się do mnie przyczepiła. I ta sama gadka… ta już lepiej mówiła po angielsku, wiec się okazało, że sklep zamykali o piątej i nawet jak byłeś w sklepie to nie mogłeś nic już kupić. Koniec... zamknięte i tyle. Ciekawe tylko dlaczego ludzi wpuszczali... no nic co kraj to obyczaj.
Chodzenie cały dzień nas zmęczyło, więc przyszedł czas na kolacje. I znów trzeba było wrócić na dół do starego miasta. W obu częściach miasta są fajne restauracje, ale jakoś małe kameralne bistro na starym mieście wydało nam się najlepszą opcją. I tak też było….polecam Bistro Sous le Fort.
Po obfitej kolacji na lepsze trawienie poszliśmy na drinka. Znaleźliśmy fajną knajpkę zrobioną na styl krakowskich pubów przy rynku. Nie wchodziło się co prawda w dół ale kamienne ściany, małe okienka wprowadzały nastrój piwniczki. Do tego palił się kominek i było ciepło jak u babci przy piecu.
Nie dziwne więc, że przychodzili tu wszyscy lokalni z miasteczka. Widać, że każdy tu każdego zna. Co ktoś przeszedł przez drzwi to zaraz witał się z połową ludzi w barze. Fajny taki nastrój domowy. Ciepła, przytulna miejscówka bynajmniej nie zachęcała nas do wyjścia na zewnątrz. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i zaczęliśmy planować kolejne wakacje - jest to nie bezpieczne ale jak się ma telefon, wifi w knajpie to nawet fakt, że jesteśmy w innym kraju nam nie przeszkadza. Stety, niestety, aktualnie w Stanach (i nie tylko) jest największy okres wyprzedaży. Wyprzedaże tyczą się też samolotów...no więc jak już wydaliśmy parę tysięcy złotych, zakupiliśmy bilety na narty i do Azji to postanowiliśmy opuścić lokal bo jakoś niebezpiecznie zaczęło się tam robić. Wychodząc okazało się, że my też spotkaliśmy "znajomych" okazało się, że przy stoliku obok siedział polak z Ottawy. Zamieniliśmy parę miłych snów, pożyczyliśmy Wesołych Świąt i podążyliśmy w kierunku hotelu.
Jutro czeka nas droga powrotna do domu. Normalnie bez korków jedzie się ok. 9h. Myślimy jednak, że korków nie uda nam się ominąć i jakieś się pojawią. W końcu to był długi weekend i każdy gdzieś wyjechał.
ps. niestety korki wykrakaliśmy i do domku jechaliśmy ponad 12h. Na granicy się tylko zdenerwowaliśmy bo musieliśmy czekać ponad 1h na naszą kolej. Przy tak długiej podróży przerwy są wskazane więc i odpoczynek udało nam się zrobić i zjeść dobrą kolację w przydrożnej karczmie. A teraz...teraz już nie pamiętamy trudów podróży ale za to mamy fajne wspomnienia i piękne zdjęcia. I o to właśnie chodzi - o te wspomnienia!
2018.11.23 Quebec City, Canada (dzień 2)
Celem naszej wycieczki od początku był Quebec City. Canada nie ma za wiele miast. Pewnie na dwóch rękach można wymienić je wszystkie: Toronto, Montreal, Ottawa, Vancouver, Calgary, Halifax no i Quebec City. Pewnie znajdą się jakieś jeszcze pomniejsze jak Yellowknife itp.
Fakt faktem Canada jednak nie ma za dużo miast, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę wielkość kraju. Miasta na wschodnim wybrzeżu słyną z europejskiej architektury, natomiast zachodnie wybrzeże to głównie góry, resorty narciarskie itp. Podobno w British Columbia jest więcej szczytów gór niż ludzi tam mieszkających. My już w paru miastach byliśmy ale nigdy nie udało nam się dojechać do Quebec City. Na długi weekend z okazji święta dziękczynienia postanowiliśmy to naprawić i zaliczyć kolejne miasto kanadyjskie.
O Quebec City słyszeliśmy dużo dobrego. Parę naszych znajomych było w tym mieście i każdy zachwalał. My trochę sceptycznie do tego podeszliśmy. To znaczy spodziewamy się fajnego miasta ale przecież nie może się ono porównywać z fajnymi europejskimi miastami. A wszyscy tak właśnie je wychwalali. Jako drugi Paryż, piękne europejskie miasto itp. Przejedziemy 390 km i przekonamy się na własne oczy.
Dla Darka 390 km to nic wiec musiał trochę poszperać na Google Maps i znalazł dłuższa drogę ale przez jakieś wyspy. Wiadomo, jazda autostradami jest szybka ale nudna. Tak więc padł pomysł przepłynięcia przez wysepki na jeziorze Champlain.
Wyspy nawet ciekawe. Zwłaszcza pozamarzane części jeziora po których ludzie chodzili z pieskami. Kolejny plus, dojechaliśmy do mało uczęszczanego przejścia granicznego więc 15 minut, standardowa spowiedź co wwozimy i dalej w drogę. Jednak to co mnie (już po raz kolejny) zaskoczyło to ilość silosów.
Silos to nieodzowny element krajobrazu stanu Vermont. Pierwsze pojawiły się już w 1890 roku i wykorzystywane były do przechowywania zboża, oraz paszy dla bydła. Z czasem ewaluowały i z drewnianych budowli przemieniły się w cementowe konstrukcje. Dzisiaj maja rożne zastosowanie. Wykorzystywane są w destylarniach, do przechowywania chmielu na piwo, otwierane są w nich restauracje czy pokoje do wynajęcia. Najważniejsze ze nadal są elementem krajobrazu Vermont i można spotkać je na każdym kroku.
Po przejechaniu wysepek dotarliśmy wreszcie do Kanady. Przejście graniczne poszło tak sprawnie, ze nawet nie ma się co rozpisywać. Z granicy do Quebec City pozostało nam już tylko 3.5h. Pierwsze 3h minęły spokojnie a ostatnie 0.5h przerodziło się w 1h bo stanęliśmy w korkach wjazdowych do miasta. I tu przekonaliśmy się na własnej skórze ze ludzie maja racje. Quebec City naprawdę jest podobny do miast Europejskich. A szczególnie do bliskiego nam sercu Krakowa. A dlaczego???
A dlatego, ze:
Korki jak w Krakowie na Zakopiańskiej
Ciemno jak w zimie w Polsce
Budynki jak w Nowej Hucie, blokowiska ze sklepami na dole.
Najbardziej jednak poczuliśmy się jak w Krakowie jak jechaliśmy prawym pasem a tu nagle niespodzianka, pas zmienił się w pas tylko dla autobusów. A potem to już na maksa poleciało….co widzieliśmy to był Kraków:
Brama do starego miasta jak Brama Floriańska
Lodowisko przed brama prawie jak przed Galeria Krakowska
Kostka brukowa na której można sobie wybić zęby identyczna jak pod Bagatela
Rzeka Świętego Wawrzyńca - tylko troszkę większa od Wisły
A hotel Fiermont prawie tak duży jak Wawel
Śmiechy śmiechami ale naprawdę Quebec City jest mniejsza wersja Krakowa. Brakowało nam tylko grzanego wina bo stragany świąteczny też były. Wino w końcu znaleźliśmy ale nie tak dobre jak na rynku w Krakowie, czy w Bergamo (kto był to pamięta).
Nie mieliśmy większego planu jeśli chodzi o Quebec. Chcieliśmy połazić z aparatem, powłóczyć się po mieście, wejść gdzie nie gdzie na piwko. Zaczęliśmy jednak od kolacji. Wczoraj nie udało nam się świętować więc dziś musieliśmy to nadrobić. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w dobie komputerów i recenzji bez rezerwacji będzie ciężko ale udało nam się. Wybraliśmy się do Conti. Bardzo fajna, kameralna restauracja troszkę na bocznej uliczce ale nadal 15 min na nogach od hotelu. Nie często spotykam w restauracjach makaron Cannelloni wiec jak tylko zobaczyłam ta pozycje w karcie to nie było innego wyjścia tylko zamówić te nadziewane rury. Darek standardowo poleciał z miechem a wszystko dopełnione było dobrym winem z rejonu Pauillac.
Zagrzani, z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy odkrywać miasto. Od początku miasto zrobiło na nas duże wrażenie. Spodziewaliśmy się jednej uliczki wartej obfotografowania, a dostaliśmy całe miasto. Stara część miasta nie jest wielka i spokojnie można obejść ją w jeden dzień, ale jest też na tyle duża, że dwa dni się człowiek tam na pewno nie będzie nudzić.
Na czele miast jak jakiś zamek stoi Chateau Frontenac. Od początku budynek ten był przeznaczony na hotel. Wybudowany przez Kolej Transkanadyjską aktualnie zarządzany jest przez siec hoteli Fairmont (Accor). Budynek ten wybudowany został w 1893 roku i ma prawie 80 metrów wysokości. Jego położenie na wzgórzu jeszcze dodaje mu potęgi.
Spod Chatau Frontenac rozciąga się widok na rzekę Św. Wawrzyńca oraz najstarszą część miasta. Tą część zostawimy sobie na jutro, a dziś poszliśmy szukać szczęścia bliżej hotelu. Przeszliśmy różnymi uliczkami, odwiedziliśmy stragany świąteczne, dwa czy trzy bary, i nas wciągnęło. Jak przystało na Europejskie miasto - weszliśmy do Irish Baru, Pub Saint-Alexandre.
Bar przyciągnął nas dużym wyborem piwa, tym w butelkach i lanych, oraz muzyką na żywo. Muszę przyznać, że jedno mnie zdziwiło. Dlaczego nikt nie bił brawa. Zespół fajnie grał a mimo to ludzie jakoś tak byli mało interaktywni. Jednak amerykanie są bardziej wyluzowani bo jak w Stanach gra muzyka na żywo to i napiwki dla zespołu się sypią i oklaski. A tu w Kanadzie jakoś mało kto zwracał uwagę na zespół.
My tam klaskaliśmy, napiwek daliśmy i całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak dobrze, że nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął i pasowało wracać do domku. Opatuliliśmy się znów w zimowe kurtki, czapki, rękawiczki i uderzyliśmy na spotkanie z mrozem. Dobrze, że nasz hotel jest blisko centrum to nie zdążyliśmy zmarznąć.
Jutro planujemy odkrywać miasto dalej, zacząć za dnia a skończyć….nie wiadomo kiedy.
2018.11.22 Stowe, VT (dzień 1)
Dwa tygodnie temu Dzień Niepodległości świętowaliśmy w Białych Górach w stanie NH. Aktualnie mamy kolejne święto, Dzień Dziękczynienia. Mimo, że oboje mamy zawrót głowy w naszych pracach to i tak udało nam się jakoś to wszystko ogarnąć i wyjechaliśmy z miasta na cztery dni.
Tym razem też oczywiście na północ. Trochę nartek w VT, a potem dalej na północ, aż w Kanadę, do Quebec City. Zobaczyć czy to miasto jest bardziej europejskie czy amerykańskie. Ostatnio jak byliśmy w Montrealu, to niestety przypominał nam amerykańskie metropolie niż europejskie stare miasta.
Oczywiście obowiązkowe zatrzymanie się po drodze w naszej ulubionej francuskiej piekarni na śniadanie musiało nastąpić. Mimo, że było przed siódmą rano, to w piekarni aż była kolejka. Widać, że amerykanie nie jedzą samego indyka w Dzień Dziękczynienia.
W tym roku mam bilet na narty na cały sezon, Epic Pass. Pozwala on jeździć w każdy dzień, przez cały sezon w kilkudziesięciu resortach w Stanach i Kanadzie. Nawet jest na nim parę górek w europejskich Alpach i Japonii.
Bilet ten ma też i „wady”. Większość amerykańskich resortów na tym bilecie jest na zachodzie Stanów. Na wschodzie z większych są Stowe i Okemo, oba w VT. Nie wiem czy to jest do końca wada. Jak 6 miesięcy temu byliśmy w Utah na nartach to mój kolega (który po raz pierwszy pojechał w Góry Skaliste na narty) powiedział, że na wschodzie to nie ma gdzie jeździć i szkoda marnować czasu i kasy. Niestety on ma rację. To tak jak by się porównało narty w Beskidach do nart w Alpach.
Tym razem nie było czasu lecieć na zachód, więc wybraliśmy Stowe w Vermont. Nie byłem w tym resorcie chyba 17-20 lat. Powodów było parę. Pewnie jeden z nich to odległość. Stowe znajduje się w północnym Vermont, godzina dalej niż Killington. Drugi powód to brak tej góry na sezonowych biletach narciarskich wschodniego wybrzeża, które przez ostatnie wiele lat nabywałem. Stowe zawsze był „zachodnią” górą na wschodzie. Teraz kupił go Vail z Colorado i dlatego jest na Epic Pass.
Jak wyjeżdżaliśmy rano z NY to było -4C. W południe w Stowe na parkingu było -16C. Na szczycie -20C i duży wiatr. Na szczęście wiedziałem o tym i się odpowiednio do takich niskich temperatur przygotowałem.
Ilonka w aktualnej pracy ma dużo wolnego, niestety praca musi być wykonana więc nadrabia tak zwaną pracą z domu. W sumie to kogo interesuje gdzie jesteś w dzisiejszych czasach. Ważne, że tona e-mail zostanie wysłana i sprawy zostaną załatwione. Ja tam nie narzekam, ktoś musi pracować, aby ktoś mógł jeździć na nartkach...dobrze, że to ja jestem tym szczęśliwcem i mogę zapiąć buty i ruszyć na stok.
"Ja tam nie narzekam... cieplutki bar, zimne piwko, barman blisko w razie potrzeby, a i komputerek ma swój wodopój w postaci gniazdka."
Mając ten bilet nie trzeba nigdzie chodzić. Prosto z parkingu na wyciąg. Bilet masz głęboko w kieszeni i same bramki się otwierają jak koło nich przechodzisz. Tak to rozumiem, nie tracisz czasu na nic tylko prosto w górki.
Ludzi było mało. Powodów parę: niskie temperatury, święto i początek sezonu. Natomiast śniegu było dużo. Naprawdę ostatnio go spadło wiele. Jak rozmawiałem z lokalnym na wyciągu to mówił, że nie pamięta takiej ilości śniegu w listopadzie.
Wyjechałem na górę. Trochę tu wiało. Maska, grube rękawiczki i extra warstwy ubrań się przydały. Na górze oczywiście jest bar, ale na razie nie miałem zamiaru tam wstępować. Pierwszy zjazd sezonu czekał na mnie.
Jak tylko ruszyłem i zacząłem zakręcać, to odrazu robiło się cieplej. Zjechałem szybko na dół po łatwej trasie i znowu na górę. I tak parę razy, byłem na maksa spragniony nart.
Niestety nie miałem moich nowych nart. One dalej są w sklepie w NY i czekają na instalacje wiązań. Kupiłem sobie Nordica Enforcer 93. Narty z dwoma płytami metalowymi w środku. Ponoć idealne na wschodnie Stany albo na ubite trasy. Chociaż dzisiaj nie mogłem narzekać, śniegu było dużo. Nawet czasami puch znajdywałem.
Dzięki temu, że Stowe jest dalej na północy i koło najwyższej góry w VT, ma więcej śniegu niż resorty bardziej na południe.
Jak robiło mi się zimno, to odwiedzałem bar na coś ciepłego i znowu wracałem „do pracy”. Po południu było już naprawdę zimno. Nie chciałem marnować czasu na bary, więc musiałem znaleźć ciekawsze rejony. Muldy albo strome trasy szybciutko mnie rozgrzewały.
Było tyle śniegu, że nawet lasy nadawały się do jeżdżenia. Tutaj od razu było super ciepło. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w listopadzie jeździłem na nartach po lesie. Zapowiada się dobra zima.
Zacząłem późno, więc oczywiście musiałem jeździć do samego końca. Około 16-tej to już prawie nikogo nie było na stoku. Całe góry należały do mnie. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę w barze i dołączyłem do niej. Fajnie się siedziało w cieple i wspominało pierwszy dzień sezonu. Oby cały był taki dobry jak ten początek.
Jak zwykle trochę się zasiedzieliśmy i jak wróciliśmy do samochodu to było już dobrze ciemno, zimno i wiało na maksa. Tak, początek sezonu też i ma wady.
Mieszkaliśmy blisko resortu, więc w parę minut dojechaliśmy do naszego hotelu na zasłużony odpoczynek. Szybko padliśmy do łóżek. Był to długi i intensywny dzień, a jutro czeka nas jeszcze długa podróż na północ do Quebec City.
Dzisiaj jest wielkie święto w Stanach. Prawie każdy Amerykanin zajada się indykiem i jest to największa uczta w roku. Coś jak nasza wigilia w Boże Narodzenie. My też chcieliśmy coś dobrego zjeść, bo byliśmy tylko o śniadaniu a był już wieczór.
Niestety nie udało nam się tego dokonać. Większość restauracji była zamknięta ze względu na święto, a druga część była zamknięta, bo był to początek sezonu.
Z hotelu chcieliśmy jakąś pizzę zamówić, ale wszystkie trzy lokalne też były zamknięte. Skończyło się na McDonaldzie który był oddalony o ponad 20km. My, jako, rozpieszczeni nowojorczyki myślimy, że wszystko zawsze jest otwarte i o każdej porze dni i nocy można zjeść. Niestety nie w małych miasteczkach jak w VT.
Co myśle o Stowe? Myślę pozytywnie. Duża góra, fajne i długie trasy, urozmaicony teren, wielki potencjał. Teraz, jak kupił ją Vail, który ma nielimitowane fundusze zrobi z niej pewnie jeden z lepszych resortów na wschodzie. Zainwestuje w system naśnieżania, pobuduje wiele nowych wyciągów i tras, a także rozbuduje całą infrastrukturę.
Vail skupuje resorty po całym świecie, inwestuje tam wiele i robi z nich światowej klasy narciarskie destynacje. No bo czy takie Whistler w BC, Beaver Creek, Vail w CO, Park City w UT nie są topowej klasy resortami. Vail też inwestuje w Alpach, Japonii i Chile. Dobrze, niedługo na Epic Pass będzie można już wszędzie jeździć, nawet w lato „za darmo” można będzie zjeżdżać w Andach. Miejmy taką nadzieję....
2018.11.11 Białe Góry, NH (dzień 2)
Wczoraj był lekki przedsmak, tego co dzisiaj mamy w planie zrobić. Tak nas ciągnęło w górki na śnieg, że już o 6 rano wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wskoczyliśmy do samochodu. Śpimy w Lincoln, jest to małe miasteczko położone w sercu Białych Gór. W Lincoln jest jeszcze jesień. Dużo liści na ziemi, w miarę ciepło i brak śniegu. Po 20 minutach jazdy samochodem w górę dojechaliśmy na parking gdzie było -6C i panowały zimowe warunki. Parking był cały pokryty lodem i nawet dosyć pełny. Odpowiednio się ubraliśmy, założyliśmy raczki na zimowe buty i ruszyliśmy szlakiem zdobywać szczyty.
W planie mamy zdobyć dwa szczyty. Górę Hancock i jej południowy szczyt. Dystans do pokonania, około 16 km. Nawet dzisiaj szło trochę ludzi na te szczyty. Spotkaliśmy jakieś 12-15 grup. Niektórzy szli tak jak my, czyli na jeden dzień. Ale widzieliśmy też ludzi którzy nie zamierzają dzisiaj wracać do cywilizacji. Ich plecaki i sprzęt mówiły nam, że nockę (albo i więcej) będą spędzać w górach. Szacun na maksa, ale trzeba się na to dobrze przygotować i wiedzieć co się robi. Za błędy można zapłacić najwyższą cenę. W nocy temperatury mogą spaść do -20C lub niżej, zamarznie woda i jedzenie. Jak się spocisz to się już nie wysuszysz, a spanie w mokrym ubraniu nie jest opcją. Śpiwór też trzeba mieć odpowiedni do warunków i temperatur. Jak będzie ci zimno to już za późno. Nie ma serwisu na komórki, ciemno wszędzie, a baterie w lampkach na długo nie wystarczą.
My lubimy zimowe hiki, ale potem też lubimy ciepłe łóżeczko w hotelu.
Pierwsze parę kilometrów szlak szedł wzdłuż strumyków, delikatnie podnosząc się do góry. Śnieg był zmarznięty, więc dobrze się szło. Oczywiście nie ma mostków i strumyki trzeba przeskakiwać po kamieniach. W lato jak się wpadnie do wody to nie ma z tym większego problemu. W zimie jest „troszkę” inaczej. Jak wpadniesz do wody to raczej twój hike się skończył i masz nadzieję, że masz blisko do ciepłego samochodu albo schroniska.
Czasami było stromiej, a co za tym idzie, ciekawiej. Strome strumyki w zimie to bajka, nie?
Zdziwiło nas ilość wydeptanych szlaków. Co chwile było jakieś rozgałęzienie i boczne szlaki też były wydeptane. Widać, że zimowe spacery w wyższe partie gór robią się coraz to popularniejsze.
Doszliśmy do ostatniego rozgałęzienia szlaków. W lewo na Północny Hancock, a w prawo na południowy. Można też zrobić oba szczyty za jednym razem i przejść między nimi granią. Tak też zrobiliśmy. Ruszyliśmy na północny, a następnie w planie było zdobycie południowego.
Od tego miejsca spacer zamienił się wspinaczkę. Najpierw zeszliśmy ostro do strumyka, żeby następnie wspinać się na północny szczyt.
Do przejścia może mieliśmy 800 metrów, ale musieliśmy się wspiąć jakieś 300-350 metrów. Było stromo, a czasami bardzo stromo. Żałowaliśmy, że nie ma więcej śniegu i lodu wtedy raczki zamienilibyśmy na raki i łatwiej by było się wspinać. Przy małej ilości śniegu czy lodu raki wbijają się w skały, a to niestety nie pomaga. Ślizgają się po nich, a w dodatku się tępią.
Im wyżej tym było zimniej. Jak się szło to było ok, ale trzeba było uważać żeby się nie spocić. Na każdej przerwie ciepła kurtka była wymagana. Do tego na otwartych przestrzeniach czasami zawiewał mroźny wiatr i wind-chill dawał się we znaki.
Pod koniec zrobiło się znacznie płaściej i w końcu dotarliśmy na szczyt. Widoków ze szczytu nie było, bo cały jest porośnięty lasem. Tabliczka wbita w ziemię oznajmiała, że cel został zdobyty.
Przywitały nas ptaki, które siedząc na pobliskich drzewach bacznie nas obserwowały. Czekały, aż wyciągniemy jakieś jedzenie z plecaków i może je poczęstujemy. Niestety miały pecha, bo trochę wiało i lunch jedliśmy niżej.
Między Hancock a południowym jego szczytem jest dolinka (na szczęście nie za głęboka). Tam też zrobiliśmy sobie przerwę i w ciszy posililiśmy się energetycznym batonem. Szczyty są oddalone od siebie o 2.3 km. Szlak nie był trudny, z góry się prawie zbiegło, a podejście nie było za strome. Szybki marszcz trochę utrudniał głęboki śnieg, tutaj już go było trochę. Zajęło nam może z godzinkę przejście między szczytami i o godzinie 13 stanęliśmy na południowym Hancock.
Tutaj wiało na maksa. Szybkie zdjęcie i w dół. Za zimno na odpoczynek. Mieliśmy 800 metrów do połączenia szlaków i 300-350 w pionie. Znowu było stromo.
Z góry znacznie szybciej to pokonaliśmy i w dobrym czasie zeszliśmy ten odcinek. Od tego miejsca do samochodu było już w miarę płasko i łatwo. Trochę strumyków i parę przeszkód, ale nic trudnego i w 1,5 h pokonaliśmy 4 kilometry.
Robiło się już zimno jak dotarliśmy do samochodu. Pod koniec widzieliśmy ludzi którzy dopiero szli na szczyt. Trochę to brawurowo robili. Oni na pewno będą musieli iść po ciemku. Zimno, ciemno, duży wiatr, stromo.... nie ciekawe perspektywy. My wolimy zimowe hiki w ciągu dnia, a wieczorami w ciepełku odpoczywać, najlepiej przy cieplutkiej i rozgrzewającej Irish Cofee.
W ciągu 15 minut zjechaliśmy samochodem do miasteczka Lincoln i oczywiście Ilonka znalazła browar One Love, w którym postanowiliśmy troszkę odpocząć.


Jak to zwykle bywa w takich miejscach, trzeba sprawdzić ich produkcję. Poleciało ich 6 najlepszych piwek. Piwa były dobre, świeże, ale trochę za lekkie jak dla nas. My wolimy pełniejsze i o głębszym smaku.
Głód nam doskwierał coraz to bardziej. Miejscowość Lincoln jest dosyć mała i nie ma tam fajnych, dobrych restauracji. Na szczęście wiedzieliśmy już o tym wcześniej i się odpowiednio do tego przygotowaliśmy. Pojechał z nami grill.
Pod hotelem na stoliku zrobiliśmy sobie pyszną kolację. Ziemniaczki, warzywa, proteinki.... wypas na maksa. Do tego oczywiście obowiązkowe winko i do niczego nie potrzebujemy dobrych restauracji.
Zima w górach dobrze się zaczęła. Już jest trochę śniegu, a więcej ma sypać. Miejmy nadzieję, że w tym roku będzie długa i śnieżna. Mam nowe narty i już nie mogę się doczekać kiedy je przetestuje. Za niecałe dwa tygodnie jedziemy do Stowe w VT, a później do Quebec City w Kanadzie.
Jak narazie sprawdziłem pogodę i prognozy są obiecujące. Oby tak było....!!!
2018.11.10 Białe Góry, NH (dzień 1)
11 listopada - wielkie święto w Polsce, 100 lat odzyskania niepodległości. Jest to święto nie tylko w Polsce. Na całym świecie ludzie świętują w różny sposób. Dzień ten bowiem przypada na zakończenie I Wojny Światowej. W Stanach święto to przyjęło nazwę Święta Weteranów (Veteran’s day) i dzięki temu my też mieliśmy długi weekend i mogliśmy świętować.
Nie ma lepszego sposobu na świętowanie niż pojechać w góry i pójść na hike, który nie do końca będzie spacerkiem w parku. Żeby znaleźć fajne górki na wschodnim wybrzeżu to trzeba pojechać do Adirondacks albo w Białe Góry (White Mountains). W tym roku jeszcze nie odwiedziliśmy chipmonków w Białych Górach więc najwyższa pora się tam wybrać. Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana i ruszyliśmy na północ. Czekało nas około 6h w podróży.
Pierwszy przystanek musiał być w naszej ulubionej piekarni. Bagietka z oliwkami to konieczność, do tego jakieś croissanty a na deser tiramisu i creme brulee. Darek tak się rzucił na słodkości, że prawie zawału serca dostał jak przy kasie usłyszał $50. No tak najdroższe śniadanie świata, ale z drugiej strony to były dwa śniadania, lunch i jeszcze deser do kolacji.
Im dalej na północ tym bardziej zmieniały się pory roku. Wyjechaliśmy z ciepłego NY (prawie jak wiosna) wjechaliśmy w jesień, aż na koniec Daruś krzyknął "śnieg". Potem to już było tyle śniegu, że nie krzyczeliśmy bo byliśmy w takim szoku, że aż zaniemówiliśmy.
Tego się nie spodziewaliśmy. W górach była zima na całego. Duży hike mieliśmy zaplanowany na jutro ale dziś chcieliśmy się i tak przejść. Zobaczyć ile śniegu jest w górach, poczuć na własnej skórze temperaturę i ogólnie zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wzięliśmy szlak na górę Tecumseh. Szlak wychodzi prosto z resortu Waterville Valley. Jest to dość fajny hike i w lecie można go zrobić na rozgrzewkę nawet jak się później zacznie. W zimie niestety dzień jest krótszy więc powspinaliśmy się przez ok. 2h i zawróciliśmy. Nie chcieliśmy wracać po nocy i woleliśmy dziś nabrać energii na jutro. Jutro idziemy w góry bez względu na wszystko.
Często jak jesteśmy w górach to sobie myślimy… o jakbyśmy tak się przeprowadzili bliżej gór, mieli takie fajne spacerki prawie w ogródku to byśmy na pewno co weekend chodzili. Chyba jednak nie do końca. Jak się jest w domu to zawsze jest coś do roboty. A to trzeba posprzątać, a to trzeba zakupy zrobić albo pranie...a w ogóle to się pośpi do południa a potem jeszcze popracuje i weekend znika.
Za to jak się człowiek zmobilizuje, wyjedzie poza miasto to już nie pozostaje mu nic innego jak ruszyć tyłek i wspinać się na jakąś górkę. No bo grzechem by było jechać 6h tylko po to żeby walnąć się na kanapę i oglądać TV. Tak wiec, ucieszni ze powdychaliśmy trochę świeżego powietrza, po spaleniu nie wielu ale zawsze coś kalorii, ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Tym razem zdradziliśmy Marriotta. Niestety nie mieli hotelu w miasteczku Lincoln wiec musieliśmy zatrzymać się w Holiday Inn. Można powiedzieć ze hotele IHG to moja stara miłość wiec nie było źle.
Ogólnie miasteczko Lincoln jest położone zaraz przy resorcie narciarskim Loon. Kiedyś przejeżdżaliśmy przez to miasteczko ale nigdy za bardzo się nie zatrzymywaliśmy. A szkoda bo miasteczko jest full wypas. Z hotelu na stok jak się uprze człowiek to i na nogach dojdzie, ale nie potrzeba bo są busiki które krążą po miasteczku. Do tego pełna infrastruktura. Restauracje, bary i nawet sklepy dla tych co nie jeżdżą. A do górek 15 minut samochodem….albo 30 jak się wybierze drogę bez asfaltu.
Z resortu Waterville Valley do Lincoln jest droga na skróty. Pisało, że droga ta jest zamknięta zima ale Subaru podobno lubi zaspy, blotko i śniegi wiec my się nie wystraszyliśmy. Ruszyliśmy przed siebie i przynajmniej się przekonaliśmy ze im wyżej w górach tym więcej śniegu. Samochód tak się dobrze trzymał drogi, ze nawet kierowca był w szoku. Pod gore po śniegu się wspinał idealnie. Darek nawet nie musiał włączać dodatkowych systemów, które blokuje przedni i tylny mechanizm różnicowy. Stały napęd na cztery kola, plus wysokie zawieszenie wystarczyło.
Przygoda, przygodą ale najważniejsze, że dotarliśmy bezpiecznie do hotelu. Hotel jak to hotel….ale miejscówkę na grilla była pierwsza klasa. Czyż nie? Stoliczek na grilla, niedaleko autko gdzie można się zagrzać grillując, a do pokoju tez całkiem blisko. Miejscówka jak się patrzy. Holiday Inn dostało dużego plusa.
Tyle świeżego powietrza to dawno nie dostaliśmy wiec po przepysznej kolacji padliśmy do łóżek aby jutro obudzić się o 6 rano….
2018.11.05 New Orleans, LA (dzień 3)
Mówili, że Bourbon Street jest najlepsza. Mówili, że Jazz to tylko na Frenchman Street, bo to właśnie tam chodzą lokalni. Może i mówili, ale nie koniecznie mówili prawdę. Jak Darek napisał, w sobotę pochodziliśmy po Bourbon Street, w niedzielę poszliśmy na Frenchman Street, a w poniedziałek… w poniedziałek, się zezłościłam i zaczęłam szukać prawdziwego Jazzu.
Dzisiejszy dzień zdecydowanie dedykowany był Jazzowi. Ktoś powie - tylko jeden dzień a nie cały wyjazd? Zgadza się - Nowy Orlean słynie z muzyki Jazzowej. Na każdym rogu słyszy się jakiegoś grajka. Niestety Jazz Jazzowi nie równy tak jak piwo piwu nie równe. Dziś miałam ochotę usiąść w spokojnym miejscu, z lampką wina i posłuchać dobrej muzyki.
Zanim jednak znajdziemy tą dobrą muzykę to parę rzeczy należy wspomnieć. Po pierwsze Nowy Orlean jest pijackim miastem. Nie da się ukryć, że ponad połowa ludzi (a pewnie 99%) turystów, budzi się tu z kacem. Ja zaliczyłam się do tych 1% którzy wstali rano (8 am), wzięłam laptopa i poszłam na dół na lobby (do baru) popracować. Tym razem śpimy w hotelu Moxy. Jest to hipsterska sieć hoteli należąca do Marriotta. Plasują się oni na dość imprezowe hotele z luźnym podejściem do życia. Bar tu jest czynny 24h i widać, że ludzie chętnie z tego korzystają. Już o 8 rano towarzystwo podzieliło się na tych przy barze z Bloody Mary i na kanapach z laptopami i kawą.
Pewnie większość z was nie zdaje sobie sprawy, że Marriott ma aż 29 różnych marek. Sheraton, Aloft, Westin, W hotels, Renaissance, The Ritz Carlton itp, wszystkie należą do Marriotta. Ilość marek nie jest dla mnie szokiem ale ilość hoteli Marriott’a przypadających na kilometr kwadratowy w Nowym Orleanie mnie zaskoczyła. Chodziliśmy trochę po mieście, ale ogólnie obracaliśmy się w zakresie paru przecznic. Na tym niewielkim kawałku zobaczyliśmy 11 sieci hoteli należących do Marriotta. Niesamowite - wyglądało to jakby Marriott kupił cały pas przy Canal Street od Bourbon Street do Mississippi River.
Mississippi River - najdłuższa rzeka w Ameryce Północnej. Rzeka ta przepływa przez 32 stany i dwie prowincje w Kanadzie. My mieliśmy szczęście i po raz pierwszy nią płynęliśmy właśnie dziś. Jak już przebudziliśmy się do życia, zjedliśmy śniadanie, które było lunchem i odzyskaliśmy energię to ruszyliśmy w kierunku rzeki na statek Natchez.
Bardziej adekwatne byłoby powiedzenie, że ruszyliśmy w kierunku kolejki. Jak już zauważyliście to jest typowe w tym mieście. Na szczęście stanie w kolejce umilała nam gra na organach parowych. Jakiś hipek - całkiem zdolny hipek - wyszedł na dach naszej łódki i grał przy użyciu pary. Jak widać na powyższym filmiku całkiem fajnie mu to wyszło, nie?
Widoki z łódki były dość nudne. Miasto jak to miasto a obok niewiele jest do podziwiania. Za to dla miłośników tankowców i innych statków transportowych to raj na ziemi. Widzieliśmy statki z całego świata, z ładunkiem i bez, pływającymi pod różnymi banderami, ale wszystkie chciały wpłynąć w głąb lądu właśnie przez Mississippi River.
Natchez też sam w sobie jest ciekawym statkiem. Można poszwendać się po różnych zakamarkach, zobaczyć jak działa silnik, jak wszystko funkcjonuje, obraca się i pcha do przodu. Darka zainteresowały oczywiście wszystkie wajchy, przekładnie itp. Mnie bardziej zainteresowały sale balowe. Teraz pomieszczenia te zostały przerobione na bary, restauracje i sklepy z pamiątkami ale siedząc w największej sali naprawdę można było poczuć się jak na Titanicu.
No i oczywiście Jazz. W Nowym Orleanie wszystko co jest dla turystów (i nie tylko) ma namiastkę Jazzu. Tak i też było na statku. Zespół trzyosobowy skutecznie umilał nam rejs i nawet co poniektórzy wyszli na parkiet potańczyć. Typowy Titanic tylko na mniejszą skalę. Ale nie ma to jak dobra muzyka - aż zachciało nam się posłuchać wieczorem czegoś na wysokim poziomie. Tak więc po łódce, wróciliśmy do pokoju przebrać krótkie spodenki na długie i poszukaliśmy na internecie gdzie warto iść aby usłyszeć dobry Jazz.
Preservation Hall - numer jeden na wielu listach. Również ja zakwalifikowałam to miejsce wysoko i stwierdziłam, że zacząć trzeba od najlepszego. Preservation Hall to mały klub koncertowy. Normalnie w Nowym Orleanie można wchodzić do klubów z muzyką za darmo. Najczęściej wymagany jest tylko jeden drink albo piwo. Natomiast do Preservation Hall trzeba zapłacić $20 jak się wchodzi z ulicy albo kupić bilety wcześniej za $50 od osoby. $50 to trochę dużo więc zdecydowaliśmy się podejść tam i spróbować szczęścia. Klub znajduje się w bocznej uliczce od Bourbon Street, więc w dość centralnym punkcie i blisko naszego hotelu. Jak tylko podeszliśmy to zrozumieliśmy dlaczego niektórzy płacą $50… oni, szczęściarze nie muszą stać w kolejce. A myśmy stali przez około 30 min. Z drugiej strony zarobić $30 na pół godziny to nie jest taka zła stawka.
Już w kolejce Pani z obsługi powiedziała nam, że w środku nie ma baru (chcesz coś wnieść to proszę bardzo), nie ma też toalety, a miejsca są tylko stojące. Jakoś nikogo to nie przestraszyło, więc my też dzielnie czekaliśmy w kolejce, aby przekonać się czy warte to jest wydania $20 na osobę. Show zaczyna się zawsze 15 min po pełnej godzinie i trwa 45 min. Rzeczywiście w środku jest limitowana ilość ławek. Pierwszeństwo do siedzenia mają Ci co zakupili wcześniej droższe bilety. Pomieszczenie jest dość małe i ponieważ nie chcą stwarzać niepotrzebnego zamieszania to nie ma baru ani toalety. I w sumie dobrze. Ci co chcieli wnieśli sobie drinki to wnieśli. Z drugiej strony wytrzymać 45 min bez drinka i ubikacji też się da. Niestety nie można nagrywać więc nie dodamy tu żadnego filmu. Zakupiliśmy płytę (tak, tata...dla Ciebie ;)). Więc co poniektórzy będą mogli sobie posłuchać zespołu w domowym zaciszu. Zespół super grał i zdecydowanie było warto zapłacić za wstęp. A 45 minut zleciało jak z bicza trzasnął i nawet polowe warunki nam nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, sprawiły, że cofnęliśmy się w czasie do lat gdzie najważniejsze było aby śpiewać i grać.
Pragnienie poczuliśmy dopiero jak wyszliśmy z lokalu. Od razu wstąpiliśmy do pobliskiego baru aby się ochłodzić. Polowe warunki w Preservation Hall oznaczają też brak klimatyzacji. A w Nowym Orleanie jest dość ciepło i wilgotno. Tak więc pragnienie było większe z powodu temperatury. Szczerze, nie było tak źle w Preservation Hall. Wiatraki i grube stare mury zrobiły swoje i temperatura była OK. Po zaspokojeniu pragnienia, przyszedł głód. Ostatnio z Darkiem stwierdziliśmy, że stać nas żeby nie jeść chłamu. Niestety w dzisiejszych czasach prosto i tanio jest zjeść pizzę, hamburgera czy inne szybko przyrządzone jedzenie. Żeby jednak zjeść fajną rybkę czy mięsko często trzeba iść do drogiej restauracji. Przykre ale niestety prawdziwe jest to, że coraz więcej ludzi nie stać na jedzenie zdrowego, naturalnego jedzenia. Większość z nich kupuje mrożone półprodukty, odgrzewa w mikrofalówkach i ma kolację za $10 na osobę. Gotowanie też pomału przestaje się opłacać. Tak więc pomimo, że jedzenie w restauracjach jest drogie to zdecydowaliśmy się zrezygnować z barowego jedzenia i podejść do restauracji.
Kolejny kontrast. Na Bourbon Street plątają się nie do końca trzeźwe osoby, niosą w rękach litrowe kubki z jakimiś dziwnymi miksami (zwanymi drinkami) i przeplatają się z bezdomnymi. Dwa kroki dalej na bocznych uliczkach są poważniejsze restauracje oferujące nie tylko dobre jedzenie ale też dobre wino. Ta restauracja do której trafiliśmy miała bardzo duży wybór win Orin Swift. Uwielbiam tego producenta więc już nic więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Dobre winko, wyśmienite jedzenie i wspaniałe towarzystwo.
W restauracjach nie ma za bardzo muzyki na żywo. Ograniczają się oni do puszczania muzyki w tle. Może nie chcą, żeby ludzie przesiadywali godzinami przy jednej lampce wina? Może...my dalej spragnieni dobrej muzyki wróciliśmy na Bourbon Street. Nie jestem fanem tej ulicy ale co zrobić jak kolejne dwa kluby, które chciałam odwiedzić właśnie tu się znajdują.
Maison on Bourbon - grali fajnie, pani śpiewała też całkiem sobie tylko całe otoczenie było takie barowe. Muzyka robi nastrój ale też musi być odpowiednie miejsce. Tak więc posłuchaliśmy dwóch czy trzech kawałków i poszliśmy dalej w poszukiwaniu Jazz Playground.
Jazz Playground był na mojej liście jako klub numer dwa. Miałam nadzieję, że to właśnie miejsce będzie troszkę up-scale, klimatyczne, z poważniejszą widownią i wygodniejszymi fotelami. Udało się - nie rozczarowałam się. Co prawda znaleźć go łatwo nie można. Ale to pewnie powoduje, że tylko Ci naprawdę zainteresowani tam dojdą. Jest to klub w hotelu, który ma naprawdę mieli fajny zespół. Zresztą sami posłuchajcie.
Jutro mamy samolot o 7 rano więc koło północy grzecznie zebraliśmy się do hotelu, aby złapać parę godzin snu zanim znów ruszymy w drogę. O jutrze nie będziemy pisać - no chyba, że coś naprawdę niezwykłego się wydarzy. Miejmy jednak nadzieję, że wszystko pójdzie z godnie z planem i o 10:30 am wylądujemy w NY bo przecież trzeba iść do pracy.
Ps. Wszystko było planowe ale jedno zauważyliśmy, że jak we wtorek braliśmy taksówkę o 5 rano to jeszcze (albo już) nikogo nie było w hotelowym barze….czyli to miasto jednak kiedyś śpi.
2018.11.04 New Orleans, LA (dzień 2)
Nowy Orlean jest specyficznym miastem. Większość ludzi uwielbia to miasto. Chyba nie spotkałam nikogo kto by nie polubił tego miasta. Na ulicach widzi się ludzi w wieku od 21 do 81...a może i młodszych. Bourbon Street jest najsłynniejszą ulicą, ale też najbrudniejszą...a mimo to wszyscy tam spacerują. Co więc jest takiego w tym mieście, że przyciąga ludzi w każdym wieku i każdy w pewnym momencie znów zatęskni żeby tam być…
Odpowiedź jest prosta - muzyka! Od lat wiadomo, że muzyka łączy pokolenia. Że nic tak nie uspokaja i porusza jak parę dźwięków ulubionej piosenki. Siedem lat temu właśnie taki muzyczny raj znaleźliśmy na Frenchman street. Dziś wieczorem mamy w planie zaglądnąć tam. Zanim jednak to się stanie to trochę poplątamy się po starych kątach i zobaczymy co sie zmienilo.
Pierwszy przystanek? Śniadanie...czyli Beignets.
Nie wiem czy pod ta nazwa można je spotkać gdzieś indziej, ale w Nowym Orleanie jest to najpopularniejszy deser. Podobno najlepsze można zjeść w Cafe du Monde. Byliśmy tam lata temu i paczki były dobre wiec zdecydowaliśmy ze pączki na śniadanie to rewelacyjny pomysł. Wygląda ze nie tylko my tak stwierdziliśmy. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Zarówno dla tych co chcieli kupić na wynos jak i tych czekających na stolik. Muszę przyznać że troszkę mnie to zszokowało….ale tylko troszkę bo w Nowym Orleanie jak nie ma kolejki to nie ma po co wchodzić….co ten internet robi z ludźmi.
My nie mieliśmy czasu i ochoty marnować 30 minut czekając na paczki i poszliśmy do innej i skończyliśmy na bagel nowojorskim z łososiem. Beignets są robione podobnie jak polskie paczki tylko nie mają nadzienia i są troszkę lżejsze jeśli chodzi o ciasto. Do tego podają je z niesamowita ilością cukru pudru wiec po jednym gryzie jest się całym białym.
Przy śniadaniu była długa dyskusja….bardzo długa. Dyskusja na temat co dalej zwiedzać. Atrakcja numer jeden wg. Tripadvisor'a w Nowym Orleanie to muzeum Drugiej Wojny Światowej. Tylko co Amerykanie wiedzą o tej wojnie...a tym bardziej co taki Nowy Orlean o tym wie… Chyba nie do końca uzyskamy odpowiedź na to pytanie. Jakoś nie przekonałam Darka żebyśmy tam poszli. Z dwojga złego wybrał szwendanie się po okolicy i podziwianie francusko-kolonialnej architektury.
Teraz jak mam nowy obiektyw do zdjęć architektury to Darek musi uzbroić się w cierpliwość bo ustawianie żeby zrobić jedno zdjęcie zajmuje od jednej do pięciu minut. Ale cóż….sam mi kupił taka zabawkę.
Jego cierpliwość została nagrodzona i zrobiliśmy sobie przerwę w najstarszym barze w stanach, Laffite’s Blacksmith Shop Bar. Budynek wybudowany w 1722 roku jest podobno najstarsza budowla zaadoptowana na bar.
Przerwa, zdjęcia, więcej zdjęć i dalej zdjęcia i znów przerwa. Darek pewnie skomentuje….no własnie za dużo tych zdjęć a za mało przerw. Tak więc idąc szlakiem starych kątów doszliśmy do Acme Oysters.
Oczywiście kolejka musi być. Na szczęście mało kto chce siedzieć przy barze więc udało nam się wśliznąć w miarę szybko. Z Acme jest kolejna historia. Siedem lat temu znajomy nam powiedział ze w Acme są najlepsze ostrygi na świecie. Światowy z niego człowiek wiec mu uwierzyliśmy. Wtedy jedliśmy ostrygi może raz czy dwa razy w życiu wiec uwierzyliśmy we wszystko. Wzięliśmy specjalność zakładu. Ku mojemu zaskoczeniu ostrygi były smaczne i bardzo czosnkowe. Jednym słowem sos zabija smak. Mimo to ostrygi zasmakowały nam i przez kolejne siedem lat oblizywaliśmy się na samo wspomnienie Acme.
Stety, niestety, nasze kubki smakowe ewaluują, ostryg w życiu już trochę zjedliśmy i doszliśmy do wniosku że sos zabija smak, że nie jest to warte kolejki i że pewnie tu kiedyś wrócimy ale nie będziemy się już oblizywać na myśl o Acme przez następne 10 lat.
Chcieliśmy troszkę popracować na blogu więc grzecznie po jednym piwku i 12 ostrygach opuściliśmy lokal…tylko nie do końca mogliśmy to zrobić. Lunął jeden z tych tropikalnych deszczów który trwa krótko ale jak lunie to na maksa. Szybka decyzja i przebiegliśmy do Bourbon House
Tu nie muszę wiele opowiadać….przytoczę tylko fragment rozmowy z kelnerką.
Darek zaczął swoje litanie
czy mogę prosić 1 oz, 10 year Bulleit, 1 oz Jim Bean Double Oak i jeszcze jeden mały High West Yippie Ki-Yay...
oczywiście! - odparła kelnerka zabierając kartę drinków
ja sobie zatrzymam ją jeszcze na chwilkę - walecznie odparł Darek
Pan chyba musi lubić burbony - podsumowała kelnerka
Tak, to moja praca…
Kelnerka nie wiedziała już co odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko i grzecznie przyniosła burbony do testowania. Czy życie nie jest piękne jak się kocha co się robi? Człowiek który kocha swoja prace nie przepracuje ani godziny - coś w tym jest.
Dobrze że deszcze szybko przestał padać bo lista burbonów była długa. Poszliśmy do hotelu popracować ale szybko wciągnęła nas Jenga...lubimy różnego rodzaju gry wiec długo się nie wahaliśmy i ruszyliśmy do budowania wieży…wybudowaliśmy co do ostatniego klocka…czyli wygląda że pokonaliśmy grę...dalej nie dało się nic wyciągnąć. A Jenga była duża...jak człowiek.
W Acme na ostrygach byliśmy ale na wieczór wybrałam restauracje z prawdziwymi ostrygami, Peche. Nauczona po paru wcześniejszych wyjazdach, tym razem się przygotowałam i zrobiłam rezerwację wcześniej. Wczoraj Steakhouse, dziś owoce morza. Zdziwiło nas że restauracja nie jest w kierunku Bourbon street a wręcz przeciwnie, oddala się od niej. Czyzby to byl nowy trend i Bourbon czy Frenchman streets są dla turystów a lokalni przenoszą się w inne dzielnice - calkiem mozliwe. Spacerkiem doszliśmy do knajpy, zastanawiajac sie co moze byc na tych cichych ulicach…kolejne zaskoczenie przyszlo jak weszlismy do srodka. Restauracja byla pelna. Niedziela wieczór, restauracja nie w centrum miasta a o wolny stolik ciężko.
Oczywiście ostrygi poleciały na dzień dobry, potem pasta z wędzonego tuńczyka (pychota...niebo w gębie…), no a na koniec cała ryba jako danie główne. Kelnerka była przemiła a ludzie uwijają się jak mróweczki. Znaleźć dobrych pracowników a biznes będzie się sam kręcił...tylko gdzie są ci dobrzy pracownicy.
Oczywiście tutejsze surowe ostrygi nie ma co porównywać z pieczonymi w sosie, Acme. Ciekawe jednak było wino. Wzięliśmy białe wino, z rejonu Rioja. Białe wino z tego rejonu nie należy do popularnych a tym bardziej jak jest dziesięcio-letnie. Nawet Darek był w szoku i mówił że takiego jeszcze nigdy nie pił. Ale ciekawe….takie wyleżane białe wino...idealne do pysznego jedzenie.
Frenchmen Street….no tak gadam i gadam (a raczej pisze) o tej ulicy a jeszcze tam nie doszliśmy. Po kolacji, dłuższym spacerkiem poszliśmy w kierunku Frenchman Street. Z jednego końca na drugi idzie się ponad 30 min więc przerwę zrobiliśmy sobie w Pat O'Brian. Kolejny bar z naszej przeszłości. W barze tym jest piano bar. Zapamiętaliśmy to miejsce jako spokojny bar gdzie można posłuchać gry na pianinie i napić się najlepszego drinka Hurricane. Niestety w barze było wiele ludzi w fazie “mam talent” (dla niewtajemniczonych polecam oglądać kabaret). Ludzie ci przekrzykiwali pianino myśląc że umieją śpiewać. Usiedliśmy przy barze i zobaczyliśmy jak zrobiony jest ten słynny drink. Beznadziejna tania wódka, jakiś masowy sok który pewnie więcej ma cukru niż owoców a wszystko udekorowane wisienka. Nie dziwie się ze ostatnio w Nowym Orleanie miałam kaca jak się taki syf pilo. Teraz już dorośliśmy i wolimy wypić piwo niż jakiegoś drinka gdzie nie wiadomo co jest zmieszane.
Na Frenchman Street mieliśmy dwa miejsca, które zapamiętaliśmy dobrze i które chcieliśmy odwiedzić Spotted Cat i Maison. Spotted Cat był OK, choć zespół mógł by mieć trochę więcej werwy. Maison jak większość jazz klubów przerobiła się w night club i muzyka już była bardziej pop niż jazz.
Jutro poszukamy prawdziwego Jazzu. Pierwsze dwa dni były dla nas podrożą do przeszłości. Nie zawsze jest to dobre doświadczenie i często człowiek może się rozczarować. Miejsca które odwiedza się często, później przez lata się idealizuje. Potem jak się w nie wraca to często niestety przychodzi rozczarowanie. Pewnie te wszystkie miejsca Acme, Pat O’Brian, Maison, Spotted Cat nie wiele się zmieniły przez lata...ale wygląda, że to my wydorośleliśmy, doświadczyliśmy więcej, widzieliśmy i spróbowaliśmy więcej i podnieśliśmy poprzeczkę. Nadal wieżę, że są w Nowym Orleanie nowe miejsca które pokochamy, jak Peche. Mam nadzieje ze jutro odkryjemy ich więcej.
2018.11.03 New Orleans, LA (dzień 1)
Nowy Orlean, miasto z ciekawą historią, dobrą muzyką i niestety z ciężkimi przeżyciami. Dla nas jest to też miasto w którym rozpoczynała się nasza przygoda życia, gdzie spędziliśmy nasz miesiąc (weekend) miodowy.
Siedem lat temu spędziliśmy dłuższy weekend w Nowym Orleanie. Był to ciężki, ciekawy i intensywny pobyt. Wracając z powrotem do Nowego Yorku oboje zdecydowaliśmy, że następny wyjazd do tego miasta odbędzie się dopiero za wiele lat. Musimy trochę odpocząć i naładować baterie po tym co przeżyliśmy tam siedem lat temu.
A było po czym odpoczywać.
Nie, nie goniły nas aligatory (a powinny, bo pojechaliśmy w moczary je szukać), upały nas też nie dobiły, bo byliśmy w listopadzie. Huragany były wcześniej, więc to też nam nie groziło. Co nas zaatakowało, to imprezy w centrum miasta. Mieliśmy pecha i byliśmy tam w okresie w którym jakiś ich lokalny zespół sportowy wygrał coś. Nie pamiętamy kto i w co, ale prawie każdy na ulicy i w barach świętował.
Do tego stopnia, że prawie w każdym barze mieli 3 za 1. Czyli bierzesz 1 piwo i jedną banię a dostajesz 3 tego i tego. Na początku wydawało się to fajne, ale potem jak doszły imprezy na ulicach, picie z próbówek, mandaty za trzeźwość, policja na koniach w barach i ogólne non-stop imprezy to było tego za dużo.
Nie wiem jak będzie tym razem, ale rozpoczęło się dobrze. Moja mądra żona zarezerwowała samolot dopiero na sobotnie popołudnie, czyli można było się wyspać (czytaj, energia na długą noc). Nasz gate był zaraz koło baru, czyli zrobiliśmy odpowiedni „start” na weekend. Przez 3 noce będziemy mieszkać w centrum miasta w Marriott Moxy. Jest to nowa sieć Marriotta i jest przeznaczona dla ludzi, którzy chcą się bawić, a nie spać. Nie ma ciszy nocnej, meldujesz się w hotelowym barze którego nigdy nie zamykają. Obawiam się, że nigdy do pokoju nie dojdę.
Nie było tak źle. Po wylądowaniu, mile nas zaskoczyło rozwiązanie uberów i innych taxi na aplikacje telefoniczne. Mają oddzielny parking gdzie spokojnie samochody czekają, a nie musisz szukać ich po ruchliwych ulicach. Człowiek, żyje w tak niezorganizowanym świecie, że jak tylko coś jest zorganizowane to połapać się nie idzie. Na szczęście po małym zdziwku udało nam się znaleźć naszego kierowcę.
Wzięliśmy taxi do hotelu i oczywiście wylądowaliśmy w recepcji (czytaj: bar). Na szczęście po jednym piwku „musieliśmy” niestety opuścić recepcję i udać się do steak house gdzie Ilonka już zrobiła rezerwacje.
Spacerkiem przez cichszą część miasta udaliśmy się w kierunku rzeki Mississippi gdzie owa restauracja się znajduje. Nie była to byle jaka restauracja, mowa tu o Steakhouse. Tak, nazwa knajpy to po prostu Steakhouse.
Restauracja oczywiście mieści się w środku kasyna Harrah’s. Granie w kasynach nie jest nasza mocną stroną (chociaż jak parę lat temu graliśmy w Chamonix w Black Jacka to wygraliśmy kilkadziesiąt €), więc udaliśmy się prosto na kolacje.
Jak to zwykle bywa w takich restauracjach, jedzenie jest przepyszne. Wzięliśmy 40oz (ponad kilo) Portehouse które leżakowało w chłodni przez 30 dni. Palce (kości) można lizać, tak nam smakowało.
Do tego parę przystawek, dobre winko i uczta aż się patrzy.
Po takiej wyżerce trzeba to wszystko spalić. Najedzeni, znieczuleni mieliśmy odwagę zaatakować Bourbon St.
Ulica Bourbon jest to najsłynniejsza ulica w Nowym Orleanie. Słynie z niezliczonej ilości barów z muzyką na żywo, balkonami gdzie z góry można oglądać to całe pobojowisko.
A jest co oglądać. Tysiące pijanych ludzi idących lub usiłujących się poruszać z baru do baru. Każdy oczywiście ma drinka w ręce, bo w tym mieście wolno pić na ulicach. Wszystkie drzwi i okna barów są otwarte, więc głośna muzyka wydobywa się z nich i miesza się ze śpiewającym tłumem ulicznym.
Popularny jest tutaj drink w 64oz fish bowl (małe akwarium). 64oz to jest prawie 2 litry. Ludzie idą ulicami, niosą to akwarium ze słomką w środku i piją na zawody kto szybciej. Nie dziwię się, że ulice są zarzygane i śmierdzi na maksa.
My już chyba za starzy jesteśmy na takie widowiska, więc weszliśmy do baru na dobre piwko. W prawie każdym barze jest muzyka na żywo, co znacznie umila pobyt.
Po piwku była zmiana baru. Wyszliśmy na ulicę i znowu komedia. Szybko stamtąd uciekliśmy do kolejnego baru (Fritzel's European Jazz Pub), który nas przyciągnął fajną muzyką na trąbach. Udało nam się załapać na miejsce przy barze, więc już stamtąd się nie ruszaliśmy. Fajna muzyka, dobre piwo, czego więcej oczekiwać. Siedzieliśmy i odpoczywaliśmy.
Chłopaki przestali grać, więc i my postanowiliśmy udać się do hotelu. Wyszliśmy na ulicę i znowu ta sama komedia. Do hotelu wróciliśmy inną drogą, nie mieliśmy już siły Bourbon street. Mamy jeszcze dwie noce. Na pewno jeszcze się napatrzymy.
2018.09.25 Paryż, Francja (dzień 4)
Wszystko co dobre szybko się kończy i pora wracać do domku. Z hotelu musieliśmy wymeldować się wcześnie rano więc ze spania nici – trzeba się zadowolić kawką, śniadankiem i ruszyć w drogę. Bagaże zostawiliśmy w hotelu i wzdłuż rzeki Sekwany poszliśmy w kierunku Katedry Notre Dame.
Katedra położona jest na wyspie ale można spokojnie dojechać tam metrem albo przejść mostem. Jest to chyba mój ulubiony zabytek Paryża, szczególnie potworki na dachu katedry. Do katedry można wejść za darmo ale kolejka jest niesamowita, można też wyjechać na górę ale trzeba się wcześniej zarejestrować na właściwą godzinę. My byliśmy tam w miarę wcześnie (koło 11 am) i najwcześniejsze wejście było dopiero o trzeciej popołudniu.



Zapewne wiele ludzi tłumaczy nazwę katedry na północną katedrę itp. Po Francusku Notre Dame znaczy Nasza Pani, a nazwa tłumaczona jest na Katedra Marii Panny w Paryżu. Budowa katedry rozpoczęła się w 1160 roku i skończyła w 1260. Oczywiście później przechodziła ona parę przebudowań. W latach 1790 katedra została częściowo zniszczona podczas rewolucji Francuskiej. Katedra swoją sławę zawdzięcza książce Dzwonnik z Notre Dame. Książka wydana w 1831 roku przyciągnęła zainteresowanie w kierunku katedry a przede wszystkim jej odbudowy. 1845 rozpoczęto 25 letni plan odbudowy katedry.
W okolicy katedry znajduje się wiele knajpek i restauracji gdzie można usiąść i podziwiać to dzieło gotyckiej architektury. Przy katedrze jest też park gdzie – ku naszemu wielkiemu i miłemu zaskoczeniu stoi pomnik św. Jana Pawła Drugiego.
Na wyspę weszliśmy z jednej strony rzeki a wyszliśmy z drugiej. Chodzenie po Paryżu jest przyjemne. Chodniki są w miarę szerokie. Nie można tego za bardzo powiedzieć o ulicach. Jest dużo placów i na każdym rogu pojawia się jakieś architektoniczne arcydzieło. Knajpek też tu nie brakuje choć są one specyficzne. W Paryżu ciężko znaleźć prawdziwy bar – zdarzają się ale rzadko i to bardziej w bocznych uliczkach więc trzeba wiedzieć gdzie skręcić. Większość knajpek zrobiona jest na styl francuski czyli jest to bardziej restauracja a małymi stolikami. Część stolików jest na zewnątrz i ludzie siedzą na chodniku patrząc na zabieganych ludzi. Pomimo, że miejsca te serwują jedzenie, często ludzie wchodzą tylko na wino czy kawę, wypijają i idą dalej w kierunku swojego zabieganego życia.
Darek spragniony prawdziwego baru zaciągnął mnie do Irish Bar. Weszliśmy i pomimo, że było już wczesne popołudnie to bar był pusty – dziwne uczucie. W Stanach czy innych krajach zazwyczaj zawsze jakiś zabłąkany turysta siedzi w barze, a czasem nawet i lokalni robią sobie przerwę w środku dnia. Bar był ogromny więc widać, że są dni kiedy wypełnia się po brzegi. Skoro byliśmy sami to i kelner z nami zagadał. Potwierdził naszą opinię – Paryż się zmienia, to już nie jest to samo czarujące miasto.
No tak wszystko się zmienia i trzeba się z tym liczyć. Romantyczny Paryż który znamy z filmów istnieje tylko tam. Jest podkoloryzowany przez media. Paryż, który ja i Darek pamiętaliśmy sprzed lat też był inny. Bardziej francuski – po angielsku nikt nie chciał rozmawiać, a croissant i macarons były na każdym kroku. Wtedy narzekaliśmy, że Francuzi nie chcą się uczyć angielskiego – teraz chciałabym usłyszeć więcej tego języka na ulicach. Miasto stało się bardziej kosmopolityczne ale co za tym idzie, pomału zaczyna tracić swój unikatowy urok. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie jest za późno aby odbudować to co zostało zatracone i hotelu będzie łatwiej puścić radio z muzyką francuską niż amerykański film porno.